Margrabia d'Espinchal/Część druga/27

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabia d'Espinchal
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1877
Druk S. Lewental (Warszawa)
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. Rafalski
Tytuł orygin. Le Marquis d'Espinchal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


27. Po trzech latach pożycia.

W trzy lata po wypadkach wyżéj opowiedzianych, margrabini d’Espinchal w towarzystwie swego pazia i pokojówki, dawnéj służącéj z Rokewer, pracowała przy krosienkach, w wielkiéj sali jadalnéj, starego zamku Massyak. Przy blasku palącéj się na stole lampy, była już bowiem dziesiąta godzina wieczór, jaśniał słodki i poważny profil Odylli. Ale na jéj cudowném obliczu zaczynały uwydatniać się ślady smutku i cierpień pożerające piękność młodéj margrabiny.
Tego wieczoru słychać było ponure skrzypienie na dachach posępnego zamku. Śnieg padał na dworze a silny wiatr poświstywał przez szpary okien. Raul, młodzieniec siedmnasto-letni, siedział na boku, zajęty czytaniem, chociaż, co chwila oczy jego zatrzymywały się na obliczu swéj kuzynki.
Co moment młoda kobieta przerywała swoją robotę, wznosiła oczy do góry i wzdychała.
— Dziś znowu nie powróci — wyrzekła ze łzami w oczach.
— Przeklęty proces! kiedyż on się nareszcie skończy? — wtrąciła pokojówka.
— Słowa te wzbudziły zapewne przykrą myśl w umyśle pani d’Espinchal, bo westchnęła powtórnie i zwracając się do pokojówki:
— Czy ty myślisz, że ten proces nie jest tylko pozorem? — zapytała.
— Ach! proszę pani! Ci sędziowie są to straszni ludzie. Oto pan Bigoń już od dwóch lat jak stara się o rozwód z swoją nikczemną zoną, a tymczasem ona sobie żartuje z niego i nic więcéj. Podobno wydał już 60 pistolów na ten proces i ani spodziewa się końca.
— Niekoniecznie to procesu lękam się — rzekła cichym głosem pani d’Espinchal.
— Nagle zadrżała. Silny głos dzwonka odezwał się w stronie bramy zamkowéj.
— Biegnij Raulu! — zawołała. — Musi to być margrabia. Poznaję po uderzeniu dzwona.
Raul wybiegł do bramy. Wkrótce ukazał się pan d’Espinchal w towarzystwie nieodstępnego Malsenia.
Margrabia wydawał się posępniejszym, jak zwykle. Otrząsł płaszcz ze śniegu, oddał go służącemu i śpiesznym krokiem wszedł do sali, w któréj znajdowała się Odylla. Biedna kobieta powstając z krzesła, chciała z uśmiechem na ustach przywitać swego męża, ale pan d’Espinchal zdawał się nie zwracać na nią uwagi.
— Chce mi się jeść i pić — rzekł tonem rozkazującym.
— Zaraz każę ci podać — odpowiedziała łagodnie Odylla.
— Dobrze — odpowiedział margrabia — tylko spiesznie... nie mogę dłużéj nad kilka godzin zabawić w zamku.
Odylla westchnęła, ale nie uważała za stosowne wdać się w rozmowę z mężem. Raul i Malseń znajdowali się w sali. Oddaliła ich więc z pokoju pod błahym pozorem, zbliżyła się do margrabiego i opierając rękę o jego ramię, zapytała słodkim głosem:
— Czy zechcesz Gaspardzie pomówić ze mną przez chwilkę?
— Z jaką to mówisz powagą kochana Odyllo!
— Dla tego, że treść naszéj rozmowy będzie poważną.
— Słucham téj treści, ale zaklinam panią, uwolnij mnie od tych bezsensownych narzekań na nieczułość, na opuszczenie, od tych scen zazdrości, które stanowią tło zwykłéj rozmowy.
— Nazywasz to bezsensowném narzekaniem?
— Zapewne.
— Dla tego, że mnie nie kochasz?
— Aha! otóż i jesteśmy. Spodziewałem się tego. Kocham cię Odyllo! tak samo jak dawniéj, więcéj nawet, ależ na Boga! Każda rzecz ma swój kres. Nie ma na świecie ognia, którego by czas nie przygasił.
— W braku zarzewia!
— Nie chcesz mnie rozumiéć kochana żono. Ogień przemieni się w światło. To co dawniéj paliło, teraz przyświeca. Mówiąc zwięźlėj, szalona miłość nasza zamienia się w stałą i szczerą przyjaźń.
Słysząc te słowa, zdawało się Odylli, że serce jéj bić przestaje. Z przymusem podała mężowi rękę i ze zbolałém sercem, ociężałą głową, odeszła do swoich pokojów.
Raul czekał w korytarzu. Widząc kuzynkę życzył jéj dobréj nocy. Ale Odylla nie zwróciła nań uwagi, tak była przejętą swojém nieszczęściem.
— Oh! czas nareszcie dowiedziéć się — rzekł do siebie paź — co to za sprawy przyciągają margrabiego do Klermontu.
Jak tylko stracił z oczu Odyllę, zeszedł po cichu do stajen, sam osiodłał konia i wyjechał z zamku. Za bramą Massyaku, puścił się jak strzała w kierunku Alagnon. Dokąd biegł?
Znał już kawalera de St.-Beat, z którym bliżėj poznajomił się w zamku margrabiego d’Espinchal. Wiedział, że Gaskończyk zajmował przy księciu de Bouillon dość znaczne stanowisko, postanowił więc zwierzyć się Telemakowi i zasięgnąć jego rady w celu dowiedzenia się czegoś stanowczego.
Margrabia posiliwszy się, rozciągnął się w fotelu, przespał kilka godzin, potém przebrał się, wziął pełny worek pistolów, obudził Malsenia, wsiadł na konia i pojechał do Klermont nie troszcząc się bynajmniéj o swoją żonę. O 10-téj z rana wjeżdżał przez rogatkę Issoir. Raul znajdował się już w mieście od trzech godzin.
Pierwszém zajęciem margrabiego było wysłać Malsenia wraz z końmi do oberży dla wypoczynku. Tam zaś udał się do najętego małego domku na rogu placu Jandy i ciasnéj uliczki prowadzącéj do pagórka panującego nad miastem.
W domku czekał blizko godzinę, aż nareszcie usłyszał trzy lekkie uderzenia we drzwi. Pan d’Espinchal otworzył je z cicha, a pani Bigoń zjawiła się przed margrabim.
— Sama? — zapytał margrabia.
Inezilla wykrzywiła się z nieukontentowaniem.
— Samiuteńka... — odrzekła.
— A Herminia?
— Eh! nie masz pan jeszcze prawa nazywać ją po imieniu. Dla pana jest ona zawsze panią de St.-Herment.
— A dla drugich?
— Ach! to nie moja już rzecz.
Margrabia przygryzł sobie usta.
— Widzisz pan mości margrabio, moja pani kochała pana od dawna. Opuściłeś ją dla innėj. Cóż miała robić?... Wstąpić do klasztoru?... Na stręczyli się inni i...
— I... wytłómacz się!
— I... nic... Moja pani jest zręczną i przezorną kobietką. Jednakże zdaje mi się, że wolałaby pana... ale cóż z tego kiedy pan margrabia jest żonaty...
Pan d’Espinchal kroczył z niecierpliwością po pokoju. Zimny pot spadał z jego czoła. Nagle. zatrzymał się przed Inezillą.
— Zapewne, przyznaję to, zrobiłem głupstwo żeniąc się! Ale cóż poradzić na to.
— To już pańska rzecz.
Margrabia popadł w gorączkowe rozmyślanie, następnie zbliżając się do Inezilli.
— Słuchaj mnie — rzekł jéj — Czy podejmiesz się zlecenia do twojéj pani.
— Hum! niebezpieczna rzecz.
— Dla czego?
— Dla tego, że zanadto jest strzeżoną przez swego głupio-uczciwego braciszka i mojego zacnego braciszka i mojego zacnego męża.
— Zdrajcy! — wyrzekł margrabia. — A zresztą przecie żądam tylko od ciebie powiedzenia kilku słów Herminii.
— To co innego, w takim razie podejmuję się.
Margrabia dobył kilka sztuk złota i wsunął je w rękę subretki.
— A więc, proś twojéj pani, ażeby pozwoliła mi odwiedzić się i pomówić z sobą.
— U siebie?
— Czy to niemożliwe?
Dziś o północy, przeléź pan przez parkan ogrodu. Wejdź do mego pokoju, a ztamtąd przejdziesz pan do pani de St.-Herment.
— Dobrze, o północy będę w twoim pokoju.
I pocałował pokojówkę, która śmiejąc się i wyrywając z rąk margrabiego czémprędzéj wybiegła na ulicę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.