Margrabia d'Espinchal/Część druga/33

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabia d'Espinchal
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1877
Druk S. Lewental (Warszawa)
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. Rafalski
Tytuł orygin. Le Marquis d'Espinchal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


33. Eulogiusz.

Morderstwo Bez-Wiary, prowadzi nas do pomówienia o Eulogiuszu. Czas już zresztą podać niektóre szczegóły o téj dziwnéj osobistości, przeznaczonéj do odegrania ważnéj roli w dalszym ciągu téj powieści.
Za życia margrabiego Bernarda d’Espinchal, którego śmierć tragiczną opowiedzieliśmy w poprzednich rozdziałach i na kilka dni przed śmiercią młodéj margrabiny de Chateaumorans i jéj uwodziciela, pewien młody człowiek ubrany w stroju dworzanina zamkowego, podczas chłodnego wieczoru grudniowego, zastukał do drzwi chatki znajdującéj się w lasach Massyak.
Chatkę zamieszkiwał węglarz nazwiskiem Szymon wraz z żoną swoją Anną, która przed kilku dniami porodziła dziecię.
Wieczorny gość, nazwiskiem Malseń przyniósł w koszyku małe niemowlę wrzeszczące i poruszające się z siłą sześciomiesięcznego chłopaka. Złożył dzieciaka w ręce węglarki, która zawołała:
— Mój Boże! czy to nie jest dziecko pani margrabini d’Espinchal?
— Nie odrzekł Malseń — ale jest bardzo podobny do pana margrabiego, który życzy sobie abyście wychowali go, jak swego.
Anna dała dziecku piersi, którą chwycił jak zgłodniały, a Malseń oddalił się zostawiając węglarzom dość znaczną sumkę pieniędzy na potrzeby i do ich rozporządzenia. To wygnane dziecię było synem pana margrabiego Bernarda d’Espinchal i pani de Chateaumorans, smutny owoc, jak to już powiedzieliśmy gwałtu lub uwiedzenia.
Malseń zalecił jak największą tajemnicę, co do pochodzenia dziecka. Dano mu na imię Eulogiusz, podług kalendarza, jako imię przypadające w ten dzień w którym go przyniesiono do chatki i od téj chwili stał się jakby bliźniakiem małéj dziewczynki, córeczki węglarzy.
Mały Eulogiusz wyrósł wśród lasów i oprócz drzew, strumieni i zwierząt nie wiele co więcéj widział. Już z młodości charakter jego był posępny i gwałtowny. Tylko jego przyrodnia siostra miała nad nim niejaką władzę. Obchodził się z nią łagodniéj, aniżeli z matką.
Młoda dziewczynka umarła, gdy dosięgał dziesiątego roku życia. W następnym roku Szymon zranił sobie nogę; wdała się gangrena; skutkiem rany umarł, a Anna jego żona pod ciosem nieszczęść i smutku wkrótce téż przeniosła się do lepszego świata.
Eulogiusz opłakiwał śmierć swojéj towarzyszki; ale nie wylał ani jednéj łzy nad grobem węglarza i jego żony. Oni czasami go bili.
Osierocony w dziesiątym roku życia, nie stracił odwagi. Wziął do rąk stary muszkiet swego przybranego ojca, włóczył się po lesie, ukrywając się przed ludźmi, polując i żywiąc się zwierzyną lub dzikiemi owocami, pijąc wodę źródlaną, przepędzając pogodne noce pod gołém niebem, a słotne i zimowe pod dachem walącéj się strzechy nieboszczyka Szymona.
Takie życie swobodne i dzikie rozwinęło w nim do tego stopnia siłę i zręczność, że w piętnastym roku doganiał w pędzie rogacza, a w szesnastym dusił wilków w swoich objęciach. Od téj pory węglarze i przemytniki leśni przezwali go Pędzi-Wiatrem.
Wszelako znał historyę swojego życia. Pewnego dnia, gdy stara Anna cierpiąc głód i niedostatek czuła, że zbliża się dla niéj ostatnia godzina, rzekła do dziecka:
— Dotychczas nikomu jeszcze nie zwierzyłam się. Dziś muszę nareszcie powiedziéć ci Eulogiuszu, że jesteś synem margrabiego Bernarda a bratem pana Gasparda d’Espinchal.
— A więc cóż z tego! — odrzekł Eulogiusz z najzimniejszą krwią.
— A więc musiemy udać się do twego brata.
— Po co?
— Aby nas ratował w biedzie.
— Aha! żądać jałmużny.
I z gniewem wydalił się z chaty wracając we dwie godziny potém z ubitą sarną, którą przyniósł na plecach.
— Oto pomoc i ratunek — rzekł do matki Anny. — A teraz proszę was nie mówcie mi więcéj o jałmużnie.
To na pół dzikie życie, podobało mu się i nie radby go był na inne zamienić. Las był dla niego domem. Znał wszystkie ścieżki, przedzierał się w najgęstsze knieje.
Węglarze, którym czasami dawał zwierzynę, dostarczali mu amunicyi. Ale nigdy nie chciał od nich przyjąć nic innego. Ubranie przyrządzał sobie ze skór ubitéj zwierzyny.
Z czasem stał się głośnym w całéj okolicy, bo nieraz pozwalał sobie plądrować po sąsiednich lasach.
Miał naówczas lat 17, gdy po raz pierwszy spotkał się z margrabią swoim bratem w równym co i on wieku.
Pan de Kamillak, do którego należały sąsiednie lasy zaprosił był pewnego dnia swoich przyjaciół na polowanie. Pan d’Espinchal, młody, piękny, śmiały, doskonały strzelec należał do liczby zaproszonych.
Polowano na jelenia. Po lasach rozlegały się nawoływania strzelców, ujadanie psów i trąbki myśliwskie. Nagle spostrzeżono coś poruszającego się wśród drzew. Było to coś podobnego do zwierza, którego zatracono trop.
Ktoś z myśliwych dał ognia. Stworzenie to podskoczyło, padło wydając okrzyk, poczém powstało ratując się ucieczką.
Zbiegli się wszyscy myśliwi. Puszczono się w pogoń za uciekającym i zdołano schwytać młodego chłopca odzianego w sarnią skórę, który podążał w zarośla ciągnąc za sobą stary muszkiet. Kula przeszyła mu łopatkę a krew lała się strumieniem.
— Do kroć set! — zawołał margrabia de Kamillak. Co to za dziwoląg? Co to za maszkara?
Jeden ze strzelców (pan de Kamillak nie miał jeszcze uorganizowanych swoich dwunastu apostołów) odpowiedział:
— Jest to łotr, przemytnik; słyszałem ja o nim, miej się pan na baczności panie margrabio.
Pan d’Espinchal pożerał Eulogiusza swojemi oczyma. Znajdował w nim nadzwyczajne do siebie podobieństwo; ale, że ten dziki nie miał jeszcze zarostu jaki pokrywał już oblicze margrabiego, a zresztą twarz jego była ogorzałą a raczéj zbrązowaną od słońca, podobieństwo to nie było tyle uderzającém dla innych świadków téj sceny.
Pan de Kamillak z powagą wydobył tabakierkę.
— Czy to prawda — zapytał dzikiego chłopca ― że jesteś przemytnikiem leśnym?
Eulogiusz spojrzał na pana de Kamillak z pod oka.
— Odpowiadaj, albo każę cię natychmiast powiesić — dodał srogi pan.
Toż samo wejrzenie, żadnéj odpowiedzi.
— A więc! powiesić go — zawołał.
Służba, posługacze, i chłopaki od psów wydali jednogłośny okrzyk:
— Powiesimy go! powiesimy.
Było ich z piętnastu upojonych żądzą krwiożerczą. Rzucili się na Eulogiusza; ale ten powstał i szalonym pędem skoczył w bok.
Zdawało się, że ujdzie ich rąk. Panowie zgromadzili się w około; scena zaczynała być ciekawą.
Jeden z chłopaków goniąc za nim rzucił mu pod nogi lasso, sznur z ołowianą kulką na końcu. Eulogiusz upadł. Ale jak Anteusz zdawał się odzyskiwać siły za dotknięciem ziemi. W mgnieniu oka porwał lasso na drobne kawałki i powstał na nogi z muszkietem w ręku.
Pierwszych dwóch, którzy na nowo rzucili się na niego, jedném uderzeniem kolbą muszkietu powalił na ziemię. Cała zgraja służalców z kijami napadła na niego. Otoczono ze wszech stron biedaka broniącego się jak lew.
Eulogiusz jednym rzutem oka spostrzegł, że dalszy opór byłby niemożliwy, a zresztą osłabiony ubytkiem krwi sączącéj się z ranionéj łopatki, położył się na ziemi na swoim muszkiecie, nie dbając o dalszą obronę życia.
Ze trzydzieści rąk spadło na niego. Zarzucono mu sznur na szyję.
Nagle zawołał donośnym głosem pan d’Espinchal:
— Hola! dość tego. Ten chłopiec do mnie należy poznaję go. Odstąpcie od niego, rozkazuję wam!
Posługacze zawahali się spoglądając na pana de Kamillak wzruszającego ramionami.
— Do kroćset! łotry! — krzyknął Gaspard — czybyście śmieli stawić mi opór? Hola! Malseń, hola moja służba! Rozpędzić mi tę zgraję.
Panowie szlachta nie bardzo byli zadowoleni ze sposobu w jaki pan d’Espinchal traktował ich ludzi. Ale czy to z obawy czy też dla uniknienia krwawego starcia, sami przyłączyli się do margrabiego aby oswobodzić skazanego na powieszenie.
Eulogiusz rzucił na swego zbawcę wzrokiem niewypowiedzianéj wdzięczności i podziwu. Zemdlał. Skoro powrócił do przytomności znalazlł się na liścianém łożu pomiędzy margrabim i Malseniem. W lesie ucichł wszelki hałas; Eulogiusz czuł tylko pewną ociężałość i nieznaczny ból w łopatce. Chwycił margrabiego za rękę i całował z uniesieniem.
— Kto jesteś? — zapytał.
— Gaspard d’Espinchal — odpowiedział zagadniony.
— Mój brat!... mój dobry brat!...
I zemdlał powtórnie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.