Margrabia d'Espinchal/Część druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabia d'Espinchal
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1877
Druk S. Lewental (Warszawa)
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. Rafalski
Tytuł orygin. Le Marquis d'Espinchal
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.
MĘCZENNICA.

27. Po trzech latach pożycia.

W trzy lata po wypadkach wyżéj opowiedzianych, margrabini d’Espinchal w towarzystwie swego pazia i pokojówki, dawnéj służącéj z Rokewer, pracowała przy krosienkach, w wielkiéj sali jadalnéj, starego zamku Massyak. Przy blasku palącéj się na stole lampy, była już bowiem dziesiąta godzina wieczór, jaśniał słodki i poważny profil Odylli. Ale na jéj cudowném obliczu zaczynały uwydatniać się ślady smutku i cierpień pożerające piękność młodéj margrabiny.
Tego wieczoru słychać było ponure skrzypienie na dachach posępnego zamku. Śnieg padał na dworze a silny wiatr poświstywał przez szpary okien. Raul, młodzieniec siedmnasto-letni, siedział na boku, zajęty czytaniem, chociaż, co chwila oczy jego zatrzymywały się na obliczu swéj kuzynki.
Co moment młoda kobieta przerywała swoją robotę, wznosiła oczy do góry i wzdychała.
— Dziś znowu nie powróci — wyrzekła ze łzami w oczach.
— Przeklęty proces! kiedyż on się nareszcie skończy? — wtrąciła pokojówka.
— Słowa te wzbudziły zapewne przykrą myśl w umyśle pani d’Espinchal, bo westchnęła powtórnie i zwracając się do pokojówki:
— Czy ty myślisz, że ten proces nie jest tylko pozorem? — zapytała.
— Ach! proszę pani! Ci sędziowie są to straszni ludzie. Oto pan Bigoń już od dwóch lat jak stara się o rozwód z swoją nikczemną zoną, a tymczasem ona sobie żartuje z niego i nic więcéj. Podobno wydał już 60 pistolów na ten proces i ani spodziewa się końca.
— Niekoniecznie to procesu lękam się — rzekła cichym głosem pani d’Espinchal.
— Nagle zadrżała. Silny głos dzwonka odezwał się w stronie bramy zamkowéj.
— Biegnij Raulu! — zawołała. — Musi to być margrabia. Poznaję po uderzeniu dzwona.
Raul wybiegł do bramy. Wkrótce ukazał się pan d’Espinchal w towarzystwie nieodstępnego Malsenia.
Margrabia wydawał się posępniejszym, jak zwykle. Otrząsł płaszcz ze śniegu, oddał go służącemu i śpiesznym krokiem wszedł do sali, w któréj znajdowała się Odylla. Biedna kobieta powstając z krzesła, chciała z uśmiechem na ustach przywitać swego męża, ale pan d’Espinchal zdawał się nie zwracać na nią uwagi.
— Chce mi się jeść i pić — rzekł tonem rozkazującym.
— Zaraz każę ci podać — odpowiedziała łagodnie Odylla.
— Dobrze — odpowiedział margrabia — tylko spiesznie... nie mogę dłużéj nad kilka godzin zabawić w zamku.
Odylla westchnęła, ale nie uważała za stosowne wdać się w rozmowę z mężem. Raul i Malseń znajdowali się w sali. Oddaliła ich więc z pokoju pod błahym pozorem, zbliżyła się do margrabiego i opierając rękę o jego ramię, zapytała słodkim głosem:
— Czy zechcesz Gaspardzie pomówić ze mną przez chwilkę?
— Z jaką to mówisz powagą kochana Odyllo!
— Dla tego, że treść naszéj rozmowy będzie poważną.
— Słucham téj treści, ale zaklinam panią, uwolnij mnie od tych bezsensownych narzekań na nieczułość, na opuszczenie, od tych scen zazdrości, które stanowią tło zwykłéj rozmowy.
— Nazywasz to bezsensowném narzekaniem?
— Zapewne.
— Dla tego, że mnie nie kochasz?
— Aha! otóż i jesteśmy. Spodziewałem się tego. Kocham cię Odyllo! tak samo jak dawniéj, więcéj nawet, ależ na Boga! Każda rzecz ma swój kres. Nie ma na świecie ognia, którego by czas nie przygasił.
— W braku zarzewia!
— Nie chcesz mnie rozumiéć kochana żono. Ogień przemieni się w światło. To co dawniéj paliło, teraz przyświeca. Mówiąc zwięźlėj, szalona miłość nasza zamienia się w stałą i szczerą przyjaźń.
Słysząc te słowa, zdawało się Odylli, że serce jéj bić przestaje. Z przymusem podała mężowi rękę i ze zbolałém sercem, ociężałą głową, odeszła do swoich pokojów.
Raul czekał w korytarzu. Widząc kuzynkę życzył jéj dobréj nocy. Ale Odylla nie zwróciła nań uwagi, tak była przejętą swojém nieszczęściem.
— Oh! czas nareszcie dowiedziéć się — rzekł do siebie paź — co to za sprawy przyciągają margrabiego do Klermontu.
Jak tylko stracił z oczu Odyllę, zeszedł po cichu do stajen, sam osiodłał konia i wyjechał z zamku. Za bramą Massyaku, puścił się jak strzała w kierunku Alagnon. Dokąd biegł?
Znał już kawalera de St.-Beat, z którym bliżėj poznajomił się w zamku margrabiego d’Espinchal. Wiedział, że Gaskończyk zajmował przy księciu de Bouillon dość znaczne stanowisko, postanowił więc zwierzyć się Telemakowi i zasięgnąć jego rady w celu dowiedzenia się czegoś stanowczego.
Margrabia posiliwszy się, rozciągnął się w fotelu, przespał kilka godzin, potém przebrał się, wziął pełny worek pistolów, obudził Malsenia, wsiadł na konia i pojechał do Klermont nie troszcząc się bynajmniéj o swoją żonę. O 10-téj z rana wjeżdżał przez rogatkę Issoir. Raul znajdował się już w mieście od trzech godzin.
Pierwszém zajęciem margrabiego było wysłać Malsenia wraz z końmi do oberży dla wypoczynku. Tam zaś udał się do najętego małego domku na rogu placu Jandy i ciasnéj uliczki prowadzącéj do pagórka panującego nad miastem.
W domku czekał blizko godzinę, aż nareszcie usłyszał trzy lekkie uderzenia we drzwi. Pan d’Espinchal otworzył je z cicha, a pani Bigoń zjawiła się przed margrabim.
— Sama? — zapytał margrabia.
Inezilla wykrzywiła się z nieukontentowaniem.
— Samiuteńka... — odrzekła.
— A Herminia?
— Eh! nie masz pan jeszcze prawa nazywać ją po imieniu. Dla pana jest ona zawsze panią de St.-Herment.
— A dla drugich?
— Ach! to nie moja już rzecz.
Margrabia przygryzł sobie usta.
— Widzisz pan mości margrabio, moja pani kochała pana od dawna. Opuściłeś ją dla innėj. Cóż miała robić?... Wstąpić do klasztoru?... Na stręczyli się inni i...
— I... wytłómacz się!
— I... nic... Moja pani jest zręczną i przezorną kobietką. Jednakże zdaje mi się, że wolałaby pana... ale cóż z tego kiedy pan margrabia jest żonaty...
Pan d’Espinchal kroczył z niecierpliwością po pokoju. Zimny pot spadał z jego czoła. Nagle. zatrzymał się przed Inezillą.
— Zapewne, przyznaję to, zrobiłem głupstwo żeniąc się! Ale cóż poradzić na to.
— To już pańska rzecz.
Margrabia popadł w gorączkowe rozmyślanie, następnie zbliżając się do Inezilli.
— Słuchaj mnie — rzekł jéj — Czy podejmiesz się zlecenia do twojéj pani.
— Hum! niebezpieczna rzecz.
— Dla czego?
— Dla tego, że zanadto jest strzeżoną przez swego głupio-uczciwego braciszka i mojego zacnego braciszka i mojego zacnego męża.
— Zdrajcy! — wyrzekł margrabia. — A zresztą przecie żądam tylko od ciebie powiedzenia kilku słów Herminii.
— To co innego, w takim razie podejmuję się.
Margrabia dobył kilka sztuk złota i wsunął je w rękę subretki.
— A więc, proś twojéj pani, ażeby pozwoliła mi odwiedzić się i pomówić z sobą.
— U siebie?
— Czy to niemożliwe?
Dziś o północy, przeléź pan przez parkan ogrodu. Wejdź do mego pokoju, a ztamtąd przejdziesz pan do pani de St.-Herment.
— Dobrze, o północy będę w twoim pokoju.
I pocałował pokojówkę, która śmiejąc się i wyrywając z rąk margrabiego czémprędzéj wybiegła na ulicę.

28. Baronowa de St.-Herment.

Pani de St.-Herment zajmowała ten sam dom który opisaliśmy na początku naszej powieści. Wewnątrz, taż sama wystawność.
Jakim cudem utrzymywała się przez lat trzy?
Nie wiedziano o żadnėj intrydze miłosnėj baronowéj, zatém nie będąc modelem cnoty, uważano ją w Klermont za bardzo przyzwoitą damę.
Nie było uroczystości, większego zebrania lub balu aby jéj z przyjemnością nie oglądano. I na tych wszystkich zabawach jeżeli nie królowała pięknością i przepychem, to mogła śmiało rywalizować z najpierwszemi damami sabaudzkiemi.
Oprócz kilku starych magnatów którzy szczycili się przyjaźnią baronowėj, i którzy jedynie mogli byli wyjaśnić tajemnicę jéj dostatków, nie przyjmowała nikogo. Pan de Kamillak, człowiek o 12-stu apostołach, był jednym z najczęstszych gości Herminii, ale mówiono ogólnie, że przyjmowała go z pewną przymusową grzecznością.
Bądź co bądź, Inezilla pędem pobiegła od margrabiego do pani de St.-Herment.
— No i coż? — zapytała swéj subretki.
— Rozkochany do szaleństwa.
I opowiedziała całą scenę z margrabim, zapominając naturalnie sceny z pistolami.
Herminia oparta na poduszkach, rozmyślała.
Jest to straszny człowiek ten margrabia, jak skoro sobie coś postanowi, nie cofnie się przed niczém.
— Oh! pani, czyż mnie tu nie będzie!
— Prawda! pamiętaj być w sąsiednim pokoju i jak tylko usłyszysz, że zastukam w ścianę...
— Wchodzę, rozumie się.
— Doskonale. A teraz ubieraj mnie.
Inezilla pomogła swój pani w przywdziania pięknej toalety, poczém udała się do Oradoux, ulubionego miejsca przechadzki Klermontczyków, nawet w zimowéj porze.
Pogoda sprowadziła tego dnia znaczną liczbę spacerujących. Mimo to Herminia nie mogła dostrzedz nigdzie swego brata. Dla tego téż i Inezilla nie była w stanie ujrzéć Bigonia.
Ta nieobecność wprawiła w zły humor panią de St.-Herment i jéj pokojówkę. Wiedziały, że każdodziennie Telemak, ze swym lokajem przychodzili do tėj miejscowości, którą książę de Bouillon kupił od margrabiego d’Effiat. To téż krótko zabawiły. Wchodziły już do domu, gdy nagle ukazał się im Telemak.
— Mam z tobą do pomówienia Herminio, — rzekł do swéj siostry.
— Proszę cię do mieszkania, — odpowiedziała mu.
Telemak wszedł pierwszy i w tym samym pokoju gdzie słyszeliśmy już rozmowę brata z siostrą, usiadł na fotelu obok Herminii, dając znak pokojówce do wyjścia.
Pan de St.-Beat bardzo rzadko odwiedzał swą siostrę. To też każda jego wizyta przerażała baronowę.
— Cóż powiesz mi kochany Telemaku? zapytała.
— Nic, chciałem się tylko dowiedziéć co słychać u ciebie.
— Jak widzisz jedno w koło. Ograniczam się mojemi szczupłemi dochodami, aby wyżyć... — aby daléj...
— Winszuję ci. — A więc zamiar mój staje się bezużyteczny.
— Czy miałeś jaki zamiar?
— Tak, chciałem ci pomódz, gdybyś tego potrzebowała.
Herminia uśmiechnęła się.
— Ależ mój drogi przyjacielu — rzekła mu — w czémże chciałeś mi pomódz? powiadają, że St.Beaci to istni łazarze.
Telemak zachował zimną krew i powagę.
— Rzadko zdarza mi się żartować, a jeżeli rzeczywiście chętka mi przychodzi ku temu, to obieram mniej poważny przedmiot. Zaoszczędziłem z pensyi jaką pobieram u księcia de Bouillon od lat dwóch, 500 pistolów i takowe miałem zamiar ofiarować ci.
— Jestem bardzo wzruszoną twoim postępkiem, kochany bracie, odrzekła Herminia — ale nie mogę przyjąć od ciebie pieniędzy. Żyję; obywam się bez czyjéj bądź pomocy, tém bardziej twojéj, bo pamiętam dobrze, że przed trzema laty odmówiłeś mi w podobny sposób.
— A zatém nie mówmy już o tém. Tylko od dziś dołożę wszelkich usiłowań, aby się dowiedzieć zkąd czerpiesz owe fundusze, które wzbraniają ci przyjęcia mojéj pomocy.
Skłonił się i wyszedł. Jak tylko szelest jego kroków ucichł na schodach, Herminia podskoczyła do okna.
Widziała jak Telemak zamyślony udał się prosto w kierunku swego mieszkania.
— Inezilla! — zawołała baronowa.
— Pokojówka nadbiegła.
— Co pani rozkaże?
— Trzeba koniecznie dowiedziéć, się kto odwiedził dziś mojego brata.
— Dla czego?
— Dla tego, że chce mnie szpiegować i że do tego musi być podmówionym przez kogoś.
— Więc cóż mam zrobić?
— Rób co chcesz, wypytuj się... uwiedź twego męża... bylebyś koniecznie dowiedziała się prawdy.
Inezilla pokręciła głową.
— Bodaj czy to nie z Massyak ta niespodzianka.
— Od margrabiego?
— Nie koniecznie, ale może od margrabini.
— Od téj skromnisi, od téj pieszczotki?
— Prosta rzecz, rozkochana w swym mężu, musi być zazdrosną.
— Zawsze przeszkody! — mruknęła — Czyż wy mnie wiecznie prześladować będziecie? I po chwili namysłu, zapytała: — Czy ta margrabina d’Espinchal ma przy sobie jakiego powiernika?
— Swego pazia!
— Jakiego pazia?
— Pięknego ośmnastoletniego chłopca... swego kuzyna...
— Ach! kuzyna ośmnastoletniego...
I baronowa uśmiechnęła się złowrogo. Poczém zwracając się do pokojówki.
— W każdym razie, dowiedz się... może być że się mylimy...
Inezilla wybiegła. Wszelako zauważyła ten uśmiech pani de St.-Herment.
— Oj! moja pani baronowo! chociaż nie zwierzasz mi się ze wszystkiém, odgaduję jednakże twoje zamiary...
Okryła się hiszpańską mantylką, raczéj dla swobodnego rozmyślenia aniżeli dla spełnienia zlecenia swéj pani, zaczęła błądzić po ulicach Klermontu.
Ale, że już wieczór zbliżał się, a zimno dokuczliwie dawało się czuć, weszła więc do kościoła gdzie widziała wchodzących kilkanaście osób.
Dziwna scena przedstawiła się jėj oczom.
Ze dwunastu zbirów, uzbrojonych od stóp do głowy otaczało trumnę, przy którėj ksiądz odprawiał nabożeństwo. Wpośród zgromadzonych ludzi zauważyła starca wysokiéj postawy z dzikiém wejrzeniem i z białą brodą, zakrywającą mu piersi.
Poznała w tym starcu margrabiego de Kamillak, człowieka o dwunastu apostołach. Z cicha zbliżyła się do filaru przy którym dwóch ludzi rozmawiało stłumionym głosem.
— Nie wiadomo na pewno, jak to się stało — mówił jeden z nich. — Trudno było nawet rozpoznać zamordowanego Bez-Wiare. Uderzenie w głowę maczugą było tak silne, że twarz jego przedstawiała tylko massę krwi i potłuczonych kości.
— Straszna rzecz — odparł słuchający.
— To téż pan de Kamillak jest rozwścieczony. Przypisuje on to morderstwo wieśniakom i poprzysiągł pomścić Bez-Wiarę w okrutny sposób, tém bardziéj, że był on jego ulubionym apostołem.
Inezilla nie zbyt wyraźnie słyszała; chciała przybliżyć się, ale w téj chwili, opowiadający zadrżał i ciągnąc swego towarzysza, usunął się z nim w najciemniejszy kąt kościoła.
— Wychodź pan czémprędzéj — panie Raulu! — zawołał. — Moja żona podsłuchiwała nas. Nie sądzę aby pana poznała, ale lepiéj będzie, jeżeli unikniesz jéj spotkania.
— Czyż ona zna mnie?
— Ona zna cały świat.
Inezilla poznała Bigonia, ale nie mogła dostrzedz młodego pazia z powodu ciemności panującéj w kościele.
Widząc jednakże jak Bigoń wyprawiał swego towarzysza z kościoła, wymknęła się przez zakrystyę w zamiarze obejścia mu drogi. Pomysł był nie zły i musiał się udać, zwłaszcza, że o téj porze prawie nikogo nie było na ulicy.
W kilka téż sekund przesunął się Raul koło Inezilli, ale nie dość szybko, aby szczwana pokojówka nie zmierzyła go od stóp do głowy. A że była mistrzynią w swoich obserwacyach, zauważyła jednym rzutem oka, że młodzieniec ten był bardzo przystojny, bardzo zręczny, i wydawał się, że jest bardzo silnym.
— Hum! — pomyślala sobie — ten młody paź powinien by dać nieco do myślenia panu d’Espinchal... Ale ci mężowie!... wszyscy jednakowi!..
I czémprędzéj zwróciła się do domu.

29. Zwiady.

W owéj epoce, tak jak i dziś jeszcze, ulice Klermontu ciasne i kręte, na ich rogach wystające kąty domów, stare walące się budynki i ciemne zaułki, znacznie utrudniały kommunikacyą. Wśród ciemnéj nocy, tylko doskonale obeznany z miejscowością mógł się zapuszczać w te kąty podobne do umyślnie najeżonych zasadzek.
Pan d’Espinchal widocznie znał je dokładnie, bo około północy i po przeczytaniu bileciku napisanego i przysłanego przez Inezillę: „Baczność, śledzą pana“ zarzucił płaszcz na ramiona, przypiął pałasz i wyszedł ze swego domku w znaną nam uliczkę.
Od razu przekonał się, że w istocie ktoś pilnuje go. Wskazywał to wyraźnie ślad na śniegu. Oburzył się okrutnie i wyrzekł:
— Oho! biada temu który ośmiela się stawiać zaporę moim zamysłom!

<poem> z uwagą rozejrzał się w około. Plac przed kościołem był zupełnie pusty. Liście na drzewach drżały od wiatru zimowego, a śnieg pruszył podczas téj ciemnéj nocy.
Margrabia znał doskonale miasto. Śmiało więc przeszedł krętą uliczkę. Ale zaledwie że z niéj wyszedł, gdy cień muru sterczącego naprzeciw jego domku, przybrał na raz ludzką formę i oderwał się od massy.
Był to Telemak. Wkrótce potém na placu Jundy wysunęły się z po za drzew dwa inne cienie i złączyły się z Telemakiem.
— Wyszedł — rzekł z cicha pan de St.-Beat.
— Chodź pan ze mną panie Raulu — szepnął Bigoń. — Jestem pewny, że za chwilę wróci on tutaj.
I wskazał drugą równoległą uliczkę. Zaledwie, że uszli kilkanaście kroków gdy nagle pan d’Espinchal stanął przed nimi. Telemak i Bigoń pomknęli naprzód. Raul zatrzymał się.
Margrabia śmiało zbliżył się do Raula, wpatrując się w niego. Paź nasunął kapelusz na czoło i otulił się płaszczem.
— Kto jesteś? — zawołał pan d’Espinchal, dobawając pałasza.
— A panu co do tego! — odparł Raul grubym głosem.
Margrabia nie łatwo ustępował z placu i nie mógł się zadowolić taką odpowiedzią; ale że nie poznał osoby, a przytém chciał koniecznie stawić się na rendez-vous:
— Masz pan słuszność — odrzekł — przepraszam.
I poszedł daléj w swoją stronę.
— Gdzie on może iść o téj porze? — zapytał z cicha paź złączywszy się z Bigoniem.
— Co prawda — odrzekł Bigoń — to trochę za późna godzina na poradę adwokacką. Ja, co się procesuję od dwóch lat, dla tego, ażeby wzbronić mojéj szacownéj połowicy szargania nazwiska bez skazy moich zacnych przodków, którém szasta w przedpokoju dość podejrzanéj damy i w laboratoryum jeszcze bardziéj podejrzanego doktora, ja Bigoń, nigdy w ciągu tych dwóch lat nie odwiedzałem mego adwokata pana Momichon, o tak późnéj porze.
— Ależ on nam zniknie — zawołał paź.
— Dopędzimy go, odpowiedział Bigoń.
W cieniu ujął za rękę Raula i poprowadził go w kierunku domu zamieszkiwanego przez panią de St.-Herment.
Czytelnik przypomina sobie, że naprzeciw drzwi tego domu znajdowała się kamienna ławka. Bigoń wlazł pod ławkę zalecając Raulowi, aby przechadzał się wzdłuż domów.
Telemak, równie jak jego służący, podejrzywał margrabiego. Wiedział od dawna, że pan d’Espinchal kocha się w jego siostrze i domyślał się że ją to odwiedzić pragnie.
Na samą myśl takiego czynu, zawrzała w nim krew i rozmyślał już o najstraszniejszéj zemście za podobną obrazę honoru.
Ale z drugiéj strony, pełen rozwagi, postanowił działać przezornie. Przedewszystkiem należało się przekonać. To téż, zamiast pozostać na zwiadach przed domem, jak Raul i Bigoń, cichaczem podsunął się pod mur ogrodu, przesadził go i wszedł do ogrodu.
Przez szpary okiennic przedzierało się na dole światło. Ostrożnie więc zbliżył się aż do okiennicy, przyłożył do niéj oko i ujrzał Inezillę ciągnącą coś ciężkiego do okna.
— Do licha co ona robi? — pomyślał sobie.
Następnie ujrzał jak sięgnęła ręką, aby otworzyć okno a potém okiennicę. Czémprędzéj odsunął się i pochwą pałasza rozproszył cofając się ślad swoich kroków na śniegu.
Inezilla wychyliła się przez okno i bacznie rozejrzała do koła. Nie widząc nikogo, wskoczyła do ogrodu ciągnąc za sobą drabinę, którą skryła u stóp muru.
Ciekawość Telemaka wzrastała, lecz nagle struchlał na myśl:
— Czyby to za pośrednictwem téj bezwstydnicy, margrabia ułatwiał sobie wejście do mojéj siostry?
Sądził, że nie mogąc przezwyciężyć oporu Herminii pan d’Espinchal przekupił Inezillę, która miała go tą drogą wprowadzić do pokoju baronowéj. Podejrzenie témbardziéj zdawało się prawdopodobném, że było, jak to dobrze wiedział, zgodne z charakterem i postępkami pana d’Espinchal.
— Cierpliwości! — rzekł sobie — zobaczę! ale wtedy, biada ci panie margrabio.
Wydobył pistolet z za pasa, obejrzał go i czekał.
Inezilla wróciła do swego pokoju; ale mimo dokuczliwego zimna, czekała także, oparta w otwartém oknie.
Wybiła północ. Pan d’Espinchal mniemając że stracono jego ślad, lub zaniechano szpiegostwa, zbliżył się do muru ogrodu w chwili gdy ostatnie uderzenia zegaru ginęły w oddaleniu. Obejrzał się raz jeszcze po za sobie. Następnie zatykając sztylet w szczerbę muru, postawił na nim nogę i chwycił się rękoma za wierzchołek muru ogrodowego.
Telemak dostrzegł tę czarną postać odbijającą się na ciemném tle nieba. Stłumił okrzyk zgrozy, gotowy przedrzéć się przez jego gardło.
Margrabia wskoczył do ogrodu. Tu czuł się zupełnie bezpiecznym. Kawaler widział jak pewnym krokiem podszedł pod okno Inezilli.
— Czy to pan, panie margrabio? — zapytała z cicha pokojówka.
— A któż inny u licha mógłby znajdować się tutaj o téj porze? — odpowiedział margrabia.
Telemak zbliżył się do okna, aby łatwiéj mógł słyszeć całą rozmowę. Poznał głos margrabiego i czuł, że ręce konwulsyjnie chwytały mu za broń.
— Czy pan odebrałeś mój bilecik?
— Odebrałem.
— Nikt pana nie śledził?
— Spotkałem jakiegoś nieznajomego, ale ten mnie nawet nie zaczepił.
— Tém lepiéj! Lękałam się, aby pana nie szpiegowano.
— Nie bój się! odpłacę ja temu hultajowi.
Kawaler słysząc te słowa zacisnął wargi i tylko wstrzymując oddech, zaczajony jak tygrys chcący rzucić się na swą zdobycz, czekał.
Margrabia tymczasem oparłszy się o framugę okna wskoczył do pokoju Inezilli. Gaskończyk zdumiał, nie wiedział co to ma znaczyć i co myśléć.
Podsunął się pod same okno, aby zajrzéć wewnątrz. W pokoju Inezilli nie było już światła.
Telemak uśmiechnął się szyderczo, i już miał wycofać się ze swego stanowiska, gdy nagle, uchylono jedną połowę okna. Czémprędzéj rzucił się na ziemię. Inezilla, lekka i zwinna jak kotka, skoczyła do ogrodu, chwyciła za drabinę, i przystawiła ją do okna pierwszego piętra, zaledwie oświeconego, i wlazła na ostatni szczebel.
Telemak widział jak przyłożyła twarz do szyby, wpatrując się we wnętrze pokoju. Z cicha powstał, poszedł aż do saméj drabiny, i odpasał się.
— Jeżeli mnie spostrzeże lub usłyszy — pomyślał sobie — krzyknie, naówczas wszystko stracone.
Trzeba postąpić inaczéj.

30. Nóż na gardle.

Inezilla wprowadziła margrabiego do pokoju pani de St-Herment. Sama zaś obawiając się, że nie będzie z sąsiedniego pokoju dostatecznie widziéć i słyszéć, co się dziać będzie u baronowéj, chwyciła się pomocy drabiny. Przebiegła pokojówka upewniła się tym sposobem, że nie straci żadnego poruszenia margrabiego i baronowéj i że dokładnie usłyszy każde słowo z ich rozmowy.
Dla ułatwienia czego zawczasu nie domknęła okna w pokoju swéj pani i stosownie do potrzeby ułożyła firanki.
Herminia przyjęła pana d’Espinchal bardzo ozięble.
— Siadaj pan, panie margrabio — rzekła mu.
Stał się posłusznym.
— Przyznam się panu, że dziwi mnie niezmiernie natarczywość z jaką uwziąłeś się prześladować mnie. Dla tego to postanowiłam zezwolić na dzisiejszą schadzkę, która spodziewam się, że będzie ostatniém widzeniem się naszém.
Margrabia patrzył na baronowę wzrokiem przestraszonym.
Pani de St.-Herment ciągnęła dalėj:
— Słuchaj mnie pan. Gdy przed trzema laty przyszedłeś oświadczyć mi twoją miłość, nie byłam daleką od wyznania ci uczuć przychylnych dla niego. Bo naówczas miałeś pan prawo kochać mnie; byłeś wolny, tak jak ja nią pozostałam. Gdybym była została pańską żoną miałbyś ze mnie czułą, przywiązaną i wierną towarzyszkę. Wolałeś pan gdzieindziéj szukać szczęścia. Tém lepiéj, jeżeli zdołałeś go znaléźć.
Pan d’Espinchal chciał przeczyć, ale Herminia gestem nakazała mu milczenie.
— Wiem co pan chcesz powiedziéć — mówiła daléj. — Szczęście o jakiém marzyłeś przesyciło cię prędko. Słowem, zawiodłeś się.
— Tak — odrzekł z westchnieniem pan d’Espinchal — gdyż czuję, że tylko ciebie pani prawdziwie kochałem i kocham.
— I byłabym podzielała te uczucia panie margrabio; ale czyż to moja wina? powiedz sam. Nie pragnę bynajmniéj robić panu wymówek. Margrabini jest piękną, cnotliwą i mocno by mnie bolało, gdyby z méj winy miała miéć najmniejsze zmartwienie.
— Oh! pani! wiem, że jesteś równie dobrą jak piękną.
— Bez pochlebstw, proszę panie margrabio. Sądzę, że powinniśmy dziś mówić szczerze, pozwól mi więc dokończyć, abyśmy już więcéj nie wracali do tego przedmiotu rozmowy.
Margrabia wydał ciężkie westchnienie.
Nie był to już ten sam człowiek, przed którym wszyscy drżeli. Widocznie kobieta ta miała nad nim przewagę, jakkolwiek zdołał zauważyć, że na jego przyjęcie ubrała się z wielką kokieteryą.
Pani de St.-Herment mówiła daléj:
— Wyznaję panu, że wiele cierpiałam, widząc się opuszczoną; może być nawet, że i w téj chwili odczuwam to jeszcze; ale nigdy nie żaliłam się. Dziś więc, gdy rana jest już blizką zagojenia się, dla czegóż przychodzisz pan jątrzyć ją na nowo?
— Herminio droga Herminio! ta rana daleko głębszą jest w mojém aniżeli w twojém sercu.
— Czy z pewnością?
— Ah! gdybyś mnie jeszcze kochała, nie tyle ile ja ciebie kocham, bo to jest niepodobieństwem, ale choć cokolwiek, z pewnością przezwyciężyłabyś ten błahy przesąd...
— Nie bluźnij panie margrabio! Małżeństwa nie nazywaj błahym przesądem... A przytém, za kogóż mnie pan uważasz? Gdybym nawet mogła się zapomniéć... jakiėmże okiem patrzyłbyś na mnie?
— Jak na anioła, zbawcę mojego, który przez litość wyratowałby mnie z przepaści, w jaką pogrąża mnie twoja srogość.
— Skończmy panie margrabio! Mamy odrębne pojęcia pod tym względem. Jestem z rodziny St.-Beatów... zdolna kochać na śmierć... ale nigdy zboczyć z drogi honoru...
Inezilla oparła się o framugę okna z wlepionym wzrokiem i nadstawioném uchem, nie wiedziała co ma sądzić o téj rozmowie.
— Jakie mogą być zamiary baronowej? — zapytała siebie.
Oprócz Inezilli cała rozmowa Herminii z panem d’Espinchal miała drugiego świadka. Telemak znając dokładnie rozkład pomieszkania siostry, bez najmniejszego szelestu dostał się z pokoju Inezilli na schody, a następnie do sąsiedniego pokoju przedzielonego od salonu lekkiém przepierzeniem. Przyłożywszy ucho do ściany mógł wszystko słyszéć chociaż nie widział rozmawiających.
Wiedział aż nadto dobrze, że nie troska o honor rodzinny powoduje głównie postępkami Herminii, domyślał się więc, tak jak Inezilla, że jakiś skryty projekt musiała sobie ułożyć baronowa.
Ale, że rozmowa zbliżała się już ku końcowi, uważał więc za stosowne oddalić się, żeby nie został spostrzeżonym. A zresztą, sam nabrał postanowienia, które chciał w czyn wprowadzić.
Oddalił się cichaczem, zszedł po schodach i wrócił do pokoju Inezilli. Czekał już przeszło kwadrans, a pokojówka nie wracała. Spojrzał na ogród: pani Bigoń stała ciągle na drabinie i z całą uwagą wpatrywała się w okno pokoju baronowéj.
Jaki obrót przybrała rozmowa po jego odejściu? Co mogło zajść? Telemak przeklinał swoją porywczość, drżąc z niecierpliwości i gniewu.
Nagle otworzyło się okno i Inezilla wpadła do pokoju; kawaler ledwie że zdążył ukryć się za łóżko.
Pokojówka zapaliła lampę. W téjze chwili dało się słyszéć stąpanie margrabiego po schodach.
Pani de St.-Herment odprowadzała go ze świecą w ręku. Weszli do pokoju Inezilli. Telemak dostrzegł, że złowieszczy uśmiech promieniał na ustach jego siostry; że margrabia był bardzo blady, i że Inezilla równie blada, dziwnie spozierała na swoją panią.
Pan d’Espinchal pocałował rękę baronowéj, i wyszedł tą samą drogą, którą był przyszedł. Po jego odejściu Inezilla zapytała pani de St.-Herment.
— Wszak pani nie przywoływała mnie, nieprawdaż?
— Nie było potrzeby. Tygrys zamienił się w baranka.
— A kiedyż powróci?
— Oho! zanadto jesteś ciekawą. Dowiesz się jutro. Tymczasem czy jesteś pewną, że paź margrabiny jest w mieście?
— Widziałam go.
— To dobrze... Nic nie mówiłam margrabiemu, ale jutro z rana...
Baronowa kiwnęła głową dokończając tym ruchem swego zdania, poczém odeszła do swoich pokojów.
— Czy mam panią rozebrać? — zapytała jeszcze pokojówka.
— Nie potrzeba.
I znikła. Inezilla zamknęła drzwi Z wewnątrz a następnie zbliżyła się do okna również dla zamknięcia go.
— ha! moja pani! — rzekła do siebie; — zaczynam ja pojmować twoje zamysły! chcesz się taić przede mną... szczęściem żem podsłuchała i podejrzała, czego się nikt nie domyśla...
— Mylisz się najdroższa! — odezwał się męzki głos.
Inezilla przerażona odwróciła się. Chciała krzyknąć; ale Telemak przykładając jej sztylet do gardła, dodał:
— Ani słowa albo śmierć!
Inezilla upadła na krzesło.
— A teraz pomówmy spokojnie — rzekł kawaler. — Znasz mnie, wiesz, że nie wyrządzę ci nic złego i że pomimo wszelkich twoich niegodziwości jest coś, co przemawia do mego serca za tobą: to coś nazywa się wspomnieniem naszych rodzinnych stron.
— Ale powiedzże mi pan, kochany panie de St.-Beat, zkąd się tu wziąłeś?
— Wiesz dobrze, że w ogrodzie znajdują się drabiny, i że jeżeli kobiety mogą po nich łazić dla czegóżby mężczyzna nie mógł tego uczynić.
Inezilla z bladéj zamieniła się w purpurową.
— Wszakże — ciągnął dalej kawaler — nie o to rzecz idzie. Chciéj mnie posłuchać... tak jakeś przed chwilą podsłuchiwała.
Młoda kobieta, jak to już wiemy, posiadała czelność w wysokim stopniu. Po pierwszém odurzeniu prędko oprzytomniała; postanowiła więc miéć się na baczności.
— W rzeczy saméj, podsłuchiwałam; ale okno było tak szczelnie zamknięte, że nie podobna mi było pochwycić choćby jednego słówka.
— Zanadto jesteś przebiegłą... trudno zatém wierzyć temu, co mówisz, przeciwnie, jestem przekonany, że ani jedno słówko z rozmowy margrabiego z moją siostrą nie uszło twojej uwagi.
— Dla czego pan tak mniemasz?
— Dla tego, że sam znajdowałem się w daleko gorszém miejscu od twojego a jednak słyszałem wszystko, zacząwszy od patetycznéj mówki baronowéj o honorze i cnocie....
Inezilla spuściła głowę. Pan de St.-Beat usiadł przy niéj i kładąc sztylet na stoliku, dodał:
— Słyszałem wszystko co prawda, ale mogłem czegoś zapomnićé. Dla tego, proszę cię odświeżyć moją pamięć opowiedzeniem mi we wszystkich szczegółach tego, coś słyszała. W razie gdybyś chciała kłamać, daję ci słowo honoru szlachcica, że ten sztylet przetnie ci gardło. Decyduj się į oszczędź mi wyrzutu a sobie życia.
Tnezilla zrozumiała, że trzeba mówić, zaczęła więc swoje opowiadanie.

31. Anonim.

Ponieważ przytoczenie zwrotów mowy jakich użyła pani de St.-Herment, aby doprowadzić rozmowę z margrabią do pożądanéj treści, byłoby nużącém dla czytelnika, powiemy to tylko, że pan d’Espinchal kończył ją temi słowy:
— Gdybym został wdowcem, czybyś mnie poślubiła?
— Tak — odpowiedziała baronowa.
Zrobione zapytanie i dana odpowiedź, stanowiły zaród najohydniejszéj i najstraszniejszéj zbrodni. Herminia wiedziała, że pan d’Espinchal nie cofnie się przed niczém, nawet przed morderstwem; nasunęła mu przeto myśl zbrodni, bez zawahania się, bez zastanowienia nad ogromem odpowiedzialności, jaka mogła wyniknąć w następstwie.
Słysząc to zwierzenie się, Telemak poczuł, że włosy najeżyły mu się na głowie. Piekielny pomysł siostry zdawał mu się tak nadzwyczajnym, tak ohydnym, że trudno mu było uwierzyć w opowiadanie Inezilli.
Zaiste, aż nadto podejrzywał i odgadywał zamiary swéj siostry. Przeczuwał głęboką demoralizacyą, zdolną dla odzyskania utraconéj fortuny posługiwać się nikczemnością, nigdy atoli nie przypuszczał, żeby mogła stać się narzędziem i instygatorką zbrodni.
Nawet Inezilla została wzruszoną jego boleścią.
— Zresztą wszystko to nic nie znaczy. Pan d’Espinchal kocha się w pańskiéj siostrze, to prawda, ale dla niéj nie poświęci swéj żony. Nie zabija się kobiet tak łatwo, zwłaszcza z rodziny Chateaumoransów. Może ten pan d’Espinchal ma zamiar żądać od papieża rozwodu?
— Na to potrzeba przyczyny.
— Znajdzie ją. Nie ma dzieci z tego małżeństwa.
Telemak objął swą głowę obiema rękoma.
— Co robić? jak temu zapobiedz?
— Słuchaj mnie, panie Telemaku odrzekła Inezilla. Jestem złą kobietą co prawda, wiem że nie mało zawiniłam względem mego biednego Bigonia, który może być, że mnie jeszcze kocha, mam tysiąc wad i tyleż występków, ale brzydzę się zbrodnią i przysięgam panu, że pilnie śledzić będę cały stosunek baronowéj z panem d’Espinchal i o wszystkiém pana zawiadomię.
— Zrobisz to?
— Zrobię.
— A więc, jeżeli zdołasz zniweczyć całą tę intrygę, sowicie wynagrodzę cię, święcie przyrzekam.
— Pan zawsze byłeś uczciwym i honorowym człowiekiem, i dla tego téż liczę na pańską obietnicę.
— A teraz do dzieła, i zacznijmy i od najważniejszéj rzeczy — dodał kawaler.
Wyskoczył przez okno i przedostał się przez mur. Na ulicy za pomocą srebrnéj świstawki przywołał Raula i Bigonia, którzy przybiegli do niego.
— Panie Raulu — rzekł mu kawaler — pan dbasz o panią d’Espinchal.
— Rozumie się, czyż nie jest moją kuzynką?
— A zatém, bez stracenia jednéj chwili, siadaj na konia i lotem strzały wracaj pan do Massyak. W zamku, staraj się pan nie odstępować margrabiny i baczyć na wszystko.
— Ależ... jéj mąż?...
— Nade wszystko gdy ten mąż będzie w zamku.
Paź zadrżał.
— Oh! moje przeczucia! — zawołał. — Należy więc strzedz się tego człowieka?
— Każdej chwili.
— Czy pan zajmujesz się jeszcze botaniką i toxykologią?
— Więcéj jak kiedykolwiek.
— A więc przygotuj pan antidoty.
— Co pan mówisz?
— Czy pan nie pojmujesz?
— Lękam się zrozumiéć.
— Jednakże tak jest. Do widzenia!
Uścisnęli sobie ręce.
— Czy nic nie mówić Odylli? — zapytał Raul wracając jeszcze do pana de St.-Beat.
— Lepiéj niech nie wie biedna kobieta, że mąż jéj kocha inną i że może gotów dla niej poświęcić swą żonę.
Raul poczuł łzy w swoich oczach.
— Do widzenia — rzekł. — Pamiętaj o mnie panie kawalerze, jako o najwierniejszym twoim przyjacielu. Bodajbym mógł kiedykolwiek wywdzięczyć się...
— Bardzo być może, że nie zadługo będę potrzebować pańskiéj przysługi. A teraz nie trać pan czasu. Stajnia gubernatora jest do pańskiego rozporządzenia.
Raul jak szalony pędził przez ulice. Na rogu placu kościoła wpadł na człowieka wysokiego wzrostu okrytego płaszczem.
— Uważaj pijaku! — krzyknął nieznajomy silnym głosem.
Raul poznał margrabiego, gniewem zawrzała mu krew; chciał zatrzymać się.
— Trudno natrafić na lepszą sposobność pomyślał sobie.
Ale, namyślił się.
— Jeżeli mnie zabije, kto będzie czuwał nad Odyllą?
I nie odpowiadając pobiegł daléj.
Tymczasem Herminia zamknięta w swoim pokoju, z czołem spartém na swéj białéj rączce, rozmyślała. Co chwila zacinała usta, jak gdyby coś niepokoiło ją, jak gdyby nie zadowoloną była ze swych myśli. Nagle chwyciła za pióro, obcięła go dość grubo żeby odmienić charakter swego pisma i napisała kilkanaście słów na kartce papieru.
— Źle! nie to rzekła do siebie.
Zgniotła papier, wrzuciła go do ognia i na innym kawałku papieru zaczęła pisać na nowo:

„Piękny margrabio Gaspardzie d’Espinchal.

„Gdy wyjeżdżasz na łowy do Klermont, ktoś inny poluje na twoim gruncie. Złośliwi uśmiechają się i szepczą: że margrabia odgrywa rolę pazia obok Herminii, a paź margrabiny gra rolę pana d’Espinchal przy jego małżonce.“
Odczytała ten dziwny bilecik i zdawała się być zadowoloną ze swego arcydzieła.
— Nie przypuszczam żeby mógł dorozumiéć się, że to pochodzi ode mnie. Żarcik jest przewyborny! Pan de Kamillak lepszego by nie wymyślił! Naturalnie, że powinien skutkować. Mężczyźni z natury są zazdrośni, témbardziéj więc jeżeli potrzebują być zazdrosnymi...
Nie dokończyła swéj ohydnéj myśli, ale potarła sobie rączki, poczém napisała adres. Po skończeniu zamyśliła się przez chwilę.
— Przez kogo posłać ten bilecik? Inezilla będzie ciekawą... Hum w takim razie najlepiej liczyć na samą siebie.
Czémprędzéj przyodziała się w ciepłe ubranie, i już chciała wyjść. Znała dom pana d’Espinchal, pokojówka wspominała jej o małéj furtce od uliczki; ale jeżeli podsunie bilecik pode drzwi, czy margrabia nie domyśli się, że to sprawka Inezilla?
Zły pomysł. Trzeba znaleść coś lepszego. Przesłać pocztą do Massyak, ale czy bilecik nie popadnie w ręce Odylli? Także nic dobrego. Herminia biła się dość długo z myślami nie mogąc wpaść na żądany pomysł.
— Jakaż ja nieprzytomna! — zawołała nagle.
Wydobyła z szafy kompletny ubiór męzki i przebrała się. Para czarnych wąsików i rapir przy boku dopełniały stroju i podnosiły urodę bardzo przystojnego chłopca. Z zadowoleniem popatrzyła na siebie w lustrze, poczém po cichu, na palcach, aby nie przebudzić pokojówki, wyszła z mieszkania.
Działo się to w téj saméj chwili w któréj Telemak po rozstaniu się z Raulem zmierzał w towarzystwie Bigonia do swego domu.
Herminia zbliżyła się do nich. Ale na odległość kilku kroków poznała znajomych sobie dwóch ludzi.
— A tożbym się znalazła — pomyślała sobie.
I czémprędzéj zawróciła się, w stronę przeciwną, zkąd słychać było nadchodzący nocny patrol złożony z łuczników straży ziemskiéj.
Zbliżyła się do patrolu i zapytała czyby który z łuczników za wynagrodzeniem nie zechciał oddać jéj małéj przysługi.
Na widok bogato przyodzianego szlachcica, jeden z nich odezwał się.
— Co jaśnie pan rozkaże?
— Oto wręczyć natychmiast ten bilecik adresantowi.
— Aha! — domyślam się... sprawa honorowa?
— Może być...
— Oh! to mnie wszystko jedno, pojedynkować się nie wolno, ale listy wyzywające nie są zabronione.
— Słusznie mówisz przyjacielu. Czy znasz ostatni dom na rogu placu i małéj uliczki prezydyonalnéj?
— Doskonale!
— A więc masz 2 pistole za fatygę. Idź zastukaj do drzwi i wręcz właścicielowi domu ten bilecik.
— Dobrze za dziesięć minut interes ten będzie załatwiony.
Herminia zniknęła, zadowolona, że tak się jėj dobrze udało, bez pośrednictwa pokojówki, którėj niekoniecznie pragnęła wtajemniczać we wszystkie swoje czyny.

32. Rozdział, w którym Bigoń nadużywa dobréj wiary.

Łucznik chciał jak najakuratniéj spełnić dane mu zlecenie.
— Do licha — mruknął — zacny szlachcic wszystko mi powiedział oprócz nazwiska swego przeciwnika.
Spojrzał na list. Ale dwie rzeczy stanęły mu na przeszkodzie; najpierw, że było dość ciemno; powtóre, że nieborak nie umiał czytać.
W tak drażliwém położeniu nie wiedząc co robić, postanowił udać się o pomoc do dwóch ludzi idących ku niemu z przeciwnéj strony.
— Dobry wieczór, panom — rzekł im tym akcentem sui generis jaki gmina przekazała konstableryi, konstablerya juryzdykcyi, a ta ostatnia żandarmeryi.
Dwóch ludzi byli to kawaler de St.-Beat i poczciwy Bigoń.
— Dobry wieczór mój chłopcze — odparł majestatycznie ex-kupiec bakałarz.
— Panowie — mówił daléj łucznik — będę wam nieskończenie obowiązanym, jeżeli zechcecie przeczytać mi adres znajdujący się na tym tu liście.
I pokazał złożony papier Telemakowi, który wydawał mu się wyższego stopnia od towarzysza.
Smiały Bigoń chwycił w lot bilecik.
— Pokaż! — rzekł mu mój zacny pan nie ma zwyczaju czytać żadnego listu, któryby wpierw nie przeszedł przez moje ręce; a to z prostéj ostrożności, gdyż za pomocą takiego błahego świstka, nieprzyjaciele nasi mogliby otruć mego pana, jak to się nieraz zdarzało w historyi rzymskiéj, za czasów Juliusza Cezara i Maryi de Medicis.
Mówiąc to Bigoń rozżarzył kawałek hupki i oświecał nią z kolei każdą literę adresu:
— Do pana Margrabiego Espinchal.
— Margrabiego d’Espinchal! — zawołał z przerażeniem Telemak.
Z kolei wydarł bilecik Bigoniowi i odsłaniając swéj płaszcz:
— Czy poznajesz mnie? — zapytał łucznika.
— Tak jest kapitanie poznaję pana.
— To dobrze. Zlecenie twoje spełnileś.
I wydobył z kieszeni pól pistola, który wręczył żołnierzowi.
— A propos — zapytał jeszcze — od kogo masz ten bilecik?
— Od młodego i pięknego panicza, który przed chwilą wręczył mi go.
— Nie powiedział ci swego nazwiska?
— Nie.
— A jak on wygląda?
— Zaledwie, że mogłem przypatrzéć się jego fizyognomii; ale gdyby był miał pańskie wąsy to zdaje mi się, że byłby niezmiernie podobny do wielmożnego kapitana.
Telemak zmarszczył brwi i kazał oddalić się łucznikowi.
Gwałtowna walka zawrzała w duszy szlachetnego Gaskończyka, przewracał na wszystkie strony bilecik, jakby niezdecydowany co ma z nim zrobić.
— Przeczytać go było by to nadużyciem.
A jednak, czuł, że ten kawałeczek papieru budzi w nim najwyższą ciekawość, że treść jego zawiera coś straszliwego.
— Nie otwierasz go pan? — zapytał Bigoń.
— Czybyś ty go otworzył?
— Bezwątpienia. Podaj mi go pan, proszę; zdaje mi się, że poznałem pismo Inezilli.
— Mylisz się.
— Pokaż więc pan.
Bigoń odgadł skrupuł swego pana ale sam pożerany ciekawością, jak tylko dostał do rąk bilecik, spojrzał w około siebie i z taką gwałtownością pobiegł w drugą uliczkę, że gdy Telemak zdziwiony, namyślał się czy ma się puścić za nim w pogoń, już zupełnie znikł z oczu swojemu panu.
— Ah! łotrze! — krzyknął kawaler rozgniewany.
Szaleństwem byłoby puszczać się w pogoń za uciekającym, wpośród tego labiryntu krętych uliczek. A zresztą Telemak wiedział doskonale, że Bigoń nie zdradzi go. Wyrozumiał więc sobie, że lepiéj, że tak się stało, bo on Telemak nie byłby się zdecydował na rozpieczętowanie listu, gdy tymczasem lokaj jego nie bawiąc się w podobne skrupuły dowie się o rzeczy, która może przyczynić się do rozświetlenia całéj intrygi.
Skutkiem takiego wyrozumienia, powrócił do domu, przekonany, że wkrótce pojawi się Bigoń. Ale napróżno czekał przez noc całą. Bigoń nie powrócił.
Telemak zaniepokojony nie mógł zmrużyć oka. Nad ranem wyszedł na plac Jandy, spodziewając się spotkać zbiega. Ale zawiodła go nadzieja. Musiał więc wrócić do domu jeszcze bardziéj niespokojny i zamyślony.
Około pierwszéj godziny po południu, w chwili, gdy na nowo zamierzał wyjść na ulicę, jakiś rodzaj straszydła, z obliczem opuchniętém i posiniałém stanęło przed nim.
— Ah! panie kawalerze — zawołało straszy
— Poznał głos nadęty i nieco nosowy swego lokaja.
— Bigon! — krzyknął ze zdziwieniem.
— On sam, zacny mój panie.
— Ty! w takim stanie?
— Tak, ja nielitościwie kijami obłożony.
— Kijami obłożony?
— Ah! widzisz to panie, a ja jeszcze czuję.
— Przez kogóż?
— Stary de Kamillak i jego jedenastu apostołów.
— Opowiedz, że mi...
— Najpierw lampkę wina, błagam cię panie. Aj! aj!
Telemak dobył butelkę wina madery i nalał pełną szklankę nieszczęśliwemu Bigoniowi.
— Oto cała historya! — rzekł Gaskończyk zwilżywszy swe gardło.— Chciałem koniecznie przeczytać ów nieszczęsny bilecik a że spodziewałem się, że mi pan zechcesz przeszkodzić, drapnąłem...
— I przeczytałeś go?
— Tak straszna rzecz! W istocie, brzydka rzecz, niedelikatność...
— Aha! pan uważasz to za niedelikatność. Ja nazywam to morderstwem.
— Nie rozumiemy się. Wszakże mowa o niedelikatności w przeczytaniu bileciku?
— Pal djabli niedelikatność. Ja panu mówię o tém co było napisane w bileciku.
I Bigoń powtórzył całą treść listu Herminii do pana d’Espinchal.
— Zkąd mogło powstać to nikczemne oskarżenie?
— Nie wiem, ponieważ nie było żadnego podpisu.
Kawaler wpadł na myśl, że autorką tego paszkwilu mogła być jedynie jego siostra.
— Muszę koniecznie przekonać się — rzekł do siebie.
I dodał głośno.
— Musisz mieć jeszcze ten bilecik?
— Zapewne.
— I mówisz, że cię obito.
— Jak nieboskie stworzenie. Podczas, gdym czytał najspokojniej w sąsiedniéj uliczce ten sławny anonim, jakieś ręce chwyciły mnie za ramiona. Zaledwiem zdążył wsunąć papier w prawą kieszeń mojego kaftana, gdy uczułem, że mnie pochwycono i zaniesiono do ciemnéj sali, gdzie przy blasku lampy, spostrzegłem starego Kamillaka z jego dziką miną i siwą brodą.
— Nazywasz się Bigoń? — zapytał mnie.
— Odpowiedziałem, że tak.
— Służyłeś u margrabiego d’Espinchal?
— Nie, od kilku wieków służę u pana de St.-Beat.
— Przebywałeś w zamku Massyak?
— Tak.
— Znasz Eulogiusza?
— Zaledwie.
— Łżesz.
— Rzadko mi się to zdarza.
— Jeżeli w téj chwili nie doprowadzisz mnie do jego kryjówki, jesteś człowiekiem straconym.
Nadaremnie wykręcałem się, łgałem, nic nie pomagało, musiałem stać się posłusznym. Kazano mi wsiąść na konia, a że widziano Eulogiusza tegoż rana u stóp pagórka Klermontu w lesie dotykającym Issoir, wjechaliśmy więc do lasu Issoir.
Dla pozbycia się moich napastników, wskazałem im opuszczoną chałupę. Zbliżyliśmy się do niéj, a że nie znaleziono w niéj nikogo, obito mnie w najniegodziwszy sposób. Ale to najmniejsza rzecz, gdyż mam nadzieję, że wkrótce odpłacę się jednemu z nich, to jest Szubienicznikowi, temu pijakowi pierwszéj próby, który najsumienniéj okładał mnie kijem.
Bigoń opowiedział następnie kawalerowi, że pan de Kamillak przypisywał Eulogiuszowi morderstwo Bez-Wiary swego najlepszego apostoła i że stary magnat pałał ku niemu straszną zemstą.
Ale mało obchodziło Telemaka opowiadanie Bigonia.
Umysł jego zajmowały inne myśli. Przypomniał sobie, że Inezilla przyrzekła być mu pomocną. Ona więc będzie mogła powiedziéć mu czy należy lub nie podejrzywać Herminię o autorstwo tego anonimu.
Postanowił więc przyzwać ją do siebie jak tylko oddali pod jakim bądź pozorem Bigonia, który nie bardzo rad spotykał się ze swoją kapryśną połowicą.
— Daj mi ten bilecik — rzekł do Bigonia.
Bigoń zaczął szukać po wszystkich kieszeniach, ale nadaremnie; nie mógł go odnaleźć.
— Czyżbym go zgubił?
I na nowo przetrząsł wszystkie kieszenie; próżne szukanie, ani śladu bileciku.
— Biada więc nam — zawołał Telemak. — Biada niewinnemu Raulowi.— Biada téj nieszczęśliwéj kobiecie!

33. Eulogiusz.

Morderstwo Bez-Wiary, prowadzi nas do pomówienia o Eulogiuszu. Czas już zresztą podać niektóre szczegóły o téj dziwnéj osobistości, przeznaczonéj do odegrania ważnéj roli w dalszym ciągu téj powieści.
Za życia margrabiego Bernarda d’Espinchal, którego śmierć tragiczną opowiedzieliśmy w poprzednich rozdziałach i na kilka dni przed śmiercią młodéj margrabiny de Chateaumorans i jéj uwodziciela, pewien młody człowiek ubrany w stroju dworzanina zamkowego, podczas chłodnego wieczoru grudniowego, zastukał do drzwi chatki znajdującéj się w lasach Massyak.
Chatkę zamieszkiwał węglarz nazwiskiem Szymon wraz z żoną swoją Anną, która przed kilku dniami porodziła dziecię.
Wieczorny gość, nazwiskiem Malseń przyniósł w koszyku małe niemowlę wrzeszczące i poruszające się z siłą sześciomiesięcznego chłopaka. Złożył dzieciaka w ręce węglarki, która zawołała:
— Mój Boże! czy to nie jest dziecko pani margrabini d’Espinchal?
— Nie odrzekł Malseń — ale jest bardzo podobny do pana margrabiego, który życzy sobie abyście wychowali go, jak swego.
Anna dała dziecku piersi, którą chwycił jak zgłodniały, a Malseń oddalił się zostawiając węglarzom dość znaczną sumkę pieniędzy na potrzeby i do ich rozporządzenia. To wygnane dziecię było synem pana margrabiego Bernarda d’Espinchal i pani de Chateaumorans, smutny owoc, jak to już powiedzieliśmy gwałtu lub uwiedzenia.
Malseń zalecił jak największą tajemnicę, co do pochodzenia dziecka. Dano mu na imię Eulogiusz, podług kalendarza, jako imię przypadające w ten dzień w którym go przyniesiono do chatki i od téj chwili stał się jakby bliźniakiem małéj dziewczynki, córeczki węglarzy.
Mały Eulogiusz wyrósł wśród lasów i oprócz drzew, strumieni i zwierząt nie wiele co więcéj widział. Już z młodości charakter jego był posępny i gwałtowny. Tylko jego przyrodnia siostra miała nad nim niejaką władzę. Obchodził się z nią łagodniéj, aniżeli z matką.
Młoda dziewczynka umarła, gdy dosięgał dziesiątego roku życia. W następnym roku Szymon zranił sobie nogę; wdała się gangrena; skutkiem rany umarł, a Anna jego żona pod ciosem nieszczęść i smutku wkrótce téż przeniosła się do lepszego świata.
Eulogiusz opłakiwał śmierć swojéj towarzyszki; ale nie wylał ani jednéj łzy nad grobem węglarza i jego żony. Oni czasami go bili.
Osierocony w dziesiątym roku życia, nie stracił odwagi. Wziął do rąk stary muszkiet swego przybranego ojca, włóczył się po lesie, ukrywając się przed ludźmi, polując i żywiąc się zwierzyną lub dzikiemi owocami, pijąc wodę źródlaną, przepędzając pogodne noce pod gołém niebem, a słotne i zimowe pod dachem walącéj się strzechy nieboszczyka Szymona.
Takie życie swobodne i dzikie rozwinęło w nim do tego stopnia siłę i zręczność, że w piętnastym roku doganiał w pędzie rogacza, a w szesnastym dusił wilków w swoich objęciach. Od téj pory węglarze i przemytniki leśni przezwali go Pędzi-Wiatrem.
Wszelako znał historyę swojego życia. Pewnego dnia, gdy stara Anna cierpiąc głód i niedostatek czuła, że zbliża się dla niéj ostatnia godzina, rzekła do dziecka:
— Dotychczas nikomu jeszcze nie zwierzyłam się. Dziś muszę nareszcie powiedziéć ci Eulogiuszu, że jesteś synem margrabiego Bernarda a bratem pana Gasparda d’Espinchal.
— A więc cóż z tego! — odrzekł Eulogiusz z najzimniejszą krwią.
— A więc musiemy udać się do twego brata.
— Po co?
— Aby nas ratował w biedzie.
— Aha! żądać jałmużny.
I z gniewem wydalił się z chaty wracając we dwie godziny potém z ubitą sarną, którą przyniósł na plecach.
— Oto pomoc i ratunek — rzekł do matki Anny. — A teraz proszę was nie mówcie mi więcéj o jałmużnie.
To na pół dzikie życie, podobało mu się i nie radby go był na inne zamienić. Las był dla niego domem. Znał wszystkie ścieżki, przedzierał się w najgęstsze knieje.
Węglarze, którym czasami dawał zwierzynę, dostarczali mu amunicyi. Ale nigdy nie chciał od nich przyjąć nic innego. Ubranie przyrządzał sobie ze skór ubitéj zwierzyny.
Z czasem stał się głośnym w całéj okolicy, bo nieraz pozwalał sobie plądrować po sąsiednich lasach.
Miał naówczas lat 17, gdy po raz pierwszy spotkał się z margrabią swoim bratem w równym co i on wieku.
Pan de Kamillak, do którego należały sąsiednie lasy zaprosił był pewnego dnia swoich przyjaciół na polowanie. Pan d’Espinchal, młody, piękny, śmiały, doskonały strzelec należał do liczby zaproszonych.
Polowano na jelenia. Po lasach rozlegały się nawoływania strzelców, ujadanie psów i trąbki myśliwskie. Nagle spostrzeżono coś poruszającego się wśród drzew. Było to coś podobnego do zwierza, którego zatracono trop.
Ktoś z myśliwych dał ognia. Stworzenie to podskoczyło, padło wydając okrzyk, poczém powstało ratując się ucieczką.
Zbiegli się wszyscy myśliwi. Puszczono się w pogoń za uciekającym i zdołano schwytać młodego chłopca odzianego w sarnią skórę, który podążał w zarośla ciągnąc za sobą stary muszkiet. Kula przeszyła mu łopatkę a krew lała się strumieniem.
— Do kroć set! — zawołał margrabia de Kamillak. Co to za dziwoląg? Co to za maszkara?
Jeden ze strzelców (pan de Kamillak nie miał jeszcze uorganizowanych swoich dwunastu apostołów) odpowiedział:
— Jest to łotr, przemytnik; słyszałem ja o nim, miej się pan na baczności panie margrabio.
Pan d’Espinchal pożerał Eulogiusza swojemi oczyma. Znajdował w nim nadzwyczajne do siebie podobieństwo; ale, że ten dziki nie miał jeszcze zarostu jaki pokrywał już oblicze margrabiego, a zresztą twarz jego była ogorzałą a raczéj zbrązowaną od słońca, podobieństwo to nie było tyle uderzającém dla innych świadków téj sceny.
Pan de Kamillak z powagą wydobył tabakierkę.
— Czy to prawda — zapytał dzikiego chłopca ― że jesteś przemytnikiem leśnym?
Eulogiusz spojrzał na pana de Kamillak z pod oka.
— Odpowiadaj, albo każę cię natychmiast powiesić — dodał srogi pan.
Toż samo wejrzenie, żadnéj odpowiedzi.
— A więc! powiesić go — zawołał.
Służba, posługacze, i chłopaki od psów wydali jednogłośny okrzyk:
— Powiesimy go! powiesimy.
Było ich z piętnastu upojonych żądzą krwiożerczą. Rzucili się na Eulogiusza; ale ten powstał i szalonym pędem skoczył w bok.
Zdawało się, że ujdzie ich rąk. Panowie zgromadzili się w około; scena zaczynała być ciekawą.
Jeden z chłopaków goniąc za nim rzucił mu pod nogi lasso, sznur z ołowianą kulką na końcu. Eulogiusz upadł. Ale jak Anteusz zdawał się odzyskiwać siły za dotknięciem ziemi. W mgnieniu oka porwał lasso na drobne kawałki i powstał na nogi z muszkietem w ręku.
Pierwszych dwóch, którzy na nowo rzucili się na niego, jedném uderzeniem kolbą muszkietu powalił na ziemię. Cała zgraja służalców z kijami napadła na niego. Otoczono ze wszech stron biedaka broniącego się jak lew.
Eulogiusz jednym rzutem oka spostrzegł, że dalszy opór byłby niemożliwy, a zresztą osłabiony ubytkiem krwi sączącéj się z ranionéj łopatki, położył się na ziemi na swoim muszkiecie, nie dbając o dalszą obronę życia.
Ze trzydzieści rąk spadło na niego. Zarzucono mu sznur na szyję.
Nagle zawołał donośnym głosem pan d’Espinchal:
— Hola! dość tego. Ten chłopiec do mnie należy poznaję go. Odstąpcie od niego, rozkazuję wam!
Posługacze zawahali się spoglądając na pana de Kamillak wzruszającego ramionami.
— Do kroćset! łotry! — krzyknął Gaspard — czybyście śmieli stawić mi opór? Hola! Malseń, hola moja służba! Rozpędzić mi tę zgraję.
Panowie szlachta nie bardzo byli zadowoleni ze sposobu w jaki pan d’Espinchal traktował ich ludzi. Ale czy to z obawy czy też dla uniknienia krwawego starcia, sami przyłączyli się do margrabiego aby oswobodzić skazanego na powieszenie.
Eulogiusz rzucił na swego zbawcę wzrokiem niewypowiedzianéj wdzięczności i podziwu. Zemdlał. Skoro powrócił do przytomności znalazlł się na liścianém łożu pomiędzy margrabim i Malseniem. W lesie ucichł wszelki hałas; Eulogiusz czuł tylko pewną ociężałość i nieznaczny ból w łopatce. Chwycił margrabiego za rękę i całował z uniesieniem.
— Kto jesteś? — zapytał.
— Gaspard d’Espinchal — odpowiedział zagadniony.
— Mój brat!... mój dobry brat!...
I zemdlał powtórnie.

34. Zgubiony bilecik.

Od téj epoki Eulogiusz ustalił swoje przywiązanie do margrabiego. To fantastyczne przywiązanie zdolne było poświęcić się na wszystko, popełnić zbrodnię, byleby przypodobać się swemu zbawcy.
Margrabia nie raz już nadużył téj szczeréj braterskiéj miłości.
Z drugiéj strony Eulogiusz nie miał wiele skrupułu dla pana de Kamillak, który chciał go powiesić. Wszelako od kilku już lat, dwunastu apostołów i nasz dziki zdawali się żyć w zupełnéj zgodzie. Niekiedy spotykali się, Eulogiusz przechodząc obok nich nie odzywał się; oni nie raczyli nawet obdarzyć spojrzeniem tego biedaka; mieli dość zajęcia gdzie indziéj.
Co dzień były to nowe wycieczki prowadzone przez Jana Timoleona de Kamillak. Już to dzierżawca lub wieśniak nie wypłacał się regularnie swemu panu, należało więc wygrzać mu pięty. To znów komornik przybył i należało przyjąć go w ten sposób aby stracił raz na zawsze ochotę powrotu do zamku Kamillak.
Widocznie więc dla tych a nie dla innych powodów apostołowie pozostawiali Eulogiusza w spokoju.
Wszelako w owéj epoce, to jest w chwili w którėj zaczyna się druga część téj powieści, wieśniacy nauczeni smutném doświadczeniem, płacili jak najakuratniéj podatki; komornicy zjawiali się tak rzadko, że panowie apostołowie znajdowali się najzupełniéj bez zajęcia. Pan de Kamillak niby ich mistrz, mało wydalał się z Klermont, pozostawiał więc ich samopas, tak, że jedynie dla podtrzymania nabytéj wprawy i rzemiosła, każdy z nich prowadził jakiś interesik na swoją rękę.
Pewnego dnia, trzech apostołów napotkali Eulogiusza w lesie. Dziki niósł na plecach zabitego zająca. Gburowato zapowiedzieli mu, za nadal wzbraniają mu włóczenia się po lasach, a szczególniéj téż włażenie im w drogę.
Eulogiusz odpowiedział im, że są głupie osły. Rozgniewało ich to i zaczęła się bójka: Bez-Wiara został zmiażdżony. Poczém Eulogiusz spokojnie wrócił do swoich lasów nie chcąc nawet puszczać się w pogoń za dwoma uciekającymi apostołami.
Czyn ten nadmiernie rozgniewał pana de Kamillak, nawykłego do wymagania od wszystkich bezwarunkowego posłuszeństwa. Postanowił za jaką bądź cenę schwytać Eulogiusza i przykładnie pomścić doznaną zniewagę.
Urządzono na niego obławę. Nieraz śmiechem Eulogiusz oznajmił nieprzyjaciołom swoim, że ich śledzi, nie będąc przez nich widzianym.
Oni nie byli w stanie wyśledzić go. Obserwował ich czołgając się wśród gęstych zarośli lub skacząc po wysokich drzewach.
Dwa razy celował ze swego muszkietu do pana de Kamillak: dwa razy opuścił strzelbę darowując życie staremu zbrodniarzowi. Zrobił to jedynie przez ostrożność; rozumiał, że strzał zdradzi jego obecność a wtenczas mimo swėj olbrzymiéj siły nie byłby w stanie podołać tak przeważnéj liczbie napastników.
Dla tego téż trzymał się zdala, pilnując ruchów swoich nieprzyjaciół, śmiejąc się z ich zawodu i złości.
Od rana, jakeśmy to już powiedzieli, trwała obława. Eulogiusz zdaleka przypatrywał się chłoście jaką obdarzano Bigonia. Ale niepodobieństwem było mu poznać, że to był lokaj Telemaka. Gdy Bigoń obity z trudem wlókł się z lasu do miasta, Eulogiusz udał się na miejsce w którem odbyła się scena z biednym Gaskończykiem.
— Co to takiego? — rzekł do siebie.
Spostrzegł na ziemi kawałek złożonego papieru nieco zgniecionego i zmoczonego. Rzucił się na tę zdobycz.
Nie będąc biegłym w czytaniu Eulogiusz nauczył się liter i mógł z trudnością sylabizować. Po dość długim mozole przeczytał:

„Do pana margrabiego d’Espinchal.“

Włożył bilecik w kieszeń swojej lisiurki i szedł daléj za panem de Kamillak i jego zbirami.
Znużeni daremném poszukiwaniem apostołowie i ich mistrz opuścili lasy i zwrócili się do Klermont. Eulogiusz pobiegł do wydrążenia w drzewie służącego za skład tymczasowy korrespondencyi dwóch braci.
Znalazł w nim bilecik, którym margrabia oznajmiał mu, że około trzeciéj godziny po południu będzie powracać do Massyak. A że już dochodziła trzecia, Eulogiusz postanowił czekać. Wkrótce téż na drodze ukazał się margrabia. Gdy nadjechał na dość blizki dystans, Eulogiusz odezwał się.
Pan d’Espinchal odwrócił się, spostrzegł swego brata i zsiadł z konia. Dziki wydobył bilecik i podał margrabiemu.
Gaspard przeczytał go i o mało, że nie padł na ziemię.
— Okropność! — zawołał.
I śmiertelna bladość pokryła jego oblicze.
— Co za nikczemna zdrada! — rzekł znowu margrabia.
Poczém uderzając się w czoło.
— Zkąd masz ten bilecik? — zapytał.
— Podniosłem go w lesie — odrzekł dziki.
— Czy widziałeś kogo w tém miejscu?
Pana de Kamillak i jego ludzi.
Gaspard d’Espinchal zamyślił się głęboko. Bił się z myślami jaki związek mógł mieć ten bilecik z człowiekiem o dwunastu apostołach.
— Czyby pan de Kamillak — rzekł do siebie — dostrzegł coś podobnego... lub czy też pozwolił sobie podobnego żartu... Muszę się dowiedziéć...
I Telemak, Bigoń a nawet Herminia, wszystko zostało zapomniane na chwilę. Pani de St.-Herment ugodziła w słabą stronę margrabiego, silniéj i pewniéj aniżeli mogła się tego spodziewać. Zazdrość powstała nagle w jego umyśle z taką gwałtownością, że odrazu stracił przytomność. Zapomniał już, że przed kilku godzinami szukał możności pozbycia się Odylli. Myślał tez jedynie o tém co mu się wydawało monstrualném, to jest o obrażonym honorze...
— Moja żona ma kochanka!...
I samo podejrzenie, niczém nie uzasadnione, wysnute z podłéj intrygi, pożerało go, przywodząc do wściekłości i rozpaczy. Szarpał sobie piersi. Wydzierał włosy. Żuł ten przeklęty bilecik tak jak pragnąłby szarpać zębami serce Odylli, niewiernej Odylli!
— Oh! Raul! Odylla! biada wam! biada!
Na jego twarzy malował się wyraz takiej dzikiej boleści, tak okrutnéj nienawiści, że Eulogiusz poczuł się zmuszonym zapytać:
— Ty cierpisz bracie?
— Tak, cierpię, cierpię okrutnie — odrzekł mu margrabia.
— I cóż jest powodem twojego cierpienia?
— Mówią... że żona moja przeniewierza się...
Dziki, przejęty nadzwyczajną zgrozą i zdziwieniem, powtórzył:
— Twoja żona przeniewierza się...
— Tak.
— Trzeba więc ją zabić!
— Zabiję ją.
— Pójdę z tobą, czy chcesz?
— Dobrze, chodź... Dowiemy się... może też jest to tylko kłamstwem. Ale jeżeli cośkolwiek odkryję, biada wam! Ah! przeklęty paziu!... Kobieta z piekła... Siadaj ze mną na konia, siadaj Eulogiuszu. Staniemy w zamku około północy.... Tém lepiéj...
— Jedź sam na swym koniu, bracie. Dopędzę ja ciebie. Czyż nie mam skrzydeł u nóg?
Margrabia spiął konia ostrogami i pędził galopem, jak gdyby na skrzydlatym pegazie.
Ale daremnie koń wytężał wszystkie siły swoje, pienił się z wściekłości i zapału, Eulogiusz biegł z nim w równéj linii i z równą szybkością.
Ta walka człowieka i konia o szybszy bieg, przedstawiała dziki i zarazem wspaniały widok. Co chwila margrabia zwracał się w stronę swego brata, musiał podziwiać niesłychanéj siły i woli tego człowieka.

35. Treny Raula.

Jednocześnie przybyli do zamku i w téj saméj chwili kiedy Malseń zamykał już bramy.
— Mam klucz od ogrodowéj furtki — rzekł margrabia. — Poczekajmy aż wszyscy zasną.
Zsiadł z konia, przywiązał go do drzewa i zbliżył się do Eulogiusza, który usiadł na wale zamkowym.
— Eulogiusz w pięć godzin przebiegł około 20 mil.
— Zmęczyłeś się zagadnął margrabia.
— Ja się nigdy nie męczę — odrzekł dziki. — Usiadłem sobie aby pomyśléć swobodnie.
— O czém?
— O łotrze, który napisałeś ten bilecik.
— Jednakże jeżeli to prawda...
— Jest on podwójnie łotrem.
— Tybyś mnie nie uprzedził?
— Nie.
— Dla czego?
— Gdyż wiem, ile wiadomość taka sprawia cierpienia.
— Ty nigdy nie kochałeś?
— Nie, dla tego że nie chciałem kochać.
— Z powodu?
— Z powodu, że gdybym był kochał kobietę a ta mnie zdradziła, nie wiedziałbym jak srogą wynaleźć dla niéj mękę.
Eulogiusz wymówił te słowa tonem tak groźnėj energii, że Gaspard zdumiał. W tym dzikim wychowańcu lasów krew, wymowa, okrutność zdradziły prawdziwego d’Espinchała.
— Ja nie wiem jeszcze co mam zrobić, ale wkrótce zobaczysz.
Eulogiusz oparł swą rękę na ramieniu brata.
— A jednak! jeżeli ona jest niewinną? Widziałem ją dawniéj. Oczy jéj są czyste i skromne. Chciałbym miéć taką jak ona towarzyszkę.
— Pozory często mylą. Oczy łagodne potrafią być kłamliwemi.
— Ale może autor tego bileciku chce podstępnie spotwarzyć ją, a ciebie popchnąć do złego.
— A więc cóż zrobić?
— Trzeba go odszukać i ukarać.
— Gdzie i jakim sposobem?
— To moja rzecz. Czy chcesz poczekać kilka dni zanim rozpoczniesz działanie?
— Poczekam, dopóki nie będę pewnym...
— Zobaczę się z panem de Kamillak.
— Ty, Eulogiuszu?
— Ja!
— Kiedy?
— Jak tylko prześpię się kilka godzin.
— Ależ jest to to samo co rzucić się w jaskinię tygrysa.
— Nie boję się nikogo; zresztą może mnie wziąść za ciebie.
— Prawda. Jeżeli obetniesz sobie brodę i włosy. Jeżeli zmienisz ubranie, podobieństwo stanie się niesłychane.
— Zrobię co będzie potrzeba; ale sądzę że wszystko to zbyteczne.
— Rób jak chcesz.
— Daj mi bilecik.
Margrabia wręczył Eulogiuszowi anonim.
W zamku nie było już słychać najmniejszego ruchu. Tego wieczora, rzecz nadzwyczajna, nie było nawet światła w oknach małego odosobnionego domku, który niegdyś należał do Bigonia i w którym zacna trójca Malseń, don Gobelet i Bigoń wyprawiali sobie bachanalie.
Powiedzmy przy téj sposobności, że od czasu wyjazdu Gaskończyka do Klermont, mały domek którym nadal zarządzała Martynka, przeszedł na własność kapelana i intendenta za odstępném 40 pistolów. Bigoń jako handlarz, znał się na interesach; zresztą dal już tego nieraz dowody.
Pan d’Espinchal obszedł do koła zamek i zbliżył się do tego samego miejsca, w którém niegdyś Langnon i Szandorat układali zasadzkę, fatalną dla tego ostatniego.
Obydwaj bracia po cichu dostali się na dziedziniec zamkowy. Ztąd weszli do zamku. Wszystko było spokojne.
Na pierwszém piętrze spostrzegli promień światła wydobywający się z pod drzwi. Pan d’Espinchal przyłożył oko do zamku. Był to pokój pazia.
Raul siedział na dębowém krześle, schylony nad stołem pokrytym różnego rodzaju flaszeczkami i pisał. Margrabia widział go z profilu.
Po raz pierwszy zauważył piękne rysy tego poważnego młodzieńca, zajętego mozolną pracą odpowiednią dojrzałemu wiekowi. Widok tego szerokiego i intelligentnego czoła, tych melancholijnych, niebieskich, tkliwych i przenikających oczu, tych śnieżnych i rumianych ust wyzywających do pocałunku, przejął dreszczem margrabiego.
— Spojrzyj rzekł do swego brata.
Dziki rzucił okiem na pazia i szepnął:
— Piękny chłopiec!
— Nieprawda? — rzekł margrabia.
I zgrzytnął zębami. Potém, jak gdyby powziął stanowczą myśl, pchnął nagle drzwiami i stanął przed paziem. Raul krzyknął ze zdziwienia.
— Jeszcze pan nie śpisz o téj porze? — rzekł surowo margrabia.
Paź wyjąkał kilka wymówek i sięgnął ręką po papier na którym pisał był poprzed— nio. Margrabia zauważył ten ruch; oczy zaiskrzyły mu się. Eulogiusz został za drzwiami.
— Cóż to tam napisane, że pan chowasz ten papier?
Raul zarumienił się i nic nie odpowiedział.
— Pewno to jakie wierszyki układasz dla swéj bogini — mówił daléj margrabia tonem groźnėj ironii.
— Panie margrabio odrzekł młodzieniec, któremu powracała wrodzona odwaga. nikomu nie przyznaję prawa przenikania moich czynności.
— Bah! Czy zapominasz pan, że jesteś moim sługą?
Było to powiedziane tonem pogardy, zdolnéj obrazić nawet lokaja. Oczy Raula zaiskrzyły się z kolei.
— Pańskim sługą? — wyrzekł głosem stłumionéj wściekłości.
— Tak, moim a raczéj mojéj żony.
Raul spojrzał wokoło siebie jak gdyby szukał broni; ale to spojrzenie zgasło nagle.
— Prawda rzekł z pewnym spokojem. — Prawda, jestem paziem pani margrabiny d’Espinchal.
Margrabia oniemiał. W téj chwili Raul wydał mu się podłym tchórzem, gorszym od uciekającego z pola bitwy, lub też zuchwalszym od Muciusza.
— Proszę mi dać wiersze któreś pan pisał przed chwilą z takiém namaszczeniem i rozmarzeniem. Sam wręczę je pani margrabinie, jeżeli to panu może wygodzić.
— Moja kuzynka, panie margrabio, nie odbiera wierszy. Te, które układam, nie stosują się do nikogo i zachowywam je dla siebie — odparł obojętnie Raul.
Margrabia blady z wściekłości, dobywając sztyletu, ryknął.
— Czy dasz mi te wiersze!
— Możesz mi je pan wydrzéć, ale ci ich nie dam odrzekł Raul.
I skrzyżował ręce na piersi.
Pan d’Espinchal był szlachcicem. Zrozumiał że posunął się za daleko.
— Masz słuszność, panie de Lagarde, proszę mi darować.
I zwrócił się ku drzwiom.
— Panie margrabio! zawołał Raul — proszę, oto moje wiersze.
Pan d’Espinchal obrócił się uśmiechnięty.
— Uparty dzieciaku! — wyrzekł.
I prawie obojętnie rzucił okiem na papier. Były to w istocie wiersze, ale tak naiwne, tak płynące z serca, westchnienia i pragnienia tak nieokreślone, że mogły jedynie zdradzić mistyczną miłość.
Margrabia przeczytał kilka strofek:

Błagam... lecz prośba moja błądzi cicha, senna;
Jak ptaszyna bez gniazdka, błądzi w nocnej porze.
Łzą własną jak kwiat rosy perlami, promienna,
Szuka ciebie lecz smutku zwiać z czoła nie może.

Błagam cię... lecz ta prośba w przeczuć dziwnej fali.
Choć wspomnienie jéj błędnych dróg ślady ozłaca
O świcie, nie znalazłszy ciebie w chmurnéj dali,
Jak błędne ptaszę, smętna, znów do mnie powraca.

— Na honor — zekł z uśmiechem pan d’Espinchal — trzeba przyznać, że poezya jest piękną rzeczą; ona jedynie może obyć się bez myśli i sensu.
Wyszedł zostawiając na stole treny Raula.
— Cóż ty na to? — rzekł do Eulogiusza.
Dziki wzruszył tylko ramionami i nic nie odpowiedział.

36. Niespodziany gość.

Nazajutrz wieczorem, gdy ósma godzina wybiła, pan de Kamillak, rozciągnięty w wygodnym fotelu, wypoczywał sobie w swoim domu w Klermont, i kręcił młynka palcami: rozrywka bardzo skromna, wynikająca z niezwykłego usposobienia umysłu tego zacnego szlachcica.
Przewroty atmosferyczne tak silnie oddziaływające na ludzi, może były jedynym powodem téj nadzwyczajnéj bezczynności. W istocie od rana, czas był szkaradny, nie podobna byłoby wypędzić komornika na ulicę, podług charakterystycznego wyrażenia się pana de Kamillak. Nawałnica nie przestawała srożyć się na niebie i ziemi, i o téj godzinie kiedy już dobrze noc zapadła, wszystkie posępne czynniki przestworu: deszcz, wicher, śnieg i grad harmidrowały nad miastem.
Okiennice biły o mur; szyby brzęczały; zima zbliżająca się ze swojém przejmującém tchnieniem wydobywała z każdego przedmiotu jęki i trzask.
Kręcąc młynka, stary magnat przeklinał niebo, piekło, burzę, zmuszające go do siedzenia w domu, słowem cały ustrój i porządek natury. Nagle i w trakcie tego gniewliwego monologu, zdało mu się, że drzwi w pokoju otwarły się z cicha.
Zwrócił więc myśli i oczy w tę stronę i ujrzał przed sobą człowieka wysokiéj postaci, pokrytego długim płaszczem z którego lały się strumienie wody.
Człowiek ten zdjął płaszcz, rzucił go na poręcz krzesła i ukazał się margrabiemu w prostém ubraniu ze skór zwierzęcych, zupełnie zużytych przez czas.
Margrabia oniemiał ze zdziwienia, poznawszy Eulogiusza. Dziki miał zatknięte za pasem dwa pistolety, długi nóż myśliwski, i opierał się na pałce bardzo podobnéj do maczugi.
— Pokój temu domowi — rzekł do starca.
Pan de Kamillak przelękły, zdziwiony, patrzył na nieprzyjaciela.
— Więc to można tak wejść do mnie komu się podoba — zawołał głosem stłumionym od wściekłości.
— Wchodzę, gdzie mi się podoba — odrzekł Eulogiusz.
— Wejdziesz do grobu zanim pięć minut upłynie, zuchwały łotrze.
Margrabia chciał podskoczyć do drzwi, ale dziki położył mu rękę na ramieniu i pan de Kamillak stanął jak wryty, nie będąc w stanie ruszyć się z miejsca.
— Posłuchaj mnie spokojnie — rzekł Eulogiusz. — Gniew nie przystoi ludziom, którym zbielały włosy a śmierć zagląda im w oczy.
Starzec skrzywił się okropnie.
— Zabiłem jednego z twoich. Napadł na mnie. Rachunek mój z tobą skończony. Wszelako gdybym chciał przypomniéć sobie dawniejsze rzeczy, znalazłbym powód do pomszczenia się i ukarania cię; wolę jednakże zapomniéć. Rozlana krew nie sprawia rozkoszy. Chciałeś mnie powiesić a ja przebaczam ci.
Pan de Kamillak chwycił za pałasz i rzucił się na Eulogiusza.
— Przebaczasz mi! – ryknął. — Czy ty wiesz do kogo ty mówisz?
I z wściekłością zaczął wywijać nad głową dzikiego. Eulogiusz uśmiechnął się.
— Co do szlachectwa jestem ci równy, co do siły przewyższam cię.
I swoją pałką wytrącił pałasz margrabiemu łamiąc go na kawałki.
— A teraz, czy chcesz mnie posłuchać, zawzięty starcze?
— Mów — rzekł margrabia, zaciskając pięści i rzucając strasznym wzrokiem — mów!
— Najpierw — rzekł Eulogiusz, zapowiedz twoim apostołom aby zaprzestali niepokoić mnie. Od urodzenia przyzwyczaiłem się patrzéć w lecie na zielone liście, w zimie na zczerniałe i uschłe gałęzie lasów. Nie chcę więc być pozbawionym ich widoku.
— Doprawdy! nie chcesz! — rzekł margrabia zaciskając pięści.
— Wściekaj się ze złości, przewrotny starcze — ciągnął dalej Eulogiusz. — Nie ustąpię ci na jotę. Tak mi się podoba, tak chcę! rozumiesz? Ah! mówią ludzie, że wszyscy drżą przed tobą. Ja do tych nie należę, żartuję sobie z ciebie i z twoich apostołów. Wiesz, że mam cię pod ręką i zanim zdołałbyś przeżegnać się powalilbym cię trupem u nóg moich. Ale powiedziałem, przebaczam ci. Jednakże, jeżeli po moim ztąd odejściu, wydasz jakibądź rozkaz niepokojenia mnie, puścisz w pogoń za mną swoich zbirów, pamiętaj, że zginą co do jednego i że nic już nie powstrzyma mojėj zemsty. Co więcéj, od dziś za dni piętnaście w tém saméni miejscu w którém stoję, przyjdę podać ci rękę jeżeliś mnie zrozumiał, ukarać jeżeli mnie zdradzisz.
Pan de Kamillak szarpał sobie piersi paznokciami.
— Dobrze rzekł — zobaczymy się za dni piętnaście. A teraz co chcesz więcéj?
Eulogiusz udał, że nie uważa na wściekłość ogarniającą margrabiego.
— Przysięgam ci, że będę tu za piętnaście dni.
— Jeżeli dożyjesz.
— Nie cofam się. Będę.
Pan de Kamillak spojrzał na niego szyderczo i wyrzekł:
— Bah! ten łotr zwaryował.
Eulogiusz wydobył z kieszeni bilecik pani de St.-Herment.
— Czy umiesz czytać? — zapytał margrabiego.
— Trochę odpowiedział zapytany.
Dziki poniósł mu do oczu adres.
„Do pana margrabiego d’Espinchal“ — przeczytał starzec.
— Dobrze, czy wiesz kto pisał ten bilecik?
— Zkądze u djabła mam wiedziéć?
— Mówisz, że jesteś szlachcicem.
— I lepszej wody od ciebie.
— Przysięgnij mi na słowo szlacheckie, że nie znasz tego bilecika.
Gniew pana de Kamillak zamienił się w żywą ciekawość.
Takie nagłe przejścia były cechą jego charakteru.
— Niech mnie piorun trzaśnie zawołał jeżeli domyślam się nawet o czém chcesz mówić.
—Bilecik ten znalazłem wczoraj w lesie po którym szukałeś mnie.
— Hum! — bąknął margrabia. — Może on wypadł z kieszeni tego łotra któregośmy kijami okładali.
— Jakiego łotra?
— Bigonia! lokaja tego obdartusa kawalera de St.-Beat, którego djabli wiedzą za co, książę de Bouillon zrobił kapitanem swojéj straży przybocznéj.
Eulogiusz schował bilecik, otworzył drzwi, okrył się płaszczem i zamknąwszy pana de Kamillak na dwa spusty, zeszedł ze schodów, spojrzał pogardliwie na apostołów pijących w przedpokoju i znikł.
Burza wrzała z całą gwałtownością. Ani żywéj duszy na ulicach. Zupełna ciemność; tylko białe płatki śniegu spadając odbijały się od bladych świateł rozrzuconych gdzieniegdzie.
Eulogiusz pustemi uliczkami udał się w stronę pałacu pana de Bouillon, przy wejściu szyldwach stojący na straży skrzyżował halabardę.
— Dokąd idziecie, przyjacielu? — zapytał.
— Do pana de St.-Beat.
Halabardnik ustąpił się z drogi odsłaniając wejście swobodne.
Telemak zajmował oddzielny pawilon. Eulogiusz udał się do niego.
Kawaler w towarzystwie swego lokaja siedział zamyślony spoglądając wzrokiem współczucia na poturbowanego Bigonia.
Na widok Eulogiusza twarze ich ożywiły się nieco. Dziki rzucił im na stół anonim zapytując.
— Czy znacie to?
Bigoń i Telemak nachylili się nad stołem wydając jednocześnie okrzyk zdziwienia.
— To mój bilecik — rzekł Bigoń. — Dzięki ci, poczciwy leśny człowieku.
Eulogiusz oparty na swéj maczudze, posępnie na nich spozierał.
— Czyś to ty go napisał? — zapytał Bigonia.
— Ja! — krzyknął ex-kupiec. Za kogóż mnie masz nieludzka istoto! Ten, który to pisał jest kłamcą i oszczercą i chętniebym mu przebił wnętrzności moim rapirem toledańskim, gdybym miał rapir toledański i gdybym wiedział kto on jest.
Twarz dzikiego rozjaśniła się.
— To dobrze, będziemy go razem szukali.
Telemak zapytał Eulogiusza.
— Czy nikt nie czytał tego bileciku?
— Nikt, oprócz tego do kogo był pisany.
— Pana d’Espinchal?
— Tak.

37. Brat i siostra.

Wiadomość ta przeraziła Telemaka.
— Okropne nieszczęście — zawołał! — Znam ja pana d’Espinchal. Najmniejsze podejrzenie wystarczy aby utwierdzić go w przekonaniu, a naówczas biada tym nieszczęśliwym, biada im. Trzeba bezzwłocznie coś przedsięwziąść; byleby nie było już zapóźno.
— Jeszcze czas — wyrzekł z powagą dziki.
— Jeżeli się nie mylę, panie Eulogiuszu, to jesteś wtajemniczony we wszystkie czyny margrabiego i skoro powierzył ci ten bilecik to musi miéć w panu zupełne zaufanie.
Dziki skinął głową.
— Nie znam pana — ciągnął daléj Telemak — i nie pragnę wypytywać się go kto jesteś. Ale jeżeli masz cośkolwiek świętego na tym lub innym świecie, jeżeli pamięć ojca lub matki nie zatarła się w duszy twojėj, jeżeli czujesz szlachetne bicie serca pod tą szorstką osłoną, zaklinam cię panie, wracaj czémprędzéj; powiedz margrabiemu, że stał się igraszką podłéj intrygi, któréj celem jest ażeby pan d’Espinchal stał się mordercą. Powiedz mu, że piekielny pomysł rozbudzenia w nim zazdrości jest obmyślanym podstępem. Oświadcz mu, że poszukuję autora tego anonimu i że gdyby on był nawet moim najbliższym, srodze ukaranym zostanie.
Eulogiusz słuchał tego wszystkiego z pochyloną głową. Gdy Telemak skończył mówić, spojrzał nań przenikająco i ściskając dłoń rzekł mu:
— Domyślam się tego. Zostawiam bilecik... Wracam do Massyak... A teraz, żegnam pana.
I wyszedł.
Telemak nie bacząc na spóźnioną porę, okrył się płaszczem i pobiegł do swojéj siostry.
Herminia przyjęła go jak zwykle, na wpół zaambarasowana. Jednakże tego wieczora była w wesołém usposobieniu. Żartowała przed chwilą ze swoją pokojówką, budując z nią zamki na lodzie.
Telemak giestem wyprosił z pokoju Inezillę.
— I dla czegoż to, braciszku... przestraszasz mnie swoją powagą — rzekła Herminia.
— Nie lekaj się, ale przedewszystkiém proszę cię pożycz mi jakiego okrycia; przemokłem do kości.
— Owszem, mam do twego rozporządzenia całą garderobę mojego nieboszczyka męża.
Otworzyła szafę. Telemak zbladł dostrzegłszy zupełny ubiór męzki. Gaskończyk obejrzał płaszcz; ale zamiast włożyć go na siebie, zarzucił na poręcz fotelu. wił:
— Co prawda wolę osuszyć się przy ogniu.
Zbliżył się do kominka, usiadł i tak daléj mówił
— Przedwczoraj, około pierwszéj godziny zrana przechadzałem się z Bigoniem. Marzyłem o gwiazdach... Wiesz, że jestem skłonny do poezyi.
Herminia tknięta przeczuciem oczekiwała strasznego wybuchu. Uczuła suchość w gardle, jak to zwykło zdarzać się przy wielkich wstrząśnieniach.
Telemak ciągnął daléj:
— Aż tu raptem, jakiś łucznik, wręcza mi list do pana d’Espinchal. Łotr Bigoń (a znasz jego niedelikatność) wyrwał łucznikowi bilecik i przeczytał go bez najmniejszego skrupułu. Była to ohydna potwarz. Ale oto, mam ten bilecik przy sobie: czy życzysz go sobie przeczytać.
Herminia stała się posągową, w téj chwili. Czując nad sobą przenikliwy wzrok swego brata, ani zbladła ani téż zarumieniła się.
— Pokaż rzekła.
Tylko jéj głos zdał się być nieco stłumionym.
Telemak wręczył jéj bilecik. Obejrzała go obojętnie i oddając napowrót bratu:
— Co za czarna niegodziwość — rzekła mu.
— Szczęśliwy jestem, kochana siostro, słysząc takie twoje zdanie, témbardziéj, że byłem przekonany, iż autorem tego anonimu ty tylko jedynie być mogłaś.
Herminia rzuciła na swego brata spojrzenie, którego on nie zrozumiał; ale pewną jest rzeczą, że gdyby te oczy były pistoletami, Telemak zostałby niemi na miejscu śmiertelnie rażony.
— Masz szczególną opinię o swojéj siostrze — rzekła.
I łzy zabłysły w jéj oczach.
— Herminio! — rzekł surowo Gaskończyk — nie oskarżam cię chociaż miałbym do tego niejakie prawo. Twoja konduita, muszę ci wyznać, wydaje mi się bardzo podejrzaną. To co mąż twój pozostawił w spadku nie dozwala ci prowadzić życia na stopie na jakiéj je utrzymujesz. Masz jakieś potajemne źródła dochodów, które nie mogą być uczciwe. Z drugiéj strony, wiem, że tegoż wieczoru kiedy anonim został wręczony łucznikowi, pan d’Espinchal był u ciebie. Czy śmiesz mi przeczyć?... Podsłuchałem twojéj obłudnéj z nim rozmowy. Powiedziałaś mu: poślubiłabym pana gdybyś był wdowcem!...
Podczas gdy to mówił, spostrzegł na biurku swėj siostry kilka piór gęsich. Chwycił je. Dostrzegł, że jedno z nich było dość grubo ucięte. W jego wahającym się umyśle zrodziła się pewność.
— Oto, czego szukałem — krzyknął piorunującym głosem. — Oto dowód... A teraz siostro, oskarżam cię.
— Boże! mój Boże! — wołała baronowa padając na fotel.
Gaskończyk chwycił ją za rękę.
— Bez tych komedyj, moja pani. Trzeba raz położyć im koniec... Odpowiadaj teraz nie przed bratem ale przed sędzią... Czy rozumiesz mnie?...
Herminia padła na kolana.
— Powstań pani! powstań. Należy czémprędzéj naprawić, jeżeli to jeszcze możliwe, złe jakieś wyrządziła. Potém pomyślemy o zmartwieniu.
Herminia powstała, ale po to jedynie aby zemdléć i upaść na fotel.

38. Kordegarda.

Inezilla podsłuchując wedle swego zwyczaju pode drzwiami, weszła w téj chwili do pokoju. Telemak rzucił na nią ostre wejrzenie.
— Zdawało mi się, że mnie przywoływano — rzekła.
Poczém widząc swą zemdlałą panię, wydała okrzyk przerażenia i podskoczyła na jéj ratunek.
— Nie potrzeba! — krzyknął Telemak.
Kazał odejść pokojówce, sam zaś usiadł, czekając powrotu do przytomności swéj siostry, i patrzył na nią z uczuciem prawdziwéj pogardy. Jak tylko otworzyła oczy, chwycił ją za rękę i poprowadził do stołu. Poczém, wydobył pistolet, przyłożył go do skroni młodéj kobiety i rzekł:
— Pisz!
W jego postawie i głosie było tyle stanowczéj woli, że Herminia zrozumiała, iż wszelki opór byłby daremny.
— Będę pisać — rzekła.
Telemak zadyktował jéj list następującej treści.

„Panie margrabio,

„Jestem podłą kobietą. Nigdy nie kochałam. pana, pragnęłam jedynie być bogatą. Ja nie mám serca. Napisałam bilecik do pana w celu rozbudzenia w nim zazdrości i poróżnienia go z żoną, która jest aniołem dobroci... Wyznaję winę i dla naprawienia mojego nikczemnego postępku, wstępuję do klasztoru gdzie pozostanę aż do śmierci.“
Po kilka razy Herminia rzucała pióro, ale za dotknięciem pistoletu do jéj czoła stawała się uległą. Gdy już napisała list podyktowany jéj i takowy podpisała, Telemak złożył go i schował do kieszeni.
Za powrotem do pałacu księcia, kazał Bigoniowi natychmiast uzbroić się, zabrać z sobą kilkunastu żołnierzy, otoczyć dom Herminii i nie dozwolić nikomu wydalić się zeń.
Sam zeszedł do stajni i mimo zimna, burzy i ciemnej nocy, dosiadł konia i puścił się cwałem w kierunku Massyak.
Jak tylko Herminia usłyszała oddalające się kroki brata, przywołała Inezilli:
— Czy jesteś do mnie przywiązaną? — zapytała ją?
— Pani wiesz dobrze, że tak.
Czémprędzéj przywdziała męzki ubiór, podczas gdy Inezilla patrzyła na nią ze zdziwieniem.
— A więc, chodź za mną — dodała skończywszy toaletę.
— Dokąd? zapytała pokojówka.
— Dowiesz się późniéj...
— Wolałabym zaraz; zwłaszcza widząc panią tak przebraną.
— Wszak ty nigdy nie lękałaś się mężczyzn...
— Jednakże... chciałabym wiedziéć...
— Późniéj... Zabierz moją biżuterye... Chodź.... Za dziesięć minut będzie już zapóźno.
Z małego kufereczka zabrała co miała złota, brylantów i ciągnąc za sobą Inezillę zeszła na sam dół schodów. Zkąd spojrzała na ulicę.
— Nie ma nikogo — rzekła.
Nagle, dał się słyszéć jakiś hałas. Obie kobiety wybiegły w przyległą uliczkę. Zaledwie, że się skryły, gdy przy świetle kilku latarek spostrzegły ze dwunastu żołnierzy otaczających dom z którego tylko co uszły.
— Spodziewałam się tego szepnęła Herminia.
Inezilla zawahała się.
— Nie ukrywam pani — rzekła do baronowėj — że podsłuchałam rozmowę pani z jéj bratem...
Herminia chwyciła ją za rękę, pytając:
— Więc cóż?
— A więc, przyznam się pani, że nie chcę być jėj wspólniczką i że wracam...
Herminia zgrzytnęła zębami, ale powstrzymując się rzekła:
— Jak ci się podoba, moja droga! Nie przymuszam. Tylko proszę cię, nie odchodź w téj chwili. Znam dom gdzie będę gościnnie przyjętą... Odprowadź mnie do tego domu a potém wracaj gdzie chcesz.
Inezilla zgodziła się. Nietylko, że nie widziała w tém nic złego ale przeciwnie nastręczała się sposobność zaspokojenia ciekawości w dowiedzeniu się co to był za dom w którym Herminia mogła gościć o każdéj porze. Dla tego téż postępowała za swoją panią pośród labiryntu uliczek, zaułków i ciemnych przejść.
Pani de St.Herment zatrzymała się przed posępnym i ciężkim budynkiem zajmującym róg jednéj z tych uliczek. Był to dom pana de Kamillak.
Wielki ruch panował wewnątrz. Słychać było szczęk żelaza po kamieniach, konie rżały na dziedzińcu i służba latała jak opętana.
— Co to takiego? — pomyślała sobie niewierna małżonka Bigonia?
Ogarnęło ją uczucie bardzo podobne do przestrachu. Już miała zamiar uciekać, ale Herminia stała obok niéj uzbrojona od stóp do głowy jak jedna z amazonek Aryosta. Bądź co bądź postanowiła więc czekać końca.
Herminia rękojeścią szpady zastukała do drzwi. Ukazała się w nich głowa jednego z apostołów.
— Czy to ty, Łami-bok? — zapytała baronowa zwyczajnym swoim głosem.
Zbir widocznie poznał mówiącą do niego osobę, bo otworzył drzwi na rozcież i wprowadził obie kobiety do kordegardy.
Wszystkich oczy zwróciły się na przybysza, którego ostrogi dzwoniły po kamieniach i który z prawdziwie wojskową miną postępował śmiałym krokiem.
— Gdzie wasz pan? — zapytała baronowa Lami-boka.
Zbir wskazał na pierwsze piętro. Szepnęła mu kilka słów do ucha dotyczących Inezilli i sama udała się do starego margrabiego.
Zamknięto drzwi kordegardy i pani Bigoń opłakując zbytnią swoją ciekawość, znalazła się pośród dziesięciu łotrów, których już raz była widziała w lesie Massyak gdy ją aresztowali wraz z jéj towarzyszem podróży Jeronimem Pasquale.
Oczy tych lotrów błyszczały takim ogniem, że świadoma rzeczy Inezilla odrazu odgadła ich zamiary. Wszelako, jak mogła nadrabiała miną i zajęła miejsce przy dużym żelaznym piecu w którym buzował się ogień.
Łami-bok, który zdawał się miéć pewną przewagę nad swymi towarzyszami, zbliżył się do subretki.
Inezilla była piękną kobietą. Brunetka, zgrabna i cienka w pasie, szeroka w plecach, barczysta jak Hiszpanka, nerwowa jak Gaskonka.
Łami-bok, pokręcił wąsa, przybrał słodką minkę i przysiadł się do niéj ku wielkiéj zazdrości pozostałych zbirów uśmiechających się do pokojówki.
Dwaj z tych łotrów, którzy grali w kości i pili, przystąpili do Inezilli ze szklanką w ręku.
— To jest moja turkaweczka —rzekł z powagą Łami-bok.
I przyłożył rękę do ogromnego pałasza wiszącego mu u boku.
— A zatém niech pije z twojéj szklanki — zawołali apostołowie.
Inezilla napełniła winem szklankę Łami-boka i trąciła w szklanki ze wszystkiemi apostołami.
Ci panowie byli zachwyceni.

39. Pogoń.

Herminia weszła do margrabiego, jak Aleksander do Babylonu krokiem swobodnym i zwycięzkim. Młoda i piękna kobieta ma zazwyczaj wielką przewagę u starych galantów.
Pan de Kamillak nie miał jeszcze dość czasu na strawienie odwiedzin Eulogiusza. Zacny szlachcic był przeto w dość lichym humorze. Jednakże na widok młodéj baronowéj, którą poznał od razu po długich splotach ciemnych włosów, uczuł gniew rozwiany.
— Jakto! piękna pani! — zawołał. — O téj godzinie... U margrabiego de Kamillak....
Herminia nie była w stanie powstrzymać uśmiechu wywołanego próżnością starego weterana. Ale jéj niepokój i wściekłość wzięły górę nad wszelkiém inném uczuciem.
— Jestem zgubiona! panie margrabio — zawołała z rozpaczą.
— Zgubiona!... pani, która wydajesz się na to jedynie stworzoną aby gubić drugich.
— Jednakże tak jest. Na litość! mówmy poważniej margrabio, jestem zgubiona! mówię wyraźnie.
— Jak to pani rozumiesz?
— Słuchaj mnie pan: oto cała rzecz. Ale najpierw wyobraź sobie, że z bagatelki, z małego żarciku jaki sobie pozwoliłam, robią mi niesłychaną zbrodnię...
— Słucham pani z największą uwagą.
— Wiesz kochany margrabio, jak jestem napastowaną przez pana d’Espinchal.
— Przez tego bałamuta, rozkochanego we wszystkich kobietach.
— Nie wiedząc już w jaki sposób pozbyć się natręta, chwyciłam się taktyki ucharakteryzowanéj od dawna, to jest przeniesienia wojny na grunt nieprzyjacielski. Napisałam więc bilecik do pana d’Espinchal zalecając mu ażeby więcej zajmował się swoją żoną, którą podczas jego daremnego do mnie gruchania, pociesza młody i piękny paź...
— Ah! ach młody Lagarde. Od dawna domyślałem się tego. Ładny chłopiec, na honor i pan d’Espinchal zasłużył na to.
— Nie spodziewałam się kochany margrabio, ażeby ten niewinny żarcik mógł miéć tak straszne następstwa.
— Bah! czyby pan d’Espinchal zamordował już swoją żonę i pazia.
— Nie wiem. Dziwnym zbiegiem okoliczności, bilecik ten popadł w ręce mojego brata, który gotów roztrzaskać mi głowę gdyby jakie nieszczęście stało się pani d’Espinchal.
Pan de Kamillak poskrobał się po czole.
— Aha! — rzekł — teraz rozumiem całą rzecz. Ten bilecik przyniesiony mi przed chwilą! Tak, tak do tysiąca bomb! To Eulogiusz wręczył go pani bratu.
— Eulogiusz?
— Tak, rodzaj dzikiego zwierza, który okropnie zalazł mi za skórę...
— Ale co mnie najwięcéj przestrasza mówiła daléj Herminia to jest, że napisałam pod przymusem inny bilecik w którym przedstawiam się w najbrzydszych kolorach i którym obowiązuję się zerwać ze światem... wstąpić do klasztoru...
Pan de Kamillak uśmiechnął się.
Cóż więc wypada uczynić? — zapytał.
— Oto panie margrabio, przyszłam oddać się pod twoją opiekę. Rzeczy są bardzo na seryo. W téj chwili otoczono mój dom i poszukują mnie. Jestem przekonaną, że Telemak gotów jest posunąć się do ostateczności. Dla tego to mówię ci margrabio: ocal mnie.
— Bah! czyż pani nie jesteś tu bezpieczną?
— Tak, ale wtenczas dopiéro gdy brat mój będzie pozbawiony możności szkodzenia mi.
— A więc cóż mam zrobić?
— Czy szczerze pragniesz pan oddać mi przysługę?
— Herminio... wiesz ile cię kocham... czy wątpisz...
— Daj mi więc dowód, kochany margrabio, a pozyskasz moją wdzięczność...
— Jaki dowód?
— W téj chwili brat mój pędzi do Massyak. Siadaj na koń zabierz z sobą twoich ludzi, dogoń go, odbierz mu bilecik, który zmusił mnie napisać, osadź go w bezpieczne miejsce a ocalisz mi życie.
I łzy obfite trysnęły z oczu zalotnicy.
Stary margrabia składał namiętne pocałunki na jėj rączkach.
— Doskonale wypadło, gdyż moi ludzie są już gotowi do wyprawy w podobnym rodzaju i w tym samym kierunku jaką przedsiębrałem.
— Czy będzie i dla mnie koń?
Co! na taki czas, pani chciałabyś mi towaszyć?
— Koniecznie a zresztą będę bezpieczniejszą z wami. Tylko nie traćmy czasu, znam Telemaka. St.-Beaci rodzą się jeźdźcami, tak, jak się rodzą na świecie poeci. I przekonasz się margrabio, że nie będę ostatnio wyglądać na koniu.
Margrabia wybiegł do sieni.
— Na koń! — krzyknął piorunującym głosem.
Herminia nachyliła się do ucha margrabiego i rzekła.
— Zdaje mi się, że moja pokojówka zdradza mnie. Każ ją zatrzymać w tym domu i niech będzie strzeżoną.

łami-bok ukazał się w téj chwili.
— Pozostaniesz w domu rzekł mu margrabia — i będziesz pilnował téj jejmości.
Wręczył klucz Łami-bokowi co najmniéj tyle uradowanemu o ile jego zacny pan. Uszczęśliwiony apostoł dał znak Inezilli, która spuszczając melancholijnie głowę, udała się za swoim dozorcą apostolskim.
W kilka minut wszyscy siedzieli już na koniach i zbrojny oddział wyjechał z ciasnéj uliczki. Przejeżdżając koło domu Herminii, ludzie pana de Kamillak zostali zatrzymani donośném, kto idzie! Pan de Kamillak zbliżył się do patrolu.
Żołnierze mieli latarnie. Starzec najpierw poznał Bigonia, który zadrżał na widok znanėj wszystkim w całéj prowincyi białėj brody groźnego szlachcica.
— A coż to, żyjesz jeszcze! — zapytał margrabia Bigonia.
— Tak, i mam nadzieję dać panu poznać, że żyję — odparł ex-kupiec rozzuchwalony siłą wojskową jaką rozporządzał.
Pan de Kamillak śmiał się serdecznie.
— Miéj się na baczności. Nie bardzo długo żyje ten co zbyt często naraża się na utratę życia.
— Tak; tylko, że nie jesteśmy tu w lesie, panie margrabio. I możesz pan odemnie uprzedzić Łami-boka, że jeżeli mam dobre plecy do odbierania kijów, mam równie dobrą pamięć i szczerą ochotę wywzajemnienia się.
— Hum! zdaje mi się, że Łami-bok da ci się we znaki pod wielu względami mons Bigoniu! Nawet w téj chwili bardzo on się tobą zajmuje. Tymczasem kłaniaj się twojéj żonie odemnie.
Apostołowie parsknęli śmiechem, wiedzieli bowiem, że uwięziona Inezilla, oddana pod straż Łami-bokowi, była żoną Bigonia. Proces cnotliwego Gaskończyka zanadto był głośny, zanadto skandaliczny i arcy-śmieszny aby nie starano się poznać bohaterów tej długiéj komedyi sądowéj.
Kawalkada znikła w cieniu.
— Co to ma znaczyć ten żart? — pomyślał sobie Bigoń pozostawszy z żołnierzami. Na angielskie ziele i muszkatułową gałkę! jakto zwykłem był mawiać będąc kupcem. Musi w tém coś być. Obito mnie i jeszcze wyśmiewają się ze mnie! Do kroćset daktyli! muszę się dowiedziéć.
Wszedł do domu Herminii gdzie znalazł wszystkie drzwi otworem i przejrzał wszystkie kąty z przezornością wytrawnego łapacza.
— Nikogo! pustki! nicość! Domyślałem się tego. Sylfiaki ulotniły się!
Wrócił do żołnierzy.
— Hola! rycerze! daremnie tu stoimy. Chodźmy ztąd.
I odeszli.

40. Napad.

Pani de St.-Herment bez przesady oceniła, że Telemak był doskonałym jeźdźcem. Jak przyrosły do siodła, pędził galopem, tylko koń sapał tak straszliwie, że zdaleka chrap jego przypominał miech kowalski.
Gdy przybył do Issoir zastał już wszystkie światła pogaszone. Koń jego, który przebiegł bez wytchnienia 7 mil, drżał na nogach i pienił się.
Telemak stukał do kilku domów, ale nigdzie nie chciano mu otworzyć. Musiał więc puścić się w dalszą drogę na zmęczonym i ledwie dyszącym rumaku.
Miał nadzieję, że dopędzi Eulogiusza. To téż pamiętając w jaki sposób pan d’Espinchal dawał dzikiemu znaki zbliżenia się, zaopatrzył się w róg myśliwski. Lecz daremnie odzywał się na wszystkie strony. Eulogiusz nie ukazał się. Czyby go tak znacznie wyprzedził? czy też biegł inną drogą? czy wreszcie wracał do Massyak, podług swego zwyczaju przez pola i lasy. Telemak gubił się w domysłach.
Miotany gniewem i niecierpliwością kaleczył ostrogami boki biednego zwierzęcia. Gdy pierwsze pasy białawego światła zwiastujące zbliżanie się dnia ukazały się z po za gór na horyzoncie, koń jego padł. Telemak znajdował się w tedy w pobliżu Lempde.
Pobiegł do téj mieściny i z wielkim trudem nabył od wieśniaka licha chetkę za 20 pistolów, dodając jeszcze do tego siodło i padłego konia.
Telemak wydobył tylko z siodła pistolety i na oklep na sabaudzkiéj szkapinie puścił się w dalszą drogę. Przejechał półtory mili i dotarł do brzegu Alagnony.
— Dziwna rzecz, jak ta woda gwałtowny szmer wydaje — rzekł do siebie.
— W istocie zaś słychać było galop nadjeżdżających jeźdźców. Szmer ten stał się wkrótce tak dobitnym, że Telemak odwrócił się.
Trudno było się omylić. Nie były to fale rzeki przyczyną tego szmeru, ale oddział kawalerzystów, których sylwetki odbijały się w dali na szarém tle nieba.
Telemak był odważnym ale przytém rozsądnym. Znając niedaleko od miejsca w którém się znajdo wal bród, podążył w tę stronę rzeki.
Ale chetka w żaden sposób nie chciała wejść do wody. Ani ostrogi, ani razy pięścią nie skutkowały. Telemak srożył się a jeźdźcy zbliżali się z gwałtownym pędem.
— Czyby to za mną miała być ta pogoń? — pomyślał sobie Gaskończyk.
Wydobył pałasz, opatrzył pistolety i opierając się o konia postanowił czekać na nadjeżdżających.
Wkrótce téż dowiedział się z kim ma do czynienia.
Oddział zjechał z drogi i podążał na brzeg rzeki.
— Poddaj się — krzyczał stary margrabia zbliżając się na czele swoich zbirów z pałaszem w jedném i z pistoletem w drugiem ręku.
— Aha! Więc to pan obdzierasz podróżnych, panie margrabio — odrzekł Telemak.
— Poddaj się! — powtórzył pan de Kamillak.
W oka mgnieniu apostołowie otoczyli kawalera, Jeden tylko z nich pozostał w tyle. Była to Herminia, któréj Telemak nie był w stanie poznać, gdyż była otulona płaszczem a twarz jéj osłaniał kapelusz filcowy głęboko nasunięty na czoło.
— Co chcecie odemnie!
— Nie chcemy odbierać ci życia, — odpowiedział pan de Kamillak. — Chcę tylko abyś mi oddał bilecik któryś zmusił napisać twoją siostrę.
Telemak zrozumiał cel napadu.
— Widzę, że panowie jesteście wysłani przez panią de St.-Herment.
— A cóż ci na tém zależy?
— Bardzo wiele. Bo gdybym był wiedział, że tak wiele zależy téj damie na wycofaniu tego bileciku, nie byłbym się go pozbywał.
— Pozbyłeś się go więc?
— Tak, przed dwiema godzinami.
— Klamie! — odezwał się głos przejmujący dreszczem kawalera.
— Aha! kłamię! a któż może mi dowieść żem go nie wręczył Eulogiuszowi.
Głęboka cisza przyjęła to zeznanie. Poczém głos Herminii odezwał się powtórnie.
— Kłamie! rewidujcie go!
— Dziękuję ci, kochana siostro! — rzekł Gaskończyk poznając dokładnie głos pani de St.-Herment.
Pięciu ludzi zeskoczyło z koni i rzuciło się na Telemaka. Pan de St.-Beat trzymał w każdėj ręce pistolet a pałasz w zębach.
— Precz łotry! — krzyknął głosem poświstującym po ostrzu pałasza, precz!...
Dał dwa strzały, rzucił pistolety na napastników, poczém chwycił za pałasz i okrutném cięciem odciął rękę jednemu z apostołów a drugiego przeszył na wylot.
Stało się to w ciągu kilku sekund.
— Złamać mu nogi. zawołał pan de Kamillak.
Telemak dał skok godny Eulogiusza i wpadł do rzeki.
— Umknie nam, kochana pani, umknie — krzyczał stary margrabia.
— Słuchajcie! — zawołała Herminia rozpaczliwym głosem.
Woda była głębszą aniżeli się tego spodziewał Telemak. Dał nura; ale ponieważ rzeka nie była szeroką w tém miejscu, pomyślał sobie, że lepiéj będzie płynąć jakiś czas pod wodą aniżeli od razu wypłynąć na drugą stronę.
Szczęśliwie udał mu się manewr; jednakże pilnowały go oczy wszystkich. Jak tylko wydobył głowę nad wodę z dziesięć strzałów padło na niego.
Wydał przeraźliwy krzyk, zagłębił się w rzekę i już więcéj się nie ukazał.
— Zabity! — odezwało się kilku apostołów.
— Może być! — rzekła Herminia.— Przekonamy się o tém idąc brzegiem rzeki.
Nieco daléj od miejsca w którém padły strzały łożysko rzeki zwężało się.
Stare wierzby o rozłożystych gałęziach rosły po obu brzegach, a wodna lilia której kwiaty pożółkły oddawna, gęsto pokrywała środek rzeki. Mimo braku liści na drzewach wierzby miały tak szczelnie spojone z sobą gałęzie, że tworzyły nieprzejrzystą zasłonę. Apostołowie przeszukali całą tę roślinność w któréj nic nie znaleźli.
Tylko kapelusz Telemaka pływał wśród liści, ale przypomniano sobie, że wpadł w wodę jednocześnie z Gaskończykiem.
— Umarł na dobre! — rzekł margrabia.
— Jeżeli nie skrył się w tym drugim gąszczu ciemniejszym od tego.
— Dwadzieścia pistolów dla tego kto przepatrzy ten gąszcz — zaproponowała Herminia.
Jeden z apostolów wskoczył do rzeki i w kilka minut dopłynął do tych zarośli.
Wiedziano, że w razie gdyby Telemak był ocalał nie mógł już miéć przy sobie żadnéj broni; na polu walki zabrano jego pistolety i sztylet a trudno było przypuszczać aby mógł zachować swój pałasz.
Wkrótce apostoł ukazał się na lądzie; widziano jak plądrował wśród drzew i krzaków pokrywających brzegi rzeki.
Po kwadransie czasu ujrzano go znowu przepływającego rzekę.
— I cóż? — zapytano.
— Brrru... Zesztywniałem od zimna. Jeżeli go nasze kule nie zabiły to go z pewnością woda dobije. Czysty lód.
Herminia wyliczyła mu 20 pistolów. Szkaradny uśmiech wykrzywił anielskie usta téj kobiety-szatana.
Nawet pan de Kamillak, ten zatwardziały zbrodniarz, nie mógł ukryć uczucia odrazy jakie mu sprawił postępek baronowéj. Herminia spostrzegła to.
— Był on tylko moim przyrodnim bratem — rzekła — wiecznie nienawidziliśmy się.
— Więc teraz jesteś już pani spokojną?
— Zupełnie, ale przyznam się panu, że ta scena mocno mnie wzruszyła i że nie podobnaby mi było powracać dziś do Klermontu.
— Jeżeli to nie sprawia pani zbytniéj przykrości, to możemy zażądać gościnności od pana d’Espinchal.
— Sądziłam, że pan jesteś z nim w najgorszych stosunkach.
— Nie cierpiemy się, to prawda, ale to wcale nie przeszkadza...
— A więc jedźmy do Massyak, kochany margrabio. Z panem pojechałabym do piekła. Tylko nie bierz z sobą swoich ludzi. Pan d’Espinchal gotówby pomyśléć, że przybywamy oblegać jego zamek.
Pan de Kamillak zdawał się zachwycony z takiego skutku całej téj wyprawy, jakkolwiek kosztowała ona życie dwom apostołom i zadała ciężkie rany dwom innym.

41. Mąż i żona.

Od dwóch dni pan d’Espinchal nie ruszył się z domu; ale unikał spotkania się z Odyllą.
Jakiś strach paniczny ogarnął mieszkańców zamku. Przeczuwali, że coś strasznego przygotowywa się, Julia pokojówka margrabiny, spotkała pana d’Espinchal ukrywającego się w korytarzu, została przerażoną jego okrutném wejrzeniem.
Don Gobelet słyszał jak margrabia przechadzał się całą noc po pokoju do którego nikt nigdy nie wchodził; zdawało się nawet wielebnemu kapelanowi, że podobny do duchów piekielnych, które ukazują się w chwili ważnéj katastrofy, margrabia ciągnął łańcuchy po podłodze i poruszał żelazne narzędzia. Uważał za stosowne zapytać margrabiego coby to miało znaczyć, robiąc mu zarazem wymówkę za spędzenie bezsennéj nocy. Ale pan d’Espinchal spojrzał na niego takiemi oczyma, że wielebny kapelan uciekł jak zmyty.
Odylla równie nie wychodziła ze swoich pokojów. Nic nie rozumiała co to wszystko ma znaczyć ale czuła wewnętrzny niepokój, oczekując z upragnieniem wyjazdu męża.
Mimo niewygasłéj jeszcze miłości dla pana d’Espinchal, biedna kobieta poczynała gorzko żałować swėj rozkosznéj przeszłości, swéj szczerėj przyjaciółki Joanny, któréj nie widziała od czasu swego zamążpójścia a nadewszystko trapiła ją boleść opuszczonego ojca.
Teraz dopéro pojmowała nierozwagę swego postępku; rozumiała to nieprzejednane uczucie pogardy margrabiego de Chateaumorans dla rodziny d’Espinchalów. Słowem zaczynała o tyle lękać się swego męża, o ile go dawniéj kochała.
Życie jakie wiodła w Massyak, z każdym dniem stawało się nieznośniejsze. Mąż opuszczał ją kompletnie, a gdy raczył przemówić do niéj to zwykle takim tonem ironii jaka cechuje obelgę.
Raul nie uprzedził jéj wcale o scenie jaką miał z panem d’Espinchal; pełnił przy niéj służbę jak dawniéj, ale Odylla nie widziała już w nim towarzysza swych lat dziecinnych. Raul stał się również posępny jak sam margrabia. Zaledwie młoda kobieta śmiała spojrzéć na niego. Zdawało się jéj, że ten młodzieniec tak smutny i znękany ma jakiś słuszny żal do niéj, a którego ona nie może wyrozumiéć. A przytém, ze wszystkich lubych wspomnień Raul pozostał jedynie tém czém był dawniej jedynym węzłem łączącym przeszłość ze smutną teraźniejszością. Patrząc na niego przypominała sobie zamek Rokewer, swój panieński pokoik, piękny park i tego drogiego ojca, który dziś pędził godziny w smutku i zapomnieniu.
Margrabini znajdowała się w téj chwili w pokoju, który służył jéj za oratoryum i gdzie zdala od wszystkich mogła swobodnie rozmyślać. Nagle usłyszała otwierające się drzwi i pan d’Espinchal stanął przed nią. Margrabia był blady i poważny; usiadł naprzeciw żony i po długiém wpatrywaniu się w nią i głuchém milczeniu rzekł:
— Odyllo! przychodzę żądać od ciebie jednéj łaski.
— Jakiéj-że Gaspardzie! Wszak wiesz dobrze, że nigdy nie zwykłam ci niczego odmawiać.
— Dziękuję ale może ta ofiara sprawi ci przykrość.
Odylla westchnęła.
— Przyzwyczaiłam się już do przykrości.
Pan d’Espinchal nie zdawał się zwracać uwagi na te słowa Odylli.
— Jest ktoś tutaj w zamku, co mi się niezmiernie niepodoba — rzekł margrabia.
— Któż taki?
— Pani paź?
— Raul!
— Tak, Raul! Czy ten chłopiec jest drogi sercu pani?
— Zapewne.
— Pani go kochasz?
— Tak, bardzo go lubię.
Margrabia zgrzytnął zębami. Niewinna Odylla, nie mogła zrozumiéć tego pytania w sensie jaki mu nadawał pan d’Espinchal.
Margrabia mówił daléj:
— Przyszedłem tu po to jedynie aby pani oświadczyć, że paź jéj niezmiernie mi się niepodoba i że życzę sobie abyś go pani natychmiast wydaliła.
— Czyś pan stracił przytomność?
— Dotychczas nie jeszcze.
— Wydalić Raula, mojego jedynego przyjaciela, mojego kuzyna!
— Tak, żądam tego.
— Na honor, panie margrabio, chyba, że pan jesteś zazdrosny o tego dzieciaka!
— Nie jest on już dzieciakiem tak jak i pani niem nie jesteś, a zresztą zazdrosny lub nie, miałem honor oświadczyć pani moją wolę.
Odylla zarumieniła się najokropniėj.
To oświadczenie jéj męża stanowiło dla niéj odkrycie dawno poszukiwanej prawdy. Zestawiła w umyśle rozmaite fakta. Przypomniała sobie tysiące rzeczy, których dotychczas pojąć nie mogła.
— Raul mnie kocha! — pomyślała sobie.
I zwracając się do męża, wyrzekła spokojnym głosem.
— Niechaj się stanie podług pana woli! A więc już teraz pozostanę sama.
— Czyż mnie pani za nie liczysz — odrzekł pan d’Espinchal uśmiechając się złowrogo. — Jest to podobno los nieunikniony wszystkich mężów i powinienem był się tego spodziewać.
I wyszedł z pokoju bardziéj rozgniewany aniżeli przed swojem przybyciem do oratoryum.

42. Nieproszeni goście.

Wkrótce po rozmowie margrabiego ze swoją żoną, Raul z małym pakunkiem w ręku przechodził most wiszący opuszczając zamek Massyak. Nie chciał bynajmniéj posłużyć się końmi margrabiego.
Pan d’Espinchal widział go przez okno i niemal żałował, że tak bezkarnie wypuścił swoją ofiarę.
— Oh! jeżeli on był kochankiem Odylli — pomyślał sobie, jakaż licha moja zemsta!
I zwracając się do zony:
— Przecież, że go się już raz pozbyłem — wymówił głośno.
Nagle dał się słyszéć przeraźliwy świst na dworze.
Margrabia wybiegł z zamku i znalazł Eulogiusza siedzącego na wale.
Podszedł ku niemu i zapytał jakie przynosi nowiny.
— Kobieta o niebieskich oczach jest niewinną. Chcą ją zgubić. Dla tego to napisano ten bilecik. Zabiję autora tego anonimu.
I po tych słowach Eulogiusz zerwał się i pobiegł w pole.
Pan d’Espinchal nieco spokojniejszy, długo jeszcze za nim spoglądał a gdy już stracił go z oczu, skrzyżował ręce na piersi i marząc patrzył w daleką przestrzeń.
Donośny stęp dwóch koni zwrócił go do rzeczywistości. Podniósł głowę i zadrżał. Poznał obu jeźdźców. Poskoczył ku nim a twarz jego ruchliwa jak powierzchnia morza przybrała wyraz wesołości.
— Pan de Kamillak! — rzekł — pani!...
— Psyt... — szepnęła młoda kobieta, kładąc palec na ustach. — Jestem mężczyzną, kochany margrabio.
— A godność pana?
— Vice-hrabia de Nohal.
Zsiedli z koni.
Pan de Kamillak i margrabia rzucili się w objęcia jeden drugiemu. Pani de St.-Herment pozwoliła się pocałować i nachylając się szepnęła do ucha panu d’Espinchal:
— Wyswobodź mnie pan od tego starego natręta, który zanadto umizga się do mnie.
Pan d’Espinchal w odpowiedzi uśmiechnął się tylko i wprowadził swoich gości do znanéj nam sali jadalnéj.
Jakijéże szczęśliwéj okoliczności mam zawdzięczać te miłe odwiedziny? — zapytał baronowéj.
— Jedynie chęci widzenia cię panie margrabio — odrzekła Herminia. — Pan de Kamillak utrzymywał, że jakaś zła nowina nagle powołała pana do Massyak i pragnęliśmy przekonać się z ust pańskich czy ta śmieszna historyjka ma jakąśkolwiek podstawę.
Gaspard przetarł ręką po czole jak gdyby chciał odpędzić czarne chmury. Stary margrabia podziwiał niesłychaną przytomność i czelność swojéj towarzyszki.
— Do kroćset bomb! — pomyślał sobie, to mi kokietka... ktoby się tu domyślił, że w téj chwili obciążyła bratobójstwem swoje sumienie.
Na widok Herminii zawsze pięknéj a nadewszystko powolniejszéj jak dotychczas... pan d’Espinchal uczuł w sercu rozpalającą się żądzę.
Patrzył na młodą kobietę pożerającemi oczyma, a wzrok jego był tak przejmujący, że baronowa pomyślała sobie:
— Ten człowiek pragnąłby zajrzeć w głąb duszy mojéj.
Margrabia dotrzymywał panu de Kamillak jak najlepszemu przyjacielowi lub bratu, szukając w myśli skutecznego sposobu pozbycia się go jak najprędzéj.
— Bah! — rzekł — spoję go!...
I kazał podać ciast i wina hiszpańskie.
Pan de Kamillak był rozkochany ale i zgłodniały. Rzucił się więc do jadła i do butelki z młodzieńczym zapałem i wywiązywał się tak sumienie ze swego zajęcia, że pan d’Espinchal był pewnym, iż zanim podadzą wieczerzę na stół, stary margrabia będzie już dobrze chrapał pod stołem.
A ta słodka nadzieja rozwiała ostatnie chmury złego humoru.

43. Ofiary miłości.

Była to uczta we troje. Ani pani d’Espinchal, ani kapelan nie ukazali się w jadalnéj sali. Margrabia był bardzo wesoły, Herminia starała się być dowcipną, stary pan de Kamillak ciągle podziwiał.
Wszelako, bezustanne i wzajemne grzeczności baronowéj i pana d’Espinchal zaniepokoiły starego galanta. Jedząc i pijąc w najlepszéj wierze, nie spuszczał ich z oka i jakieś ponure przeczucie owładnęło nim. Zdawało mu się, że pan d’Espinchal zanadto podnieca go do picia i że z Herminią dają sobie jakieś znaki porozumienia.
Postanowił dociec prawdy. Dla tego też wychylał kieliszek za kieliszkiem, zaczął bredzić a nareszcie pleść tak od rzeczy, że jego towarzysze stołu, zwycięzko spojrzeli na siebie.
— Hum! kto tu ma być dudkiem! — pomyślał sobie stary lis.
I wznosząc kieliszek nad głowę:
— Doskonałe wino! — — zawołał. — Pijmy! pijmy jest to zdrowa rada Salomona i moja także.
Upuścił kieliszek na stół. Pan d’Espinchal podał mu inny napełniony winem.
Pan de Kamillak wziął go w rękę, próbował ponieść do ust, lecz nagle potoczył się i rozlał wino na podłogę. Głowa kiwała mu się na wszystkie strony; potoczył się jeszcze kilka kroków i padł na ziemie.
W kilka sekund Herminia i pan d’Espinchal usłyszeli chrapanie podobne do dalekich grzmotów.
— Skutkowało moje kanaryjskie wino — odezwał się z cicha pan d’Espinchal.
— Czy pan pozostawisz tu tego pijaka? — zapytała baronowa.
— Niechaj leży kiedy mu tak dobrze, droga Herminio. A teraz gotów jestem wysłuchać cię jeżeli masz mi co powiedziéć lub też iść za tobą dokąd rozkażesz.
— Nie rozumiem pana. Prosiłam cię tylko abyś mnie uwolnił od tego pociesznego starca. Zrobiłeś mi pan tę przysługę, ot i cała rzecz.
— Ale czemuż mam przypisywać jéj odwiedziny?
— Czyż panu nie wyjawiłam istotnéj przyczyny?
— To był tylko żart.
— Bynajmniej! O tém jedynie mówią w Klermont.
Margrabia zbladł.
— Powiedziałaś mi, że mnie kochasz Herminio.
Wyznałam to w istocie, ale zapominasz pan o głównym warunku.
— Tak, zapomniałem.
— A ten właśnie jest powodem mojéj tu obecności.
— Aha!
— Chcę być szczerą z panem. Oto więc co chciałam mu powiedziéć. W Klermont o niczém innem nie mówią jak o... rozumiesz pan... Jest to nikczemna potwarz, jestem przekonaną. Margrabini d’Espinchal powinna być jak żona Cezara... bez cienia podejrzenia... Na nieszczęście żyjemy w epoce w któréj nie ma nic świętego. Pan de Kamillak powiedziałby to samo a może nawet lepiéj odemnie, bo ja żyję jak panu wiadomo w zupełném odosobnieniu.
Chrapanie starego magnata osłabło nieco.
— Przekleństwo! — mruknął pan d’Espinchal.
— Ale dajmy pokój temu, panie margrabio. Przyznam się panu, że jestem znużoną i że czuję potrzebę wypoczynku, którego nie odmawiaj mi.
Pan d’Espinchal powstał ze swego krzesła jak automat i wyszedł z baronową z jadalnėj sali.
W téj-że samėj chwili pan de Kamillak powstał na nogi.
— A to ze mnie stary głupiec — rzekł do siebie. — Ah! żmijo! więc to ze mnie takie sobie wyprawiasz żarciki, poczekaj gadzino! zdepczę ja cię nogami.
Rozejrzał się. Jedno okno wychodziło na dziedziniec. Dostrzegł przy świetle latarni znajdującéj się pod sklepieniem bramy, że ta brama była otwartą. Prędko się zdecydował. Wyskoczył oknem, przesunął się jak cień wzdłuż muru otoczenia i wyszedł niespostrzeżony z zamku.
Tymczasem margrabia d’Espinchal wprowadził baronowę do zielonego pokoju. Herminia dziękując za doznaną gościnnoś życzyła mu dobréj nocy. Ale to życzenie nie miało się ziścić.
Pożerany szalonemi namiętnościami, miłością i zazdrością, margrabia podobnym był do Oresta opętanego przez Furye. Błądził bez myśli i celu po wszystkich kątach zamku. O północy usiadł wprost okna pokoju swéj żony i rozmyślał co robić.
Herminia spała pod jego dachem, była więc na jego łasce. Ale nie był to już ten sam człowiek co przed kilku laty. Stał się walającym, stracił dawną energię. Zdawało mu się, że jakaś fatalność cięży nad nim i popycha go w otchłań nieustannych żądz tak jak burza popycha przed sobą uschłe liście.
Spoglądał naprzemian w okno Odylli to znów w korytarz prowadzący do pokoju Herminii, ale nie miał siły postąpić kroku naprzód.
Służba i ludzie zbrojni spali oddawna. Tylko jeden z nich odbywał straż na wale zamkowym.
Pan d’Espinchal podszedł ku niemu i zastał go również śpiącym.
— Szczęśliwy! — pomyślał sobie pan d’Espinchal.
I wrócił się napowrót. Kiedy przechodził koło frontu zamkowego, zdawało mu się dostrzegać jakby cień jakiś odrywający się od muru i ginący w dali.
— Cóż to takiego? — rzekł do siebie.
Udał, że nic nie widzi. Spokojnym krokiem doszedł aż do przedsionka i wszedł w prawy korytarz prowadzący do pokojów ludzi zbrojnych.
Przebudził ich, wydał po cichu rozkaz i w kilka minut później Malseń na czele piętnastu ludzi przedostawali się oknem do wnętrza dziedzińca, zkąd część pobiegła ku wałowi a reszta w stronę wieży Montel.
Wszyscy szukali na wszystkie strony. Splądrowali dziedziniec, wały i wieżę, ale nic nie znaleźli. Pan d’Espinchal w towarzystwie kilku ludzi udał się na dziedziniec główny.
Raptem, jeden ze zbrojnych wydał krzyk. Wszyscy nadbiegli. Ujrzano zbrojnego powalonego na ziemi a zarazem dostrzeżono jak cień uchodził śpiesznie w stronę muru otaczającego.
Puszczono się w pogoń za cieniem. Z nadzwyczajną zręcznością wdrapał się on na mur, ale dosięgnąwszy tylko jego połowy i nie będąc w stanie dostać się wyżéj, zsunął się i zaczął biedz ku bramie.
— Pilnujcie bramy! — zawołał margrabia.
Widocznie, że cień znał dokładnie rozkład zamkowy, bo widząc bramę strzeżoną wpadł w korytarz otwarty prowadzący do wewnętrznego dziedzińca. Margrabia i jego ludzie podążali za nim.
Widzieli jak cień przesuwał się wśród drzew, wskoczył na to samo z którego niegdyś Telemak wypadł na dziedziniec, a potém rzucił się przez okno do zielonego pokoju.
Herminia, nagle zbudzona, przejęta strachem, krzyknęła wyskakując z łóżka. Mała nocna lampa paliła się na stole.
Baronowa ujrzała przed sobą młodzieńca, którego nie znała i który padł jéj do nóg.
— Przez litość! nie otwieraj pani drzwi tego pokoju, ocal mi życie i ocal życie pani d’Espinchal.
W korytarzu słychać już było śpieszne kroki nadchodzących, Herminia poskoczyła do drzwi i otworzyła je na rozcież, poczém wskoczyła do łóżka, krzycząc przeraźliwie.
Pan d’Espinchal i jego ludzie weszli do pokoju. Margrabia poznał Raula.
— Ah nikczemny zdrajco! — wrzasnął. — Chwytajcie mi tego łotra.
Raul bez oporu oddał się w ich ręce.

44. Tortury.

Don Gobelet zajmował pokoik przyległy kaplicy zamkowéj, po nad jego mieszkaniem znajdował się inny pokój o którym wspomnieliśmy i w którym wielebny kapelan słyszał dziwny łoskot i brzęk łańcuchów.
Don Gobelet nie zupełnie się mylił. Ten wysoki, kwadratowy i obszerny pokój, wyłożony u spodu grubemi tarcicami dębowemi, w suficie ogromnemi belkami przepuszczającemi światło dzienne, był starą ciemnicą torturową, jakie znajdowały się niemal we wszystkich siedzibach feudalnych.
Powiedzieliśmy, że nigdy nie otwierano téj ciemnicy. W rzeczy saméj już od bardzo dawna żaden z panów na Massyaku nie posługiwał się temi stosami pordzewiałego żelaztwa.
Tam to zaprowadzono Raula.
Na widok strasznych narzędzi porozstawianych w téj sali, posępnej grubości murów oświeconych lampą trzymaną w ręku przez jednego z ludzi zbrojnych, młody paź czuł się straconym. Spoglądał błędnym wzrokiem na te wszystkie przyrządy śmierci. Na prawo widać było przybity do muru ogromny łańcuch, którego ostatnie ogniwo przewlekała żelazna sztaba.
Na podłodze przymocowane były silne kleszcze, naczynia do ognia, śpiczaste młotki, prążkowate sztabki stalowe, małe piłki w zębach których sterczały suche paski podobne do odpadków skóry ludzkiéj.
Zadrżał z przerażenia.
Zmuszono go usiąść na skórzaném krześle i w téj chwili cztery żelazne kluby szerokie jak obręcze chwyciły mu obie ręce i nogi, zginając je w taki sposób, że łokcie i kolana wygięły się w tył a kości piersiowe wyprężały się naprzód, głowa opadła na poręcz krzesła.
Nie wydał najmniejszego krzyku boleści, tylko machinalnie wzniósł oczy do góry. Pomiędzy przedziałami belek ujrzał gwiazdkę i pomyślał sobie, że gdyby ona była okiem Boga, czyż mógłby on patrzéć obojętnie na męki niewinnéj ofiary barbarzyństwa ludzkiego.
Raul zrozumiał zamiary pana d’Espinchal.
Odgadł powód swego wygnania, ale, że lękał się o Odylle, nie chciał opuścić zamku bez uprzedzenia jéj o wszystkiém.
Został schwytany, nie spodziewał się więc ani łaski, ani litości. Ale ubolewając nad utratą życia w tak młodym wieku, postanowił nie tylko nic nie wyrzec coby mogło narazić lub zaszkodzić Odylli, ale jeszcze wypowiedzieć margrabiemu to wszystko czego dotąd nikt jeszcze nie śmiał mu objawić.
Pan d’Espinchal dał znak. Malseń i ludzie zbrojni opuścili salę. Pozostał sam ze swoją ofiarą. Skrzyżował ręce na piersi i po kilku minutach namysłu:
— Od jak dawna jesteś kochankiem mojėj zony? — zapytal Raula.
— Margrabio d’Espinchal — odrzekł Raul — będę szczerym. Nie dla tego aby cię zmiękczyć, bo ja drwię z twoich łańcuchów i tortur, ale aby cię oświecić, jeżeli to jest możliwém. Kocham panią d’Espinchal. Od lat czterech daremnie usiłuję zwalczyć to uczucie. Ale mogę przysiądz na honor szlachcica i chrześcianina: że nigdy nikt nie był powiernikiem téj miłości, że nawet Odylla nie domyśla się tego, gdyż wolałbym był raczej umrzéć z rozpaczy i miłości, aniżeli powiedziéć jej jedno słowo.
Margrabia zastukał we drzwi.
Malseń wszedł do pokoju.
— Ścieśnij śruby — rozkazał margrabia.
— Malseń chwycił rodzaj narzędzia dość podobnego do klucza angielskiego. Wsunął to narzędzie pod krzesło i zakręcił śrubę.
Raul jęknął boleśnie. Zdawało mu się, że miał ręce i nogi złamane.
Malseń podsunął mu pod nozdrza gąbkę napuszczoną octem.
— Czy wyznasz prawdę? — zapytał margrabia.
Raul odrzekł z wysiłkiem:
— Powiedziałem całą prawdę. A teraz możesz mnie męczyć ile ci się spodoba, nikczemny kacie, nie dowiesz się nic innego.
Margrabia przybrał szatański uśmiech.
— Dzbanek — rzekł do Malsenia.
U sufitu wisiał sznur, opatrzony w dolnym końcu w stalową sprężynę w rodzaju koła.
Margrabia i jego intendent wsadzili w nią głowę Raula, która stała się nieruchomą.
Następnie Malsen wziął mosiężny lejek, którego szyjka miała u spodu podwójny żelazny rylec. Za pomocą rylca rozwarł zęby cierpiącego i przypasował do ust lejek.
— Nalewaj — krzyknął margrabia.
Cała konew wody przeleciała przez lejek w gardło Raula zsiniałego i wijącego się z bólu na krześle.
— A teraz czy powiesz prawdę? co! od jak dawna jesteś kochankiem margrabiny?
— Nie! nie!
Pan d’Espnichal blady jak trup oparł ręce o ramiona Raula. Nie był to człowiek ale tygrys spragniony krwi. Tortura pazia trwała za długo bez skutku.
Chwycił żelazną sztabę i chciał mu nią głowę rozpłatać.
Sztaba opadła i zerwała sznur od obręczy okalającéj głowę pazia. Wstrząśnienie było tak silne że nie będąc rażonym, Raul został odurzony i zamknął oczy.
— Otworzyć mu oczy! — krzyknął margrabia.
Malseń rozżarzył kilka węgli na żelaznym piecyku, rozpalił długi hak i przyłożył do łopatki pazia.
Raul podskoczył. Dzięki swéj nadzwyczajnėj sile fizycznej, zdołał zerwać jeden klub.
Malsenń sądził przez chwilę, że rzuci się na nich. Ale trzy pozostałe kluby silnie trzymały go w więzach. Upadł pieniąc się z boleści i wściekłości.
— Tak nędzniku, tak rozbójniku! kocham Odyllę! A ona cię nienawidzi, ona tobą pogardza.
Scena stawała się straszną.
Pan d’Espinchal jak szalony rzucił się na swą ofiarę aby udusić ją własnemi rękoma. Rozpaczliwém poruszeniem, jakkolwiek przykuty, Raul zdołał przewrócić się na margrabiego.
Ale pan d’Espinchal odepchnął krzesło, a poraniony paź potoczył się pod ścianę.
Kilku ludzi wbiegło do sali. Ustawili na powrót krzesło, przymocowali go łańcuchami wiszącemi w suficie tak, że cierpiący nie był już w stanie zrobić najmniejszego poruszenia.
Na znak margrabiego wsadzono mu napowrót w usta lejek, w który nalano drugą konew wody. Nieszczęśliwy zemdlał.
— Ile potrzeba czasu aby wrócił do przytomności? — zapytał margrabia.
Nagle usłyszano krzyk. Wydobył się on nie z piersi Raula. Pan d’Espinchal zadrżał.
— Kto tam — krzyknął piorunującym głosem.
Drzwi otworzyły się, a w nich ukazała się Odylla.
— Ja! — odrzekła. — Przychodzę powiedzieć panu, że nie postępujesz jak człowiek ani jak szlachcic, że ten niewinny młodzieniec godzien był pańskiéj litości i pobłażania, i że ja pańska żona, przyczyna tego okrucieństwa, jak również męczeństwa tego biednego dziecka, że ja panem pogardzam! Dość już tych podłych niegodziwości! A wy nędzni służalcy, jeżeli który z was ma cokolwiek uczciwości w sercu, niechaj oswobodzi z więzów tego dzieciaka i pójdzie za mną. Mam dla niego schronienie pod dachem mojego ojca. Tam niczego się nie lękam, ani gróźb ani oszczerstwa. Czy chcecie mnie usłuchać! Daléjże! proszę was na litość! na Boga!

Wszyscy opuścili głowy.

45. Sztylet czy trucizna?

Odylla oburzona podłem milczeniem, chwyciła za rękę Vitrégo, starego Bretończyka, dowódzcę siły zbrojnéj zamku Massyak.
— Przyjacielu, jesteś z kraju w którym ludzie są dobrzy i silni. Czyż dozwolisz skonać temu dzieciakowi w podobnych torturach?
Bretończyk nic nie odpowiedział. Odylla zwróciła się do Malsenia.
— Jesteś starym — rzekła do niego. — Zbliża się twoja ostatnia godzina. Oszczędź sobie ostatniéj zbrodni. Bądź litościwym! bądź miłosiernym!
Dziki i posępny Malseń wskazał ręką na pana d’Espinchal.
— Oto mój pan! odrzekł ponuro.
Naówczas Odylla, drżąca, z rozdętemi nozdrzami, miotana szlachetnym gniewem, poskoczyła do krzesła i sztyletem przecięła sznury krępujące pazia.
Pan d’Espinchal wydał ryk tygrysi.
— Zginiecie oboje! śmierć wam! — zawołał.
Rzucił się na Odyllę i wyrywając sztylet z jej rak, odepchnął ją na stronę.
— Zanieść tę kobietę do pokoju znajdującego się pod salą torturową.
Don Gobelet znikł.
Margrabia kazał na nowo przywiązać Raula do krzesła, poczém zamknął drzwi na klucz i zeszedł do pokoju w którym znajdowała się Odylla.
Pani d’Espinchal siedziała. Blada i poważna czekała na swego męża.
— Powiedziałem pani, że umrzesz! Czyś pani przygotowana na śmierć?
— Przygotowana na wszystko — odpowiedziała stanowczo młoda kobieta.
— Pomódl się za swoje grzechy!
Wybiegł z pokoju zalecając Malseniowi i ludziom zbrojnym aby strzegli drzwi. W kilka minut wrócił.
W jednéj ręce trzymał długi hiszpański sztylet, w drugiéj flaszeczkę z zielonym płynem.
— Wybieraj sztylet czy trucizna? — rzekł do Odylli.
Pani d’Espinchal spojrzała na niego ze smutkiem.
— Dziękuję — rzekła mu. — Oto pierwsze szczęście jakie zawdzięczam panu od dwóch lat.
Pan d’Espinchal tupnął nogą i powtórzył:
— Wybieraj!
— Wybieram truciznę. Śmierć będzie wolniejszą. Będę przynajmniej mogła myśléć o mojéj miłości którą wzgardziłeś, o moim honorze który skalałeś i o twojém dzikiém i szaloném zaślepieniu. Może téz Bóg udzieli mi siły do przebaczenia ci. Niewinna, oddaję się w jego opiekę. Wszak mówią, ze Bóg wysłuchuje modlitwy niewinnych.
I obfite łzy zalały jéj oczy.
— Nadejdzie dzień, że będziesz żałował swego postępku. Ale nie użalam się. Opuściłam ojca dla ciebie nie ty więc mnie karzesz, ale Bóg.
Chwyciła ręką flaszeczkę i wychyliła ją do dna.
Pan d’Espinchal kochał prawdziwie Odyllę.
Na widok téj męzkiej odwagi, téj pogardy życia, ogarnął go szczery żal; chciał rzucić się do nóg żony, wyrwać flaszeczkę z jėj rąk, i przywołać ratunku.
Odylla wstrzymała go.
— Powiedz Raulowi, że gdybym była żyła, byłabym go kochała.
Pan d’Espinchal rwał sobie włosy z głowy i wybiegł z pokoju miotany wściekłością. W korytarzu potrącił Malsenia.
— Co zrobić z panią margrabiną? — zapytał intendent.
— Pochować ją w lochach zamkowych jak tylko żyć przestanie, odrzekł pan d’Espinchal. I jak szalony pobiegł do pokoju Herminii.
Baronowa przewiedziała się o wszystkiém. Widząc że wchodził margrabia, blady, z dzikiém wejrzeniem, wzburzony, domyśliła się, że dokonał zbrodni. Była przygotowaną na przyjęcie go.
— Jestem wdowcem, Herminio! — zawołał margrabia z szatańskim uśmiechem.
Baronowa struchlała.
— Zamordowałeś ją pan?
— Ukarałem.
— I żądasz spełnienia mojéj obietnicy?
— Tak.
— W podobnéj chwili?
— Nie chcę dłużéj czekać.
Baronowa dostrzegła w oczach margrabiego groźny ogień.
— Pozwól mi pan przynajmniéj wrócić do Klermontu!
— Po co?
— Aby się przygotować!
— Do czego?
— Ależ zwyczaj...
— Ja szydzę ze zwyczajów.
— Przestraszasz mnie pan.
— Jestem wdowcem! powtarzam ci.
— Ależ to jest tyraństwo!
— Nie to jest miłość.
— Miłość szaleńca.
— Tak, szaleńca, jestem szaleńcem już od trzech lat, ale przez ciebie. Herminio! Ja nie chcę dłużéj czekać! ty musisz być moją.
Herminia spostrzegła niebezpieczeństwo.
— A więc każ zawołać kapelana.
— Nie ma go.
— To innego księdza, a tymczasem umyj ręce, na których widzę krew.
— A na twoich czyż jéj nie ma? — odezwał się donośny i ponury głos.
Herminia i margrabia odwrócili się.
Eulogiusz stał przed nimi oparty na rękojeści ogromnéj siekiery.
Herminia patrząc naprzemian na tych dwóch ludzi, z których jeden błagał, a drugi groził, nie spostrzegła trzeciego, stojącego u progu drzwi.
Tą trzecią osobą był margrabia de Kamillak.
— Co to takiego i czego chcesz! — krzyknął pan d’Espinchal, — rozgniewany niespodziewaném zjawieniem się dzikiego.
Eulogiusz postąpił klika kroków i odsłonił pana de Kamillak.
Margrabia poznał go i wydał okrzyk zdziwienia. Sądził, że stary magnat śpi w najlepsze pod stołem.
— Bracie! — rzekł dziki — kobieta, która stoi przed nami, jest potworem. Ona to napisała anonim oskarżający niewinną Odyllę i Raula. Ona to kazała zamordować swego brata śpieszącego wykryć ci całą prawdę.
Pan d’Espinchal z rozognionym wzrokiem, odurzony, chwiejący się podszedł do Herminii.
— Więc cóż z tego! — zawołał. — Poświęciłem dla niéj moją żonę, a ona dla mnie zamordowała brata. Jesteśmy godni siebie, Herminio! kocham cię, bądź moją...
Eulogiusz zatrzymał margrabiego.
— Biedny szaleńcze! — rzekł mu. — Ta kobieta nie ciebie pragnie ale twoich bogactw.
— Kłamstwo niegodziwość — wołała Herminia.
— Milcz kobieto potworze — krzyknął dziki; — a ty bracie słuchaj mnie.
Pan d’Espinchal upadł bezsilny na fotel.

46. Pierwszy promień słońca.

Eulogiusz tak mówił daléj: Mam wszystkie dowody. Od lat czterech ta kobieta z nieprzezwyciężonym uporem ugania się za jedyną żądzą zostania margrabiną d’Espinchal. Pokryła się maską cnoty. Czas aby ta maska opadła. Bracie! Ta kobieta była kochanką pana de Saillans, pana de Kamillak i wielu innych. Oni to dostarczali funduszów na podtrzymanie jéj zbytków, gdyż mąż jéj pozostawił ją w biedzie.
Baronowa struchlała; nie wiedziała co począć.
Pan d’Espinchal powstał, spojrzał na nią z przestrachem i wybiegając z pokoju:
— Ustąpcie się! ustąpcie! — zawołał.
Eulogiusz powtórnie zatrzymał go.
— Nie rozpaczaj, bracie! Zawiniłeś, to prawda, ale popchnięto cię do zbrodni. Ja nie chcę abyś za nią odpowiadał. Pozostań tu. Jedna tylko osoba może cię zdradzić, to jest ta kobieta, ale ona już do mnie należy. Pozostań.
Gaspard mimo całéj zgrozy swego położenia, ani na chwilę nie stracił wrodzonéj sobie przewrotności.
— O jakiéj zbrodni mówisz? — zapytał.— Ja żadnéj nie popełniłem. Jeżeli powiedziałem żem poświęcił moją żonę, omyliłem się. Ona sama się otruła. A zresztą, czyż nie miałbym prawa? Wyznała, że kocha tego nikczemnego pazia...
— Wyznała?...
— Tak.
— Aha! to dobrze!...
Eulogiusz zwrócił się do margrabiego de Kamillak.
— A teraz, ty starcze, posłuchaj mnie. Byłeś świadkiem strasznych rzeczy w tym zamku. Nie chcę, abyś mógł kiedykolwiek powiedziéć na mego brata, że on jest mordercą.
Stary margrabia gryzł sobie wargi ze złości, ale rozumiał rozpacz pana d’Espinchal i w gruncie nie tyle miał urazy do niego ile do Herminii de St.-Herment.
— Czegoż więc żądasz? — zapytał dzikiego.
— Trzeba, abyśmy nie mieli sobie nic do wyrzucenia.
— Jakto?
— Chodź ze mną.
Podniósł Herminię, uniósł ją w jednej ręce, a drugą chwytając pana de Kamillak:
— Chodź — rzekł mu — chodź i zabierz tę siekierę.
Wyszli.
Na dworze świtało, ale gęsta mgła pokrywała jutrzenkę. Nie było widać przed sobą na kilkanaście kroków.
Eulogiusz poprowadził ich nad rzekę. Głowa Herminii falowała na ramieniu Eulogiusza. Chciała mówić, nie mogła znaléźć słów. Przeczuwała jakąś straszną katastrofę. Próbowała wyrwać się z uścisku Eulogiusza, ale dziki trzymał ją jak w kleszczach. Krzyknęła rozpaczliwie:
— Dokąd mnie prowadzicie?
— Dowiesz się niezadługo — odparł Eulogiusz.
Pan de Kamillak postępował w milczeniu. Przewidywał tylko jednę rzecz: to jest, że przygotowywa się krwawy dramat. Spoglądał z ukosa na dzikiego i mimowoli przejmowały go dreszcze. A jednak niewysłowiona ciekawość popychała go naprzód. Zdawało mu się, że nigdy dość wcześnie nie dojdzie do tego tajemnego celu, którego dziki posiadał sekret.
Przybyli nad rzekę.
— Przejdziemy ten bród — rzekł Euloginsz.
Wszedł w wodę i przeprawił się na drugą stronę.
— A teraz jesteśmy na gruncie panów de Chateaumorans z Czarnego Kamienia. Pragnąłem tego.
Złożył swój ciężar na ziemię, podczas gdy pan de Kamillak przechodził przez rzekę.
Jak tylko ją przebył, Eulogiusz wziął z jego rąk siekierę i zwracając się do Herminii:
— Kobieto! — rzekł jéj: — Blade słońce zimowe za chwilę ukaże się na horyzoncie. Poprzysiągłem, że cię zabiję. Gdy pierwszy promień słoneczny oświeci ziemię, ty żyć przestaniesz. Odmów modlitwę jeżeli ją umiesz.
Aktorowie tego strasznego dramatu znajdowali się na wązkiej płaszczyźnie pokrytéj kamieniami o niebieskich żyłkach oszlifowanych wodą potoku. Przy szarém świetle spadającém z nieba, rzekłbyś zburzone cmentarzysko, a na jego powierzchni trupie głowy z ich odrażającym kształtem.
Alagnon szumiał wśród tych dziwnych kamieni, a powierzchnia wody łamiąc się, odbijała tysiączne barwy.
Wokoło głęboka cisza.
Najmniejszego wietrzyku. W dali drzewa ukazywały się nieruchome jak kolumny, podobne do posągowych widzów towarzyszących téj ponurėj scenie.
Na czterdzieści kroków od tego miejsca widać było małą, opuszczoną, walącą się strzechę, wokoło któréj wiły się dzikie ziela i krzewy.
Przypatrując się uważniej téj lepiance można było dojrzéć maleńkie pasy dymu wydobywającego się z dachu bez komina; ale na téj odległości dym łącząc się z mgłą i chmurami nie mógł być dostrzeżonym.
Herminia spoglądała wokoło siebie, jak gdyby szukała pomocy wśród téj dzikiéj samotności. Ale pustki wokoło. Ani śladu człowieka.
Tylko kruki przelatując nad jéj głową zapadały na suche konary. Straszne i spustoszałe ustronie, przypominające pustkowie w którém Kain zamordował swego brata.
Czyby to porównanie zrodziło się w umyśle Herminii?... Zadrżała z przerażenia. Z dala widziała miejsce walki na którem zginął Telemak i te gęste zarośla za przejrzenie których zapłaciła 20 pistolów. W téj chwili zdało się jej, że kolor tych złotych pistolów jest raczéj hasłem jéj śmierci, aniżeli pierwszy promień mającego wejść słońca.
Padła twarzą na ziemię.
Pan de Kamillak po raz pierwszy w życiu drżał jak liść. Wolałby był znajdować się daleko od tego fatalnego ustronia; wszelako ciekawość trzymała go przykutego do miejsca.
Niebo coraz bardziéj się rozjaśniało.
Eulogiusz oparty na siekierze nie patrzył ani na Herminią ani na margrabiego. Z wzrokiem wlepionym w górę czekał z niecierpliwością.
Nagle złoty promień przedarł się przez chmurę.
Eulogiusz powstał.
Herminia usłyszała go raczéj aniżeli ujrzała.
Podniosła głowę i spostrzegła promień. Był to dla niéj wyrok śmierci. Stanęły jéj na myśli: młodość, piękność, nadzieja bogactw i rozkoszy, wszystko co nadaje życiu powab.
Załamując ręce zerwała się i zaczęła uciekać.
Eulogiusz jednym skokiem znalazł się przy niéj.
— Czyś skończyła modlitwę? — zapytał baronowę.
— Łaski! — wołała nieszczęśliwa.
— Czyś była łaskawą dla twego i mego brata?
— Litości o Boże!...
Chwycił Herminię za włosy i okręcił niemi dłoń swoją.
— Łaski — błagała baronowa głosem łkającym — łaski! Darujcie mi życie. Wstąpię do klasztoru odpokutować złe jakie zrządziłam. Łaski przez litość na mój wiek! Ach! mój Boże! zawiniłam, byłam bez serca, widzę, żem zbłądziła, ale ja się poprawię, nawrócę, łaski!
Wlokła się u nóg dzikiego całując jego kolana.
— Odylla więcéj była warta od ciebie, Telemak także, a oni nie doznali łaski.
Zwróciła się do pana de Kamillak wołając:
— Ah! panie ratuj mnie. Eulogiusz jest nieubłagany jak śmierć. Ale ty margrabio, jeżeli kiedykolwiek kochałeś mnie, zmiłuj się. O mój Boże! ratuj mnie. To okropne! wszak panowie chcecie mnie tylko zastraszyć... Nieprawdaż?... Ah! dość już tego. Widzicie, jak jestem przelęknioną. Dajcie mi czas... naznaczcie pokutę...
Pan de Kamillak odwrócił się. Ten człowiek bronzowy uczuł się wzruszonym. Odwracając się | ujrzał drzwi strzechy otwarte.
Jakiś człowiek, oparty na kiju, podobny zdaleka do starca, przez swój chód powolny, zbliżał się wzdłuż rzeki.
Pan de Kamillak pociągnął za rękę Eulogiusza wskazując mu starca.
— Poczekaj! rzekł mu.
Dziki spojrzał w tę stronę.
— Litości! — zawołała znowu Herminia, dostrzegłszy nieznajomego — litości!
Nieznajomy usłyszał ten głos, bo zadrżał i przyśpieszył kroku. W miarę jak się przybliżał, margrabia mógł zauważyć ze zdziwieniem, że ten mniemany starzec miał czoło chustką owiązane.
Nareszcie zbliżył się on do gruppy, na odległość kilku kroków.
Eulogiusz rzucił na nieznajomego ostatnie spojrzenie, poczém na ogromnym kamieniu oparł głowę młodéj kobiety. Uniósł siekierę, narysował nią w powietrzu ognistą krzywiznę, podobną do błyskawicy i z głuchym łoskotem opuścił żelazo.
Głowa pani de St.-Herment odpadła od szyi.
Rozległ się podwójny okrzyk.
Pierwszy wydał pan de Kamillak; drugi, nieznajomy.
Eulogiusz podniósł głowę do góry, popatrzył na nią przez chwilę, poczém rzekł do margrabiego:
— Trzeba zanieść do zamku tego trupa.
Pan de Kamillak nic nie odpowiedział; tylko nieznajomy chwycił za ramię Eulogiusza i wyrzekł:
— Możesz pan zanieść trupa; ale głowa do mnie należy. Daj mi ją pan. Sprawiedliwości stało się zadość. Litości dla umarłych.
Eulogiusz cofając się zapytał:
— Kto ty jesteś?
Brat téj nieszczęśliwėj – odrzekł nieznajomy.
Zdarł chustkę zakrywającą mu część twarzy. Eulogiusz i margrabia ujrzeli dwie głębokie rany na jego czole, poznali Telemaka.

47. Ucieczka.

Raul odurzony, pokrwawiony, zsiniały, przykuty do torturowego krzesła, z włosami od potu przylepionemi do czoła, spoglądał w górę na potężne belki wśród których wisiały czarne pajęczyny, a w nich przyczajone ogromne pająki.
Stare narzędzia tortury rozłożone na podłodze, przy świetle ponuréj lampy zdawały się dawać znaki życia. Szczypce, piłki, piecyki, cęgi, kleszcze, wszystko to ukazywało się w potwornych profilach. Rdza na żelazie przedstawiała niby strumienie krwi.
W całéj téj sali panowała duszna atmosfera podobna do woni spalonéj skóry ludzkiéj.
Co się działo w sercu nieszczęśliwego?
Był niemal zdziwionym, że żył jeszcze. Na kilka minut przedtém owładnęły nim widziadła grobowe. Bo w cierpieniach ciała, cierpi dusza. Gdy klatka łamie się i rozpada, ptaszyna Boska czując, że uleci, doznaje dreszczu nieznanéj swobody.
Dusza nie opuściła ciała. Boska ptaszyna dziwiła się trwałości klatki.
Zwolna inne uczucia zastąpiły odurzenie. Raul popadł w rzeczywistość. Słyszał łoskotliwe zamknięcie drzwi i szelest oddalających się kroków. Dochodził go jakiś pomięszany hałas a wśród niego skrzypienie chorągiewki na wieżycy zamkowéj, piskliwe, żałośne, jak jęk zranionéj czapli.
Przez chwilę przysłuchiwał się temu skrzypieniu, rozmyślając zkąd ono pochodzić mogło. Gdy odgadł, było dla niego ono jakby nagłém przejściem z ciemności do światła. Rozmyślał, był więc pewnym swojéj przytomności umysłu.
Wówczas położenie jego przedstawiło się mu w całéj okropności. Przypomniał sobie ostatnie słowa margrabiego, zjawienie się Odylli, pogróżki jej męża, obojętną nieczułość ludzi zbrojnych i Malsenia unoszącego margrabinę w swych rękach.
Ryk uwięzionego lwa wydobył się z jego piersi.
Zrobił rozpaczliwy wysiłek. Łańcuchy wstrzymujące jego ruchy wyprężyły się, krzesło jękło; coś jakby zatrzeszczało, ale nie złamanie. Trzykrotnie wysilał się. Sala torturowa roznosiła echo wytężeń. Ta nadzwyczajna walka więźnia z żelazem, żyjącéj materyi z martwą, miała w sobie coś homerycznego. Encelad probujący dźwignąć Etnę jest nieomal bogiem.
Nareszcie pękł klub u prawéj ręki. Spojrzał na jego odłamki. Przedstawiały one połyskujące i ścieśnione ziarna jak u nowego żelaza. Pęknięcie było tylko zwierzchnie.
Ręka opadła mu wzdłuż ciała. Zrozumiał, że nowe wysiłki będą daremne. Przejęły go dreszcze.
— Jestem zgubiony! — zawołał. — Ale ona!...
Myśl o Odylli może umierającéj, lub przykutėj jak on, pobudziła w nim na nowo siły. Wściekle rzucił się na krześle, ale więzy ani drgnęły. Żyły lewéj ręki nabrzmiały, gotowe popękać. Krew trysnęła mu z za paznokci.
Opadł zrozpaczony. Po kilku sekundach gorzkiego zniechęcenia, zaczął szukać wokoło siebie narzędzia, którém mógłby się posłużyć.
O kilkanaście kroków dostrzegł duży młot żelazny na ziemi. Przewrócił się z krzesłem i doczołgał do niego. Po kilku silnych uderzeniach młotkiem, klub ściskający lewą rękę pękł.
Miał już swobodne ręce.
Odetchnął. Tym samym sposobem uwolnił z klubów swoje nogi.
Połowy zadania dokonał; myślał o reszcie.
Sala torturowa, jak to wiemy, była zapełnioną narzędziami różnego rodzaju. Chwycił ciężki lewar i podsadził go pod drzwi. Ale daremne usiłowania. Drzwi były żelazne.
Podniósł oczy do góry. Przez belki dochodziło światło dzienne, ale otwory były tak wązkie, że niepodobna byłoby przedostać się przez nie.
Za pomocą łańcucha wdrapał się do sufitu i stalową piłką przerznął jedną tarcicę. Z góry słabe światło padło na salę. Raul wnosił, że mogło być około szóstéj z rana.
Cała praca kosztowała go trzy godzin czasu.
Ale dosięgał celu, przynajmniej tak mniemał.
Skoro przedostanie się na dach wieżycy, z pomocą siły i zręczności, będzie mógł zejść na dół. Przypomniał sobie o rynnach które z dachu wychodziły na wewnętrzny dziedziniec.
Zdecydował się.
Wcisnął się w otwór i na pół wychylił się z okna wieżycy.
Owiał go zimny wiatr poranny. Rękami pomacał dach i poczuł, że był pokryty cienkim lodem połyskującym jak lustro. Zadrzał. Czy zrezykować się po tym ślizgim, pochyłym planie?
Ani się zawahał.
Zrzucił z siebie ubranie, przywiązał go do okna i trzymając się tego słabego punktu oporu, wylazł na dach.
Rozpatrzył w któréj stronie mogły znajdować się rynny. Domyślał się, że zapewne na jednym z rogów budynku, ale nie było jeszcze dość widno, a czekać dziennego światła było nader niebezpiecznie.
Położenie stawało się straszném.
Zanim jeszcze poruszył się, czuł, że ubranie trzeszczało, a nogi usuwały się na tej ślizgawicy.
Co chwila zwracał głowę w stronę próżni, a rozwarta pod nim otchłań przejmowała go dreszczem. Sto czterdzieści stóp oddzielały go od ziemi, to jest sto czterdzieści prawdopodobieństw utraty życia.
Położył się na brzuchu, zdecydowany raczéj pogrążyć się w przepaści aniżeli umierać w więzieniu. Nogi nie czuły żadnego oporu. Opuścił jedną rękę i chwycił się za koniec swego ubrania. Jeszcze nie czuł oporu; ubranie rozciągało się coraz bardziéj, a nieszczęśliwy usuwał się, mając za jedyną podporę po nad straszliwą przepaścią, słabą wełnianą tkaninę.
Nareszcie opuścił drugą rękę. Jeżeli jeszcze nic nie poczuje nogami, nie pozostanie mu jak puścić ubranie.
Nogi nie dotykały okopu.
Naówczas przerażenie próżni ogarnęło nim.
Zadrżały wszystkie jego członki. Drżenie wywołało silne parcie i darło ubranie z hałasem, który wydał mu się straszliwszym od trąby archanioła przywołującéj na sąd ostateczny.
Trzy sekundy minęły. Usuwał się powoli. Materya rozdarła się ale nie rozdzieliła, to jest, ze punkt oporu zyskał na przestrzeni.
Nagle uczuł pod nogami okop.
Zdawało mu się, że ocalał. Puścił ubranie i oparł się o rynnę.
Po chwili odetchnienia zawiesił się na rurze i zaczął swą niebezpieczną podróż.
Ale nie dbał już teraz o resztę. Czuł się silnym jak cyklop. Obejmował tę zimną rurę obiema rękami. Ściskał ją. Nogi wspierały się o wydrążenia i wypukłości muru jakby o drabinę.
Nagle powstały mu włosy na głowie. Wydał okrzyk przerażenia.
Rynna była zerwana.
Zawisł na końcu rury a pod nim przepaść i śmierć. Widocznie fatalność prześladowała go. Postanowił zakończyć z życiem. Przekładał zgon nad tę nieustanną walkę nadziei i rozpaczy.
Czekał dopóki nie opuszczą go siły.
Nagle, tuż przy nim otworzyło się okno. Usłyszano jego krzyk. Wychyliła się zsiniała głowa. Raul dostrzegł ją i próbował podléźć do góry.
— Raul! — zawołał głos z okna — Raul!
— Tak, to ja, Odyllo!. — odrzekł nieszczęśliwy poznając ten luby głos.
— Na Boga! co robisz? rynna jest zerwaną.
— Wiem; czekam póki nie spadnę.
— Biedny przyjacielu! Ja mam jeszcze siłę. Podaj mi rękę i oprzéj nogę o ramę okna.
Paź sięgnął nogą i oparł się nią o okno; poczém chwycił się obu rąk Odylli.
Była to chwila stanowcza. Raul rzucił się naprzód. Oddylla była pewną, że pociągnie ją za sobą, ale obliczył siłę rzutu; padł na okno i stoczył się do pokoju. Zemdlał.
Odylla sądziła, że umarł. Rzuciła się na niego płacząc, ale po chwili Raul oprzytomniał. Otworzył oczy. Przy świetle lampy palącéj się na stole dostrzegł przerażającą bladość Odylli.
— Co pani jest? — zapytał.
— Jestem otrutą — odrzekła ze spokojem.
— Przekleństwo! I od jak dawna?
— Od trzech godzin.
— Pierwsze objawy trucizny nie dały się jeszcze uczuć?
— Czuję ogień w piersiach.
— Oh! nikczemnik!... Odyllo! podaj mi prześcieradło; wszak jesteś zamkniętą?
— Tak, jestem otrutą i uwięzioną.
Raul przywiązał prześcieradło do okna, czémprędzéj zsunął się po niém i w kilka sekund znalazł się na dziedzińcu.
Korytarze były puste. Pobiegł do swego pokoju, chwycił za sztylet i za dwie flaszeczki.
Drabina, którą niegdyś posługiwał się Bigoń, stała w kącie dziedzińca. Przystawił ją do muru i w oka mgnieniu znalazł się w pokoju Odylli.
— Napij się pani — rzekł.
Odylla wychyliła antydot.
— A teraz chodź pani ze mną — rzekł jéj paź. — Uchodźmy z tego przeklętego zamku. Pójdziemy do Rokewer. Niezadługo będzie już za późno. On cię zamorduje...
Odylla opuściła głowę.
— Jestem margrabiną d’Espinchal — odrzekła — i muszę tu pozostać.
— Pozostać?
— Dopóki ojciec mój nie przybędzie wydobyć mnie ztąd.
Raul zrozumiał. Ukląkł przed młodą kobietą.
— Kocham cię Odyllo! — rzekł jéj. — Pragnę umrzéć dla ciebie. Ale jesteś dla mnie nietykalném bóstwem. Błagam cię, uchodźmy...
— Postanowienia nie zmienię. Obowiązek przykuwa mnie do tego fatalnego miejsca, ale ty Raulu, bądź ocalony, tego najgoręcéj pragnę.
Raul powstał.
Za dwa dni będę tu z twoim ojcem i musimy wyswobodzić cię.
I czémprędzej skoczył do okna a następnie zsunął się po drabinie.

48. Ojciec.

Z nadejściem dnia, Eulogiusz sam jeden ukazał się w zamku.
Pan de Kamillak powrócił do Klermontu.
Dziki miał worek na plecach. Wszedł do zielonego pokoju gdzie zastał margrabiego swego brata. Pan d’Espinchal blady, bezwładny, rozmyślając, siedział jak przykuty do miejsca.
Eulogiusz wskazując palcem na worek:
— Oto, co z niéj pozostało!... — odezwał się ponurym głosem.
Gaspard powstał i otworzył worek. Ujrzał z odciętą głową trupa, kobietę, któréj tak namiętnie pożądał. Krzyknął przerażliwie i podając rękę Eulogiuszowi:
— Jesteś strasznym, ale wiernym przyjacielem — rzekł mu. Kochałem ją, trzeba więc pochować te nędzne szczątki w zamkowéj piwnicy.
Przywołano Malsenia i wydano stosowny rozkaz.
Malseń skłonił się.
— A z paziem co zrobić? — zapytał intendent.
— Zamęczyć go — odrzekł margrabia.
— Muszę uprzedzić pana margrabiego, że spostrzegłem wiszące prześcieradło w oknie pani margrabiny.
Pan d’Espinchal struchlał. Czémprędzéj poleciał do sali torturowéj. Nie znalazł Raula. Pobiegł do pokoju swéj żony. Odylla żyła jeszcze. Na stole dostrzegł dwie flaszeczki, jedną napełnioną białawym płynem, drugą wypróżnioną. Zrozumiał.
— Paź był tutaj? — zawołał.
Odylla dała potwierdzający znak głową.
Margrabia schwycił kawał drzewa będącego w kominie i zamierzył się na Odyllę. Eulogiusz powstrzymał mu rękę.
— Ona jest niewinną — rzekł mu. — Dość jednej ofiary. Jeżeli Bóg chce aby żyła, niechaj żyje...
— Dobrze, — odpowiedział zcicha margrabia. — Nie umrze, ale dla świata ona żyć przestanie. Zamek mój jest milczący. Eulogiuszu! weź ją i chodź za mną.
Dziki wykonał jego wolę. Z nowym tym ciężarem szedł za margrabim przez długie, kręte i nieznane mu korytarze, zbliżając się do najbardziéj odosobnionéj części zamku.
Nareszcie weszli do małego pokoju. Pau d’Espinchal otworzył w podłodze ukryte drzwi do których dotykały schody. Po schodach zeszli w podziemia na 40 stóp głębokie.
Przy świetle latarni, którą przyświecał margrabia, kamienna klatka tych schodów wydała się ponurą i gładką. Na stopniach widać było szerokie plamy podobne do tych jakie krew pozostawia po sobie. Na końcu schodów klatka rozszerzała się przybierając kształt piwnicy nizkiéj i sklepionéj, zastawionéj małemi baryłkami.
— To proch — rzekł margrabia.
Od téj piwnicy sklepienie ciągnęło się wzdłuż znacznéj części zamku. Z każdéj strony korytarza wyglądały ogromne średniowieczne drzwi okute żelazem, opatrzone w potężne rygle i zamki.
Były to kazamaty.
Dalëj jeszcze korytarz prowadził do szerszych i grubszych drzwi całkiem obitych żelazem.
Pan d’Espinchal otworzył je.
Znaleźli się w ciemnym wybrukowanym grobie bez sufitu.
Tylko sznur opatrzony podwójnym hakiem spadał na środek téj piwnicy.
Na znak pana d’Espinchal, Eulogiusz złożył biedną Odyllę na tym bruku.
— Oto twoje przyszłe mieszkanie — rzekł jéj margrabia. Nosiłaś moje nazwisko, na niczém zbywać ci nie będzie. Ten sznur przywiązany do bloku studni, którego otwór znajduje się w kącie honorowego dziedzińca, będzie dostarczać ci pożywienia. Żyj i żałuj za twoje grzechy. Nigdy już nie ujrzysz dziennego światła i żadna moc ludzka nie zdoła cię ztąd wyrwać. Zamknę drzwi tėj ciemnicy, w korytarzu wyrwę jeden kamień ze sklepienia, które zawali się oddzielając cię nazawsze od ludzi.
— Niech się stanie wola Boga! — odpowiedziała Odylla.
Margrabia i Eulogiusz wyszli. Nieszczęśliwa kobieta znalazła się w grobowéj ciemności.
W korytarzu pan d’Espinchal obruszył sklepienie i w jednéj chwili biedna męczennica została żywcem zamurowaną w swojéj kryjówce.
Gdy bracia d’Espinchal wyszli z podziemia, Eulogiusz rzekł do Gasparda:
— Paź, Telemak, pan de Kamillak i pan de Chateaumorans lada chwila napadną na zamek, niepodobna będzie oprzéć się im. Trzeba więc opuścić zamek. Jesteś silny, chodź ze mną do lasów. Będziemy żyli swobodni i szczęśliwi. Późniéj, jak spokój nastanie, wrócimy tutaj.
Gaspard wstrząsnął głową.
— Czekajmy! — odrzekł.
Co w téj chwili postanowił? Niewiadomo.
Gdy nazajutrz po południu stary margrabia de Chateaumorans w towarzystwie Raula, Bigonia i silnego oddziału ludzi zbrojnych stanęli przed zamkiem Massyak, znaleźli wszystkie bramy otwarte na rozcież.
Dzwon kaplicy odzywał się żałośnie i widać było na dziedzińcu honorowym, tłumy szlachty odzianéj w żałobne stroje.
Pan de Chateaumorans czuł, że krew napływała mu do serca.
— O mój Boże! czyżby moja córka?...
Raul blady, drżał jak liść.
— Jeżeli Odylla nie żyje, to musiał ją ten nikczemnik zamordować!...
Wjechali na dziedziniec bez żadnego oporu. Przeciwnie, Malseń z przybraną miną uprzejmości zbliżył się na ich spotkanie.
— Smutny wypadek, panie margrabio — rzekł do starca.
— Jaki wypadek?
— Dzisiejszéj nocy, umarła nam pani margrabina.
— Umarła, krzyknęli razem pan de Chateaumorans i Raul.
— Tak — odrzekł z powagą Malsenń. — Umarła. Mówią, że zakochała się w pewnym młodzieńcu, ale dbając o honor swojego nazwiska, wypiła truciznę.
— Kłamiesz — zawołał Raul.
— Dwa razy truła się. Po pierwszém zażycin trucizny użyła antydotu, ale widocznie znudzona życiem, połknęła wczoraj flaszeczkę wody zaprawionéj arszenikiem.
Raul i margrabia spojrzeli na siebie z przerażeniem; pan de Chateaumorans zapytał:
— Gdzie jest pan d’Espinchal?
— Niestety panie margrabio! mój pan zrozpaczony podejrzeniem jakie wzbudziła w nim pewna nikczemna kobieta, jak również stratą ukochanéj swój małżonki, niechciał być świadkiem tego smutnego obrzędu. Z Eulogiuszem poszli do lasów.
Pan de Chateaumorans nic nie odpowiedział tylko chwycił Raula za rękę i wciągnął go do zamkowej kaplicy.
— Musimy być świadkami pochowania jéj zwłok.
Kaplica rozlegała się załobnemi śpiewami, lecz Bigoń nie przyjął w nich udziału. Poczciwy Gaskończyk nie mógł przyjść do siebie. Wprawdzie wydobył swą żonę z rąk Łami-boka ale od kilku dni nie miał żadnéj wiadomości o Telemaku i to go przywodziło do rozpaczy.
Don Gobelet wrócił do zamku i celebrował. Rzecz nadzwyczajna, tego dnia był trzeźwym. Płakał.
W środku kaplicy ustawiono katafalk; trumna młodéj kobiety stała na wywyższeniu pokrytém czarnym całunem.
Po odprawieniu mszy za umarłych, czterech ludzi zbrojnych uniosło trumnę. Piąty otworzył płytę kamienną i spuszczono nieboszczkę do familijnego grobu rodziny d’Espinchalów.
Ale w chwili kiedy płyta miała zapaść nad trumną margrabiny, usłyszano głos rozkazujący:
— Poczekajcie!
Wszyscy obecni znajdujący się w grobowcu odwrócili się. Zobaczyli pana de Chateaumorans zbliżającego się z siekierą w ręku.
— Chcę jeszcze raz zobaczyć moją córkę — zawołał.
Odsunięto się. Tylko Malseń odgadując zamiar margrabiego zastąpił mu drogę.
— Precz nędzniku! — krzyknął starzec.
I silném pchnięciem powalił Malsenia o ziemię.
— Świętokradztwo! — wrzasnął intendent. — Nie dajcie mu przystępu, ten starzec zwaryował, świętokradztwo!
— To córka margrabiego — rzekł Raul — czyż nie ma prawa?...
Pan de Chateaumorans przyklęknął obok trumny i wkrótce odbił jéj deski.
Malseń wrzeszczał, podniecając zbrojnych pana d’Espinchal do powstrzymania margrabiego.
Raul dał znak Bigoniowi; żołnierze z Klermont i z Rokewer osłonili starca.
Margrabia zagłębił ręce w trumnę i poczuł worek. Z całą siłą wydobył go na wierzch i złożył na podłodze.
Dreszcz przerażenia przebiegł wszystkich obecnych.
Był to okrutny widok tego wzburzonego starca z najeżonemi na głowie włosami, oddanego strasznéj czynności przy bladém świetle woskowych świec.
Łatwo było odgadnąć sztywną formę rąk i nóg; ale dla czego trup był tak krótki.
Starzec rozpłatał worek i odkrył ciało nieboszczki.
Okropność!...
Bez głowy! Tylko u szyi czerwona i straszna rana.
— Ścięta — krzyknął starzec tak potężnym głosem, jak gdyby grzmot rozległ się po całym grobowcu.
Poczém bez słabości, wielki w obec niesłychanéj boleści jaką uczuwał, posępny i rozdrażniony jak orzeł któremu zabrano pisklęta, chwytając za rękę Raula rzekł:
— Wybiła godzina odwetu. Należy pomścić i ukarać.
I pewnym krokiem wyszedł z grobowéj piwnicy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.