Macocha (Kraszewski, 1873)/Tom pierwszy/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Macocha |
Podtytuł | Z podań XVIII. wieku |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Drukarnia Kurjera Warszawskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
We dworze kto żył zajmował się najgoręcej losami Laury i domu Dobków, który się stał pastwą zręcznej awanturnicy; nazajutrz więc, gdy zdaleka pokazał się powóz jejmości, w którym domyślano się nowej towarzyszki dla nieszczęśliwej jedynaczki, we wszystkich oknach pełno było głów; kto mógł wybiegał na próg... ciekawość nadzwyczajna wypędziła nawet Dobka starego z jego izdebki pod bramę. W powozie zdala już dwie kobiety widać było... jechała więc owa pani... Gdy się zatrzymał u bramy i jejmość najprzód wysiadła, za nią pokazał się dosyć śmiesznie przystrojony mały koczkodanik... figurka zwinna, sucha, ruchliwa, z twarzyczką starą, pomarszczoną, żółtą, z oczkami czarnemi biegającemi niespokojnie...
Wykryzowana, jakimś tancmistrzowskim kroczkiem podstąpiła do pana Dobka, któremu dygnęła z wielką pretensją na krok cofając się w tył i szybko, dość niewyraźnym głosem, jakby na pamięć wyuczony wypaliła komplement:
— Zaszczycona zaufaniem tak dostojnej familji, racz jaśnie wielmożny pan dobrodziej wierzyć, iż starać się będę ze wszystkich sił moich ten wybór jego usprawiedliwić, poświęcając się cała mojej elewce...
Obejrzała się: elewki tej nie było...
Prawdę rzekłszy owa jejmość, przypominająca starą miotłę, z twarzy, ruchów i min, któremi nieustannie przyozdabiała fizjonomję nie piękną, nie podobała się panu Salomonowi... Niepokój i pośpiech, który się malował we wszystkich ruchach jej i wejrzeniu, w wykrzywianiu ust i lataninie oczu... niecierpliwiący był i przykry... Z powozu porwała swój worek i już pytała, oglądała się, chciała biedz ku przyszłej wychowance... Pani Dobkowa umyśliła udowodnić swą władzę, wprowadzając ją i instalując osobiście. Salomon niespokojny kroczył za niemi. Laura przygotowana już na przybycie obiecanej towarzyszki, stała w swoim pokoju z rezygnacją na twarzy. Wymuszenie poważnym krokiem weszła macocha, wiodąc za sobą panią Lassy, której oczy już najprzód biegały szukając w pokoju owej panny, którą jej tak straszliwie opisano.
— Prezentuję waćpannie panię Lassy, która tu przy niej pozostanie dla nauki i towarzystwa, z woli mojej i ojca... Prosiłabym bardzo o posłuszeństwo i grzeczność, gdyż buntów żadnych nie zniosę... dosyć już tego i tak było. Pani Lassy potrafi być dobrą dla dobrej... ale surową dla krnąbrnej panienki.
W czasie tej przemowy Laura patrzała jakby nie słuchając wcale na ojca tylko, który błagającym wejrzeniem starał się ją rozbroić... Nie myślała odpowiadać, a nie miałaby też czasu, bo niecierpliwa pani Lassy rzuciła się ku niej najprzód z rękami jakby do uścisku, spostrzegłszy jednak, że Laura dumnie się cofała, wyrzekła się tej oznaki czułości przedwczesnej i spytlowała tylko... jak mogła najszybciej komplement:
— Niech droga moja uczennica będzie pewną, iż jej całe me serce, staranie... wszystkie me władze poświęcę... a mam nadzieję, że na jej miłość zasłużyć potrafię...
Laura powitała ją bez uprzedzenia, łagodnie, ale milcząco. Nie było już tu co robić; pani Dobkowa zakręciła się, popatrzała z gniewem na przepychy mieszkania Laury, i rozjątrzona tem, że pasierbicy do niecierpliwości przyprowadzić nie mogła, wyszła trzaskając drzwiami. Dobek wybiegł za nią. Laura została sam na sam przypatrując się koczkodanikowi, który jej zostawiono, a nie czując doń takiego wstrętu i odrazy jakiej się spodziewała, postanowiła sobie z góry być grzeczną, chłodną, nie rozpoczynając wojny, dopókiby do niej nie była zmuszona.
Zdaje się, że pani Lassy też w tej chwili o żadnych krokach zaczepnych nie myślała, tak była zajęta swojemi tłomoczkami, reumatyzmem, dla którego się wilgotnych obawiała murów, i — kotem faworytem, który w koszyku przyjechał potajemnie... Prosiła dlań o pobłażanie.
— On mi poje wszystkie moje ptaszki? śmiejąc się, zawołała Laura...
— Nigdy w świecie! jak żyje żadnego jeszcze nie zamordował! A! toby było okropnie... On tylko śpi i pije mleko z bułką... kochany Mrumru! drogi... pani nie wiesz jak jestem do niego przywiązana. Ostatni przyjaciel!
Laura mimowolnie się śmiała.
Pod tym dobrej wróżby uśmiechem rozpoczęła się znajomość. W pierwszej chwili jeden tylko niedogodny wielce przymiot objawiła przybywająca towarzyszka, to — gadatliwość nieuśmierzoną, niepohamowaną, która zdawała się potrzebą temperamentu, nałogiem, naturą. Rozpakowując się opowiadała Laurze całą swą podróż ze szczegółami, z wypadkami, jakich kot doznawał, którego o mało duński tarantowaty pies jenerała na drodze nie zjadł, ze wszystkiemi popasami, noclegami, bolami głowy, strzykaniem w nogach... strachami o zbójców i złodziei...
Szczebiotanie to dla Laury nawykłej do ciszy, z początku było przykre, potem zabawne, w końcu się stało nużące. Odpowiadała nań milczeniem. To bynajmniej nie zrażało pani Lassy, która byle mówić mogła, a miała przed sobą żywą istotę, nie zdawała się troszczyć o to, jak jej paplanina będzie przyjęta...
Przed obiadem zaledwie podoławszy umieszczeniu wszystkich swych węzełków i czcigodnego owego starego Mrumru, pani Lassy zamknęła się nareszcie dla ubrania... do którego zdawała się przywiązywać przynajmniej tyle wagi co do reumatyzmu.
Dobrą godzinę trwała tualeta, w ciągu której słychać było bieganinę służącej po różne rodzaje wody miękkiej, twardej, zimnej, ciepłej, gorącej, po mleko... potem z żelazkiem od włosów, potem jeszcze po jakieś świeże masło... które też kosmetyczne miało przeznaczenie. W ostatku otwarły się drzwi i wskoczyła raczej niż weszła pani Lassy, tak śmieszna jak tylko bardzo brzydka osoba chcąca młodą i piękną udawać być może. Warszawski jej strój, peruczka, sukienka w żywe barwy... trzewiczki na korkach, przesadne wysznurowanie... muszki, wszystko to najdziwaczniejszą tworzyło całość. Gdy tak przystrojona a zadowolona z siebie dygnęła Laurze... dziewczę ledwie od śmiechu powstrzymać się mogło. Zdaje się, iż przybyła Warszawianka rachowała na ogromne wrażenie, jakie uczynić musi na wieśniakach... nieprzewidując, ażeby się im śmiesznem straszydłem wydać mogła... Zresztą była jakaś nawet dobra, a względem Laury najmniejszej powagi i surowości utrzymywać nie myślała... i groźną się jej nie wydała. Miałażby się macocha omylić? myślało w duchu dziewczę... Przy stole okazała się pani Lassy nadzwyczaj użyteczną przyprawą. Zwykle panowało milczenie, kwaśnemi przerywane półsłówkami. Przy niej milczeć nie było podobna: zarzucała pytaniami, na które po większej części sama odpowiadała, oglądała się, szeptała, śmiała, miała tysiące wiadomości, historyjek, wspomnień, a że rok czy dwa zostawała na dworze hetmana — o! w czasach szczęśliwych młodości i te lata były dla niej najmilszą dobą żywota, — zwracała się nieustannie do opowiadań poczynających się od: „Gdym była u pani hetmanowej...”
W tych to latach... zdecydował się jej los, gdyż z sześciu kunkurentów wybrała po długiem wahaniu porucznika cudzoziemskiego autoramentu pana Lassego, który — niewdzięcznik! w niespełna lat dwa ofiarę nieszczęśliwą — porzucił. Odtąd poprzysięgła, jak powiadała, nienawiść wiekuistą całemu rodzajowi męzkiemu, jako pełnemu zdrady i przewrotności. Wszystko to i wiele innych rzeczy opowiedziała przy tym pierwszym obiedzie.
Pan Salomon raz oswoiwszy się z tarkotaniem tego młyna, nie uważając już na to co miele, siedział spokojnie i myślał o czem innem. Tak samo też czyniła może Laura. Jedna pani Dobkowa bawiła się, śmiała i prawdziwie była szczęśliwa, że jej protegowana występowała tak świetnie, z taką wymową, znajomością świata, ludzi, z takim dowcipem i przytomnością.
Tegoż wieczoru pani Lassy, która miała już czas i ze służącemi się rozmówić i rozpatrzyć, i coś wyrozumieć, przyszła w dezabilku dać dobranoc swej uczennicy... dygnęła jej, i zbliżywszy się z uśmiechem, który podobny był do najstraszniejszego grymasu, odezwała się cicho:
— Niech się panna Laura, nic mną nie frasuje... słowo daję, nie będę w niczem na zawadzie... słowo daję. Co mnie tam mieszać się w jakieś spory i kłaść palce między drzwi. Byle mnie ciepło było... a wygodnie... niech panienka wierzy, ja wody nie zamącę! Niech panna Laura będzie na mnie łaskawą... proszę bardzo. Ja się nawet mogę czasem przydać na co.
Laura nie życzyła sobie brać jej za powiernicę swego położenia i utrapień; udała więc, że nie zrozumiała, a wzięła to za prosty wyraz życzliwości. Zapewniła ją ze swej strony, że się będzie starała, aby jej było dobrze. Pani Lassy uścisnęła ją.
— Trochę dawniej śpiewałam, rzekła; mówiono nawet – hetman sam znajdował, że głos miałam rzadki. Hetman był bardzo muzykalny... teraz po bolu gardła jakoś straciłam głos, ale grywam... czasem mogę w czem pomódz... Mam z sobą sonaty Haydna i Mozarta...
Rozstały się więc nadspodziewanie w najlepszem usposobieniu. Wprawdzie pani Lassy, nie chcąc nikomu uchybić, poszła jeszcze wieczorną gawędką obdarzyć panią Dobkową i tam się jej z odebranych wrażeń wyspowiadać, lecz na Laurę nie powiedziała nic, prócz że dziewczę bardzo dumne...
Tak przeszedł ten pierwszy dzień, który groził daleko straszniejszym wypadkiem, gdyby na miejscu szczebiotliwej Lassy zjawiła się jaka złośliwsza istota... Nazajutrz ponieważ dzień był już ciepły wiosenny, Warszawianka obiegła wszystkie kąty, poszła na probostwo, pozasięgała najrozmaitszych wiadomości ze źródeł różnych, i zbogacona niemi, a wielce zamyślona wróciła do swego pokoju. Układała snadź przyszłe postępowanie swoje...
Tegoż dnia oświadczyła jej pani Dobkowa, że wymaga jak najsurowszego obejścia się z krnąbrną panną i donoszenia o najmniejszem jej słowie i kroku, co pani Lassy dało wielce do myślenia. Chciała wyważyć i przeniknąć, na którą stronę padnie zwycięztwo, aby się wcześnie ku niej przechylić, a właśnie odgadnięcie było niepodobieństwem. Musiała na wszelki wypadek zająć trudne neutralne stanowisko.
Tak stały sprawy w Borowcach, gdy po długiej niebytności i rotmistrz wreszcie nadciągnął — wprost do dawnego swojego mieszkania. Dobek, który w oknie stał i po koniach go poznał, prychnął dziwnie nieukontentowany. Nikt też mu rad nie był oprócz gospodyni domu, a pani Lassy dowiedziawszy się, iż jakiś mężczyzna obcy będzie na obiedzie, nadzwyczaj staranną przedsięwzięła tualetę... nie była bowiem całkiem wyleczona ze złudzeń i nadziei młodości, i sama o sobie powiedziała, iż z nóżką jej i talją żadna kobieta o pierwszeństwo walczyć nie mogła.
Rotmistrz wprzódy jeszcze niż do stołu, poszedł z raportem do pani. Odprawiono Rózię, która niepotrzebnie stała w kątku.
— Cożeś się to tak długo bawił? poczęła Dobkowa.
— Bo miałem wiele do czynienia, rzekł Poręba.
— W domu?
— Nie, jako żywom tam nie był. A po co? nie ma nic do wzięcia, wytrzymują wierzyciele i ledwie we dworze kąt wolny... Ale co tam o tem gadać!
— Gdzieżeś przecie bywał? ciekawie badała pani.
— Po świecie! tajemniczo odparł Poręba.
— I cóż? wróciłeś widzę z kwaśną miną, tak samo jak wyjeżdżałeś.
— Niekoniecznie, odparł rotmistrz kręcąc wąsa.
— Mówże przecie, abym się czego z twojej mowy dowiedziała! niecierpliwie przerwała jejmość coś zrobił?
— Co ja się mam spowiadać! zrobiłem com chciał i jak było potrzeba...
— Powieszże mi raz przecie?...
Rotmistrz się obejrzał dokoła ostrożnie i szepnął.
— Ludzi mam! ale uważajże... to od jejmości zależy wszystko... Przybędzie tu jeden szukać służby... My się z nim niby nie znamy. Nazywa się Jerzy Siwiński... niby to... bo nazwiska istotnego mówić nie potrzeba. Trzeba mu jakiekolwiek miejsce dać... We dworze i jejmości się zda mieć swojego człowieka, czy tak czy owak; a za tego ja ręczę... Drugiego, który się zowie Parawęsowski, trzeba chyba albo na plebanii umieścić, godziłby się na zakrystjana, choć tęgi chłop... a jak nie można, trzeba go będzie w miasteczku trzymać... To dwóch... gdyby potrzebny był trzeci... znajdzie się... gdy co do czego przyjdzie...
Sabina słuchała z uśmieszkiem, i dała końce palców do pocałowania Porębie, który się tryumfalnie rozśmiał.
— A co? nie tęgo? rzekł. Tylko mi jejmość czy przy gospodarstwie, czy przy stajni, czy przy dworze umieść koniecznie Siwińskiego... bo bez tego ja sobie rady nie dam. To moja prawa ręka... Był u mnie niegdyś kapralem... a choć stary, zuch, wiem, że na niego rachować mogę.
— Dobek wprawdzie nie lubi nowych ludzi przyjmować, ale będzie musiał, odezwała się Sabina; ja w tem.
— A ja w tem, że z Siwińskim i Parawęsowskim, choćby nie pannę ale fortecę przyszło brać... damy sobie rady.
Powrót rotmistrza ożywił jeszcze bardziej Borowce; nie mógł tylko dobrego nadać humoru panu Salomonowi, który milczący był jak zawsze, i ani szczebiotliwość pani Lassy, ani wesołość Poręby, rozruszać go nie potrafiły. Czasem uśmiechał się z obowiązku męża do jejmości, ale wprędce przelotny ten wyraz ust znikał.
Następnego dnia około dwunastej zjawił się około zamku mężczyzna wzrostu słusznego, wojskowo wyglądający, z siwiejącym wąsem, zdrów jeszcze i krzepki, który chciał mówić z panem. Eljasz go przyjął grzecznie, rzadko się tu podobni goście trafiali, nie odmawiał mu audjencji, lecz począł pytać czegoby potrzebował. Stary żołnierz, gdyż przyznał się, że w wojsku służył, opowiedział nie tając, że szuka pracy i chleba, że radby jakiekolwiek miejsce otrzymać: leśniczego, włodarza lub przy dworze, póki mu siły starczą, i na utrzymanie zarobić może. Na to Eliasz mu odpowiedział bez ogródki, iż w Borowcach żadnego nie ma wakansu, a oprócz tego i zwyczaju przyjmowania nieznajomych, choćby w najlepsze opatrzonych świadectwa; panu jednak donieść o tem obiecał.
Wkrótce potem pan Dobek sam przyjął szukającego służby, i chcąc się go grzecznie pozbyć, ofiarował mu talarka z tem, iż miejsca żadnego nie ma. Na to nadeszła wypadkiem sama pani i rozpoczęła rozmowę z przybyszem. Żołnierz odpowiadał bardzo roztropnie i przytomnie... Odesłano go tymczasowo, aby spoczął i posilił się u ekonoma.
— Jużto jeżeli mam prawdę powiedzieć, odezwała się po jego wyjściu sama pani: nie zaszkodziłoby, ażebyś jegomość trochę służbę odświeżył. Wszystko to stare graty i niewiele warte, a za ręce się trzymają, aby was okradać. Człowiek ten wygląda na bardzo uczciwego, a wojskowy, to do porządku nawykły. Moja rada, żeby go choć na próbę przyjąć.
— U nas tego nie ma zwyczaju, żeby brać obcych ludzi, rzekł Dobek, są swoi.
— Aleby warto ten zwyczaj wprowadzić, dodała Dobkowa.
Salomon spojrzał z ukosa.
— Hę? spytał.
— Nie zawadziłoby innych ludzi spróbować.
— Ja z moich jestem kontent, rzekł sucho Dobek.
— Boś waćpan ślepy! zawołała jejmość: a czasby oczy otworzyć.
Dobek w istocie otworzył oczy, popatrzał, ramionami ruszył i łagodnie się odezwał:
— Niech się jejmość do tego nie miesza!
Pierwszy to raz tak wyraźną odprawę dostała pani Dobkowa i zarumieniła się z gniewu.
— Co? co? a dla czegoż to ja nie miałabym mieszać się do wszystkiego co nasze a wspólne? A! to mi się podoba! Otóż jeśli tak, obstaję przy tem, ażebyś mi go wziął koniecznie, bo tu już nie o niego, ale o mnie idzie...
Dobek spuścił wzrok, ręce złożył na pasie i zamilkł.
Bobkowa biegała po pokoju, nie ruszał się.
— Weźmiesz go?
— Nie, rzekł sucho.
— A kiedy ja tego żądam ?
— Będę musiał odmówić, bo ja tego nie lubię...
— Więc cóż to! otwarta wojna?
— Czegóż ma być wojna? odezwał się Salomon. Ja nie mogę tego uczynić.
— No, to ja go wezmę do moich usług, przerwała kobieta, ja go wezmę...
— Do Smołochowa? spytał Salomon.
— A choćby i tu go trzymać przyszło, przecież mi nie będzie zabroniono przywiązać go do osoby mojej. Nie mam wcale usługi.
Na to pan Dobek nie odpowiedział słowa, znać tylko po nim było humor nie najlepszy. Po obiedzie cichą konferencję odbył z Eliaszem. Jejmość tymczasem kazała owego przybyłego, który się nazywał Jerzym Siwińskim, zawołać do swojego pokoju, ugodziła go do swej służby, jako totumfackiego, umówiła się z nim i posłała, ażeby sobie wyszukał mieszkanie i rozgościł się...
Nazajutrz rano, gdy rotmistrz był właśnie u jejmości, wszedł Siwiński, lecz widocznie zafrasowany i zmieniony.
— Proszę jaśnie pani, rzekł: ja wczoraj przystałem na jej usługi, ale dziś, bodaj żebym o abszyt prosić nie był zmuszony.
— A to dla czego?
— Ja tu nie wybędę...
Rotmistrz, który udawał, że go nie zna, odwrócił się ciekawie.
— Cóż się stało? zapytała wdowa.
— Niby to nic, rzekł Siwiński, a jednak, jeśli tu przyjdzie żyć, choć do wszystkiego człek nawykł, nie wytrzymam.
Poszedłem zaraz dowiadywać się sobie o jaki taki kąt. Powiedzieli mi najprzód, że we dworze nie było gdzie pomieścić... odesłano na folwark, na folwarku ledwie gadać zemną chcieli i odprawili z niczem. Wróciłem do dworu; co do kogo podejdę, ramionami ruszy i odchodzi precz, nikt nie odpowiada... Jakby się zmówili... Zdałoby się, że mnie i nie widzą. Gadam, zachodzę, proszę, nie sposób słowa dobyć z nich. Próbowałem tak z kolei wszystkich, aż do kuchtów. Każdy mnie zbył nie znając i znać nie chcąc. Wieczerzy napróżnom się prosił. Pochodziłem po zamku, gdzie o małom nogi nie złamał, bom wpadł przez wyłom jakiegoś lochu... a na noc musiałem do miasteczka, bo drzwi wszędzie pozamykano i nikt mnie nigdzie puścić nie chciał...
Dobkowa zarumieniła się, nie dokończyła nawet ubrania i w furji pobiegła do męża, który z flegmą grzebał się w papierach. Napadła nań z takiem fukiem i grozą, że się stary zląkł i złagodniał.
— No, to mu każę dać mieszkanie, rzekł; ale to darmo, ludzie nasi obcego tu nie zniosą.
— A tyż malowany jesteś, czy co?
Dobek nic nie odpowiedział.
Napróżno się nagniewawszy, wyprawiała jejmość Siwińskiego, który poszedł próbować lepszego szczęścia. Ponieważ Eljasz miał nade dworem nadzór, odesłano go do Eljasza. Ten wziął klucze i poprowadził nowego sługę na stary zamek. W ruinach, w samym końcu ich, utrzymała się była izdebka, której sklepienie całe jeszcze wisiało; był w niej piecyk, kamienna ława pokryta deską służąca za łóżko, stół chwiejący się i rodzaj kominka. Do pustki tej po nocy, wśród stosów kamieni i gruzu, trudno było nawet trafić. Eljasz ubolewał, że na całym zamku innego schronienia dać mu nie może. Nie okazywał mu żadnej niechęci, ale z zimną obojętnością się obchodził.
— Mój dobry panie, odezwał się Siwiński: wprawdzie człek nie z jednego pieca chleb jadł i do wszystkiego nawykł, i niczego się nie lęka... lecz toć już ostatnia chyba bieda zmusi w takiej budzie siedzieć.
— I dla czegoż! rzekł Eljasz spokojnie: my tu wszyscy nielepsze mamy mieszkania... To stare zamczysko widzi pan. Trzeba tylko chodząc pod nogi patrzeć, z powodu tych dziur do lochów... bo tu lochy wszędzie.
— Puste znać! rzekł Siwiński.
— W części puste, a tu zaraz oto są stare groby panów Dobków, to się ciągną wskroś i pod tą basztą, rzekł Eljasz.
Żołnierzowi, który tylko z żywymi zwykł był wojować, to sąsiedztwo umarłych wcale się nie podobało. Siennik i inne sprzęty stary przysłać mu przyobiecał.
— A co do jadła, dodał gładząc się po głowie: pono najdogodniej będzie, że tu chłopak panu przyniesie. Nasi ludzie nawykli do swoich, obcemu z nimi niełatwo. Cóż na to począć? u nas takie odwieczne zaprowadzenie.
Siwiński rachując na to, że cierpliwością ich zmoże, pozostał w przeznaczonej mu ciupie. Nadeszła noc... zamknął się i położył. Lecz ze snem było trudno... Jak tylko się na zamku uciszyło... w lochach, niewiadomo czy kuny, czy szczury, czy duchy rozpoczęły harce, stukanie i szabas, który nie ucichał na chwilę; kilka razy palnęło coś w okno... Siwiński zrywał się, pocił, i ledwie żyw rana doczekał... Drugiej nocy wiatr czy nie wiatr wyrwał mu drzwi, tak, że o brzasku dopiero zasnął i rozchorował się. Wstydził się skarżyć, a na trzecią noc poszedł do miasteczka... Tu, potajemnie naradzili się z rotmistrzem, który był oburzony wielce. Doniosło się to do jejmości, poszły skargi do Dobka; powiedział, że nie umie na to radzić. Następnych dni równie jak pierwszego, nikt do przybysza gadać nie chciał. Błądził z nudy po miasteczku...
Spróbowawszy umieścić Siwińskiego, Parawęsowskiego już nawet do dworu nie prowadzono i osadzono w miasteczku u Żyda.
Tymczasem pani Lassy, zapewne za wiedzą macochy, namawiała na przechadzki, w których się towarzyszyć ofiarowała... Laura dawniej bardzo lubiąca je, teraz odmawiała... Chodziła tylko z rana do Muni, najczęściej w towarzystwie Eljasza, i rozpamiętywała dni, gdy razem z Honorym ją karmili.
Lassy siadywała po całych dniach usiłując rozbawić elewkę, nakłonić ją do muzyki, odciągnąć od Biblji, zwyczajem owoczesnym uważała za książkę — niebardzo przyzwoitą. Wszystko to było próżne, im ona była trzpiotowatszą i weselszą, tem Lorka stawała się bardziej milczącą... a w nocy... przez dziurkę od klucza, wyszpiegowała ją zajmującą się w swoim pokoju bardzo czynnie... Nie mogła tylko odkryć czem... Donosiła tem gorliwej pani Dobkowej o Lorce, iż urażona była nieco, że wszystkie jej usiłowania przygłaskania jej na niczem spełzły. Pierwszych dni uśmiechała się jej dziewczyna, potem tylko ziewała... Jejmość postrzegła, że ta guwernantka i jej, i pasierbicy nie na wiele się przyda... Rotmistrz jeden znajdował ją bardzo rozumną i dowcipną.
— To kobieta z głową! powtarzał ciągle. Oprócz innych wielu przymiotów, pani Lassy próżną była i mściwą, choć tego po sobie poznać nie dawała. Z każdym dniem obojętność Laury dolegała ją mocniej, stawała się też ze swej strony zimniejszą i wymagającą. Do sporów nie przychodziło — Lorce już jednak ciążyła. Biedne dziewczę nie miało od niej spokoju, siedziała cały dzień na karku, nie dawała czytać, myśleć, tchnąć, spocząć. Grała godzinami dopominając się pochwał, opowiadała niestworzone rzeczy, wymagając, by jej słuchano... sama pozostać nie umiała na chwilę. Laura ze swą milczącą powagą była dla niej zagadką niecierpliwiącą. Lecz i dla Laury owa towarzyszka niestrudzona ciężarem się stała nie do zniesienia, nawet grzeczność jej była mordująca.
Zaszły też okoliczności, które nieszczęśliwe położenie Laury pogorszyły jeszcze. Nieustanne wmawianie ojcu, iż córka winą jego wychowania była krnąbrną i nieposłuszną... opór Laury niechcącej się zbliżyć ani przemówić do macochy, która, mimo chwilowych buntów Dobka, coraz większą nad nim uzyskiwała władzę, były powodem, że Salomon zimniejszym coraz począł się stawać dla córki. Kilka razy najprzód prosił, potem nakazywać zaczął, aby się zwyciężyła i z Sabiną starała być przyjaźniej. Umiejętnie bardzo wszelkiego rodzaju pieszczotami i pochlebstwy starała się sprawę swą popierać pani Dobkowa i serce ojca dziecku odebrać. Codziennie prawie opowiadała rys jakiś pochwycony przez Lassy, dowodzący chłodu, uporu i niechęci Laury, a często nawet winy nieposłuszeństwa przeciw tak kochającemu ją rodzicowi.
Dobek powoli rzadziej zaczął bywać u niej, obchodzić się też obojętniej, i choć nie czynił wymówek, znać było, że coś miał na sercu. Laura patrzała nań jakby śledziła postępy przewidywanej choroby, nie czyniąc nic dla zapobieżenia jej skutkom. Z litością poglądała na biednego starca, słabnącego z każdym dniem i niedołężniejszego, który zaledwie miał dość siły, by klucz od kochanego skarbca obronić. Dobkowi przychodziły jeszcze porywy czułości dla córki i dawnej miłości wspomnienia, ale te trwały krótko, a nazajutrz starano się go za nie jakąś gorzką plotką ukarać.
Słowem, położenie Laury z każdym dniem stawało się nieznośniejszem.
Pierwszych dni maja nadchodziła rocznica urodzin Sabiny, która wcześnie o niej podała do publicznej wiadomości, wymagając, ażeby uroczyście była obchodzona. Na parę dni przed tem Dobek przyszedł do córki; pani Lassy nie było lub chyba słuchała pode drzwiami.
— Moja Lorciu, rzekł cicho: od tak dawna cię proszę... zbliżże się do jejmości... Czyż to podobna żyć pod jednym dachem i nie gadać do siebie? Jeśli ona nie jest dla ciebie jakby być mogła, czyż nie twoja wina, żeś pierwszego kroku uczynić nie chciała?..
— Nie mogłam! nie mogłam, mój drogi tatku, uciskając rękami serce odparła Laura. Alboż ja nie mogę tak pozostać spokojnie na uboczu?..
— Moja Lorko... trzeba z tego wyjść! przezwycięż się... ja proszę, ja wymagam, ja rozkazuję.
Ten ostatni wyraz wymówił Dobek jakby wyuczony, popatrzał na córkę, która smutnie poglądała nań także...
— Czegoż ojcze kochany chcesz więcej odemnie? rzekła spokojnie: schodzę z oczu, milczę, siedzę w moim kątku... a Bóg widzi, unikam spotkania, sporu, i ustępuję we wszystkiem.
— Bo ty jesteś dobre, kochane dziecko, odezwał się Dobek, i ty wreszcie zrobisz to dla mnie, dla twego ojca, że na jej urodziny pójdziesz do niej, przyniesiesz bukiet, czy co tam chcesz, przemówisz...
Nie dokończył jeszcze, gdy Laura zawołała:
— Nigdy w świecie! tego nie zrobię... za nic! nie mogę! Skalałabym usta kłamstwem... Ojcze! nie wymagaj tego!..
— Ja proszę, ja chcę, ja każę! powtórzył Dobek. Krok ten z twojej strony przyniesie nam spokój, pogodzi was... i wszystkie domowe smutki precz pójdą... Ona dobra jest w gruncie.
Laura z politowaniem się uśmiechnęła...
— Zróbże to dla mnie! mówił Salomon...
— Nie mogę, nawet dla ciebie, surowo odezwała się córka...
— Chcesz, bym w końcu... przerwał Dobek: chcesz bym ja...
Lorka rzuciła mu się na szyję z płaczem prawie i cała drżąca.
— Nie domawiaj strasznego słowa! zawołała. Kochałeś mnie niegdyś jak jedyne dziecię, dziś stałam ci się ciężarem i zawadą... biedny ojcze. Ale serce twe jeszcze ma trochę miłości dla mnie; ja wiem; ja czuję. Tobie kazano to powiedzieć, a tyś słaby i posłuszny... a ja ci tego nawet za złe mieć nie mogę...
Laura rzuciła mu się do nóg.
— Przebacz mi, daruj, jeśli krwawię serce i pokój
ci zatruwam... nie mogę siebie zwyciężyć, to nad siły... mój drogi ojcze... lecz... lecz — dodała podnosząc się z łkaniem i całując go po ramionach, znajdę sposób, by ciebie od nieustannej troski uwolnić i pokój przywrócić domowi...
Daj mi tylko słowo, że bądź co bądź, nie potępisz biednego twojego dziecięcia...
— Ale cóż to znaczy? co mówisz? począł Salomon.
— Nic — nic! bądź spokojny! wszystko się stanie
wedle życzeń twoich... wrócę ci spokój... i ona... ona będzie zadowolona... biedny ojcze! biedny ojcze! Gdybym twe szczęście okupić mogła! niestety!...
Zamilkła nagle. Ojciec sam nie wiedząc jak ma sobie tłómaczyć jej słowa, stał zadumany i niespokojny. Że jednak przyrzekł był żonie, iż córce nakaże się upokorzyć, jeszcze raz to powtórzył:
— Więc Lorko moja, zrozumiałaś mnie, uczynisz krok... przejednasz się z nią...
— Ustąpię! ustąpię jej! — przerwała Laura, jakby pomięszana... cobykolwiek mnie to kosztować miało... stanie się...
Zdawało się już panu Salomonowi, że nareszcie przełamał upór córki, i nie wchodząc w tłomaczenie tego co powiedziała, począł ją ściskać i dziękować. Laura płakała i milczała.
Gdy Dobek wyszedł, jeszcze ochłonąć nie miała czasu Laura, a już wcisnęła się pani Lassy, aby coś z niej wybadać; znalazła jednak usta zamknięte i twarz już wypogadzającą się. Napróżno chciała zwrócić rozmowę ku bytności ojca, aby się o czemś dowiedzieć. Laura zbyła ją milczeniem; spostrzegła tylko niezwykłe namysły w jej oczach i czole, gorączkowe jakieś ruchy, zajęcie... znamionujące wielką walkę wewnętrzną. Gdy po godzinie próżnego zabiegania ze stron wszystkich nie dopytała ani słowa, wymknęła się zdać sprawę pani... iż Lorka bardzo uczuła rozmowę z ojcem i zdaje się mocno poruszona.
Wieczorem w tej godzinie, gdy pani Lassy zwykle odchodziła do swojego pokoju, aby przez szparę i otwór od klucza śledzić czynności Laury, znalazła nadspodziewanie owe szpary pozatykane i klucz tak umieszczony, iż oka nie dopuszczał. Słyszała tylko bacznie nastawiając ucho, iż się tam za drzwiami krzątano...
Z rana zdawało się, iż ślad nie pozostał po wczorajszem z ojcem spotkaniu; pobiegła do ojca dać mu dzień dobry, potem do swojej Muni, do ogródka, na zamek...
Bywały dni dawniej, w których Dobek, córka i część domowników przypuszczona do familijnych tajemnic, zwiedzali groby stare w podziemiu. Drugie do nich wnijście od ruin zamkowych wiodło wprost do pierwszej izby, gdzie były złożone trumny ostatnich zmarłych z rodziny. Klucz od tych drzwi znajdował się zawsze pod strażą pana Salomona, który go tylko jednemu czasem Eliaszowi powierzał. Tego dnia Laura wychodząc od ojca szepnęła staremu, iż chce koniecznie odwiedzić groby...
Eliasz się jakoś zaturbował.
— A jegomośćże wie o tem? spytał.
— Wie, tylko życzy sobie, ażeby o tem po zamku nie rozgłaszać; pójdziesz ty sam ze mną... nikogo więcej nie potrzeba... chciałam pomodlić się u trumny matki.
Eliasz gładził włosy... niespokojny był trochę o tę nową trumnę pokutnika, która stanęła pod murem, bo Laura musiała ją dostrzedz... a pamiętała nadto dobrze jak stały dawne, żeby nie rozpoznała, iż jej tam wprzódy nie było. Nie mógł się jednak oprzeć usilnemu naleganiu Laury, której wszystkim życzeniom zwykł był ulegać; poszedł po klucz, i w chwili, gdy ona niby ogródkiem zajętą była, od którego o kilka kroków znajdowało się wnijście do podziemia, poszedł je dla niej otworzyć.
Narwawszy pierwszych wiosennych kwiatów ile ich unieść mogła, Lorka obejrzała się tylko czy jej kto nie szpieguje, i nim pani Lassy ukryta za węgłem nadbiedz mogła, spuściła się do podziemia. Ostrożny Eliasz natychmiast je za sobą zatrzasnął.
Dziewczę z jakiemś uczuciem niezwykłem śpieszyło tu z temi kwiatami... z oczyma we łzach, a marszczkami na czole... W południe trochę światła z góry wpadało przez wązkie okienka, i cały szereg trumien widać było w pół mroku... Najbliżej wnijścia stała matczyna... przy której Laura przyklękła, objęła ją milcząca rękami... oparła o nią głowę... i tak przez chwilę nieruchoma zdawała się modlić... Wszystkie kwiaty które niosła, posypały się pod zwłoki matki.
Gdy wstała z zarumienionem czołem, aby po gałązce rzucić na inne trumny i podniosła oczy ku nim, uderzył ją najprzód odarty aksamit na tej, w której złożona była babka... a oglądając się... dostrzegła po za nią przy murze... nową nieznaną trumnę dziada... Przybite słabo wieko jej odstało było i zsunęło się; z przerażeniem Eliasz i ona ujrzeli ciało starca z jego siwą brodą i nagą czaszką, jakby zwiędłe i zaschłe, nieokryte niczem; jedna jego ręka wysunęła się i w ściśniętych palcach trzymała jeszcze ów odarty płat z wieka obnażonego babczynej trumny. Laura stanęła jak wryta nad tym przerażającym obrazem, nie zrozumiała dramatu śmierci.
— Co to jest? spytała słabym głosem Eljasza... Kto to jest? Co znaczy ta ręka? o mój Boże!...
— Na Boga! panienko! cicho! chodźmy! Nic, nie ma nic... z trumny wieko opadło...
— Ale w ręku... ten oddarty aksamit, którego brak tutaj! wskazała z przerażeniem...
Eljasz ujął ją za rękę:
— Panienko! nie trwoż się... w tem cudu nie ma... ale jest tajemnica... ja ci jej wyjawić nie mogę, posłyszysz ją kiedyś z ust ojca... Lecz nie zdradź mnie... chodźmy... chodźmy...
— A któż jest ten starzec jakby wczoraj uśpiony? spytała.
— Dziad twój — szepnął Eljasz..
— Kiedyż umarł? gdzie?
Eljasz wskazał na usta, że mu je zamknęła przysięga, i pośpiesznie ciągnął ją do wyjścia... Obłąkanym trwogą wzrokiem obejrzała się do koła Laura... przyklękła jeszcze raz u trumny matki... zapłakała i wyszła.
Stary jej przewodnik obejrzał wprzódy czy ich wysuwających się z lochów nie dostrzeże kto... ale pani Lassy pobiegła była dalej. Lorka mogła bez niebezpieczeństwa wyjść niewidziana. Wyszła upojona widokiem, zadumana o tem co widziała, i ani się postrzegła, gdy ją napędziła nieunikniona towarzyszka. Co gorsza znalazł się zaraz natrętny rotmistrz, który z każdego wyjścia Laury korzystał, aby ją witać nieznośnemi komplementami swojemi. Unikając obojga, pobiegła jak mogła najprędzej ukryć się w swoim pokoju.
Za dwa dni nadchodziły urodziny pani Sabiny. Dobek chciał je w istocie obchodzić tak świetnie, jak tylko na tej pustyni było można. Zaproszono zawczasu wikarego, proboszcza, jednego czy dwu sąsiadów Smołochowa... mimo to nie obiecywało się wcale liczne towarzystwo. Z obiadem miano wystąpić wspaniale... a pan Salomon nagotował kosztowny od siebie podarek... Oprócz tego gromady z wiosek miały przyjść młodej pani składać życzenia i powinszowania... Rotmistrz krzątał się także około uświetnienia dnia tego, pani Lassy miała wiersze francuzkie przepisane ręką własną, a po nad niemi tuszem narysowała misternie ołtarz przyjaźni i potężną cyfrę solenizantki.
To arcydzieło kaligraficzne pokazała Laurze, wielce zdziwiona, że ona go tak pięknem nie znajdowała, jak się artystce zdawało.
Ruch we dworze był wielki.
Rotmistrz też korzystając z zamętu, pono swoją komendę także chciał mieć w gotowości do — czynu... Rachował na to, że panna Laura zechce się może wymknąć, aby niekoniecznie być przytomną całej uroczystości. Parawęsowski miał oczekiwać z końmi niedaleko ode dworu na drodze, Siwiński zaś i on korzystając z zajęcia sług i zabawy... spodziewali się módz porwać i unieść Laurę... do powozu.
Poręba nie był całkiem pewien czy mu się to uda, na wszelki jednak wypadek, przysposabiał się. Nie jesteśmy pewni, czy pani Lassy wtajemniczona była w ten spisek, lub nieświadoma go, pomocą doń być miała; to pewna, iż zalecono jej wieczorem namawiać na przechadzkę...
Rotmistrz mimo wszelkich ku temu przedsięwziętych środków, niespokojny był trochę. Siwiński mu odwagi nie dodawał, bo ją sam bliżej się przypatrzywszy dworowi utracił. Parawęsowski tylko, po wódce szczególniej, zaklinał się, że wszystko pójdzie jak z płatka...
W wigilję dnia wieczorem, wszyscy niemal znużeni wcześnie się porozchodzili. Rotmistrz brząkał na gitarze siedząc u jejmości, pani Lassy związywała wstążeczką różową jutrzejsze powinszowanie... Dobek naradzał się z Eljaszem... Siwiński zawczasu poszedł się położyć i wyspać, przewidując, że jutro pewnie oka nie zmruży... W całym dworze panowała cisza przedwczesna, jakby dachy jego osłaniały pokój i szczęście, których tu już nie było...
Śliczna majowa noc z tysiącem gwiazd na niebie, z zapachem czeremch rozkwitłych, ze śpiewem słowików w zaroślach zamkowych... weszła po nad usypiające Borowce...