Macocha (Kraszewski, 1873)/Tom pierwszy/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Macocha |
Podtytuł | Z podań XVIII. wieku |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Drukarnia Kurjera Warszawskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Była godzina siódma rano... i rosa jeszcze nie oschła, perliła się na liściach i trawie, gdy na pół rozebrana i bez jednego trzewika na nodze, z włosami rozpuszczonemi, które straszliwą zdradzały w pośrodku głowy łysinę, pani Lassy wbiegła do pokoju Dobkowej zaledwie przebudzonej i jeszcze w łóżku leżącej, i padła rozkrzyżowana na podłodze krzycząc:
— Nie ma jej! Uciekła! znikła!
— Kogo? zrywając się podchwyciła Dobkowa...
— Laury!
— Cicho! milcz! krzyknęła natychmiast Sabina, w najmocniejszem przekonaniu, iż rotmistrzowi z jego akolitami udało się porwać dziewczynę.
— Cicho, milcz, nie wrzeszcz... idź do łóżka i nie mieszaj się do niczego...
— Ale cały dwór już wie! Wszyscy na nogach, sądny dzień!.. Nieszczęście.
Dobkowa co najprędzej odziewać się zaczęła dosyć niespokojna, lecz zawsze pewna tego, iż zniknięcie musiało być sprawą rotmistrza...
— Ojciec wie?
— A! wie! wie! na wszystkie strony rozbiegli się ludzie konni... ze stajni pozabierano do ostatniego... od kanonika, od Żydów... Z miasteczka kto tylko mógł siadł także... polecieli w pogoń.
— Nieszczęście! szepnęła w duchu Sabina; jeszcze ich napędzić i złapać gotowi...
— Ale kiedyż się to stało? odezwała się głośno...
— Któż to może wiedzieć! Ani jak, ani kiedy! Ale ja, zaklinam się pani na co mam najświętszego... żem niewinna...
— Dajże mi jejmość pokój! ja cię nie obwiniam! Gdzie stary?
— Stoi tam lamentując przed domem, jak trup... straszny! okropny...
Dobkowa zawsze najpewniejsza, że rotmistrz tak się dzielnie spisał, wypadła przyodziana jako tako na schody, a z nich na dół, i z największem podziwieniem swem ujrzała pana Porębę w kożuszku narzuconym na ramiona, w butach rannych, zaspanego, z rozczochraną czupryną, stojącego nieopodal jak słup z usty otwartemi. Obok niego Siwiński, a dalej snuł się Parawęsowski. Cały dwór był przy jegomości.
Dobkowa zobaczywszy ich, osłupiała. Zdało jej się naprzód, że złapani zostali, lecz mieli miny niewinnych baranków, ręce pozakładane w tył i miny skwaszone...
— Gdzież więc i z kim mogła uciec Laura?
Dobkowa przypadła do męża i uderzyła go po ramieniu.
— Co to jest? co się z dziewczyną stało zapytała.
Chmurny jak noc odwrócił się stary, popatrzał na nią i mruknął:
— To wasza sprawa.
— Moja sprawa! moja! a cożem ja winna?...
— Winnaś, żeś się na próg tego domu dostała, do którego wniosłaś niepokój, walkę... wszystkie nieszczęścia z sobą. — rzekł zrozpaczony ojciec ręce łamiąc nad głową: winnaś ty, winienem ja! ona jedna niewinna a zgubiona... Biedna Lorka moja! córka moja! moje dziecko!
I ryczał tak z bólu i trwogi, odpychając żonę, która z gniewu i strachu pobladła... Czuła, że do niego przystąpić nawet nie było bezpiecznie. Człowiek ten tak zwykle powolny, był roznamiętniony i dziki. Poznać w nim nie było można owego pana Salomona dni powszednich, z którego słowo było dobyć trudno i wejrzenie.
Obok niego stał płaczący Eljasz, a po za nimi co żyło we dworze, a co w pogoń pojechać nie mogło, zasmucone, zrozpaczone... z jękiem i żałością.
Stary Aron z synem przybiegł też na pół ubrany z miasteczka, i całując po rękach Dobka, niezrozumiałemi wyrazy go pocieszał. On już ze swojego domu wysłał wszystkie konie na gościniec, w las... na ścieżynki najmniejsze...
Gwarno opowiadali ludzie co kto wiedział, ale więcej się domyślano niżeli wiedziano. Nikt z dworskich nie zniknął, uszła więc sama jedna. W pokoju jej sypialnym łóżko było nietknięte... nie brakło sukni, oprócz jednego męzkiego ubrania skromnego, które sobie potajemnie niedawno zrobić kazała. Parę pamiątek po matce snadź zabrała z sobą... W stajni nie było Muni, siodła i troków; jawnem więc się zdawało, że musiała ujechać na swej ulubionej klaczy... sama jedna... Szukano śladów po rosie i piasczystym gruncie, ale te w miasteczku nikły. Z wieczoru jeszcze pani Lassy słyszała ją chodzącą po pokoju... uderzyła nawet parę razy po klawiszach fortepianiku. Wielka jej Biblja leżała otwarta na księdze Hioba... ani kartki, ani pisma, ani znaku żadnego nie zostawiła po sobie.
W stajni śpiący furmani opowiadali, że słyszeli wprawdzie około północy tupanie kopyt końskich, ale przekonani, iż zmora konie dusiła, nie śmieli wyjść zobaczyć. Stary Paweł powiedział, iż jakby skrzypnięciem wrót został przebudzony, i że wkrótce potem, usnąć już nie mogąc, słyszał pianie pierwszych kogutów na folwarku, a niebawem i dnieć w okienku masztarni zaczęło...
Eljasz przypomniał sobie teraz, że mu w wigilję Laura dała znaczny podarek pieniężny (który on wziął w przekonaniu, iż mu chciała otwarcie grobów nagrodzić), i że powierzyła mu zamkniętą szkatułkę, prosząc, aby jej w żadnym razie nikomu nie oddawał, nic niej nie wspominał, dopókiby ona sama się o nią lub przez pismo nie zgłosiła. Eljasz nie dobrze zrozumiawszy o co chodziło, przyjął ten depozyt; teraz wyjaśniło mu się jego znaczenie, lecz zmilczał o nim nawet przed ojcem...
Pani Dobkowa stała w pośród tego gwaru i zamętu zapomniana przez wszystkich, prawie odepchnięta przez męża, rozgniewana do najwyższego stopnia. Splunęła wreszcie pogardliwie, i skinąwszy na rotmistrza poszła nazad na schody. Poręba jak stał w rannym stroju, powlókł się za nią.
— Niedołęgo! bałamucie jakiś! tupiąc nogą zakrzyczała Sabina: a cóż? co? ślicznie ci się udało?
— Djabliż ją mogli posądzić o to, że sama jedna ztąd szmirgnie...
— Gdzie? co? sama jedna! pewno nie sama, musiał kuzynek Honory podjechać i pomódz, albo nie wiem tam już kto, a pewnie nie sama uciekła, bo by się bała. I asan tu siedziałeś, chodziłeś, bałamuciłeś, durzyłeś siebie i mnie... a byłeś jak w rogu! Otóż mi śliczny człek do roboty! Do półmiska i kieliszka...
Rotmistrz się na serjo rozjątrzył.
— E! milczałabyś też... sekutnico! zawołał nogą tupiąc... jeszcze mi będziesz oczy wykalać swoją własną winą. Niech cię tam z twoją pasierbicą razem...
Machnął ręką i zszedł ze schodów na prost do stajni.
Grześ! zawołał: konie zaprzęgaj, bryczkę ładuj i zajeżdżaj duchem. Pal ich djabli, nie ma tu co robić...
Wśród zgiełku nikt nawet ani zważał na wybieranie się Poręby, które zresztą mogło się za pogoń uważać, Pani Lassy dostała w swoim pokoju okrutnych spazmów, na które tak dalece nikt nie uważał, iż sama się z nich wyleczyć musiała, nikogo do pomocy znaleźć nie mogąc. Odłożyła je na tę chwilę, w której zwrócić będą mogły uwagę i dowieść jej uczucia...
Szkoda było tak umiejętnie odegrywaną komedję przedstawiać przed próżnemi ławkami... Wzruszona była też istotnie, bo wypadek ten zdawał się zapowiadać odprawę z Borowiec, w których jej było doskonale. Nawet gdyby się tę nieszczęsną Laurę udało pochwycić, nader wątpliwem było, czy się pani Lassy obwiniona o taki niedozór utrzymać przy niej potrafi...
Dobkowa chodziła wzburzona i nie obeszło ją nawet, gdy Rózia przyszła oznajmić, że rotmistrz wyjechał...
— Niech sobie jedzie na złamanie karku! odpowiedziała: a co mi po nim? Niezdara!
O Laurę wcale jej nie szło, rada była nawet, że się pozbyła z domu, bo tego sobie życzyła; sposób wszakże w jaki uszła, opór stawiony przez nią, i gniew Dobka poruszały ją niezmiernie. Znalazła pana Salomona tak zmienionym, że się go przelękła. Był to inny a straszny człowiek. A nuż tym drugim miał nadal pozostać, on, którego jejmość nigdy o tyle energji i uczucia nie posądzała?
Tak tedy ów dzień urodzin, który miano obchodzić uroczyście, dzień tryumfu i radości, zmienił się w najokropniejszą chwilę z przeżytych dotąd w Borowcach... A że parę osób obcych zaproszono... wstyd, zawód, rozgłos wypadku nieunikniony, miał się jeszcze powiększyć.
Nikt w tej chwili w całym domu o urodzinach jejmości, a bodaj i o niej samej nie myślał; wszyscy zajęci byli losem biednej dziewczyny, zmuszonej prześladowaniem i złem obejściem macochy do ucieczki z rodzicielskiego domu. Szemranie przeciw niezręcznemu jej od początku postępowaniu było powszechne, jej przypisywano winę całą. Musiała to czuć pewnie, a osamotnienie zupełne, bo Rózia i służąca strwożone obie zostały same przy niej, dawało jej poznać co się dziać musiało.
Ubrała się pośpiesznie, i nie myśląc o stroju, zbiegła jeszcze raz ze schodów probując czy się nie uda przystąpić do Dobka; ten jej nie odpowiedział nic i wskazał tylko schody, aby wróciła zkąd przyszła. Służba, którą mijała, nie okazywała już żadnego uszanowania...
Dla kobiety tak gwałtownego i energicznego charakteru... dość było tych oznak, by ją do łez ze złości bezsilnej pobudzić. Nie wiedziała co począć, zrywała się biegała do okien, siadała, wstawała, chciała odjeżdżać do Smołochowa, i dopiero po pewnym przeciągu czasu, lepiej się namyśliwszy, uspokojona nieco pozostała w nadziei, iż gdy pierwsze wrażenie minie, potrafi się i pomścić za to, i skorzystać z nieszczęścia.
Około południa, nic nie wiedzący o wypadku panowie sąsiedzi: Ignacy Radwan i Jeremiasz Buczyński, w paradnych strojach propter solemnitatem stawili się w Borowcach. Już w miasteczku, gdzie się oba przebierali z podróżnych kubraków w paradne kontusze, powiedziano im co we dworze zastaną. Niemniej jednak musieli przybyć choćby z kondolencją, a Buczyński, który był straszliwie głodny, utrzymywał, że bądź co bądź, choć kieliszek wódki i kawał wędzonej kiełbasy dostanie. Oba jednak zapomnieli o wódce i zakąsce, zobaczywszy biednego spłakanego Dobka, łamiącego ręce, chodzącego po podwórzu i powtarzającego z wyrazem boleści:
— Dziecko moje! nieszczęśliwe dziecko moje!
— Mój mości dobrodzieju, oderwał się Radwan, który był człek otyły, poważny i szanowany dla nader pięknej prezencji i pysznej łysiny: niech pan się nie oddaje rozpaczy, nie pomoże to nic... Wszystko się to, da Bóg, naprawi.
— Ale tak, dodał Buczyński... Opatrzność boska... tak! jakoś to będzie! trzeba mieć nadzieję...
Najrzawszy ich obu, pani Dobkowa korzystać chciała z przybycia i posłała Rózię prosić na górę...
Buczyński utwierdził się w przekonaniu, iż wódki i zakąski dostaną; pożegnawszy tedy Dobka, którego do domu wprowadzić nie było można, posunęli się do gospodyni, by jej złożyć swe vota razem i użalenie nad smutną rzeczy konjunkturą. Przyjęła ich jejmość nie ubrana, zapłakana a gniewna...
— Otóż mi śliczne urodziny! zawołała sadzając pana pisarza i mostowniczego; ale ja przewidywałam zawsze, iż rozpieszczona jedynaczka źle skończy. Nie podobało się jejmościance, że nie sama tu królowała. Przecież jej ustępowałam z drogi... a wszyscy poświadczą, że żadnej krzywdy nie miała. Co się tyczy ojca, ten pieścił a zapieszczał. Otóż to ma skutki...
— Mnie się zdaje, dodał poważny pisarz! iż scrutinium ściślejsze okaże jako nie konno przecie i nie w męzkim habicie uszła... To być nie może...
— Ja się domyślam, że pewny kuzynek, młody chłopak, który tu był niedawno w odwiedzinach, nie jest temu obcy, cicho dodała gospodyni.
— A pan rotmistrz kędy się obraca? zapytał mostowniczy, który na niego ex re przekąski rachował.
— Wyjechał, myślę, że w pogoń! rzekła jejmość.
— Tośmy tedy wpadli nie w porę, istotnie jak Piłat w Credo, westchnął Radwan.
— Radzibyśmy choć słowem pociechy służyć, ale...
— Ale w gębie zasycha i w żołądku wierci! sam do siebie wzdychając także rzekł Buczyński, a jejmość ani myśli o podtrzymaniu naszych sił zwątlonych... Prawda, żeśmy trafili ślicznie.
Nie tak jednak nieopatrzna była gospodyni jak sądził Buczyński, po chwili bowiem wysłała Rózię, ażeby coś podano gościom, którzy dobry kawał drogi zrobiwszy, po poleskiej trzęsawicy, mogli rekonfortacji potrzebować. Stało się, iż Rózia obiegła dom, kredens, kuchnię, apteczkę i wszystko znalazła pozamykane, a wszelkie ucho ogłuchłe na głos swój. Nikt nie zważał na jej domagania się i upominania. Nadzwyczaj zmieszana przybiegła na ucho dać pani znać, iż nic dostać, niczego się doprosić nie było można. Doniesienie to acz ciche, doszło słuchu i wnętrzności pana mostowniczego, tak, że całkowicie zwątpił o tem, by tu co dziś ludzie jeść mogli, myśląc już o rybie i jajecznicy u Arona...
Gdy tak smutnie opuszczona, gospodyni bez dworu, przyjmuje swych gości, na dole wszyscy zajęci jeszcze to pogonią, to opowiadaniami i domysłami o ucieczce. Dobek nie tracił nadziei, iż Laura wrócić będzie zmuszona... lękał się tylko, by obłąkawszy się w lesie, nie ucierpiała od głodu, lub od zwierza nie była w niebezpieczeństwie.
Mówiliśmy już o położeniu Borowiec, ze wszech stron okrążonych szerokim pasem lasów i trzęsawisk. Granicy tej nie wszędzie z łatwością, gdzie niegdzie całkiem przejechać nie było można. Laura nie udała się wielkim, jedynym traktem, jaki ztąd na świat prowadził, gdyż tu by łatwo dościgniona być mogła, a pogoni musiała się lękać i spodziewać...
Wedle wszelkiego podobieństwa, dosyć dobrze znając lasy okoliczne, skierowała się jedną z drożyn w bór, mając nadzieję w Muni, przebrnąć grzęzawice tam gdzie były dostępniejsze i hrudami poprzecinane. Takich ścieżek po lasach wijących się w różnych kierunkach było wiele; wyrób klepki, łuczywa, balów pomnożył je, ale razem poplątał tak, iż na nich i najwprawniejszy leśniczy w głębinach puszcz by się zabłąkał. Bywały dawniej przykłady ludzi, którzy nieopatrznie wybrawszy się na jagody lub grzyby, po dni kilka głodem marli i osłabli do domów wracali... Opowiadano o kobiecie, która znikła, a drugiego roku znaleziono po niej kości tylko i reszty odzieży... Wszystko to rozpowiadali sobie ludzie po cichu... a Dobka dopiero z południa potrafił Eljasz skłonić, by poszedł nieco spocząć do izby, albo się nawet położył.
O jejmości nie pomyślał nikt, i w kuchni dopiero coś nastawiono, gdy się ludzie sami głodnymi poczuli.
Dobrze z południa już powrócił jeden ze stajennych, któremu koń zakulał i opowiadał, że ludzie w lesie nade dniem widzieli konno jadącego młodego nieznajomego panicza, który ich o drogę rozpytywał, mówiąc, że na polowaniu zbłądził. Wedle opisu konia i ubioru, musiała to być Laura... Ludzie się jednak w opowiadaniach różnili, gdyż młodzi przestraszeni tak niezwykłym widokiem jeźdźca w lesie o tej porze rannej, pouciekali od niego jak od widma, i jeden tylko starszy na pytania mu odpowiadał. W tym kierunku pojechało właśnie dwóch ludzi, i spodziewano się, że mogli doścignąć uciekającą, gdyż mieli najlepsze konie. Mała to była pociecha dla nieszczęśliwego Dobka...
Panowie Radwan i Buczyński, doczekali się flaszki wódki, piernika toruńskiego i suszonych śliwek na rożenkach, po których ani pruszynki nie pozostało; wynieśli się wreszcie złożywszy uszanowanie pani, do Arona na szczupaka... Dobek leżał i widzieć się z nim już nie mogli.
Ku wieczorowi żałobny dom począł przybierać spokojniejszą postać; ludzie się porozchodzili... reszta płakała po kątach. Eljasz siedział przy panu...
Już pod noc, po jednemu powracać coraz gęściej zaczęli pogońce. Żaden z nich nie przynosił nic pocieszającego. Niektórzy zapuścili się byli za granicę Borowiec, na różne trakta, wstępowali do wsi i karczem, nigdzie języka nie dostali... Ci, którzy pojechali wskazaną drożyną, gdzie się Laura rozpytywała, śladu najmniejszego nie natrafili. Inni tego dnia nie wrócili wcale, docierając jak mogli najdalej...
Wieczorem przyszła jejmość jeszcze raz do pana Salomona. Leżał on na łóżku, blady, z widoczną gorączką, z oddechem krótkim, z oczyma osłupiałemi. Na kilka jej pytań nie odpowiedział nic, odwrócił głowę, i Sabina wyjść musiała przemyśliwając, iż nawet testamentu uczynić nie miał czasu... a nużby broń Boże! poszedł na tamten świat?
Całą noc paliła się lampka w izbie, a że ludzie przybywali i z miasta przychodzili z różnemi bałamutnemi wieściami, Eljasz się nie kładł spać, bo Dobek najmniejszy szmer chwytając, ciągle go wołał, czy nie ma jakiej wiadomości...
Wiadomości pewnej brakło... a nawet pokrzyżowały się one tak, że nie wiedzieć było którą wziąć za prawdziwą. O brzasku bowiem miano ją widzieć na jednej drodze, a o wschodzie słońca z przeciwnej strony żyd w małej karczemce leśnej opowiadał o młodym paniczu na siwym koniu, który zsiadł tu z niego, coś koło siodła poprawiał, wody się napił, siana wiązkę wziął i z dobry kwadrans wypocząwszy, wcale nie pytając o dalszą drogę, pojechał... Koń był trochę zmęczony i bokami robił, a panicz bardzo rumiany ze znużenia snadź i niespokojny. Wódki, którą go chciał arendarz częstować odmówił.
Szczegóły te, które zmyślonemi być nie mogły, wskazywały, że Laura udała się w stronę najbliższego znaczniejszego miasteczka, którego z powodu rzeki i przewozu jedynego na niej w okolicy, pominąćby nie była w możności.
Równie niespokojną noc spędziła i pani Dobkowa, żałując, że niewinnego rotmistrza w gniewie odpędziła i pozbawiła się jedynej opieki, jaką w nim mieć mogła. Spadli jeszcze na nią Siwiński i Parawęsowski pozostawieni bez wynagrodzenia, dokuczliwi, odgrażający się, których się zbyć trzeba było co najprędzej, ażeby się z czem nie wygadali. Nie mogąc tego zrobić z wieczoru, pani Dobkowa zabierała się nazajutrz rano pozbyć natrętów, gdy Parawęsowski nie doczekawszy się tego, na miód poszedłszy do Arona, wszystko wyśpiewał... Powiedział po co tu ich obu sprowadzono, i że jejmość pewnie była w spisku z rotmistrzem...
Aron dobywszy z niego zeznania, nazajutrz rano pośpieszył do Dobka, a Parawęsowskiego podchmielonego w alkierzu zamknął i stróża mu dodał.
Pomimo znękania i osłabienia, pan Salomon chciał wiedzieć wszystko... Uderzyło go to, że rotmistrz wkrótce po zniknięciu Laury odjechał... i mógł ją napędzić, a gorzej jeszcze zgryzła ta myśl, iż pani Sabina choć niedoszły ohydny spisek knowała. Jawnem jednak było, że Lorka wyrwała się sama o niczem nie wiedząc... kazano Parawęsowskiego wypuścić... bo nie było z nim co robić. Nieudane knowanie łzy z powiek wyrwało Dobkowi, bo wszystko teraz sobie przypisywał. Gdy z rana przyszła do męża dowiedzieć się co się z nim dzieje jejmość, stary odezwał się:
— A toż to jejmość Siwińskiego tak koniecznie przyjąć chciała pono, żeby panu rotmistrzowi do napaści pomagał?
— Do jakiej?
— A mieli to nieszczęśliwe dziecko porywać i na wczorajszy wieczór naznaczony był termin... czemuś pani pewnie obcą nie była.
Buchnęła wielkim gniewem Dobkowa,
— Coś ty oszalał czy co, że takie rzeczy pleciesz?
— Przecież siedział uwięziony jeden z tych zbójów... a Siwiński, co z nim miał do tego należeć, był w usługach jejmości.
— Ale ja o bożym świecie nie wiem, ofuknęła Sabina, co ci się śni? Przecież rotmistrza wyłajawszy przepędziłam precz... a jeśli sobie jakie łajdactwo wymyślił... pewnie się z niego przedemną nie spowiadał! Za kogoż ty mnie masz? dodała... czy to się godzi kobietę, która ci młodość swą poświęciła, posądzać tak ohydnie?...
Tu się rozpłakała, siadła naprzeciw pana Dobka, i jęczała a szlochała ocierając oczy, dopóki starego w tych łzach gorących nie ugotowała na miękko... Pomiarkował wreszcie, że może do zbytku był ostry dla nieszczęśliwej niewiasty, a sam więcej winien niż ona...
Nastąpiło zbliżenie się małżonków, chociaż dawna czułość pana Dobka nie powróciła jeszcze... Jejmość tylko nie sprzeciwiając mu się i potakując w ubolewaniach, usiłowała z wolna mu wpoić to przekonanie, iż Laura ucieczką swą głównie przeciwko niemu, jego władzy ojcowskiej i sercu rodzicielskiemu zawiniła...
Stary jednak ilekroć wspomniał o niej i pomyślał o losach, jakie nieszczęśliwą na tym szerokim świecie spotkać mogły, drżał i płakał a rozpaczał.
Użyto też wszelkich środków, jakie się nastręczały, by zbiegłą odszukać. Gdzie się podziać i co z sobą uczynić mogła, nie znając świata, nie mając stosunków, nie wiedząc nawet dokąd się udać? Pani Dobkowa poddawała tę myśl, że mogła się schronić do Dobków w Konopnicy mieszkających, gdyż czule bardzo była z Honorym. Wyprawiono z listem zaufanego człowieka, by się o tem przekonać...
Pierwsi posłańcy, którzy byli wyruszyli na prędce, sądząc, że dognąją Laurę niedaleko, wszyscy drugiego i trzeciego dnia popowracali bez skutku. Niektórym z nich zdawało się, że coś potrafili dośledzić, lecz fakta zebrane razem tak były sprzeczne, iż nie wiedzieć którego trzymać się należało. Młodego człowieka na siwym koniu widziano przejeżdżającego tu i tam, a z porównania danych, okazywało się, iż razem w miejscach tych być nie mógł.
Trzeciego poranku po tym wypadku żebrak z odpustu na odpust chodzący po okolicy, przyniósł list, który oddał Eljaszowi. Zapisany on był do samego Dobka i brzmiał dosłownie:
„Kochany ojcze! Walczyłam długo starając się cierpliwością przezwyciężyć niechęć macochy ku mnie; z każdym dniem życie się cięższem stawało... Najdroższy skarb, serce twoje mi odebrano; wymagałeś odemnie, bym dla niej kłamała miłość i uszanowanie, tego uczynić nie mogłam. Dusza się oburzała, w domu własnym stawałam się obcą, bo i ty mi przestałeś być po dawnemu ojcem, i dom stał się szpiegowanem więzieniem. Przyszłość i dla mnie, i dla ciebie gotowała się straszna; lepiej jej było jedną boleścią uniknąć i rozstać się na zawsze... Nie przeklinaj, drogi ojcze, twej dawnej kochanej córki; uszłam, bom musiała, bo dłużej wytrwać było mi niepodobna; chciałam ci oszczędzić zmartwień a sobie męczarni. Idę więc w świat szeroki bez obawy, ufając w opiekę Opatrzności. Między obcymi źle mi być może, ale to będą obcy, do których miłości ja nie mam prawa. Nie lękaj się mnie; nie splamię imienia naszego, nie przestanę być godną imienia córki twojej... Napróżnobyście mnie szukać chcieli... nie wrócę, skryję się... potrafię osłonić od oczu... Nie byłam tobie potrzebna, ani ja, ani serce moje.... Może kiedyś — Bóg wie, wrócę do stóp twoich i do mojego drogiego kątka... pamiętaj o mnie, ja ściskam nogi twe i całuję... pobłogosław sierocie na drogę! pobłogosław... Niech ci Bóg da szczęście, tatku mój... moje serce nigdy się nie zmieni. Twoja Laura.“
Rzewnemi łzami stary oblał list... kazał przywołać żebraka i sam chciał rozpytać, kto i gdzie mu go oddał. Żebrak znany dobrze po kościołach sąsiednich, pijaczyna stary, włóczący się o kuli, chociaż mówiono, że nosił ją tylko dla obudzenia miłosierdzia u ludzi, przelękły spowiadał się z najmniejszych okoliczności, które wręczeniu karty towarzyszyły.
Trzy dni temu znajdował się on na odpuście o mil kilka odległego kościoła i już po rozejściu się ludzi odpoczywał w gospodzie, gdy nadjechał młody mężczyzna konno, dał mu jałmużnę i począł go rozpytywać zkąd i dokąd idzie. Kazał mu się potem zatrzymać, dowiedziawszy się, że będzie w okolicy Borowiec, napisał list i dał mu go płacąc za fatygę, byle kartę do rąk własnych Dobka oddał.
Rozpytywany żebrak opowiadał, że młody chłopak wyglądał smutnym, ale zdrowym i nie strwożonym, że wybierał się zaraz w dalszą drogę, i nim jeszcze on wyszedł z gospody, odjechał konno w dalszą podróż wielkim traktem, sam jeden. Niewiele zresztą dobyć się dało z włóczęgi, który już od czasu jak list dostał, parę razy sobie podchmielił i w opowiadaniu bałamucił. W miejscu, w którem list ten miał otrzymać, gościniec wielki rozchodził się właśnie jeden ku Litwie, drugi ku Warszawie, tak, że odgadnąć było trudno, którym się udał podróżny, a żebrak sprzecznie opowiadał, że w tę, to że w inną stronę widział go odjeżdżającym. Pan Salomon miał przynajmniej tę pociechę, iż wiedział, że Laura w lasach otaczających Borowce nie zbłąkała się, coby życiem przypłacić mogła.
Jakkolwiek posłanemu do Konopnicy pośpieszać kazano, upłynęło dni dziesięć, nim się go z powrotem doczekano. Z listu pana Honorego, wyrażającego przestrach i boleść niezmierną, łatwo się było przekonać, iż tam nic o Laurze nie wiedziano. Chorąży i jego syn pisali z ubolewaniem największem nad tym nieszczęśliwym wypadkiem, zaręczając panu Dobkowi, że gdyby się tam Laura ukazała; najtroskliwszą nad nią mieć będą opiekę.
Posłaniec tam i nazad wywiadywał się wszędzie po drodze, lecz na żaden też ślad trafić nie mógł.
Tak spełzły ostatnie nadzieje nieszczęśliwego ojca, który codzień chodził do mieszkania córki, i spędzał tam smutny godzinę, jaką był zwykł dawniej z nią przebywać. Rozkazał też, aby pokoje jej w porządku nienaruszonym nietknięte pozostały, zawsze się jeszcze spodziewając powrotu.
Dla pani Lassy nie pozostawało nic oprócz proszenia o dymissję lub oczekiwania na nią. Wybrała ostatnie, gdyż szczerze nie chciało jej się opuszczać Borowiec i trzymała się umowy rocznej z Dobkami, którzy ją do tego czasu utrzymywać byli obowiązani. Nie gniewała się też za to znudzona samotnością Sabina, której tęskno było samej jednej z Dobkiem, po wyjeździe rotmistrza. Wolałaby była inne towarzystwo, lecz na męzkiem zbywało zupełnie...
Już o Porębie mowy nawet nie było, i nie zdawało się, ażeby kiedy mógł się znowu na horyzoncie Borowiec pokazać, gdy jednego poranku zjawił się niespodzianie. Szczęściem, właśnie w chwili przyjazdu, jejmość była przed domem, i gdy wysiadł, pośpieszyła uwiadomić, że Parawęsowski i Siwiński go zdradzili, i że się tu już pokazać więcej nie może.
— Ale ja właśnie dla tego przybywam, zawołał mrugając oczyma: ażeby się z potwarzy tych infamisów oczyścić...
To byli złodzieje i łajdaki... ja ich nie znam... a czy mi wolno będzie zostać w Borowcach czy nie, idę do pana Salomona i muszę się z nim rozmówić, ażeby ta potwarz do mnie nie przylgnęła...
Śmiało tedy udał się do gospodarza, i tak przez pół godziny krzyczał, bił się w piersi, dowodził, tupał, odgrażał się, iż pan Dobek dał mu pokój i skończył rozmowę.
— A no, już dość, niech i tak będzie.
— Wyjechałem natychmiast — dodał, bo chciałem być pomocą w odzyskaniu panny Laury i do grosza się na tę pogoń wyekspensowałem. Jeździłem od karczmy do karczmy, po dworach, po wsiach, szukając śladu, i mam to przekonanie, a nawet poszlaki, iż się schroniła do klasztoru...
— Gdzie spytał Dobek.
— Otoż wtem sęk, że jeszcze nie wiem do którego... ale tego z czasem dojdziemy, rzekł niezmieszany rotmistrz...
Tymczasem muszę tu spocząć, bo już kości nie czuję, takem się potłukł...
W ten sposób wkręcił się znowu do Borowiec, a powracającemu z gitarą na urozmaicenie długich poobiednich godzin i Rózia, i pani Dobkowa były rade. Przez dni kilka okazywała mu wprawdzie trochę żalu i gniewu, ale te chmury przeszły i horyzont się wyjaśnił. On, pani Lassy, która dla niego znowu do nader starannego wróciła stroju, jejmość i Rózia, zbierali się w kółko na wesołe pogadanki, wśród których najmilsza panowała poufałość, a rotmistrz królując między niewiastami sam jeden, bez rywala, czuł się nader szczęśliwym.
— Słuchaj-no Sabku, rzekł w tydzień może po nowej installacji: prawdę rzekłszy, ja miałem o jejmości daleko lepsze wyobrażenie.
Sabina spojrzała pytająco.
— Myślałem, że jejmość raz zdobywszy ten zamek na nieprzyjaciołach, obejmiesz go w posiadanie, starego ostawisz w kątku poduszkami, żeby sobie spoczywał, a sama będziesz tu gospodarowała. Tymczasem asińdźki rządy są pozorne tylko, rzeczywiście jesteś tu jak na łasce... Kluczyków od skarbca ani powąchać... stary pieniądze swe dusi... a my tu z nudy na tem wygnaniu poumieramy...
Ruszyła ramionami Dobkowa.
— To gorzej, że pono tych pieniędzy i skarbów wcale nie ma! odezwała się.
— Jakto! nie ma! Są! tylko niedostępne dla nas... klucz kładzie pod poduszkę...
— Bredzisz nic nie wiedząc, to od grobów!
— A Bóg wie, może pod strażą nieboszczyków pieniądze chowa, lecz że je trzyma pod tym kluczem, to pewna... Ile razy ma co wypłacać, kupuje zboże albo smołę, zamyka się, odryglowuje słyszę drzwi żelazne, zapala latarkę i schodzi do skarbca. Ludzie to podpatrzyli i wiedzą o tem dobrze...
Sabinie słuchając oczy się paliły.
— Ale mi się zaklinał, że...
— Bo nie chce grosza puścić z rąk! a wy mu wierzycie...
Och! och! czy jabym go na miejscu jejmości od dawna nie wypatroszył?... a pieniędze wziąwszy pod opiekę, czy jabym tu na tej pustyni siedział? Czy nie moglibyśmy pojechać sobie do miasta i dom prowadzić jak się należy? Jejmość byś jeszcze brylowała i grała taką rolę jakąbyś chciała... jabym u niej marszałkował... I kiedyż używać jeśli nie — póki służą lata?... Że pieniądze są to są, tylko jejmość koło starego chodzić nie umiesz.
Szepnął jej coś na ucho i śmiać się zaczęli... Dobkowa cały ten dzień chodziła, rozmyślając i podpatrując dobrze, gdzie jegomość klucze chowa. Trwożyło ją tylko... a nuż się do grobów dostanie?
Przez dni kilka narady były rozmaite z rotmistrzem, chodzenia, konszachty... Powoływano go po razy kilka i odsyłano precz... Sabina zamyślona krążyła po domu. Plan jakiś musiał być osnuty, gdyż panu Dobkowi dla wilgoci doradzono się przenieść do pokojów jejmości, co on spełnił; potem posługując mężowi i oszczędzając mu fatygi, pani obowiązała się po papiery i rachunki sama schodzić na dół i klucz sobie do mieszkania po kilkakroć powierzyć kazała. W tych krótkich wycieczkach zajrzała i do sypialni, gdzie były żelazne drzwi, przy których wisiała zakopcona latarka... Od nich to klucz nigdy pana Salomona nie opuszczał...
Stary tak był żalem po córce przejęty, że mniej niż należało pilnował się i miał na ostrożności. Po kilkunastu dniach, przy wieczerzy jednej, dziwne jakieś wejrzenia i znaki między rotmistrzem a jejmością dostrzegła pani Lassy lecz była „dyskrecją samą“ jak się wyrażała, spuściła oczy... nie chciała szpiegować... Zaraz po wieczerzy Poręba poszedł do siebie; Dobek, który się czuł ociężałym i sennym, najprzód w fotelu drzemał, potem za radą jejmości, napiwszy się jeszcze ziółek jakichś, spać się położył. W zamku wszyscy zwykle bardzo wcześnie na spoczynek się udawali... Jak tylko Dobek usnął, jejmość wydobyła klucz z pod poduszki, i na palcach, z bijącem sercem wymknęła się z pokoju, zamykając go za sobą. U dołu schodów czekał na nią Poręba... Oboje razem weszli do mieszkania dawnego pana Dobka na dole, bez światła, i tu dopiero pan rotmistrz stoczek zapalił, ognia skrzesawszy.
Jakkolwiek odważna, jejmość trochę drżała i przeżegnała się kilka razy, chociaż nie miała żadnych złych zamiarów i chciała się tylko przekonać, czy w istocie skarby te, o których tyle mówiono, znajdują się w Borowcach... Gdy przyszli do wielkich drzwi żelaznych, Poręba musiał z kluczem dobrze majstrować, nim je otworzył... Byli przekonani, iż trafią na izbę sklepioną podobną do poprzedzających. Pani Dobkowa zobaczywszy schody prowadzące w głąb zatrwożyła się; Poręba też stał wąsa kręcąc...
— Niech jejmość... idzie...
— Ciemno, idź-no ty przodem z latarką.
Rotmistrzowi zrobiło się mdło jakoś około serca, lecz nie mógł się wymówić; zwolna począł zstępować po wschodach, a Sabina szła za nim trzymając się ściany... Tak przybyli do drugich drzwi w dole, które choć były zamknięte, klucz sterczał w zamku. Poręba je otworzył z wolna... i przyświecając sobie latarką, dostrzegł mały loszek za stojącemi w około kuframi.
Z za ramienia przyglądająca mu się Dobkowa, zawołała z nadzwyczajnem wzruszeniem:
— Otoż jest! to skarbiec!... to skarbiec!
Tak zajęci byli tym widokiem pełnym uroku, że rotmistrz nie zważał wcale, jak otwarte drzwi drugie nagle ciąg powietrza gwałtowny wzbudziły i górne żelazne podwoje z hałasem się wielkim zatrzasły.
Wchodzili właśnie do tego rozkosznego ustronia, które zamykało w sobie owoc prac wieloletnich i oszczędności, popioły popalonych puszcz, niebotycznych sosen bale, olbrzymich dębów wnętrzności. Wszystko to w postaci maluczkich krążków spoczywało w okutych kufrach, uporządkowanych dokoła, lecz — niestety! szczelnie pozamykanych... Sam jednak widok zewnętrzny tych sepetów zamczystych bardzo miłe sprawiał wrażenie.
Dobek człowiek lubiący porządek polepił na każdym z nich karteczki, zawierające notatki, z którego roku, w jakiej ilości i jaka w skrzyniach znajdowała się moneta. Z ciekawością i gorączkowem zajęciem czytała pani Sabina: „Z roku 1760 złotem hollenderskiem...” Dalej talary cesarskie, portugały, dukaty węgierskie, dublony hiszpańskie i t. p. Rotmistrz z należnym poszanowaniem patrzał na te monumenta i łzy rozczulenia stawały mu w oczach. Załamał ręce.
— Mój Boże! zawołał: co ten tu człowiek nazbierał! co nazbierał! Otóż to sprawiedliwość! Jeden opływa, a drugi... drugi...
Kiwał głową, przechodząc tak zwolna od kufra do kufra. Zapomnieli się oboje gdzie są, strach odbiegł ich.
— Ale to summy neapolitańskie! mówił rotmistrz; można kupować dobra, pałace i żyć, żyć... popuściwszy pasa... To magnat... jak mi Pan Bóg miły!...
Dobkowa ognistemi też oczyma mierzyła kufry, i w myśli rachowała ile w nich było. Kilka razy Poręba popróbował wieka, ciekaw był koloru złotych czerwonemi zwanych, czy też w ciemnościach i wilgoci nie popleśniały: wszystkie były mocno pozamykane. Obeszli tak dokoła skarbczyk raz i drugi... gdy rotmistrz zobaczył drzwi skryte w murze, wiodące do dalszych lochów... Były wprawdzie wewnątrz na klucz zamknięte, ale i ten klucz zostawiony był w zamku... Żelazne dwa pręty, które je zabezpieczały, łatwo też z tej strony odjąć było można...
— Gdzie to one prowadzić mogą? rzekł Poręba. Może on tam ma jeszcze drugi i trzeci loszek taki przyjemny?... Wartoby zajrzeć — hę?
Pani Dobkowa ośmielona tą pierwszą próbą, nie sprzeciwiała się wcale, a rotmistrz wziął się do odryglowania... Wązkie przejście to wychodziło na loszek prowadzący do izby, w której dawniej mieszkał pokutnik... drzwi od niej nawet zamknięte nie były...
Niezmierna ciekawość brała dalej jejmość i jej towarzysza... Weszli do pustego podziemia, w którem jeszcze ślady niedawnego życia i zamieszkania były widoczne... Suknie wyszarzane wisiały na kołku... garnki wystygłe stały w kominie, stwardniałego chleba kawał myszy ogryzły na stole... Biblia otwarta, pyłem okryta, nietknięta od zgonu starego, spoczywała na rogu stolika...
Było coś strasznego w opuszczonej tej izbie tajemniczej, w której ktoś żył i jakby niedawno z niej uszedł...
Rotmistrz się trwożliwie obejrzał w koło... lecz... trzebaż było już dotrzeć do końca i zaspokoić ciekawość. Rozpatrzywszy się, iż nie było nikogo, wsunęli się milczący potrząsając głowami... Od miejsca gdzie stała wrosła prawie w podłogę trumna, do drzwi drugich wiodących ku grobom, po posadzce kamiennej widoczny był ślad przesuwania jakiegoś ciężaru... Obudziło to uwagę rotmistrza marzącego o skarbach... i świecąc sobie posunął się z przerażoną już panią Dobkową, napróżno usiłującą go odwieść od dalszego pochodu... ku ostatnim drzwiom... Gdy je otwierał i podniósł w górę latarkę... jejmość w promieniu jej ujrzała stos trumien stojących jedna nad drugą i krzyknęła przeraźliwie:
— Groby!
Rotmistrz natychmiast drzwi napowrót zatrzasnął, i sam nieprzyjemnie tem widowiskiem dotknięty, co najrychlej począł zabierać się do odwrotu... słyszeli tylko świst wiatru, który wciskając się do lochu szumiał w tej pustce, śpiewając dziwnemi głosami... wybiegli coraz szybciej dążąc... do jednego loszku, potem do skarbczyka, i rotmistrz ustawiwszy latarkę, dla ogrodzenia się od nieboszczyków, co prędzej jął drzwiczki ryglować i zamykać. Odetchnęli tu dopiero... Jejmość zimny pot otarła z czoła, Poręba sapał, nie mogli oboje ust otworzyć, tak wargi drżały im ze strachu... Popatrzali na kufry z uczuciem... drzwi żelazne uchylono, i zaczęli wstępować na górę. Dobkowa mimo, iż była bardzo szczęśliwa z wykrycia tajemnicy męża, cała jeszcze sąsiedztwem tych grobów była przejęta i rada, że się znowu na powietrze i świat wydobędzie... Doszła właśnie do drzwi żelaznych... popchnęła je... nie ustępowały...
— Co to jest rotmistrzu? drzwi zaciśnięte, nie mogę otworzyć...
— Trzeba mocniej popchnąć — zawołał Poręba... Niech no jejmość mnie puści...
Rotmistrz zaważył całą siłą ramienia... ani drgnęły żelazne wrota... popchnął raz i drugi... Spojrzał czy niema klamki... Nie było z tej strony nic... nawet otwór klucza nie wychodził na zewnątrz... Poręba zbladł i trząść się zaczął, pani Dobkowa upadła na wschody łamiąc ręce...
Byli zamknięci w skarbcu pana Dobka... jeśli nie na wieki i głodną śmierć... to przynajmniej na długą pokutę obok nieboszczyków... A w tej chwili też dopalony w latarce stoczek — zagasnął...