Margrabia d'Espinchal/Część pierwsza/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabia d'Espinchal
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1877
Druk S. Lewental (Warszawa)
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. Rafalski
Tytuł orygin. Le Marquis d'Espinchal
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA
MASSYAK i ROKEWER.

1. O szlachcicu, który pożycza pieniędzy od chłopa i o dzikim, który gardzi datkiem szlachcica.

Było ich dwóch. Pierwszy uosabiał w sobie jeden z tych zawiędłych profilów gaskońskich, cały złożony z kątów ostrych i linij łamanych, podobny do dziwacznych szkiców rysowanych przez dzieci węglem na białym murze.
Lat dwadzieścia sześć: twarz oliwkowa, zpargaminowana od słońca, wąs czarny, kapelusz filcowy obdarty, kapota wyszywana, buty koszlawe i bez podeszew, długi rapir przy boku, oto szkic podróżującego po Sabaudyi.
Nazywał się Kawaler Telemak de Saint-Beat.
Jechał na małym tarbańskim koniku, nieprawdopodobnego koloru winnego lagru, który dreptał kłusem sztywnym, twardym, zdolnym rozpłatać szczęki jeźdźcowi mniej kościstéj budowy od naszego Gaskończyka.
Drugi, starszy, krótszy, mniéj wyschły, lokował się na grzbiecie osła silnéj budowy i odpowiadał na harmonijne wezwanie Bigoń.
Zdawał się być Sancho-Pancho tego nowego don Kiszota.
Jechali obok siebie, osioł szedł przy koniu w sąsiedniej zgodzie, a Bigoń rozmawiał z panem de Saint-Beat tonem zupełnéj poufałości.
Było to w kwietniu 1660 roku. Drzewa pokryte już były pełnym liściem. Na prawo i na lewo rozpościerały się lasy Massyak, wśród których rozlegał się śpiew ptaków.
Zmrok zapadał.
— Zaczynam być głodnym — mruknął Bigoń.
— Ja także — odrzekł wzdychając kawaler.
— Dla czego pan wzdychasz? — zapytał gryzon.
— Chciałbym już być w Klermont.
— Hm! może jeszcze zawcześnie tam przybędziemy, chyba żeśbymy wcale nie dojechali.
— Wytłómacz się.
— Nie trudno. Pożyczyłem panu sześćdziesiąt pistolów na koszta podróży.
— Nie przestajesz powtarzać mi tego od chwili naszego wyjazdu z Argelles.
— Powtarzanie to jest potrzebne, panie Telemaku. Zmusza ono nas do koniecznéj oszczędności; boć nie jestem z tych którzy biorą za siekierkę kijek. Obiecałeś mi, że za te sześćdziesiąt pistolów opędzisz moje i mojego osła potrzeby aż do Klermont.
— A więc czyż cię nie żywię?
Karamba! Senor Telemak, zawsze mi przerywacie! Żywicie mnie, zgadzam się; ale najpierw nic cię to nie kosztuje, ani jednego złamanego maravedi, ponieważ jak jaki kwestarz zajeżdżasz w gościnę do wszystkich dworów.
— Łotrze uważaj co mówisz!
— Świętą prawdę. Następnie ja się pożywiam w kuchni a waćpan zajadasz z państwem.
— Wszakżeś ty nie szlachcic.
— Oh! znam ja szlachciców, którzy są szczęśliwi gdy mogą znaleźć chłopa takiego jak ja, aby od niego pożyczyć pieniędzy. — Pan de Saint-Beat przygryzł sobie wargi ażeby nie wybuchnąć gniewem.
— Ale nie o to rzecz idzie, pożyczyłem panu sześćdziesiąt pistolów, bardzo dobrze! nie mówmy już o tém. Owóż tedy za te sześćdziesiąt pistolów obiecałeś mi nie tylko żywić mnie podczas podróży, ale jeszcze zgodzić za lokaja, jeżeli wdowa, pani Herminia de Saint-Herment, pańska siostra, wynajdzie panu stanowisko godne jego urodzenia.
— I dotrzymam mojéj obietnicy.
— Ah! Otóż to młodzi ludzie. Zawsze obiecują, sądząc, że będą mogli dotrzymać obietnicy. Wierzy się temu, aż tu krak, deska się usuwa i wpada się w wodę.
— Ależ dziwaku!
— Wiem co mówię. Najpierw, nic pewnego żeby pańska siostra mogła coś zrobić dla pana. Zresztą, słyszałem jak opowiadano wczoraj wieczorem straszne historye, których ta okolica bywa codziennym teatrem.
— A ty się boisz?
— Boisz się? Zapewne. Jeżeliby jednemu z nas wydarzyło się nieszczęście, sześćdziesiąt pistolów pożyczane panu o których zmuszasz mnie abym ci mówił, byłyby stracone.
— Ale cóż to za historye?
— Najsmutniejsze. Zdaje się, że panowie Sabaudzcy są to najwięksi zbójcy z całego chrześciaństwa. Rozpłatali by człowieka za denara, a cóż dopiéro za sześćdziesiąt pistolów. Racz pan tylko uważać, że mówię sześćdziesiąt jak gdybym mówił sześćset liwrów. Nie koniecznie wspominam tu o pożyczonych panu sześćdziesięciu pistolach.
Telemak wzruszył ramionami.
— Pleć, pleć daléj, może się wreszcie przyzwyczaję.
— Nie miałbyś pan racyi brać moich słów za najmniejszy przycinek. Koniec końcem, te sześćdziesiąt pistolów nie warte życia człowieka. Mówię to tylko dla tego aby cię uprzedzić żebyś się miał na baczności.
— Rozumiem. Nie lękaj się niczego.
— Tak, nie lękaj się niczego. Wyobraź pan sobie, że margrabia de Kamillak, właściciel zamku Saint-Laurens wiecznie spaceruje po tym tu lesie ze swymi dwunastu apostołami.
— Co to ma znaczyć?
— Tych dwunastu apostołów jest to dwunastu źbików służących mu za straż, a którzy się nazywają: Łamacz, Bez-Wiara, Dusiciel, Niedaruj, Łami-bok, Trapiciel, Pali-noga, Skręci-kark, Łup-cup, Wyrwi-ząb, Podpalacz i Szubienicznik.
— Nazwy prawdziwie apostolskie.
— Czyny tych jegomościów są bardziéj apostolskie i możnaby powiedziéć, że ich nazwiska są ich godłem. Dla tego to, podwójmy baczność naszą już nie dla sześćdziesięciu pistolów pożyczonych panu ale dla własnéj skóry, którą zeszyć trudno by nam było.
Koń i osioł przymilali się sobie, jak gdyby to byli dzieci jednego ojca. Lasy spokojne i zapełnione świergotaniem ptasząt zdawały się zlewać na drogę pokoj i błogość wraz z kwiatem spadającym z drzew i wonią ulatującą w powietrze.
Świetna natura odbywała swe odwieczne dzieło nie troszcząc się o małe namiętności i wielkie nędze jakie zawiera w swym wspaniałym przestworzu. Tylko sroki przebiegały czasami drogę skacząc i niknąc w porębach.
Bigoń, który najwięcéj obawiał się ciszy, a mówiąc głośno uspokajał swoje tchórzostwo, wznowił rozmowę zaniechaną przez Telemaka.
— Co myślicie o tym lesie, panie kawalerze? — zapytał.
— Myślę, że jest bardzo piękny i poetyczny.
— Co do mnie nie jestem zupełnie tego samego zdania. Uważam go za bardzo odpowiedni do zasadzek i napaści wszelkiego rodzaju. Uważaj-no pan tylko, to miejsce, ten gąszcz. Czy może być w świecie coś bardziéj najeżonego, bardziéj...
Wystrzał z ręcznéj broni przeciął dalsze słowa.
Bigoń i osioł stanęli jak wryci.
— Chryste Jezu! — zawołał nareszcie — straszne obawy moje sprawdzają się. Jesteśmy zgubieni.
Mówiąc to zsunął się z siedzenia i ciągnąc osła za uzdę pobiegł skryć się w rowie przy drodze.
Kawaler stanął na swych strzemionach i z pistoletem w ręku czekał.
Nagle, młody koziołek wybiegł z lasu i padł na drogę. W téjże saméj chwili, jakieś stworzenie ludzkie, wyskakując za kozłem, zwinne, potężne, straszne, ukazało się na drodze i rzuciło na zabitego zwierza.
Pan de Saint-Beat patrzył niewzruszoném okiem. Czuł, że pod nim drżały nogi konia, jak gdyby się doń zbliżał wilk lub niedźwiedź.
Przybysz nie uważał lub téż nie zdawał się uważać na jeźdźca, na jego konia, ani na osła, którego mógł widziéć, ani na Bigonia, którego nie widział.
Zdawało się kawalerowi, że tém dziwném stworzeniem był człowiek wysokiego wzrostu odziany zwierzęcemi skórami, z brodą i włosami zapuszczonemi w sposób nadzwyczajny.
Ten dziki człowiek trzymał w jednéj ręce sztucer, w drugiéj nóż myśliwski. Przeciął kozłowi gardziel z zręcznością doskonałego łowczego, zarzucił zwierza na plecy i wolnym krokiem wrócił do lasu.
Kawaler zbliżył się na koniu, aż pod zasłonę z drzew w którą się zagłębił ten dziwny myśliwy. Widział go jak odsłaniał sobie gałęzie dla przejścia.
— Hola! przyjacielu! wołał na niego.
Nieznajomy odwrócił się.
— Czego chcesz odemnie? — odpowiedział ponurym głosem.
— Chciałem się dowiedzieć... spytać...
— Mów prędko.
— Gdzie mógłbym znaleźć nocleg i wieczerzę?
— Są drzewa, są jaskinie. Na drzewach znajdziesz owoce, w lesie zwierzynę.
Poczém odwrócił się.
— Do kroćset — zawołał Gaskończyk. — Nie o to pytam cię przyjacielu. — Czyżbyś nie mógł przecie za uczciwą zapłatą wskazać mi jakiego zamku w którymby mogli podróżujący szlachcic ze swym lokajem znaleźć gościnność?
— Zamek Massyak jest tam rzekł dziki.
I wyciągnąwszy rękę wskazał na koniec lasu.
— A więc trzymamy się dobrėj drogi? — zapytał Telemak.
— Tak!
I po téj lakonicznéj odpowiedzi, dziwne stworzenie zagłębiło się znowu w gąszcz lasu.
— Chodź-no przyjacielu i weź te pół pistola wołał kawaler.
— Bogatszy ja jestem od ciebie! — mruknął dziki, którego głos zniknął w oddaleniu.
Bigoń pośpieszył wléźć na osła widząc jaki obrót wzięła ta sprawa. Przybliżył się do swego pana i rzekł:
— Na Boga! Ten leśny człowieczek nie jest bez rozumu. Z pewnością, że on nikomu nie zadłużył się sześćdziesięciu pistolów. Co za szczególną myśl miałeś pan ofiarować pół pistola podobnemu koczownikowi! Czyż nie mówiłem? o! młodości jakże jesteś nierozważną. Gdyby zamiast być uczciwym człowieczkiem ten pan filozofi był łotrem, mógłby nas zabić obudwóch a wtedy pański koń, mój osieł, moje sześćdziesiąt... czyli pańskie sześćdziesiąt pistolów, wszystko to byłoby stracone.
Telemak nie uważał bynajmniéj na tę gadaninę. Marzył o dziwném zjawisku jakiego był świadkiem przed chwilą.

2. Genealogia margrabiego d’Espinchal.

Droga którą jechali stawała się coraz bardziej malowniczą. Ziemia dotychczas prawie równa, raptownie zaczęła się wznosić a drzewa rozłożone w amfiteatr zdawały się sięgać niebios swemi zielonemi wierzchołkami. Pomroka wieczorna coraz znaczniej rozpościerała się nad ziemią.
Telemak wiedział, że jego dziwaczny lokaj nie puszczał się nigdy w drogę, nie zasięgnąwszy wpierw dokładnych wiadomości o jéj przebiegu. To téż spokojny pod tym względem, zaprzestał na chwilę owego rozmyślania i zapytał Bigonia czyby nie wiedział jakich szczegółów dotyczących zamku Massyak.
— Powstrzymam się, odpowiedział dziwak.
— Co to znaczy?
— Hum! Kiedy byłem dzwonnikiem i sołtysem w Argèlles miałem zwyczaj mawiać: „kto słyszał jeden dzwon, słyszał tylko jeden ton“. Owóż tedy, wczoraj przy wieczerzy, opowiadano mi bardzo wiele margrabi Gaspardzie d’Espinchal; lękałbym się przeto wydać o nim sąd zbyt śmiały, gdybym sam osobiście nie mógł go ocenić.
Telemak uśmiechnął się z tej próżności swego lokaja.
— Więc to margrabiego Gasparda d’Espinchal wypadnie nam prosić o gościnność na dzisiejszą noc?
— Nie inaczéj.
— Zatém, zanim usłyszę głos drugiego dzwonu, czybyś nie był łaskaw dać mi usłyszéć głos pierwszego.
— Niech i tak będzie. Ale nie nakazując panu, proszę go abyś zwracał uwagę na prawo i lewo, przez czystą ostrożność; bo nie wiadomo co może się zdarzyć. Kula sztucerowa leci prędko. Wtedy żegnam was moje sześćdziesiąt!... przepraszam! Obiecałem panu, że mu już nie wspomnę o pistolach które mu pożyczyłem, przepraszam!... jest to moja słabość myśleć ciągle o tych sześć... Ale do rzeczy.
Bigoń, jak to już wiemy, miał osła, na ośle było siodło, u siodła wisiały dwa strzemiona ze sznurka, przełożył strzemię lewe do prawego, a wspierając nogi na téj podwójnéj podporze, usiadł jak siedzą na koniu kobiety, oparł jedną rękę o karb, drugą o tył swego osła i tak zaczął opowiadać:
Ci de Massyak od dawien dawna byli to bardzo śmiali pankowie. W 1209 roku z Szymonem de Montfort był jeden margrabia d’Espinchal, który podług metody tatarskiéj nadzwyczaj zręcznie ścinał by Albigensom. Waleczny ten pan został zamordowany przez pewną damę w któréj był zakochanym; ta nowa Judyt chciała w ten sposób pomścić swego ojca, brata i męża, zabitych przez margrabiego przy oblężeniu Beziers. Zdaje się, że to kobiety zatracają tę szanowną rodzinę, zupełnie tak samo jak mnie zgubiły.
Inny margrabia d’Espinchal, ognisty katolik tak jak i tamten poszedł bić Turków z Janem księciem de Nevers. W dwa dni po bitwie pod Nicopolis został zamordowany w haremie jakiegoś baszy, dokąd się zakradł, przebrany za kobietę.
Trzeci margrabia Hugo, który żył za czasów Franciszka 1-go, wstąpił do szeregów Karola piątego. Był to pan bardzo waleczny, ale zanadto namiętny. Korzystając z wzięcia do niewoli Pescara po bitwie pod Rawenną, próbował zbałamucić mu żonę, sławną Wiktoryę Colonna, ale nie mogąc przekonać ani ubłagać téj dzikiéj cnoty, wykradł ją. Ścigany i dognany w Neapolu przez powierników margrabiego Pescara, bronił się sam jeden przeciw całéj bandzie, składającéj się z trzydziestu zbirów, z których jednym wystrzałem z rusznicy zabił na miejscu margrabiego Hugona.
Margrabia Stefan dziadek teraźniejszego pana Gasparda, marszałek szlachty w Sabaudyi, oblegając zamek Brives, gdzie się schroniła jego żona od napadów wściekłéj zazdrości swego męża, został oblany wrzącym olejem, skutkiem czego po wielu cierpieniach Bogu ducha oddał.
Co się dotyczy ojca margrabiego Gasparda, byłego dowódcy lekkiéj jazdy księcia de Ginville, to w historyi jego życia są wydarzenia bardziej nadzwyczajne.
Prawie już od dwóch wieków rodzina d’Espinchal, pozostaje w zawistnym gniewie z rodziną Chateaumorans, o której musiałeś pan zapewne słyszéć.
Panowie de Chateaumorans mieszkali i mieszkają jeszcze w dziedzicznym zamku Rokewer, na zachodzie Clermont-Ferrand, to jest o dwa dni drogi od Massyak. Jest to uczciwa szlachta, waleczna, łagodna, kochana przez swych wassalów i dobrze widziana u dworu.
Ostatni z panów Chateaumorans, margrabia Franciszek, dziś starzec sześćdziesięcioletni żyje samotnie ze swą jedynaczką, szesnastoletnią córką Odillą. — Brat margrabiego, oddawna już umarły, a do którego należał Czarny-Kamień, sąsiadował swemi dobrami z majątkiem pana Bernarda d’Espinchal, ojca margrabiego Gasparda.
Stara nieprzyjaźń, istniejąca między témi dwiema rodzinami, rozbudziła się z większą zapalczywością, skutkiem tego sąsiedztwa. Były to niesnaski i bójki prawie bezustanne.
Jeżeli pan de Chateaumorans, pan na Czarnym-Kamieniu, polował, Bernard d’Espinchal pan na Massyaku pilnował go i naodwrót.
Biada zapalonemu strzelcowi, jeżeliby przekroczył granicę. Gdyby Bóg udzielił na chwilę mowy drzewom, otaczającym nas, opowiedziały by nam straszne historye.
Wassale ujmowali się za swymi panami i od téj chwili pozostawiano ziemię odłogiem, zamieniano pługi na pałasze i staczano prawdziwe bitwy.
Chateaumorans nie zawsze byli górą, — bo ci d’Espinchal są to wcielone djabły, silni i potężni, jak ten dziki, któremu mało że nie dałeś pan pół pistola... a on nim, jeszcze to raz przyznaję, pogardził z całą szlachetnością.
Pewnego dnia pan z Czarnego-Kamienia stal się pierwszy napastnikiem. Sarna, którą zranił, wpadła schronić się do lasu pana d’Espinchal. Margrabia Jan pobiegł za nią do lasu, pchnięty tym szalonym zapałem, jakiego ja nie rozumiem wcale, a który opanowywa tak często szalonych zwolenników myśliwstwa. Już miał dobić kozę, gdy jeden z gajowych pana d’Espinchal zrobił mu uwagę co do niestosownego postępowania. Margrabia Jan, rozgniewany, dobył noża myśliwskiego, przyskoczył do gajowego i zadał mu niebezpieczną ranę, poczém schwycił kozę i wyszedł z lasu.
Pan d’Espinchal gdy mu opowiedziano ten wypadek, nie wyrzekł słowa. Kazał tylko swojemu kapelanowi napisać do pana z Czarnego-Kamienia te trzy słowa: „Sarna za Sarnę“.
Co miały znaczyć te trzy słowa, powiem panu.
W dwa miesiące późniéj wieczorem, około siódméj godziny, gdy pan z Czarnego-Kamienia wieczerzał ze swą młodą żoną i służebnikami, giermek wpadł oznajmić, że słychać w dali tentent koni, i że widziano w okolicy znaczną liczbę zbrojnych ludzi.
— Do pioruna! — krzyknął margrabia, — to pewno gubernator Sabaudyi przybywa nas odwiedzić! Należy go przyjąć gościnnie“.
Powstał czémprędzej, zalecił żonie aby poszła przyodziać się w najpiękniejsze szaty, rozkazał spuścić zwodzony most i wybiegł naprzeciw gości, których mu Bóg lub szatan sprowadzał.
Nie był to wcale gubernator Sabaudyi, ani intendent prowincyi, ani téż jego eminencya biskup z Klermontu.
Był to, jak się pan łatwo domyślasz, Bernard d’Espinchal z orszakiem swoich satellitów i wszystkich łotrów, jakich mógł tylko zwerbować.
Zanim margrabia Jan mógł się rozpatrzéć i wydać rozkaz ściągnięcia mostu, Bernard wpadł do zamku a chwytając margrabiego rzekł mu:
— Chciałeś zabić mego gajowego, zaraz on ci za to zapłaci; skradłes mi sarnę, zabiorę ci za nią inną….. gdzie twoja żona?...
Margrabia nic nie odpowiedział.
— Poczekaj — mruknął d’Espinchal.
Dał znak gajowemu, który zanurzył nóż w piersi pana z Czarnego-Kamienia, sam zaś pobiegł na wieżę gdzie znajdowała się pani de Chateumorans.
Biedna kobieta klęczała, modląc się.
— Czy raczysz pani udać się za mną? — rzekł do niéj d’Espinchal.
Na ten glos, wydala śmiertelny okrzyk wołając.
— „Mój mąż zabity“.
I zemdlała.
Pani de Chateaumorans pochodziła z domu Aweńskiego, równie szlachetnego rodu, jak cesarz Niemiecki piękna jak anioł i dotychczas nie była jeszcze matką.
D’Espinchal, zemdlałą zawiózł do swego zamku Massyak, i zamknął w pysznych komnatach.
Piękność jéj odurzyła go, a że to był człowiek dla którego wszelkie środki były dobre, byle tylko zaspokoił swoje żądze, wkrótce z przymusu czy téż dobrowolnie, margrabina została jego kochanką.
Ale nieszczęsna tęskniła. Po roku powiła syna który znikł w dniu przyjścia na świat. W piętnaście dni po urodzeniu i po zniknięciu tego owocu gwałtu czy téż wiarołomstwa, znaleziono dwóch trupów w apartamentach zajmowanych przez biedną matkę.
Były to trupy margrabiego Bernarda d’Espinchal i wdowy po panu z Czarnego-Kamienia.
Ciało téj damy było fioletowe, ciało margrabiego czarne.
Posądzono margrabinę d’Espinchal o otrucie męża i jego kochanki. W kilka lat później umarła pani d’Espinchal przeżywszy te lat kilka w zupełném odosobnieniu, opuszczona przez wszystkich nawet przez służbę z wyjątkiem jednego, nazwiskiem Malseń, który powiadają, że był narzędziem jéj zemsty.
Bigoń zatrzymał się; zabrakło mu tchu.
— A to straszna rodzina, — mruknął kawaler de Saint-Beat.
— Otóż tedy! panie Telemaku, jest to prawda, tak prawdziwa, jak to, że pistol wart dziesięć liwrów, i że potrzeba 600 liwrów na złożenie 60 pistolów, że żyjący margrabia Gaspard d’Espinchal, polegając na ogólném zdaniu, jest jeszcze niebezpieczniejszym od swych zacnych przodków. To téż bądź pan ostrożnym. Nie wygadaj się czasem, że masz przy sobie pieniądze pilnuj pan żeby ci czasem nie zabrzękały. Inaczéj!... Już więcej nic nie powiem.
Oto i zamek; jestem bardzo głodny i spragniony. Nadewszystko bądź pan uniżonym. Gdyby nas wyrzucono z zamku, moglibyśmy z głodu pozjadać się, lub co najmniéj pokaleczyć.

3. O magnacie, jego kapelanie, i jego intendencie.

W obszernéj sali, położonej na parterze starego i posępnego zamku Massyak, znajdowało się o tėj porze trzech ludzi: mały i barczysty starzec, odrażającéj twarzy, czyścił w téj chwili broń; mniéj dobréj budowy, siedzący w wygodnym fotelu, zajęty udawaném czytaniem bogato illustrowanéj Biblii, istny typ jezuity, i nareszcie młody człowiek od 28 do 30 lat wieku, ubrany z wielką wytwornością, rozparty w fotelu i głaszczący dwóch ogromnych chartów leżących u nóg jego.
Mężczyzna ten, przewyższający całą głową poręcz fotelu, przedstawiał najdoskonalszy typ téj okazałéj dawnéj szlachty, równie walecznéj na wojnie, jak i wytwornéj w salonach. Sute blond włosy, naturalnie kręcące się, powiewając na ramionach atlety, otaczały piękną twarz matowéj białości, przegrodzoną cienkiemi, delikatnemi wąsami, koloru nieco ciemniejszego; usta małe, nieco ironiczne i bardzo lubieżne, mimo ich niewielkiéj grubości, pozwalały dopatrzyć gdy je uśmiech otwierał, dwa szeregi małych i bialutkich zębów; nos orli, czoło wysokie, oczy błękitne, jasne, zdające się rzucać promienie.
Całość téj fizyognomii, pełnéj wdzięku i powagi, posiadała niewymowną ujmującą sile.
Gdy wzrok ten zatrzymał się na jakimś przedmiocie zdawało się, że go chwyta w okowy, jakże musiał być niebezpiecznym i niedoznawającym oporu gdy namiętność łagodziła jego bystrość.
Wszelako, znawca, któryby starannie studyował to prawie cudowne oblicze, przeraziłby się widokiem pewnych wskazówek. Brwi jakkolwiek pięknie zaokrąglone, łączyły się z sobą, — oznaka gwałtowności; usta zacięte, — oznaka okrucieństwa, a błękitne oczy, te oczy tak słodkie i łagodne na pozór, rzucały czasami promień ukośny, zdradziecki, jak klassyczna strzała u Porta.
Osobą tą nie był kto inny, jak margrabia Gaspard d’Espinchal, pan na Massyaku. Mężczyzna czytający sprawował w zamku urząd kapelana, starzec zaś był intendentem. Słyszeliśmy już ich nazwiska, jeden nazywał się, don Klaudyusz Gobelet, drugi Malseń.
Rozmawiali z sobą o wielkiéj uroczystości, która miała miéć miejsce nazajutrz w Klermont-Ferrand na intencyą księcia de Bouillou, świeżo zanominowanego gubernatorem prowincyi; uroczystość na którą wszystka szlachta Sabaudzka została zaproszoną.
Malseń dokończał czyszczenia broni, albowiem pan d’Espinchal nie chciał ominąć sposobności oddania pokłonu z całą możliwą okazałością, krewnemu sławnego Tureniusza.
— Jest to uciążliwa rzecz dwadzieścia mil do przebycia po drogach pełnych wyboi, kamieni i piasku, — mruczał kapelan ziewając w sposób najokropniejszy.
— Wsiądziesz do mojéj karety, wielebny ojcze, — odparł margrabia. — Nie ścierpiałbym żeby twa świątobliwość narażoną była na najmniejszą nieprzyjemność z mego powodu.
Kapelan pokłonił się patrząc daléj w książkę.
— Na czém stanęliśmy, panie margrabio? — zapytał.
— Zdaje się żeś mi czytał żywot wielkiego króla Salomona.
— Hum! Nie jest to budujące... — książę który miał tyle kochanek!...
— Czytaj daléj, wielebny, — rzekł margrabia uśmiechając się. — Może to nakłoni cię, że staniesz się powolniejszym dla twych braci, którzyby popadli w podobne grzechy...
Don Gobelet spojrzał na margrabiego wzrokiem przestraszonym.
— Hum! czyby pan margrabia miał zamiar otworzyć wrota swego zamku podobnéj liczbie dam?
— Dla czegoby nie?
— Niepoprawny! mój Boże! Tylko, że byłoby dla nich nieco zaciasno w zamku. Ah! panid, zastanów się i porzuć te wszystkie szaleństwa, które ci robią tylu nieprzyjaciół.
— Porzucić towarzystwo dam! zwaryowałeś Szanowny mnichu!
— A więc ożeń się panie!
Margrabia wybuchnął śmiechem.
— Ożenić się czy znasz czterowiersz:

I pocóż się żenić,
Gdy każda mężatka
Zawsze skora zmienić
Męża na gagatka.

— Podobne zgorszenie! zapewne, że go nie znam! A jeżeli kiedykolwiek zostanę oficyałem biskupa w Klermont, każę powywieszać wszystkich śmiałków którzy pozwalają sobie układać podobne wiersze.
— Uspokój się wielebny! — Wielkie wzruszenie może spowodować apopleksyę.
Słowa te padły jak zimny natrysk na rozogniona werwę mnicha.
— Doprawdy, wybąkał, zapewniano mnie zawsze, że nie będę miał innéj śmierci, jakkolwiek mało jest ludzi żyjących tak skromnie jak ja, nieprawdaż Malseń?
— W rzeczy samėj, wasza wielebność mało pijesz a jeszcze mniéj jesz, odrzekł intendent.
— Panie margrabio! czy pan margrabia słyszy. To też ta skłonność apoplektyczna, grożąca zagładą mojéj osobistości jest tylko karą nieba i dolegliwością, które ofiarowywam Panu Bogu, szczęśliwy jeżeli w nagrodę moich prywacyj, Bóg najlitościwszy raczy panu przebaczyć niektóre jego błędy.
Ostatnie słowa wymówione zostały głosem tak nielitościwie nosowym, że Malseń odwrócił się, aby ukryć śmiech, a margrabia wybuchnął nim powtórnie. Kapelan może byłby zaczął gniewać się na nowo, gdy wtém obydwa charty powstając, zaczęły mocno szczekać.
Dzwonek, umieszczony na dwóch słupach na zewnątrz rowu zamkowego, odezwał się.
Margrabia powstał.
— Muszą to być goście, którzy nam przybywają — zawołał — idę na ich spotkanie.
Zaledwie wychodząc margrabia zamknął drzwi za sobą, gdy kapelan i intendent powstając czémprędzej podbiegli ku sobie skacząc jak waryaci.
— A cóż myślisz? czy margrabia nie dudek? — zapytał mnich. — Na biesa! nie może przypuścić, żebyśmy z niego, którego cały świat się lęka, tak sobie serdecznie kpili.
— Nie dowierzaj! Ci d’Espinchal są to okrutne łotry, szczwane na wszystkie djabelskie wykręty. (Wiecej powieści Xaviera de Montépin do pobrania bezpłatnie na Wikiźródłach) Na szczęście, że znamy jego słabą stronę i wiemy czego się lęka.
— Boga!
— Nie, boi się piekła i tém go właśnie trzymamy.
— Miałeś słuszność powiedziéć, że on wielki dudek.
I daléj w śmiech kapelan z intendentem; wszelako po przejściu tego napadu wesołości, Malsen nagle zasępił się.
— Gdyby téż on nie był tak naiwnym, jak my go uważamy? — zapytał tonem zwątpienia.
— Jakto?
— Może on téż wié cokolwiek o nas.
Mnich zbladł.
— Wczoraj zrobił mi uwagę, że wina Kanaryjskiego nadzwyczaj dużo ubywa.
— Bah!
— Tydzień temu rzucił mi także te słówka:
„Czy ty jesteś lunatykiem Malseń? całą noc słyszałem stąpanie w twym pokoju?“
Don Gobelet podrapał się po nosie z natarczywością grożącą całości temu przyborowi oddechowemu.
— Do djabla, do djabła — mruczał.
— To nie żarty!
— Wcale nie żarty! Jednakże skoro nic nam nie mówi wyraźnie, to widocznie, że nie jest pewny swego.
— Dość to słuszne. Ale może też trzyma nas tylko dla tego, że nie może inaczéj.
— W istocie, trudno byłoby mu znaleźć kapelana równie pobłażliwego, jak ja, lub intendenta tak potulnego jak ty.
— Prawda. Zresztą jeżeli zna niektóre nasze wybryki, za to my wiemy bardzo wiele o nim.
— I bardzo ciekawych rzeczy.
Tak pocieszali się wzajemnie i wesołość zaczęła wracać w miarę jak niknęła obawa.
— Na nic nie zdało się suszyć sobie mózg! — zakonkludował mnich. Niech djabli porwą teologię... Koniec końcem... czyś uprzedził Martynkę?
— Tak.
— Dobrze wzniosła myśl dojrzała w méj głowie, zakommunikuję ci ją późniéj. Szkoda tylko, że będziemy musieli jechać do Klermont z tym fantastycznym człowiekiem. Mnie tu tak dobrze w tym zamku.
I przejęty słodką myślą, mnich przeciągnął w powietrzu swe grube i krótkie ręce.

4. Gościnność.

Kawaler de Saint-Beat a za nim człowiek o sześćdziesięciu pistolach, w istocie poruszali za rękojeść dzwonka. Czekając na otwarcie bramy przypatrywali się starożytnéj siedzibie, w któréj spodziewali się znaleźć nocleg i wieczerzę.
Zamek Massyak poważny i ponury, wznosił się na wyżynie górującéj nad przedmieściem i był tylko oddzielony wązkim pasem ziemi, długim na czterdzieści do pięćdziesięciu stóp, od wieży Montel równie należącéj do pana d’Espinchal.
Przy świetle księżyca wydawała się ona ciężkim i sinym budynkiem, opatrzonym w posępne okna, podobne do strzelnic, otoczona grubym i wysokim murem, popękanym przez czas, ale dość jeszcze silnym, aby wytrzymać nie jeden szturm. Drzwi i apartamenta dolne były nieco wyniosłe i dawały do mniemania, że muszą się wspierać na podziemnych lochach.
Między wieżycą zamkową ze skarpami, przypominającą średnie wieki współczesnym Ludwika XIV i okrągłą środkową wieżą ordynarnéj struktury zbudowanéj w X wieku, wznosiła się dzwonnica, lekka i wdzięczna wśród tych kolosów kamiennych. Była to kaplica zamkowa, wystawiona w 1527 roku, w tym nieoszacowanym stylu Odrodzenia, wprowadzonym z Włoch do Francyi przez towarzyszy Bayarda i Brantoma.
Bigoń, który nie znajdował nic pięknego po zachodzie słońca, streścił swoje spostrzeżenia temi słowy:
— Wszystko to przypomina mi więzienie w Argèlles.
Kawaler zaś, przekładając widok ludzkich twarzy nad wszelkie pomniki, odwrócił wzrok od téj massy budowli i skierował go machinalnie w stronę płaszczyzny, rozciągającéj się u jego stóp. Tu przynajmniéj znać życie. Błyszczały małe światełka, w oknach widać było białe firanki, a kłęby dymu wznosiły się w powietrze.
— Ah! jakże chciałbym być już w Klermont, wyrzekł z westchnieniem, jak gdyby ta jedynie myśl go zajmowała.
— Jużeś pan to raz powiedział — mruknął Bigon.
— Tak jest, mój przyjacielu — odparł kawaler tonem głębokiéj melancholili — powiedziałem to i powtarzam.
Bigoń uderzył się kułakiem w gębę i zawołał:
— Mój Boże nie rozumiem cię panie Telemaku, w Argèlles byłeś pan weselszym. Czy to dla tego, że jesteś mi nieco obowiązanym, straciłeś pan na humorze... Na brzuch kanonika, kawalerze! nie jestem ani wilkiem ani niedźwiedziem i dla głupiéj summy...
I odwieczne sześćdziesiąt pistolów miały znów wyléźć na wierzch, gdy mocne szczekanie psów, poprzedzających swego pana, przerwało dalsze słowa.
— Psyt! — syknął kawaler.
Pan d’Espinchal, który nie bez przyczyny sam przybył otworzyć bramę, z okienka furtki będącėj w budce przy zwieszonym moście, zapytał przybyszów:
— Kto jesteście i czego żądacie?
— Jesteśmy... — zaczął Bigoń.
— Kawaler czémprędzéj przyłożył rękę do ust swego lokaja aby powstrzymać niedorzeczną odpowiedź.
— Nazywam się kawaler de Saint-Beat — wyrzekł — i proszę o gościnność dla mnie i dla mojego lokaja.
— Jesteśmy nawet bardzo głodni... — chciał dodać Bigoń, ale ręka kawalera zdławiła mu słowa które miały wydobyć się na zewnątrz.
Pan d’Espinchal nacisnął sprężynę, umieszczoną w budce, skutkiem czego, poruszany sztucznym mechanizmem most, spuścił się z hałasem.
Bigoń sądził, że to był wystrzał armatni, już chciał uciekać, ale na widok ogromnego stosu belek połączonych z sobą i ustawiających się między nim a zamkiem, zrozumiał, że prośba o gościnność wysłuchaną została.
Weszli. Dwóch niemych drabów ujęli za cugle konia i osła a podczas gdy pan d’Espinchal wprowadzał kawalera do sali, w której don Gobelet i Malseń układali dalsze swoje planiki, Bigoń skromnie postępował za służbą.
Na widok mizernego oblicza kawalera, jego podszarzanéj a raczej obdartéj odzieży, margrabia nie był w stanie ukryć oznaki podziwienia.
Pan de Saint-Beat zrozumiał to. Zarumienił się cokolwiek i skłoniwszy się z szacunkiem bez uniżoności przed szlachcicem.
— Dziwi cię to panie margrabio — wyrzekł głosem słodkim, ale silnie nacechowanym akcentem gaskońskim. — Gdybym był znalazł po drodze jaki klasztor, nie przyszedłbym prosić pana o gościnność; do mnichów bowiem należy pamiętać o biednych; a bezwątpienia, że jestem jeden z najuboższych, jakiego oddawna podejmować mogli.
Margrabia, jakeśmy to już powiedzieli, umiał w potrzebie przybrać najłagodniejszy w świecie uśmiech. Podał więc rękę ogorzałéj dłoni Gaskończyka i wskazując na własny fotel rzekł mu:
— Racz pan siadać, panie kawalerze. Z przyjemnością przyjmuję wszystkich gości, jakich Opatrzność mi zsyła a najbiedniejsi są dla mnie najpożądańsi, bowiem najwięcej potrzebują...
— Hm! hm! — mruczał kapelan — bezbożnik, jaką złoconą tnie mówkę. Mówi o Bogu jak gdyby wierzył.
— Malseń! — dodał margrabia — każ podać nakrycie dla gościa przy mojém nakryciu, a służbie przykaż by pamiętali o lokaju pana kawalera de Saint-Beat.
— To to ma być kawaler! — szepnął don Gobelet. — Kawaler ten jegomość! Co za mina! jakie łachmany... A ten rapir! Zdaje mi się, żeby go chętnie zamienił na rożen, byleby na nim osadzono prosiaka lub kapłona.
I przerzucając obłudnie kartki swéj Biblii, pobożna osoba mierzyła od stóp do głowy wszelkie niedostatki biednego Gaskończyka.
Malseń, który był wyszedł wykonać rozkazy margrabiego, wrócił po chwili i oznajmił donośnym głosem:
— Panie margrabio! wieczerza na stole.
Pan d’Espinchal powstał z pośpiechem i poprowadził swego gościa do sali jadalnéj umeblowanéj w guście nieco przesadzonéj staroświecczyzny.
Ściany pokryte były futrowaniem z drzewa, podzieloném na odrębne ściany, rzeźbione w tym naiwnym stylu cierpliwych średniowiecznych artystów. Gdzie nie było rzeźb, uwydatniały się tarcze herbowe i myśliwskie trofea.
Wielki dębowy kredens zajmował kąt sali, a na nim lampy umieszczone przez domowników, wydobywały tysiące promieni ze sreber poustawianych W około.
W głębi sali, pomiędzy dwoma owalnemi oknami o malowanych szybach, wisiał obraz włoskiéj szkoły przedstawiający ucztę Baltazara, i trudno znaléźć coś bardziéj porywająco strasznego jak to Mene, tekel, fares, zawieszone że tak powiem nad głowami zwykłych biesiadników pana d’Espinchal.
Gaskończyk został olśniony majestatyczną powagą téj sali. Postępując w milczeniu za margrabią, rzucił się raczéj aniżeli usiadł na wskazaném sobie miejscu. Apetyt jaki dokuczał mu przed chwilą, nagle znikł. Czuł się w kłopotliwėm położeniu, jakkolwiek wejrzenie margrabiego wraz z uprzejmém obejściem nacechowane było dobrodusznością.
Do stołu zasiadło ich trzech: margrabia, kawaler i kapelan. Malseń, który nie jadł ze służbą, rzadko był przypuszczany do stołu margrabiego, bowiem obok urzędu intendenta pełnił jeszcze obowiązki szafarza i krajczego.
Nie będąc podejrzliwym, bo wiedział, że się go lękano, pan d’Espinchal ufał jedynie Malseniowi, którego mu poruczyła umierająca matka, jako wiernego i przywiązanego sługę, pełnego atoli złych skłonności.
Wszystko co widział niepomiernie dziwiło pana de Saint-Beat. Opowiadania Bigonia snuły mu się w pamięci, studyował więc oblicze margrabiego i jego dziwnego kapelana.
Mnich, wytrawny rezydent zamkowy, zachowywał się jak najskromniéj przy stole. Zaledwie, że zafarbował swą wodę kilkunastu kroplami wina, a z potraw wybierał najlichsze kawałki i te jeszcze w nader małéj ilości.
Gaskończyk podziwiał tę wstrzemięźliwość wyobrażając sobie, że to chyba cudem niebieskim tak skromny gach doszedł do nadmiernéj otyłości.
Przy drugiém daniu, dom Gobelet oświadczył, że już jest syty, prosząc zarazem o pozwolenie wstania od stołu: gdy zaś takowe zostało mu udzielone, powstał z powagą, przeżegnał się z ostentacyą i życząc dobréj nocy margrabiemu i kawalerowi, wyszedł.
Pan d’Espinchal pozostał u stołu z Gaskończykiem.
— Do kaduka, mój miły gościu — rzekł margrabia — czy pan tak jak ten obłudny mnich uczyniłeś votum wstrzemięźliwości? albo też może lękasz się, żeby cię mój kucharz nie otruł?
Gaskończyk zaczerwienił się.
— Do licha! panie de Saint-Beat — mówił daléj pan d’Espinchal — lubię wesołych kamratów, a widzę żeś ani dotknął téj głowizny dzika, zaprawionéj pistacyami, ani tego combra sarny, która dziś jeszcze hasała po lesie.
Kawaler zachęcony, podał swój talerz służącemu; ale pan d’Espinchal, sam ukrajał porcyę i położył ją na talerzu swego gościa.
Pan de Saint-Beat podziękował uśmiechem.
— Co prawda byłem dobrze głodny, przybywając tu do zamku.
— Bojaźliwość nie jest wszakże cechą pańskich rodaków — rzekł margrabia.
— Nie miałem jeszcze sposobności okazać się Gaskończykiem.
— Do kroćset! podjedz-że więc mój kochany gościu i następnie zechciéj opowiedzieć mi jakim to dzieje się cudem, że szlachcic twego nazwiska goni wiatr po świecie w tak lichym przyborze?
Pan d’Espinchal wymówił te słowa z taką dobrodusznością, ujarzmił Gaskończyka tak słodkiém wejrzeniem, że ten został zupełnie ujęty.
— Przyznam ci się panie margrabio, że tak jesteś uprzejmym, iż byłoby niegrzecznością z méj strony nie uczynić zadość twéj ciekawości.
I wziął się do jedzenia z taką szczerą ochotą, że pan d’Espinchal zachwycony musiał przyklasnąć, starając się zarazem dotrzymać kompanii swemu biesiadnikowi.

5. Historya dwóch nieszczęśliwych.

Podczas całej wieczerzy margrabia nie spuszczał z oka swojego gościa. Im więcéj przypatrywał się jego profilowi tém bardziéj utwierdzał się w przekonaniu, że zna pewną osobę niezmiernie podobną do kawalera. Gaskończyk wzbudzał w nim prawdziwą ciekawość, to téż dolewał mu wina tak często i obficie, że pan de Saint-Beat, chociaż nader spragniony, uczuł nareszcie, że zbytnie użycie wina może spowodować nieprzyjemne następstwa.
Przy podaniu deseru kawaler zdawał się zupełnie przytomnym. Uśmiechał się do margrabiego odkrywając w ustach dwa rzędy ostrych i białych zębów przypominających zęby u rysia. Oczy miał zaiskrzone; policzki pokryte silnym rumieńcem. Margrabia i kawaler pod koniec wieczerzy zdawali się już być starymi przyjaciółmi.
Wszelako pan de Saint-Beat zachowywał milczenie. Był to przezorny człowiek, ten nasz Gaskończyk, bo przeciwności wyrobiły jego charakter umiejący w potrzebie zapanować nad rozumem i sercem.
Nie widział wszakże nic złego w chęci powiedzenia margrabiemu swojéj historyi i aby wynagrodzić go za gościnność, po chwili namysłu rozpoczął opowiadanie przyczyny i celu swéj podróży.
— Było nas dwoje, moja siostra i ja. Matka umarła nam wkrótce po przyjściu na świat siostry która naturalnie jest młodszą odemnie. Ma ona 21 lat, a ja mam 26.
Ojciec umarł przed dziesięciu laty i trudno byłoby mi powiedziéć, w jaki sposób zakończył życie. Jedni utrzymują, że będąc na polowaniu został poszarpany przez dzika. Drudzy, niby lepiéj świadomi rzeczy a szczególniéj Bigoń, mój lokaj, twierdzą, że po przegraniu w karty całego mienia, przebił się rapirem.
Najmniej wątpliwém zaś jest to, że pozostawił mnie z siostrą w wielkiéj nędzy. W siedemnastym więc roku życia mojego, jako paź wstąpiłem do służby u hrabiego d’Argèlles. Bil on mnie nielitościwie i do tego stopnia, że zniecierpliwiony, pewnego dnia nawzajem wytuzowałem pana hrabiego. Zostałem wypędzony ze służby.
Dopiéro nieco późniéj zrozumiałem, że duma jest złym poradnikiem i jakkolwiek szlachcic prześladowany od losu, nie powinienem był tak bardzo uważać na odbierane razy.
Rozgniewany pan d’Argèlles tak się mścił i prześladował nas, że lękano się w całéj okolicy udzielenia nam jałmużny z kawałka chleba.
Co począć? Powziąłem zamiar wstąpienia do służby wojskowéj, ale akurat brak mi było jednego pistola na podróż do Tuluzy, do Perpignan, lub do Bayonny, gdzie mogłem snadno wejść w stosunki z oficerami króla.
Z drugiéj strony łudziłem się nadzieją wygrania procesu, rozpoczętego przed dwudziestu laty między moją rodziną a hrabiami de Montleon.
— Gdybym był wygrał ów proces, wszedłbym w posiadanie majątku, który dozwoliłby mi drwić z pana hrabiego d’Argèlles i ze wszystkich kijów, jakie rosną w jego lasach. Niestety, stało się to co się zwykle dzieje w takim razie. Sędziowie prezydujący w Foix zażądali odemnie pieniędzy; nie miałem ich! Żaden prokurator nie chciał stanąć w mojéj obronie. Pan de Montleon, mimo swéj złéj sprawy wygrał proces. Za koszta, których nie byłem w stanie opłacić, osadzono mnie w areszcie, gdzie pozostawałem przez lat dwa.
Przez ten czas siostra moja wyrosła na bardzo piękną osobę. Dobijano się o nią. Nawet hrabia d’Argèlles kazał mi oświadczyć, że gotów łożyć na appellacyę w moim procesie do sądu w Tuluzie, bylebym upoważnił siostrę moją do rezydencyi w jego zamku w charakterze damy honorowéj panny d’Argèlles.
Odpowiedziałem panu d’Argèlles, że gdy siostra moja obywa się bez damy honorowéj, to panna d’Argèlles również może się bez niéj obyć.
Podówczas to, pewien szlachcic Sabandzki, powracając z Hiszpanii, zobaczył moją siostrę i szalenie się w niéj rozkochał.
Jak tylko dowiedział się, że pochodzi ona z rodziny de Saint-Beat, przybył do mego więzienia i prosił o jéj rękę.
Ponieważ siostra moja życzyła sobie tego związku, chętnie zgodziłem się na jego prośbę; poślubiła więc szlachcica, który téż wkrótce zawiódł ją do Klermont, przyobiecawszy wydobyć mnie ze szponów moich wierzycieli i uwolnić z więzienia. I w rzeczy saméj przed pięciu miesiącami odebrałem od siostry summę dostateczną na zaspokojenie tych łotrów i z pozostałym mi pół pistolem wyszedłem z kozy.
Co zrobić z pół pistolem, panie margrabio? Nie mogłem pozostać w mieście, w którém mnie obito i uwięziono, ale téż nie mogłem opuścić go bez pieniędzy.
Czekałem więc nowej pomocy od siostry, żyjąc tymczasowo z jałmużny. Pewnego dnia odebrałem bilecik, zawierający te słowa:
„Jestem wdową, jestem bogatą, przybywaj do Klermontu“.
Ale widocznie bogactwo, czy téż owdowienie, pozbawiły przytomności moją siostrę; bowiem oddawca oprócz bileciku nie miał nic innego do wręczenia mi. Jednakże patrz, panie margrabio, jak nieraz Opatrzność kieruje sprawami ludzkiemi i nadaje im niechybny popęd.
W owym czasie mieszkał w Argèlles człowiek, którego rodzina oddawna służyła mojéj rodzinie. W chwili naszego upadku, człowiek ten opuścił u nas służbę i z pomocą zaoszczędzonego kapitaliku założył w Argèlles sklep korzenny, który w krótkim czasie zaczął znakomicie prosperować.
Człowiek ten, winienem panu dodać, jest obecnie moim lokajem i nazywa się Bigoń. Przywiązał się do mnie, ale jest on nieznośnym gadułą, obrzydliwym chciwcem i sknerą, tchórzem jakiego jeszcze święta ziemia nie nosiła.
Bigoń prowadził należycie swoje interesa. Handlował z Hiszpanami i dość prędko zbogacił się. Poczciwcy w Argèlles zazdrościli mu i poczęli nazywać go panem Bigoń.
Muszę tu wyznać, że tylko dzięki Bigoniowi uniknąłem śmierci głodowéj. Co chwila odwiedzałem go, i zawsze znalazłem u niego chleb, trochę wina i nocleg, a jakkolwiek nieraz poufałość jego przechodziła wszelkie granice cierpliwości, to jednakże będę mu na zawsze wdzięcznym za to, co dla mnie uczynił.
Na nieszczęście sobie Bigoú uprzykrzył stan kawalerski. Pewnego poranku, opowiedział mi, że bardzo podobała mu się pewna młoda panienka w Argèlles, i że postanowił oddać swéj bogini serce, rękę i sklep.
Wyjawił mi nazwisko przyszłéj pani Bigoń. Wiedziałem, że ta osoba jest nadzwyczaj płochą panienką, bardzo przebiegłą, zalotną, słowem, strasznie niebezpieczną żoną dla takiego męża jak Bigoń.
Starałem się odwieść go od zamysłu poślubienia téj donzelli. — W słowach moich dopatrywał tylko egoizm. Wyobrażał sobie, że jedynie z obawy postradania przytułku, jaki miałem u niego, stawałem się przeciwnym jego ożenieniu.
Przymówka była zbyt obrażającą, abym mógł dłużéj pozostać pod gościnnym dotąd dla mnie dachem. Opuściłem Argelles, schroniłem się w sąsiednie lasy, postanawiając żyć jak pustelnik w nadziei lepszych dni.
W razie jednakże, gdyby siostra moja potrzebowała odnaleźć mnie, wskazałem Bigoniowi miejsce mojego przyszłego pobytu.
Przez dwa miesiące nie słyszałem nic o Bożym świecie. Dopiéro pewnego wieczoru, gdy wchodziłem do lepianki którą zamieszkiwałem, ujrzałem osła przywiązanego do okna a przy nim człowieka czekającego mego przybycia.
— Był to Bigon. Rzucił mi się do szyi, całował, płakał, śmiał się, wreszcie powiedział:
— „Ach! jakże miałeś pan słuszność panie Telemaku“.
Domyślałem się o co szło, ale nie potrzebowałem pytać Bigorria, aby utwierdzić się w moich domysłach.
Wyobraź pan sobie, że jestem człowiekiem zrujnowanym.
— Bah!
— Nie inaczej. — I mogę zaręczyć panu, że nie z własnéj winy. Inezilla, moja żona, jest pierwszorzędną łotrzycą! — Ach! gdybyś pan wiedział o wszystkiém, panie Telemaku! Żmija! padalec! smok! bazyliszek! Nie chciałem pana słuchać! powinieném był przewidziéć. Jestem ukarany! jestem durniem! jestem świnią! jestem jeszcze coś więcéj...
Po tém wynurzeniu się, Bigoń wyrwał sobie kilka kosmyków z głowy i opowiedział mi jak jego sklep korzenny stopniał w rękach Inezilly.
— Lubila ludzi zbrojnych, nieszczęśliwa! I to mnie zgubiło. Co dzień to inny przychodził. Byli-to brat, to jakiś krewny, to siostrzeniec, to szwagier, to chrześniak. Obdarowywała ich pieszczotami i łakociami ku wielkiéj mojéj rozpaczy. Kobieta ta ma kuzynów we wszystkich armiach europejskich. Są to Francuzi, Hiszpanie, Baskowie, Włosi, Flamandczycy, Anglicy i Bóg wie jakiéj narodowości. Wszystko to jadło, piło a przechodnie patrząc śmieli się ze mnie. Z czego się śmieli, dowiedziałem się doraźnie wczoraj wieczorem. Łotrzyca uciekła, zabrawszy wszystkie pieniądze i pozostawiając pusty sklep.
— I Bigoń przeczytał mi list który jego zbiegła połowica napisała przed swoim odjazdem.

Kochany mężu!
„Muszę ci wyznać, że zapach korzeni chwyta mnie za gardło i dusi.“

6. Eulogiasz.

Opowiadanie Bigonia mocno bawiło margrabiego d’Espinchal.
— A to prawdziwie — rzekł on — herod baba ta jéjmość Inezilla. Albo się bardzo mylę, albo téż znam łotrzycę nadzwyczaj do niéj podobną, ale ciągnij pan dalėj i racz skosztować tego kanaryjskiego wina.
— Wyborne zachwalił Gaskończyk, wypróżniając swą szklankę, poczém mówił daléj: — Skorom przebiegł oczyma ten dziwaczny list, zapytałem Bigonia co nadal zamyśla począć. Facet odpowiedział mi, że wcale go to nie niepokoi i że zamiast żądać odemnie usługi, któréj nie mógłbym mu wyświadczyć, on przeciwnie przychodzi wybawić mnie z kłopotu.
Zdziwiło mnie to niemało. Ale Bigoń rzekł mi następnie:
— Moja żona okradła mnie ze wszystkiego co mogła, spodziewałem się podobnego wydarzenia. Wszelako ocaliłem siedem do ośmiu tysięcy liwrów ukrytych w bezpieczném miejscu. Lecz że niechcę nadal pozostać w tym kraju gdzieby się wyśmiewano ze mnie, powziąłem następujące postanowienie.
I odkrył mi swój plan. Zaproponował pożyczyć mi sześćdziesiąt pistolów na podróż, bylebym zgodził go za swojego lokaja w Klermont, w razie jeżeli znajdę przy mojéj siostrze odpowiednie stanowisko. Naturalnie, że przyjąłem propozycyę z całego serca, zaopatrzyłem się w szkielet pegaza, który obecnie posila się w pańskich stajniach, Bigoń zaś dosiadł osła, i oto jesteśmy.
Margrabia d’Espinchal zamyślił się przez chwilę, potém zapytał kawalera:
— Czy raczysz pan powiedziéć mi nazwisko męża siostry pańskiéj?
— Jan de Saint-Herment — odpowiedział Gaskończyk.
Margrabia zadrżał.
— Saint-Herment! — odparł po chwili. — A toż ja go bardzo dobrze znałem, a nawet szczycę się przyjaźnią baronowéj Herminii.
— Herminia! Tak, to jest imię mojéj siostry.
— Otóż i odkryta zagadka. Od godziny łamałem sobie głowę do kogo pan jesteś podobny. Wprawdzie mam zwyczaj zawsze upatrywać podobieństwo. Twoje zdrowie kawalerze i zdrowie pięknéj Herminii de Saint-Herment!
Kawaler wypróżnił szklankę nie wiedząc bardzo co robi i nie zważając na dziwny blask oczu pana d’Espinchal.
— A teraz, panie margrabio — rzekł — pozwól mi wyznać ci, że jestem niezmiernie zmęczony.
W téj chwili pojawił się Malseń.
— Czy pokój zielony gotów? — zapytał margrabia.
— Każę go przygotować, panie margrabio — odparł intendent, wychodząc i zataczając się nieznacznie.
Ale pan d’Espinchal, którego bacznéj uwagi nic ujść nie mogło, dał zauważyć Gaskończykowi postawę nieco chwiejącą się swego intendenta.
— Pan znasz już niedogodności niedostatku, panie kawalerze — ale obcemi ci są niedogodności bogactwa. Naprzykład! Oto łotr ten już nieźle jest pijany a będzie jeszcze więcej nad ranem. Gdybyś nie był tak zmęczonym, zaprosiłbym cię na przedstawienie godne, na honor, widzenia.
Gaskończyk na wpół śpiący, ale cudowną silną wolą trzymając oczy otwarte, skinął nieznacznie głową.
— Wyobraź pan sobie — mówił daléj margrabia — że ci dwaj łotrzy kapelan i intendent, co noc schodzą się i wyprawiają sobie bachanalie, które niezmiernie bawią mnie, témbardziéj, że nie jestem przez nich widzianym.
— Ach! zawołał Gaskończyk nie domyślając się dla czego bachanalie służby bawiły margrabiego. — I dla czegóż pan ich nie wypędzisz?
— A to na co? Znam ich słabostki. Obawiałbym się, aby inni nie mieli gorszych skłonności. Wprawdzie, gdy tych dwóch kamratów upije się, co nieraz bawi mnie, jednakże nie zawsze schlebia mi to, bo są to oszczercy jakich mało na świecie. Obgadują mnie w okropny sposób nadając mi przeróżne, niezbyt miłe przydomki.
— I... pan ich nie wypędzasz? — powtórzył Gaskończyk, którego dziwne zwierzanie się margrabiego wytrzeźwiało po trochu.
— Nie wypijają mi wino, żartują sobie ze mnie, bałamucą moje wassalki; ale są dla mnie zabawką jak figurki z klejonego papieru którym nadaję ruch za pomocą nitek trzymanych w ręku.
— Do kaduka! podobna filozofia zaszczyt panu przynosi; ale pozwól mi powiedziéć ci, panie margrabio, ponieważ jesteś tyle łaskaw dla mnie i gdy otwartość...
— Mów, kochany kawalerze, mów...
— A więc wyznaję szczerze, że nie rozumiem dla czego w téj okolicy nie uważają pana za filozofa.
Dziedzic Massyaka wybuchnął śmiechem.
— Ah! — wyrzekł — spodziewałem się tego: pochodzę ja, kochany kawalerze, z silnéj i śmiałéj rassy; to téż odziedziczyłem rodowe przywary i cnoty.
— Muszę oświadczyć ci, panie margrabio, że od chwili mojego z nim poznania się dopatruję w nim tylko te ostatnie.
Margrabia uśmiechnął się.
— Chyba — ciągnął daléj kawaler — żebyś pan tak jak jego kapelan pił czystą wodę przy stole a upijał się każdéj nocy.
— Gdy się lepiéj poznamy, kawalerze, przekonasz się, że nie jestem obłudny. Jak skoro raz coś sobie zamierzę, to wszelkiemi sposobami, ale tylko godziwymi staram się dopiąć celu. Miałem, mam i miéć będę nieprzyjaciół; ale muszą mi to przyznać, że nigdy nie dopuściłem się podłości. Jestem gwałtowny, wiem dobrze o tém. Zaspakajam swoje żądze lub zachcianki w sposób jaki mi przypadnie do myśli, wiem i to; ale na krew Chrystusa! gdy się porównywam ze szlachtą okoliczną, to muszę sobie przyznać, że o wiele więcéj wart od nich jestem.
Margrabia wymówił te słowa w sposób tak okazały, taka dumna szczerość rozlała się po jego obliczu, że Gaskończyk nabrał przekonania, iż człowiek ten czyni źle w przekonaniu, że ma do tego pewne prawo.
Patrzył na niego jak na djabła, zbrojnego w sofizma i paradoxy jakiemi się zwykł posługiwać.
Nie mógł wszelako uniknąć pewnego rodzaju podziwu i przygotowywał się do zbijania dowodzeń margrabiego. Gdy w progu drzwi ukazał się Malseń.
— Czerwony pokój już gotów — wyrzekł.
Jakto! czerwony! — zawołał margrabia — mówiłem ci, błaźnie, zielony!
I zwracając się do swego gościa dodał:
— Zielony pokój jest najwygodniejszy i najlepszy w zamku.
— Dziękuję ci panie — odrzekł kawaler. — Przykro by mi było sprawić w zamku najmniejszy nieład. Będę bardzo zadowolony z czerwonego pokoju.
Pan d’Espinchal rzucił gniewliwe spojrzenie na swego intendenta i życzył dobréj nocy gościowi.
— A mój lokaj? — zapytał kawaler.
— Panie — rzekł Malseń — lokaj pański znajduje się w téj chwili w towarzystwie naszego wielebnego kapelana... świątobliwego człowieka, panie kawalerze... bardzo świątobliwego! Ale jeżeli potrzebnym jest panu, to natychmiast go tu przyślę.
— Nie potrzeba — rzekł kawaler — proszę go tylko uprzedzić, że jutro o 5-téj godzinie z rana opuszczamy ten gościnny zamek.
— Hola! Kawalerze — zawołał margrabia — ani myślę zezwolić na to! Opuścić mnie tak prędko! Mam nadzieję, że nie odmówisz mi pan swego towarzystwa do Klermont, dokąd jutro wybieram się.
— Ah! pan jedziesz do Klermont?
— Tak jest. Czy pan nie wiesz, że będzie tam pojutrze wielka uroczystość z powodu installacyi nowego gubernatora księcia de Bouillon?
— Zupełnie nie wiedziałem o tém. Ale...
I kawaler rzucił na swe wytarte ubranie, na swoje nędzne obuwie, spojrzenie pełne rozpaczliwéj wymowy.
— Nie kłopocz się o tę bagatelę, kawalerze — rzekł margrabia. — Jestem pańskim przyjacielem i pragnę żebyś nawzajem był moim.
Kawaler chciał protestować.
— Wiem z góry co chcesz mi powiedziéć — odparł margrabia. — Nie sądź wszelako żebym miał być zupełnie bezinteresownym. Jestem w wyjątkowém położeniu; potrzebuję przyjaciela szczerego i wiernego i mam nadzieję żem go w panu znalazł. Ale daruj, że cię tak długo zatrzymuję: sen rozmarza cię. Do jutra.
Rozeszli się jak starzy przyjaciele. Kawaler poszedł do czerwonego pokoju, który zastał już przygotowany; margrabia pod pozorem użycia świeżego powietrza, udał się w dziedzińce zamkowe.
Wybiła jedenasta godzina. Tysiące gwiazd świeciło na niebie a księżyc przedzierając się przez obłoki rzucał na ziemię smętny i ponury blask.
— Trzymam w ręku brata! — wyrzekł margrabia zacierając sobie ręce, — prędzéj czy późniéj siostra musi stać się uległą méj woli.
Wszedł do skrytki o któréj już wspominaliśmy i zapalił małą lampę. W ręku trzymał róg z prochem; przywiązał go do sznurka, spuścił wzdłuż muru i czekał.
W kilka minut potém dał się słyszeć plusk w wodzie otaczającéj zamek, jak gdyby rzucił się ktoś do niéj; po chwili postać ludzka ukazała się przy skrytce.
— Eulogiusz? — zapytał margrabia..
— Jestem odrzekł głos ponury.
— Masz róg z prochem?
— Mam, dziękuję.
— Nie odchodź jeszcze...
— Czego żądasz?
— Czy kochasz mnie zawsze, Eulogiuszu? \
— Wiesz o tém dobrze.
I głos ponury zamienił się w tkliwy.
— Słuchaj... Jutro jadę do Klermont.
— O któréj godzinie?
— O piątéj z rana.
— Dobrze, ruszę o czwartéj.
— Zrozumiałeś mnie?
— Tak!
— Czy potrzebujesz czego?
Eulogiusz roześmiał się.
— Niebo jest pogodne — odrzekł. — W lesie pełno zwierzyny, kule moje niosą daleko; jestem zdrów i silny.
— Do widzenia.
I stworzenie które kawaler de Saint-Beat nazywał dzikim, Bigoń człowiekiem leśnym, a margrabia Eulogiuszem, rzuciło się znowu do wody i znikło.
— On prawdziwie jest do mnie przywiązanym — pomyślał margrabia — a jednak on to najbardziéj powinien mnie nienawidziéć.
Poczém pan d’Espinchal wolnym krokiem powrócił do zamku.

7. Dokąd prowadzi bezsenność.

Pokój czerwony nie był jednym z najgorszych w zamku Massyak. Nazwa: czerwony, nadaną mu została od czasu kiedy w 1627 roku kardynał de Richelieu, naówczas negocyator pokoju w Angers, przebył w nim noc jedną.
Gdy w dwa lata potém Richelieu został kardynałem, panowie na Massyaku zwykli byli mawiać:
„Oto pokój w którym nocowała czerwona przewielebność“.
Pan de Saint-Beat mimo silnego strudzenia zauważył, że w łóżku były trzy materace, zbytek bardzo rzadki w Argelles, i nie zajmując się bynajmniéj przyczyną zaczął przygotowywać się do użytkowania z nich.
Położył się więc do łóżka tak jak niegdyś musiał to uczynić wielki kardynał. Ale czy to dziwne rzeczy jakie zauważył w zamku Massyak, czy też pod wpływem rozmaitych myśli, dość, że fantastyczny bożek Morfeusz nie raczył skleić mu powiek.
Próbował zamykać oczy ale nadaremnie. Co chwila otwierały się one, wyłupiaste, lękliwe jak gdyby jakiś straszny przedmiot przesunął się przed nimi. W takiém położeniu które nie było ani snem ani czuwaniem, słyszał jak wybiła dwunasta godzina, potém wpół do pierwszéj.
— Czybym za dużo wypił? — rzekł do siebie Gaskończyk.
Wstał, po omacku odszukał karafkę z wodą, wychylił ją prawie do dna, następnie, ponieważ sen odbiegł go zupełnie, zbliżył się do okna, otworzył, i wyjrzał na zewnątrz.
Widok jaki się przedstawił panu de Saint-Beat nie był zbyt rozległy. Na przeciwko okna sterczał mur wysoki okalający małe wewnętrzne podwórko.
Ponieważ było dość ciemno a okno znajdowało się w cieniu, mógł przeto widziéć nie będąc widzianym. Lecz cóż mógł dojrzéć? puste podwórko, wysokim porosłe chwastem którego nieprzejrzyste gałęzie jeszcze bardziéj dodawały cieniu. Wszelako nieprzezwyciężona ciekawość trzymała go na miejscu. Zniknęło utrudzenie. Co chwila spodziewał się dostrzedz coś nadzwyczajnego.
W zamku słychać było jeszcze jakiś ruch, ale nie podobna było oznaczyć jego rodzaju. Był to jakby szmer dalekich głosów, stłumionych śmiechów, brzęku szklanek uderzających jedna o drugą.
Przypomniał sobie słowa margrabiego.
— Do kroćset! — zawołał — założyłbym się o sześćdziesiąt pistolów Bigonia, że to wielebny kapelan baraszkuje z intendentem.
Pusty śmiech porwał kawalera i musiał odsunąć się od okna, aby nie zbudzić sąsiadów jeżeli mogli znajdować się w pobliżu.
Po przejściu tego napadu, wrócił do okna i obserwował. Podług spostrzeżeń jakie uczynił, pokój czerwony powinien się znajdować od tyłu zamku, i nie wątpił aby pokój sypialny margrabiego nie był od frontu; widział bowiem światło w oknach pierwszego piętra i mniemał zresztą dość słusznie, że gospodarz musiał obrać sobie najwygodniejszy i najwystawniejszy apartament.
Z drugiéj strony szmer jakiś go dolatywał który zdawał się pochodzić z ubocznego końca zamku a margrabia musiał bez wątpienia ten pawilon przeznaczyć dla służby zamkowéj, tém bardziéj, że widocznie on był w gorszym stanie od reszty budynków téj staréj magnackiéj siedziby.
Gaskończyk nasz w kilka sekund powziął zupełne postanowienie; a jakkolwiek był nadzwyczaj ostrożnym i rozważnym, wszelako został owładnięty nieprzezwyciężoną ciekawością.
— Muszę podejść tych łotrów! — rzekł do siebie.
Domyślał się bowiem, że Bigoń, ten znany mu bibosz, musi znajdować się w towarzystwie mnicha i intendenta. A że z okna do ziemi nie było więcéj nad piętnaście stóp, postanowił wydostać się z pokoju przez okno.
W tym celu przymocował swój temblak do starego haka wbitego przy oknie w murze i po rzemieniu spuścił się po cichu na ziemię.
Blízko dwie minuty posuwał się w cieniu trzymając się muru, nagle zatrzymał się. Głosy dochodziły go wyraźnie jakkolwiek mówiący starali się je stłumić.
Ale daremnie szukał wokoło siebie, nigdzie nie mógł dopatrzéć żadnego okna ze światłem.
U stóp muru rozpościerały się pęki pokrzyw i chwastu, oświetlone promieniem księżyca. Kawaler zauważył, że to blade światło nie wszędzie miało jednakowy kolor, gdzieniegdzie białawy to znów czerwony. Zdziwiony odsunął zlekka część téj dzikiéj roślinności.
Zwycięztwo! Zakrywała ona otwór wejścia, przez szpary którego, odblask dużéj lampy migotał w cieniu a mieszając się ze światłem księżyca kolorował światło. Nachylił się nad otwór i oto co ujrzał.
W rodzaju sklepionéj i głębokiéj piwnicy, wznosił się sosnowy stół zastawiony półmiskami, talerzami i butelkami różnego gatunku. Trzech ludzi siedziało za stołem pijąc, jedząc i zamieniając od czasu do czasu dość tłuste żarty.
Młoda wieśniaczka w malowniczym stroju góralek Sabandzkich, posługując, śmiała się i piła kolejno ze szklanek biesiadników.
Byli to jak przewidział pan de Saint-Beat, don Klaudyusz Gobelet, Malseń i Bigoń.
Mnich przywoływał tę młodą wieśniaczkę imieniem Martynka.
Pan de Saint-Beat słuchał przez chwilę rozmowy tych nicponiów.
— Czyż nie świetna myśl? przyznaj Malsen, — mruczał mnich. Ta piwnica jest głuchą i milczącą jak grób! Niech mnie djabli porwą jeżeli ten cymbał margrabia odnajdzie nas tutaj.
— Témbardziéj — dodał Malseń, — że to w téj saméj piwnicy wprawdzie, już dość dawno temu, zagrzebałem biedną wdowę margrabiego Jana de Chateaumorans. Pani d’Espinchal nie chciała zezwolić aby ją pochowano pod kaplicą, w grobach familijnych w mniemaniu, że i tak robi wielką łaskę nałożnicy.
— Nałożnicy, nałożnicy — mruknął mnich — Przecież nią nie była, skoro margrabia Bernard zgwałcił ją.
— Brrr... — jęknął Bigoń; — nie mówmy o tém panowie. Hum! pochowano tu kogoś. Nie dziw więc, że margrabia Gaspard nigdy tu nie zajrzy. Ja także nie lubię sąsiedztwa umarłych, to mi apetyt odbiera.
— Pijmy więc i pokój umarłym dodał kapelan.
— Jednakże panowie — wtrącił Bigoń — pozwolicie mi téj małéj uwagi. Chciałbym wiedzieć coby też powiedział margrabia, gdyby nas tak zszedł z nienacka.
— Tchórzysz Bigoniu! — zapytał mnich.
— Nie, tylko pan mój zaleca i powtarza mi zawsze ostrożnie... ostrożnie...
— Przy sposobności twój pan robiłby tak jak my teraz — mruczał Malseń, którego nawet przy pijatyce nie odstępował zły humor. — A toż mi świętoszek nasz pan Gaspard d’Espinchal; ktoby go nie znał! Sultan który utrzymuje cały seraj.
— Seraj — powtórzył Bigoń.
— Zapewne. Widziałeś, czy pozwolił komu ze służby otworzyć bramę zamkową. Boi się, żeby kto nie zakradł się do jego wieży Montel; nieprawdaż don Gobelet?
— Przyznaję, że pod tym względem margrabia jest raczéj Turkiem aniżeli chrześcianinem. To téż powtarzam mu bezustannie, że mu kiedyś będzie ciepło. Sędziowie w Riom nie żartują, a panowie mężowie i panie mężatki nie bardzo są zadowoleni z jego postępków. Martynko, nieprawdaż?
— To taki piękny pan, ten nasz pan — odrzekła wieśniaczka.
— Ty trzymasz za nim? — zapytał mnich.
— Co nie to nie; ale jego tak lubią wszystkie panie w Riom i Klermont. A panie są zawsze silniejsze od mężczyzn, to też pan margrabia może się tylko lękać jakiéj zasadzki zazdrosnych mężów... mających prawo.
— No! no! wolałbym ja być w skórze tego oberwańca Eulogiusza, aniżeli w skórze jaśnie pana Gasparda d’Espinchal margrabiego de Massyak.
— Jużeś mi wspominał o tym Eulogiuszu — rzekł Bigoń — i mieliśmy też honor spotkać go na drodze, jak to już wam opowiedziałem, że z całą szlachetnością odmówił pół pistoli zaofiarowanéj mu przez mego pana. Ten człowiek leśny... jest w dostatku?
— To nie powinno obchodzić nas — rzekł stanowczo Malsen. — Eulogiusz istnieje, ot i wszystko co można powiedziéć.
— Oh! to mi jest zupełnie obojętném, wolałbym zwiedzić seraj.
— To nie trudno — wyrzekła wieśniaczka — teraz noc, przy pomocy drabiny i ostrożności...
— Pokażesz mi drogę Martynko?
— Chętnie, jeżeli ci panowie pójdą z nami.
— Ja się nie ruszam — rzekł mnich.
— Ani téż ja dodał Malsen.
Bigoń nie nalegał, ale pan de Saint-Beat, który niewidzialny uważał całą tę scenę, dostrzegł, że jego lokaj uśmiechał się i podrapał po nosie. U Bigonia był to nieomylny znak, że świetna myśl wyrodziła się w jego mózgu.
— Zaczyna to być ciekawém, — pomyślał sobie kawaler.

8. Noctium phantasmata.

Dość już słyszał pan de Saint-Beat. Pod osłoną drzew przeszedł podwórze i dotarł do muru zewnętrznego. O czterdzieści do pięćdziesięciu kroków ujrzał ową sławną wieżę Montel której ponura i ogromna sylwetka, poważnie odbijała się na szarym tle nieba.
Gdyby Anna Radcliffe żyła i napisała w XVII wieku swój sławny romans, kawaler mógłby chwilowo mniemać, ze się znajduje we Włoskiéj siedzibie Udolfa. Jakieś tajemnice snuły się około niego, co chwila potrącał o jakieś dziwo a sposobność dość mu sprzyjała.
— Do kroćset! — zawołał — idźmy do końca. Ten margrabia zajmuje mnie nawet ze swemi występkami, zresztą nie będzie to dla mnie bez korzyści, bo jeżeli kiedyś zostanę bogatym będę już wiedział co się dziać może w moich prowincyach. Na honor, że to coś warte wiedzieć co mówi służba o swoim panu.
I posunął się daléj wzdłuż muru aż do podziemnéj dębowéj galeryi, wybitéj w murze otoczenia i osłoniętej silnemi żelaznemi kratami.
Tu zatrzymał się i czekał. Lekki południowowschodni wiatr powiewał. Liście drżały na drzewach przyjemnym melodyjnym szmerem. Zdala dolatywały dźwięczne, melancholijne tony słowika.
Kawaler de Saint-Beat oparł głowę o kratę. Nagle słowik umilkł. Zewnątrz muru dał się słyszéć szelest jak gdyby zwierz jaki przedzierał się przez zarośla i krzaki. Kawaler wstrzymał oddech.
Dwa głosy zcicha zamieniły te słowa:
— Nie ma go na wieży?
— Nie!
— Jestem tu od dwóch godzin; nie otwierał tych drzwi.
— Więc nikt nie wychodził?
— Nikt.
— Daremnie czekać tu dłużėj. Widać nie ma zamiaru odwiedzić dzisiejszéj nocy wieży Montel.
— Szkoda, proboszcz z Massyak poświęcił mi kule.
— Nic straconego. Jeden ze służebników zapewniał mnie, że jutro ma jechać do Klermont.
— Czy w liczném gronie?
— Dwunastu zbrojnych.
— Do czarta!
— Bagatela. Wiesz, że to fantastyk.
— Tak. Gdy dosiędzie swego czarnego ogiera, leci o ćwierć mili naprzód przed swoją eskortą.
— Na to téż rachuję.
— Powiedz mi swój plan.
— Chętnie. Czterdziestu ludzi margrabiego de Saillans są z nami.
— Dobrze, ale pan de Saillans?
— Mniejsza o niego. Pan de Saillans nienawidzi pana d’Espinchal chociaż się go lęka. Jeżeli oswobodzę go od margrabiego, będzie bardzo zadowolony jeżeli nam się nie uda, będzie łajał pozornie swych ludzi. Oto cała rzecz.
— A więc rzecz skończona.
— Nie jeszcze, ale będzie dziś w nocy.
— Gdzie?
— U mnie. Noel Montkla, dawny sługa Chateaumoransów a dzisiaj panów de Saillans, jest w téj chwili w mojém mieszkaniu. On dowodzi ludźmi pana Saillans.
— Na Boga wolałbym już tego przeklętego margrabiego trzymać na celu. Z temi wszystkiemi matactwami, zobaczysz, że nam się znów wymknie.
— Bądź spokojny, panie Szandor. Równie prędko chciałbym pomścić moją córkę jak ty siostrę.
Mężczyzna którego nazwano Szandor, musiał powstać, bo pan de Saint-Beat usłyszał głos jego donośniej mówiący:
— Niech i tak będzie. Ale ostatni to już raz działam wspólnie z tobą: rozumiesz panie Langon? Jeżeli nam się jutro nie uda, na djabła te wszystkie ostrożności i tajemnice! Z moim muszkietem stoję przed bramą zamku i jak psa zabijam d’Espinchala za pierwszém jego przestąpieniem progu.
— Tak samo jakeś go już zabił przed miesiącem.
— Przed miesiącem miałem zwyczajne kule, a wiesz, że one bezsilne na tego djabła. Ja który kulą zabijam grzywacza w lot! Gdyby go szatan nie osłaniał!... Ale teraz mam kule z dobrego mosiądzu, poświęcone, takie, jakich potrzeba na czarownika.
— Więc jutro będziesz z nami?
— Najpierwszy.
— Nie będziesz spał dzisiejszéj nocy?
— Na co od chwili jak sromota weszła do mego domu sen uleciał zeń. Biedna Blanka!... Miała iść za mąż za podleśnego pana de Kussak! I ten człowiek wyrwał ją nam... Ach! łotr rozbójnik!
Pan de Saint-Beat słyszał jak Szandor płakał: płacz ten ojca ścisnął go za serce. Szandor zapytał dzikim tonem?
— O któréj godzinie?
— Wyjeżdża o piątej z rana.
— Gdzie zasadzka?
— Przy moście Alagnon.
— Dobrze! Będę tam.
Szelest gałęzi powtórzył się i pan de Saint-Beat zrozumiał, że obaj rozmawiający oddalają się. W umyśle jego wszczęła się gwałtowna walka. Mnich, Malsen, Bigoń, seraj, wieża Montel, wszystkiego zapomniał na chwilę. Odurzony, chwiejący się, niezdolny zebrać myśli, szukał drogi aby powrócić do swego pokoju.
Ale łatwiéj było zejść aniżeli dostać się napowrót. Na szczęście gałąź drzewa wisiała przed oknem. Kawaler wdrapał się na drzewo, chwycił za gałęź, następnie za rzemień. Odsadził się i wskoczył do pokoju.
— Co teraz począć? — pytał sam siebie wsuwając się do łóżka. — Widocznie, że ci ludzie mają ważne i silne urazy do margrabiego. Jakiem prawem mam stawać między zemstą i zasłużoną karą? Czyż nie stałbym się w pewnym stopniu wspólnikiem zbrodni margrabiego? Nic nie powiedział na swoje usprawiedliwienie się, przeciwnie chełpił się ze swych czynów.
I rozognione czoło opuścił w dłonie, poczém w kilka minut głębokiego rozmysłu:
— Jakto! — zawołał — podchwyciłem tajemnicę i mamże ją zachować w sekrecie. Czyż margrabia nie obsypał mnie gościnną uprzejmością, za którą mam go zdradzić! Boć by to było oczywistą zdradą. Zresztą, czy ci ludzie są pewni tego co mówią? Jeżeli zamordują margrabiego, czyż nie stanę się ich wspólnikiem?
Podobne rozumowanie doprowadziło go do postanowienia:
— Uprzedzę margrabiego, aby się miał na ostrożności, ale nie wymienię nikogo.
Zadowolony z takiego postanowienia, wyciągnął się w łóżku i przygotowywał do spania, gdy szelest szybkich kroków odezwał się na schodach.
— A to co nowego? — szepnął z przerażeniem.
Przez dziurkę od klucza w drzwiach jego pokoju dochodził go głos wołający:
— Panie Telemaku! panie Telemaku!
Poznał głos nieco piskliwy Bigonia, chociaż zdawał mu się być mocno przerażony.
— Czego chcesz bałwanie? — zapytał go.
— Otwórz pan! Otwórz! przez litość!
— Otwórz sam! Drzwi nie są na klucz zamknięte.
Bigoń wszedł ze światłem w ręku. Na jego przestraszonéj twarzy malował się wyraz głupiego zdziwienia.
— Ach! panie kawalerze! — zawołał! — gdybyś wiedział co mi się wydarzyło! wyobraź pan sobie leżałem najspokojniej w łóż...
— Ah! naprawdę?...
— Tak, śniło mi się nawet... Marzyłem w budujących słowach jakiemi mnie uraczył wczoraj wieczór kapelan tutejszy... Zacny człowiek, panie Telemaku.
— Święty człowiek, tak, wiem o tém.
— Tak, arcy święty. Nagle przebudzam się, wychodzę z pokoju na dziedziniec, widzę wieżę i udaję się w jej stronę: napotykam drabinę zapomnianą zapewne przez ogrodnika, przystawiam ją do wieży i spozieram przez okienko do małego pokoiku. Pokoik ten był oświecony. Najpierw muszę panu powiedziéć, że pan d’Espinchal jest Turkiem, i że ma u siebie seraj.
— A cóż mnie do tego?
— Panu nic; ale mnie to bardzo obchodzi.
— Ciebie?
— Nigdy byś pan nie zgadł, kogo ujrzałem w téj wieży.
— Twego osła?
— Pan się wyśmiewasz ze mnie. Otóż nie, widziałem... widziałem. Ach! to za wiele!
— Nareszcie!
— Nareszcie, ujrzałem moją żonę.
— Inezillę?
— Tak jest. Krew uderzyła mi do głowy. Zleciałem z drabiny i oto przybiegłem tu.
To szczególne zwierzenie się na wpół tylko zdziwiło kawalera; ale czuł się w obowiązku wyperswadować Bigoniowi.
— Jesteś pijany rzekł mn. — Przejrzałeś się w lustrze i zdawało ci się żeś zobaczył żonę. Lepiéj daj mi spać i sam radzę ci prześpij się trochę.
Bigoń osłupiały, powoli wycofał się z czerwonego pokoju.

9. Sześćdziesiąt a sześćdziesiąt, czyni sto dwadzieścia.

Jeżeli téj nocy kawaler de Saint-Beat nie bardzo się wyspał, prawdopodobnie Bigoń jeszcze mniėj odpoczywał. Nie było dlań arcy przyjemném ujrzéć a nawet mniemać, że zobaczył żonę która z sierżantem uciekła od niego.
— Per la cabeza de Diou! — zawołał w swoim żargonie na pół gaskonskim na pół hiszpańskim — jestem pijany, wiem o tém, ale to napewno ona, dobrze ją widziałem; poznałem jéj minę i maniery. Stała przed lustrem tak samo jak to dawniej czyniła kiedy była panią Bigoń.
I eks-kupiec wyrwał sobie kilka kosmyków z głowy.
Zwykł był dopuszczać się podobnego wybryku w nadzwyczajnych tylko wypadkach. Zresztą powiedziéć nam tu wypada dla zaspokojenia tych z czytelników, którychby mógł interesować los tego błazna, że kosmyk włosów mniéj lub więcéj na łbie Bigonia zupełnie nic nie znaczył, posiadał on bowiem obfitą czuprynę, jakiej mógłby mu pozazdrościć każdy murzyn lub merinos. W młodości swojéj podobno wieszał się za włosy, skutkiem czego stanowczo wierzył w historyą Absalona.
Słowem, gdy Bigoń, ze wszelkich możliwych rozumowań ułożył sobie pewnik, że istotnie widział swą żonę, nie był jednakże w stanie niedopuścić pewnego zwątpienia do swéj mózgownicy.
— Wydarzają się w życiu tak dziwne podobieństwa! — mruknął sobie. — Ach! gdybym był miał... Wreszcie czart zabierz babę czy to ona czy téż nie! ona!
I próbował zasnąć, ale to było nad jego siły. Usłyszał, że czwarta godzina wybiła, wstał i znowu pobiegł do pana.
Przechodząc przez korytarz prowadzący do czerwonego pokoju omało że nie potknął się w ciemności o człowieka, zgiętego pod ciężarem niezliczonéj ilości ubrań.
— Niezgrabny poczwaro! — zawołał Bigoń — dokąd tak śpieszysz?
— Do pana de Saint-Beat — odpowiedział służący.
— Jakto do pana de Saint-Beat?
— Zapewne.
— I zanosisz mu tę tandetę?
— Tandetę? panie Bigoń! Są to garnitury całkiem nowe, bardzo bogate i modne.
— Karamba! A do kogoż one należą?
— Do pana de Saint-Beat.
— Nie może być!
— Tak jest.
— Aha! pewno puścił moje sześćdziesiąt pistolów na te łachy! — mruczał ex-kupiec, dzwonnik i bakalarz z Aigelles. Oho! zmyję ja mu głowę.
I Bigoń wszedł za służącym do czerwonego pokoju. Kawaler w zupełnym negliżu siedział sobie w wygodnym fotelu, rzucając melancholijne spojrzenie na swój obdarty strój, który omal mu z oczu łez nie wyciskał.
Na widok dwóch przybyszów wchodzących bez żadnéj ceremonii, tylko co nie wybuchnął gniewem. Ale winniśmy uprzedzić czytelników, że pan de Saint-Beat, jakkolwiek Gaskończyk, umiał zapanować nad popędliwemi ruchami swego charakteru.
— Co to chcecie przyjaciele? — zapytał udanym spokojnym głosem.
— Cóż to nie domyślasz się pan — odparł Bigon! — No! no! co za fanfaronada! przyznam się żem pana nie znał z téj strony.
Telemak wytrzeszczył oczy.
— Co mówisz? kpie!
— Patrz pan! patrz-no pan tylko! krew mi się ścina w żyłach na wspomnienie! Wspaniałomyślnie pożyczyłem panu sześćdziesiąt pistolów o których nie śmiem nawet mu wspominać, a pan wydajesz je na fatałachy. To bardzo naiwne, kochany Telemaku!
Bigoń zapomniał w gorączce dodać tytułu: panie.
Kawaler wydobył z pochwy pałasz, położył go na stole a chwytając za pochwę:
— Nie rozumiem cię mój drogi przyjacielu — rzekł mu tonem zupełnéj słodyczy, mówisz do mnie szczególnym językiem. Tak widzę jest to skutkiem zbyt łagodnego mojego postępowania z tobą. Przepraszam cię. Na przyszłość inaczéj się z tobą obchodzić będę.
Powstał znienacka, chwycił Bigonia za kołnierz i pochwą od pałasza zaczął silnemi razy okładać mu grzbiet. Bigoń probował się wyrwać, ale nasz Gaskończyk, zawiędły i żylasty, miał piekielną dłoń.
— Łaski! łaski! — krzyczał Bigon.
— Aha! — mówił kawaler nie wstrzymując operacyi — pozwalasz sobie zanadto poufałości! masz łotrze! masz kpie!
— Panie kawalerze! — wrzeszczał Bigoń. — Panie kawalerze! puść mnie pan! odstąpię panu dziesięć pistolów.
— Masz jeszcze dziesięć pistolów!
— Opuszczam dwadzieścia!
— Masz, błaźnie, dwadzieścia!
Zatrzymał się chwilkę, nie wypuszczając z dłoni swego lokaja.
— Puść mnie pan, błagam cię, panie Telemaku!
— Nie będziesz gadułą?
— Będę niemową!
— Dobrze. Przeciągnij się teraz i ubieraj mnie.
— Ależ te nowe ubiory!
— To nie moje.
— Naprawdę?
— Pochwa leży jeszcze pod ręką, pamiętaj!
Bigoń umilkł.
— Pozwól mi pan zwrócić swą uwagę, panie kawalerze — rzekł przynoszący rzeczy, że mój pan margrabia d’Espinchal kazał mi przynieść te ubiory do pańskiego rozporządzenia. Nie racz pan robić przykrości odmawiając mu.
Gaskończyk zarumienił się.
— Powiedz twemu panu, że jakkolwiek biedny jestem, żadnéj jednakże jałmużny od nikogo nie przyjmuję.
— Jałmużny! oh! brzydkie słowo — zawołał świeży głos.
Margrabia d’Espinchal, wspaniale odziany i uzbrojony ukazał się we drzwiach.
Pan de Saint-Beat został olśniony. Był to w saméj rzeczy wspaniały mężczyzna, ten margrabia d’Espinchal: przy blednącém świetle lampy od rannego świtu postać jego wydawała się olbrzymią, a przybory wojenne zdobiły go niezmiernie. Podobnym był do groźnych rycerzy z czasów Ludwika Świętego.
Kawaler myślą przyrównywał się do margrabiego i uczuł się w położeniu żaby do wołu. Wszelako prędko oprzytomniał i zapytał:
— Jakże mam nazwać to co chcesz uczynić dla mnie, panie margrabio?
— Przyjacielską usługą, kochany kawalerze.
— Któréj przyjąć nie mogę, nie będąc w możności odwzajemnienia.
Bigoń zrobił straszliwy grymas i pomimo pochwy, szepnął do ucha kawalerowi.
— Przyjm pan do kata! kiedy to nic nie kosztuje.
I czémprędzéj oddalił się, nie spuszczając z oczu strasznej pochwy.
— Do licha! — rzekł margrabia uśmiechając się — jesteś nazbyt skrupulatnym kochany kawalerze. Wszystkie te łachy zaledwie warte 60 pistolów.
Pan de Saint-Beat uśmiechnął się.
— Rozumiem pana — wyrzekł natychmiast — ale po dobrym namyśle odmawiam ich przyjęcia.
Pan d’Espinchal przygryzł sobie usta i odparł:
— Zauważ, proszę cię mój młody przyjacielu, że pani Herminia siostra wasza, miała by słuszną urazę do mnie gdybym pozwolił jej bratu przedstawić się w stanie opuszczenia w jakim się znajdujesz. Jeżelibyś chciał zrzucić cokolwiek pychy z serca, wybawiłbyś mnie z kłopotu i od jéj wymówek. Pomyśl tylko, że przyjmując ten ubiór wyświadczasz mi łaskę.
Podobny argument zmiękczył upór pana de Saint-Beat. Łatwo zrozumiał, że przykro byłoby jego siostrze widzieć go pośród wytwornéj szlachty klermonckiéj w obdartym stroju. To go zdecydowało nareszcie.
— Niech i tak będzie, przywdzieję ten ubiór; ale ponieważ sam oceniasz go na 60 pistolów, dłużnym więc jestem panu margrabiemu rzeczoną summę.
— Sześćdziesiąt a sześćdziesiąt czynią sto dwadzieścia — mruknął niepoprawny Bigoń.
Kawaler zaczął przywdziewać swe nowe ubrania. Ubranie to, bezwątpienia nie należało do margrabiego, przypadało bowiem najzupełniéj na Gaskończyka.
— Na honor! a toż ten strój musiał być robiony dla kobiety — odezwał się Bigoń.
Telemak wkrótce przyodział się w nowe szaty, które znacznie podniosły jego urodę tak, iż mógł uchodzić za bardzo przystojnego młodzieńca. Tylko drobnostka dawała mu się we znaki: mimo wszelkich usiłowań nie mógł włożyć rękawiczek, co tém więcej utwierdzało Bigonia w jego domyśle.
Wszelako czy to dla tego, że zauważył teraz swojego pana godniejszym miéć takiego jak on lokaja, czy też odebrane pochwą razy nagięły wraz z karkiem i jego charakter, słowem, że wyciął kawalerowi kilka pochlebnych i zręcznych przymówek. Widząc zaś że dobry humor powracał panu de Saint-Beat, zaryzykował spytać:
— Panie kawalerze, czy pan już nie myśli o Inezilli?
— A ty sam? — odparł kawaler.
— Ja ciągle myślę... Jestem teraz pewniejszy żem ją dobrze widział. Winienem nawet dodać, że o ile mogłem dostrzedz przy bladém świetle téj lampy, to chłystek, który przyniósł panu te wszystkie rzeczy bardzo jest podobny do Hieronima Pascal, sierżanta i siostrzeńca Fabiusza Chigo.
Telemak uśmiechnął się.

— Jesteś jeszcze pijanym, przyjacielu — odrzekł mu.

10. Zwierzenie się.

O piątéj godzinie wszystko już było gotowe i ruszono w drogę w należytym porządku.
Pan de Saint-Beat musiał zamienić swego pegaza na okazalszego wierzchowca. Jego duma gaskońska została nieco obrażoną, ale pocieszał się myślą zadowolenia pani de Saint-Herment.
Bigoń, któremu dano małego sabaudzkiego konika okrąglutkiego i bardzo łagodnego, nie posiadał się z radości. Zapomniał o swoim ośle a nawet i o żonie, a przybierając gęstą minę wyglądał arcykomicznie. Jechał w towarzystwie mnicha siedzącego na mule i Malsenia zbrojnego od stóp do głowy.
Nic naturalniejszego. Od Argèlles Bigoń drżał przez całą drogę aż do Massyak. Z kawalerem tak smutnéj miny jakim był pan de Saint-Beat, myślał sobie, że w razie zaczepki nie przedstawiali silnego czoła armii. Obecnie zupełnie co innego.
Dwunastu ludzi zbrojnych było w eskorcie, a jakkolwiek domyślał się, że eskorta nie była jedynie dodaną na to aby uspokoić jego trwogę, pewnym był atoli, że nikt nie śmiałby go zaczepić bezkarnie. Gdyby był słyszał rozmowę podsłuchaną przez swego pana, bezwątpienia, ta gęsta mina nie byłaby tak wyzywającą ale Bigoń ani się domyślał żadnego niebezpieczeństwa.
Przeciwnie, idąc za popędem swéj gadatliwéj natury, właściwéj zresztą wszystkim południowcom, prawił kapelanowi i Malseniowi niesłychane rzeczy o tysiącznych zasadzkach i niebezpieczeństwach, na jakie byli narażeni on i jego pan, o cudach waleczności jakiéj dali dowody w czasie ostatniéj podróży. Opowiadając i zapewniając, że własnėj i jego pana obrony, co najmniéj stu ludzi zmuszony był pozbawić życia, Bigoń swoją osobistością pragnął osłabić tradycyjną waleczność dwunastu parów Karlomana. Z drugiéj strony aby o ile można umniejszyć wartość hojności margrabiego d’Espinchal, mówił:
— Osioł mój jest to wprawdzie osioł, ale trudno znaleźć mu podobnego. Najpierw, jest synem szlachetnéj rassy oślicy, która należała do hrabiego Montleona-en-Barousse jest to prawdziwy Bayard co do waleczności.
Ah! gdybyście go byli widzieli w lesie Camaris jak bronił się przeciw trzem wilkom, z których jeden wielki jak niedźwiedź. Ah! panowie! koń ten jest dobry, ale obawiam się czy posiada towarzyskie i militarne zalety mojego nieszczęśliwego osła.
Pan de Saint-Beat jechał tuż przy margrabi na czele orszaku.
— Pan znasz most Alagnon? — nagle zapytał.
— Doskonale — odrzekł margrabia.
— Czy będzie pan łaskaw powiedziéć mi, na którą godzinę możemy tam stanąć?
— Około wpół do ósmėj.
Kawaler obejrzał się w około; przed półgodziną dopiéro opuszczono dolinę w któréj leży mieścina Massyak, zapadła w otchłań skał jak kubeł w studnię. Okolica, którą przejeżdżano była pustą i nieuprawną kamienie, same kamienie. Kopyta koni uderzając o te odłamki granitu i krzemienia sypały iskry ognia. To nagromadzenie skał, łączące się z pasmem Puy-de-Dôme, przedstawia urwiste wierzchołki, narości i spadki do dziś jeszcze bardzo utrudniające kommunikacyę.
Aby znaleźć drogę możliwą do przebycia, potrzeba było jechać z biegiem Alagnony, przechodząc ją kilkakrotnie wbród. Gaskończyk jednym rzutem oka zauważył to wszystko.
— Czy nie ma innéj drogi do Klermontu? — zapytał margrabiego.
— Nie ma — odrzekł pan d’Espinchal zdziwiony nieco uwagami Telemaka.
— Przepraszam za te wszystkie zapytania, panie margrabio dodał kawaler — ale są one dla pana i dla mnie niemałéj wagi.
— Ah! wytłómacz się, kochany kawalerze.
— Owszem, droga jaką jedziemy nie wydaje mi się bardzo pewną...
— Pod jakim względem?
— Okolica ta właściwą jest do zasadzek, szczególniéj nie dowierzałbym miejscu przy moście d’Alagnon.
Pan d’Espinchal rzucił na swego towarzysza badawcze spojrzenie.
— Pan spodziewasz się napaści? — zapytał.
— Tak jest, z wszelką pewnością.
— A więc jest to zwierzenie się.
— Podsłuchane.
— U mnie?
— U pana.
— Dzisiejszéj nocy?
— Dzisiejszéj nocy. Szczęściem, że intendent pana miał dobrą myśl ulokować mnie w czerwonym zamiast zielonym pokoju.
Czoło margrabiego zachmurzyło się. Gaskończyk zaś niebardzo wiedział w jaki sposób wyjaśnić panu d’Espinchal podsłuchaną tajemnicę.
Margrabia mógł być mu obowiązanym za jego zwierzenie się, ale mógł téż nie być zadowolonym, że ktoś obcy, przyjęty gościnnie w magnackiéj siedzibie, starał się podejść lub dociec jéj tajemnic. Było to prawdziwe szpiegostwo, a Telemak wolałby był przejść pod ogniem czterdziestu zbirów panów Saillans, Szandora i Lagnon, aniżeli być uważanym przez pana d’Espinchal już nie jako szpieg, ale po prostu jako człowiek bez żadnego wychowania.
Wszelako zbyt już się naprzód posunął, aby się cofać, postanowił więc wybrnąć z tego położenia za pomocą wykrętu, w jakie obfitują pomysły południowców. Dla tego, tak zaczął prawić margrabiemu:
— Ponieważ napiłem się wczoraj nieco zadużo, żadną miarą nie mogłem zasnąć. Otworzyłem okno w nadziei, że powietrze nocne orzeźwi mnie i uspokoi rozdrażnione nerwy. Patrząc na księżyc, nagle pod mojém oknem ujrzałem cień zagłębiający się w dziedziniec. Zkąd ten cień pochodził nie mogę powiedziéć. Jednakże zdaje mi się, że w końcu dziedzińca podniosła się jakaś skrytka.
Margrabia uśmiechnął się.
— Mylisz się kawalerze; w dziedzińcu nie ma żadnéj skrytki. Jeżeli patrzyłeś przez okno, to na prawo mogłeś w istocie widziéć wchód do piwnicy; ztąd to zapewne cień musiał wychodzić.
— Zapewne.
— Cień zresztą — dodał margrabia, bynajmniéj mnie nie dziwi. Malseń i kapelan są lunatykami ale dozwalam im tego.
— Cokolwiekbądź, panie margrabio, cień ten zaciekawił mnie. Czyby to był złodziej? Utwierdziło mnie to témbardziéj w domyśle, gdym ujrzał jak przystawiał drabinę do ostatniego okna wychodzącego na dziedziniec.
— Oprócz pańskiego okna z czerwonego pokoju jest tam tylko jedno: to pewno ten błazen wałęsał się.
— Nic nie wiem. Bądź co bądź porwałem za rapir i skoczyłem na dół w nadziei schwytania i ukarania łotra, nie potrzebując robić hałasu lub kazać budzić pana. Było około pierwszéj godziny po północy. Wyskakuję; biegnę za człowiekiem z drabiną; ale nic. Zniknął: gdzie? nie wiem. Drabina leżała na ziemi; zdaje mi się nawet, że potrąciłem o nią.
Powracałem więc ze zwieszoną głową; gdy przechodząc obok skrytki, usłyszałem rozmawiające dwa głosy. Jeden chciał oczekiwać na pana przy bramie zamkowéj i strzelać gdy się w niéj ukażesz. Drugi przekonał go, że lepiéj będzie zaczaić się przy moście Alagnony i tam się z panem rozprawić.
Pierwszy usłuchał drugiego, i przyobiecali sobie akuratność w stawieniu się na oznaczoném miejscu, gdzie do czterdziestu ludzi zbrojnych będzie im czynnie pomagać.
Kawaler zamilkł. Pan d’Espinchal zadumał się przez chwilę, potém podając rękę kawalerowi rzekł:
— Dziękuję!
— Więc cóż pan postanawiasz? — zapytał Telemak.
— Mój kochany kawalerze, muszę być dziś wieczorem w Klermont i nie mam czasu szukać bocznéj drogi wśród skał.
— Przedostaniem się przebojem przez tych rozbójników?
Słowo rozbójników, z trudnością przyszło mu wymówić.
— Przedostanę się nawet przez piekło strzeżone przez wszystkich djabłów.
— Na biesa! — pomyślał Telemak — wściekły waryat, albo też najzuchwalszy Gaskończyk jakiego nie zdarzyło mi się jeszcze w życiu spotkać.
— Dziwi cię moje postanowienie, kawalerze? — zapytał margrabia.
— Przyznam się, że nadzwyczaj.
Pan d’Espinchal uśmiechnął się melancholijnie.
— Może być, że jesteśmy w równym wieku, kochany kawalerze — odezwał się margrabia — jednakże proszę cię, uważaj mnie za starszego od siebie. Co mówię? za starszego! Ja jestem już starcem, starcem zużytym i przesyconym wszystkiém. Zaledwie że znałem moich rodziców. Byłem bogaty i panem swéj woli wtenczas, gdy rówiennicy moi zaledwie mogli być paziami. Używałem... Nadużywałem... Dziś, dla podtrzymania mojego nędznego żywota, dla podniety serca prawie już zgasłego, potrzebuję silnych wzruszeń, ciągle nowych rozkoszy, śmiertelnych przygód. Czuję, że źle robię. Ale fatalność towarzyszy méj rassie. Jestem zbyt słaby aby stać się dobrym. Walczę ustawicznie przeciw czemuś co mnie pożera, co mnie oburza. A jednak gdybym był inaczéj wychowany, mógłbym być cnotliwym i bezwątpienia wielkim.
— Ah! panie margrabio! w twym wieku, czyżby już było zapóźno?
Pan d’Espinchal uśmiechnął się złowrogo i wyrzekł:
— Alagnon wypływa z tego pagórka, który widzisz tam przed nami. U źródła pastuch odwróciłby jej bieg. Uważaj ją dalėj. Patrz o pół mili od źródła, w zimie, gdy wiatr drzewa połamie, i upadną ulewne deszcze i śniegi. Jest to potok gwałtowny, którego nie powstrzymałaby tama Roszelli. Mam lat 20... Jestem potokiem... bieg mój jest gwałtowny...
I po tych słowach, margrabia d’Espinchal raptowném poruszeniem ścisnął ostrogami swego czarnego konia i popędził cwałem naprzód...
Za nim podążał cały orszak.

11. Most Alagnon.

Słońce wyglądało z po za gór. Białawy pas światła jak przeczysty całun opasywał niebo. Orszak jeźdźców przelatujących pośpiesznie, podobny był do pochodu widm gnanych biczem władcy piekieł.
Alagnon wiła się w ciasném łożysku jak rozwścieczony potwór, pieniła się w około skał tamujących jéj bieg, to znów szemrała łagodnie płynąc po drobnym piasku i białych kamyczkach. Nie ciągle trzymano się jéj brzegów. Droga kamienista miała równie swoje zakręty. Czasami rzeka nikla jeźdźcom z przed oczu, to znów ukazywała się po chwili.
Kawaler zdumiony nie wiedział co myśléć o spokoju pana d’Espinchal. Obwiniał w myśli o straszny egoizm tego człowieka, który z uśmiechem na ustach wiódł swych ludzi i dwóch gości na niechybną śmierć, nie racząc nawet jedném słowem uprzedzić ich o grożącém niebezpieczeństwie.
Z drugiéj strony podziwiał tę niezłomną pogardę śmierci, obiecując zarazem dać poznać margrabiemu, że nietylko on sam jest równie odważnym. To téż z wściekłością spiął ostrogami swego konia, który rżał wydzierając się naprzód.
Usiłował nie dać się wyprzedzić panu d’Espinchal, a ze koń ofiarowany mu przez margrabiego, był szlachetném zwierzęciem, pełném zapału i siły, obydwa jeźdźcy biegli w równéj linii.
— Hop! hop! naprzód Frank! — wolał margrabia na swego czarnego rumaka.
I oba centaury leciały jak szalone, kopyta ich sypały iskry wyrzucając po za siebie kamienie na odległość trzydziestu stóp; nozdrza rozogniały się, a chrapliwe sapanie wydobywało się ze zdyszanych piersi.
Przybiegli do szczytu pagórka zkąd odkrywał się widok na całą okolicę; zatrzymali się. Pan d’Espinchal odwrócił się.
Zbrojni, Malseń, don Gobelet, Bigoń ukazy wali się w głębi doliny, jak czarne punkciki trudne do rozpoznania.
— Czy będziemy czekać na nich? — zapytał kawaler.
— Po co? odparł margrabia. — Czy jedziesz pan ze mną?
— W piekło, margrabio! — sądzę bowiem, że jesteśmy na téj drodze.
Pan d’Espinchal uśmiechnął się.
— Jesteś dzielnym młodzieńcem — rzekł mu: — ale nie unoś się zbytnią dumą. Znam ja pewne przejście... Ale oto i most d’Alagnon!
U stoku pagórka widać było zarośla. Pośród zarośli, Alagnon błyszczała jak srebrna taśma, a na ostatnim widzialnym planie sterczały stosy kamieni mchem obroste, popękane, zaledwie wsparte jeden o drugi, podobne do sklepienia.
— Domyślałem się — rzekł kawaler.
— A więc! — mówił daléj margrabia — jeżeli chcesz pan uniknąć zasadzki o któréj mi mówiłeś, przedostań się przez rzekę po tym moście. Po drugiéj stronie, skręcisz pan na prawo; objedziesz tę skałę sterczącą przed nami i unikniesz niebezpieczeństwa. Zrozumiałeś pan.
— Doskonale, przejeżdżam przez most.
Wyraz smutnego zawodu uwydatnił się na twarzy pana d’Espinchal.
— Tylko... — dodał Gaskończyk — kładę jeden mały warunek...
— Jaki?
— Że pan przejedziesz pierwszy.
— Zdaje mi się, żem się już panu wytlómaczył dostatecznie.
— Może być do kroćset!... ale ja się jeszcze nie tłómaczyłem. Pan jesteś bogaty, potężny, pełen przyszłości a jednak rzucasz się pod lufy muszkietów. Ja, biedniejszy jestem od Joba na swym barłogu, nic nieznaczący jak ten robaczek co płynie po wodzie na źdźble trawki; nie mam zapewnionego jutra. I ja miałbym się zawalać! cofać! Nie miałbym poszydzić trochę z téj srogiéj bogini którą nazywają śmierć. Hola! panie margrabio, za kogoż to mnie macie? A więc naprzód! Jeżeli pan nie posuwasz się pierwszy to ja nim będę.
Zbrojni margrabiego usiłowali dognać swego pana. Malseń biegł cwałem. Tylko kapelan i Bigoń pozostali w tyle mimo wysileń tego ostatniego.
Skoro pierwsi jeźdźcy nadjechali, Gaspard d’Espinchal wydał rozkazy aby przeprawili się na drugą stronę.
Wjechali w rzekę i niezadługo margrabia i kawaler stracili ich z oczu.
— A teraz naprzód! — zawołał margrabia.
Obydwaj jeźdźcy dobyli pałaszy, każdy z nich chwycił w zęby cugle swego rumaka, w lewą rękę pistolet i jak uragan puścili się po spadzistéj drodze wiodącéj do mostu d’Alagnon.
Tylko przez małą chwilkę pozwolili koniom wytchnąć, poczém z podwójnym impetem rzucili się cwałem naprzód.
W kilka minut stanęli u mostu, który przebiegli jak strzała.
Naówczas rozległ się straszny huk wystrzałów z ręcznéj broni. Tuman kurzu pokrył rzekę. Gdy się nieco rozpierzchnął, obydwa jeźdźcy ukazali się przyczółka mostu, nieruchomi, spinając konie ostrogami i probując jeszcze rozognić swych chwiejących się już rumaków.
Okrzyk zwycięztwa rozległ się dokoła.
Czterdzieści dwie głów wyjrzały z zarośli ogarniając wzrokiem teatr zasadzki.
Napastnicy bez nabitéj już broni, z kolbą podniesioną do góry, z dobytemi pałaszami zbliżali się do mostu wydając przeraźliwe krzyki.
Na czele szedł Szandorat śmiejąc się. Kawaler poznał go po jego śmiechu.
— Zaczynam mocno żałować kawalerze żeś się uparł towarzyszyć mi, rzekł margrabia.
— Dla czego? Most jest wązki a żaden z nas nie został raniony.
— Prawda, a więc broń pan swojéj strony, ja będę bronił mojéj.
Oparli się jeden o drugiego, zasłonięci z jednéj trupem swych koni, z drugiéj parapetem mostu.
Można ich było dosięgnąć z przodu lub z tyłu.
Szandorat śmiał się ciągle złowrogim śmiechem.
Telemak czuł wzrastającą w sobie pogardę śmierci, którą zwykliśmy nazywać odwagą. Nieopisana wściekłość owładnęła nim, oczy krwią mu zaszły. Zgrzytał zębami i pałał chęcią rzucenia się na tę bandę siepaczy.
Zbliżali się oni, straszni, groźni i drwiący jak gdyby byli pewni swoich ofiar.
W ludziach tych nie można było dostrzedz ani obawy ani wahania się. Czterech najbliższych rzuciło się na margrabiego.
— Jeden — krzyknął pan d’Espinchal.
Wystrzelił z pistoletu, jeden napastnik upadł.
— Drugi — dodał Telemak.
Dał ognia z kolei i drugi człowiek padł zabity.
Ale w téj chwili cała banda podnosząc ostrza w górę rzuciła się na margrabiego i jego towarzysza, których pałasze rąbały po téj ludzkiej massie zmuszając ją do cofnięcia się.
Była to chwila odetchnienia, pan d’Espinchal w przyłbicy i okryty pancerzem nie został raniony.
Telemak poczuł coś wilgotnego ściekającego mu po lewem ramieniu.
— Przebacz mi — wołał margrabia.
— Za co? — spytał Gaskończyk z cudowném zadziwieniem.
Nabili czémprędzéj pistolety chwytając za drugie pozostałe w olstrach siodeł. Słychać było tentent nadjeżdżających koni.
— Czyby to moi ludzie przybywali nam na pomoc — rzekł margrabia.
Siepacze pana de Saillans wracali do ataku.
Oblegani dali podwójnego ognia i rzucili się na ziemię. Wymierzone przeciw nim strzały przeszły ponad ich głowami nie dotykając żadnego. Powstali, aby rozpocząć nowe zapasy.
Nagle rozległ się straszny krzyk w szeregach napastników.
— Djabel, djabeł — wołano ze wszech stron.
— Euloginsz na odsiecz! — ryknął potężny glos, rzucając się jak dziki zwierz na gole pałasze.
— Do ataku! — wołał margrabia grzmiącym głosem! — Do ataku, kawalerze!
I było to coś wspaniałego, coś nadludzkiego, ten napad trzech ludzi na czterdziestu kilku. Hasło: Eulogiusz! zelektryzowało pana d’Espinchal i Telemaka.
Rzucili się na napastników z wściekłością zgłodniałych tygrysów napadających stado antylop. Pałasze migotały i łamały się w powietrzu. Straszny odgłos jęków i lamentu konających dochodził ze wszech stron.
Ale nic nie może dać wyobrażenia o wściekłości Eulogiusza. Możnaby powiedziéć, że ten dziki człowiek był niedotykalnym i że jego bose nogi unosiły się na skrzydłach.
Z ciężką maczugą, którą wywijał nad głową, rozbijał by napastnikom skacząc po ich ciałach, a jego ubranie ze skór zwierzęcych ukazywało się raz w powietrzu to znów pośród walczących: uwijał się w téj massie jak zwierz osaczony przez sforę.
Zdziwieni, przestraszeni, pobici, kto mógł ratował się ucieczką w zarośla lub rzekę. Kilku uciekło w góry, wydając przeraźliwe krzyki.
Margrabia, kawaler i Eulogiusz pozostali tylko na placu boju z trupami poległych.

12. Szandorat.

— Dziękuję — rzekł margrabia do Eulogiusza podając mu zakrwawioną rękę.
Dziki ucałował z uniesieniem tę rękę i przyłożył ją do serca.
— Za co dziękujesz mi — odpowiedział ― wszak wiesz, że jestem na zawsze twoim... — A teraz żegnam cię. — To mówiąc, rzucił się do rzeki w któréj zniknął bez śladu. W dali słychać było tentent koni.
— Czy pan nie jesteś raniony? — zapytał margrabia swojego towarzysza.
— Prawie nie, — odpowiedział Telemak — lekkie zadraśnienie. A teraz gdy jesteśmy już ocaleni i nabrałeś przekonania o mojéj dla ciebie życzliwości, pozwól mi powiedziéć ci panie margrabio, że jesteś djabelnie zajadły.
Pan d’Espinchal uśmiechnął się i odpowiedział:
— Przyznaję się, żem zawinił. Ale czyż w zawiązku naszéj serdecznéj przyjaźni nie należało téj chwili upamiętnić krwawym chrztem?
— I bez téj próby mogłeś był pan rachować na mnie. Lecz w jakiż sposób puścimy się w dalszą drogę?
— Znalazłem sposób zawołał jakiś głos.
Margrabia i kawaler spojrzeli za siebie.
Dwaj ludzie zabłoceni po uszy, zmoczeni do kości, straszni aż do śmieszności, stanęli przed nimi w uniżonej postawie.
— Don Gobelet — zawołał margrabia.
— Bigoń — krzyknął kawaler.
— Ci sami, prześwietni panowie rzekł Bigoń. — Ci sami, których o mało że nie zamordowano, pokaleczono, poduszono, poszarpano, połamano, pognieciono, poobdzierano, pozabijano, po...
— Dość błaźnie! — wrzasnął kawaler. — Mów zwięźle, albo...
— Ah! panie kawalerze! brak tylko jeszcze pańskiéj pochwy do razów jakie przed chwilą odebrałem, aby otworzyć moje trzydzieści ośm dawnych ran otrzymanych przy oblężeniu...
— Mów śpiesznie i do rzeczy! albo trzydzieści ośm dawnych batów zaraz ci tu wyliczę.
— Dziękuję, panie kawalerze. Ale racz wybaczyć mojemu roztargnieniu. Od czasu jak zobaczyłem moją żonę czuję, żem się odmienił...
— Do rzeczy!
— A więc! Ten świętobliwy człowiek może poświadczyć prawdziwość słów moich. Dostawszy się na szczyt tego wzgórza, spojrzeliśmy w około. Osioł na którym jechała jego wielebność i mój koń powstrzymywali nasze szlachetne zapędy sztywnością swych pedałów. Nasza eskorta znikła. Tylko panów widzieliśmy przed sobą. Wówczas dałem do zrozumienia don Gobeletowi, że należy nam podążać w tę stronę, abyście panowie w razie wypadku mogli znaleźć naszą pomoc Dla tego téż zjechaliśmy z pagórka i wnet znaleźliśmy się pośród tłuszczy djabłów rzucających się na panów a zarazem i na nas.
Idąc za popędem wrodzonéj mi waleczności, skoczyłem z konia, pomogłem kapelanowi zsunąć się z jego osła i z odwagą biegliśmy naprzód, aby zaczaić się za tym pagórkiem, zająć tył nieprzyjacielowi i znieść go niespodzianym i silnym napadem.
Na nieszczęście zapomnieliśmy głównéj rzeczy, to jest naszéj broni. Don Gobelet słusznie zauważył, że broń w takim razie jest bagatelną rzeczą į utrzymywał, że Pan Bóg wie co czyni; że dozwolił On Samsonowi zabić tysiąc Filistynów oślą szczęką, że Mojżesz zapewnił zwycięztwo swojemu ludowi klęknąwszy na górze, podtrzymywany jedynie pod pachy przez kilku żydów.
A że nie mieliśmy żydów pod ręką i gdy dowodzenia don Gobeleta trafiły do mego przekonania, prosiłem go, ażeby klęknął, co téż uczynił z prawdziwie chrześciańską gorliwością. Podtrzymywany przezemnie pod pachy modlił się gorąco. Tym to sposobem zapewniliśmy zwycięztwo.
— W rzeczy saméj tym jedynie sposobem — dodał z powagą mnich potakując swemu kamratowi.
— Pozwól mi dokończyć, wielebny ojcze — ciągnął daléj Bigoń. — Pogrążeni w modlitwie widzieliśmy jak pierzchnął ze wstydem nieprzyjaciel. Chciałem puścić się za nim w pogoń z dobytym pałaszem... ale nie miałem pałasza... Cofnąłem się w stronę pola bitwy w nadziei znalezienia broni, i cóż ujrzałem...
Pod pierwszą arkadą mostu, trzech prześlicznych rumaków skubiących trawkę... panowie!... znajdziecie ich tam jeszcze... zobaczcie!....
— Dla czego sam nie idziesz?
— Ktoś ich pilnuje i obawiam się...
— Czego się obawiasz?
— Lękam się... Boję się aby wściekłość jaką przed chwilą pałałem, nie napadła mnie na nowo i abym nie uśmiercił tego biedaka...
Margrabia nie mówiąc słowa zszedł pod arkadę aby się przekonać o prawdziwości słów Bigonia. Nagle rozległ się wystrzał z ręcznéj broni. Margrabia zachwiał się lecz prostując się po chwili, wybuchnął śmiechem.
— Na biesa dobrze, że mam pancerz na sobie rzekł.
Telemak, kapelan i Bigoń przechylając się z mostu patrzeli z przerażeniem.
Pod arkadą stał człowiek oparty na muszkiecie czekając spokojnie śmierci. Margrabia trzymał w ręku nabity pistolet, lecz po chwili namysłu wystrzelił w powietrze i zatknął broń za pas.
— Szandorat! — zawołał. — To ty chciałeś mnie zamordować?
— Tak — odpowiedział posępny wieśniak.
— Cóżem ci zawinił?
Szandorat spojrzał na swego pana wzrokiem sowy rażonéj promieniem słońca.
— Coś mi zawinił, panie de Massyak — wyrzekł powoli — wiesz o tém dobrze! Coś zrobił z moją siostrą? gdzie ukryłeś moją Blankę?
— Jesteś bardzo poufały mój chłopcze. Ale ruszaj przebaczam ci, bo nie wiesz co czynisz...
— Ale ja nie przebaczam ci!... Jeżeli mnie nie zabijesz, to ja cię zabiję...
Margrabia wzruszył ramionami.
— Jesteś waryatem. Nie wiem nawet czy masz jaką siostrę.
Znalazłbym ją w téj chwili gdybym miał klucz od wieży Montel!...
Margrabia rzucił wzrokiem w około. Ujrzał czarną głowę spozierającą z zarośla. W jednėj sekundzie dał niemy znak; potem podnosząc głos:
— Oto klucz od wieży — wyrzekł. — Idź! Oto mój sygnet. Pokażesz go moim ludziom.. Wpuszczą cię do zamku. Ale pamiętaj jeżeli się mylisz!...
Czarna głowa zniknęła w zaroślach. Szandorat spojrzał na klucz i na sygnet, który włożył na palec, poczém bez wahania, udał się w kierunku wieży do Massyak.
Pod arkadą znajdowały się w istocie trzy konie. Pan d’Espinchal zauważył na siodłach herb pana de Saillans, wyobrażający dwie paszcze osadzone na dwóch srebrnych wieżach.
— Domyślałem się tego! — mruknął. — Zapłacisz mi za to, panie de Saillans!
Przywołał Bigonia, który pośpieszył z zabitych przełożyć siodła na zdobyte konie, poobrywać galony srebrne od siodeł pana de Saillans, nieznacznie wsunąć do kieszeni i skoczyć na trzeciego konia zapraszając kapelana do wspólnego siedzenia.
Bigoń i don Gobelet trzymając się za bary na jednym koniu, w komicznych swych strojach z arcy-komicznemi ruchami, tworzyli gruppę niezmiernie pocieszną.
— Czyś nie zgubił manierki zacny mnichu? — szepnął Bigoń do ucha kapelanowi.
— Nie odpowiedział don Gobelet półgłosem. — Ale sądzę, że lepiéj pozostańmy trochę w tyle dla wychylenia jéj do dna, bo wino kanaryjskie prędko kwaśnieje, a ta djabła manierka zawieszona pod sutanną, paraliżuje wszystkie moje ruchy.
— Słusznie! w pierwszéj wiosce... Czy znajdziemy wioskę po drodze?
— O dwie mile ztąd.
— Dobrze! Napełniemy manierkę kosztem jaśnie panów...
Kawalkada ruszyła daléj. Ale widocznie coś niepokoiło margrabiego. Oglądał się na wszystkie strony. Co chwila zatrzymywał się pod różnemi pozory. Telemak po burzliwém przejściu, powracając do zwykłego stanu nie uważał na nic. Zagłębił się w melancholijnėj zadumie nieodstępnėj jego naturalnemu usposobieniu.
W oznaczonéj wiosce napotkano Malsenia i ludzi zbrojnych; intendent zdawał się mocno zdziwiony opowiadaniem jakiém uraczył go Bigoń. Zapewniał, że nie słyszał najmniejszego strzału, co było nieprawdopodobném.
— Do pioruna — rzekł margrabia, wysłuchawszy ubolewania Malsenia; — tentent koni słyszany przez nas w czasie bójki był zapewne tych rumaków tak walecznie zdobytych przez Bigonia... modlitwą...
Bigoń skłonił się a ciągnąc mnicha za połę:
— Manierka napelniona — szepnął z cicha.
Następnie dobywając z kieszeni pewną ilość drobnéj monety.
— Oto reszta — dodał.
— Z czego?
— Z galonów pana de Saillans.
Don Gobelet uścisnął Bigonia, prawdziwa przyjaźń tych dwóch kmotrów zapuściła już głębokie korzenie.
Margrabia ze swéj strony oddalił się na chwilę od całej gruppy. Przeszedł podwórko oberży, w którėj się zatrzymali i wyszedł na drogę wiodącą do Alagnon.
Tu zatrąbił trzy razy w mały rożek z kości słoniowéj przywieszony do pasa i wkrótce Eulogiusz stanął przed nim.
— No cóż? — zapytał margrabia.
— Skończone! — odparł dziki.
I wręczył margrabiemu klucz i sygnet niedawno powierzone Szandoratowi.
— A człowiek?
— Obraził cię, chciał cię zabić, zabiłem go.
Margrabia skrył swoją głowę w obie dłonie. Po chwili, gdy ją podniósł, Eulogiusz, podobny do złego ducha ukazującego się w czarnych godzinach, zniknął mu z przed oczu.
Pan d’Espinchal westchnął głęboko, obmył sobie twarz i ręce w Alagnonie i powrócił do swoich.

13. Rokewer.

Na ośm mil na zachód od Klermont, na szczycie najwyższego pagórka, widać było w owėj epoce, wielki zamek z czasów Henryka IV rozpostarty nad brzegiem obszernego parku, zapuszczający głęboko w błękit niebios małe i powabne wieżyczki.
W około téj siedziby rozlewała się atmosfera spokoju i błogosławieństwa. Wieśniacy, pracując w polu śpiewali wesoło jak ptaki i strumyki i drzewa szumiały miléj jak gdzieindziéj a brama zamkowa stała ciągle otworem, zapewniając przechodniom gościnność.
Był to zamek Rokewer, należał do margrabiego Franciszka de Chateaumorans, który zamieszkiwał go, jak to już powiedzieliśmy, ze swoją córką Odyllą.
O ojcu i córce powiemy tyle, że margrabia był człowiekiem pełnym zacności a margrabianka pełna wdzięków. Starzec przypominał dawnych patryarchów, córka podobną była do madonny Rafaela, a poczciwi mieszkańcy z Rokewer, prości i poetyczni jak Delawarzy Koopera, przezwali ją Promień-Słońca.
I w rzeczy saméj promieniała nad wszystkiém co ją otaczało. Była dobrą i wesołą, jaśniała uśmiechem. wdziękiem i młodością. Lubiła kwiaty, ptaki, starców i dzieci, szczególniéj biednych, i był to prawdziwy promień-słońca wchodzący razem z nią do chaty ubogich wieśniaków.
Wassale szanowali starca jak apostoła, wielbili dziewicę jak świętą.
Pan de Chateaumorans na równi z inną szlachtą odebrał zaproszenie od księcia de Bouillon, a jakkolwiek niechętnie opuszczał swój zamek, wszelako postanowił odbyć podróż do Klermont.
Była to sposobność pokazania Odylli cząstki splendoru dworu wielkiego króla, bo pan de Bouillon wprowadzał z sobą do Sabaudyi cały blask woni wytworności paryzkiéj, otaczającéj naówczas jeżeli nie osobę Ludwika XIV, ograniczonego chciwością Mazariniego, to przynajmniej magnatów hołdujących kardynałowi.
A książę de Bouillon zajmował wysoki stopień wśród magnatów Francyi, nie dla tego, że trzymał z Mazarinim, ale dla tego, że w czasie Frondy, nazwisko księcia jego ojca było równie popularne jak panów de Beaufort i Gondi.
Ponieważ szlachta prowincyonalna gardziła tą maryonetką, tym pulcinello italiano jak zwykle nazywano Mazariniego, zatém szanowano pana de Bouillon za usiłowania księcia jego ojca celem wygnania z Francyi Włocha intryganta, który pochwycił koronę Francyi w sypialnym pokoju sześćdziesięcioletniéj królowéj.
Pan de Chateaumorans czynił jak największe przygotowania. Dwudziesta ludzi mających mu towarzyszyć do Klermont dostali nowe, bardzo świetne ubiory. Masztalerze z obnażonémi ramionami, ze zgrzebłami w rękach czyścili konie margrabiego i w całym zamku panował nadzwyczajny ruch.
Jedna tylko osoba nie zdawała się podzielać ogólnej radości spowodowanéj podróżą do Klermont.
Był to Raul de Legarde, paź Odylli, dziecko czternastoletnie, patrząc niechętném okiem na te hałaśliwe przygotowania.
Tylko co powrócił do zamku z pękiem dzikiego ziela, które sortował z cierpliwością botanika tworzącego wspaniały zielnik.
Raul nie miał pretensyi do zupełnéj znajomości téj gałęzi nauki; nie miał nawet pojęcia o klassyfikacyi nie znał właściwych nazw greckich ani łacińskich, roślin i ziół, ale wiedział dokładnie na jakim gruncie rosną one, kiedy kwitną i jakie posiadają własności.
Z powagą twierdził, że agawa potrzebuje czterysta lat do zakwitnięcia, że wypalone karpy użyźniają ziemię, że utarty korzeń wodnego ziela leczy od wścieklizny, że z białego szczawiu dobywa się sól szczawiowa, i że róża Jerycho rośnie bez korzenia. Zatém widocznie był to chłopiec z zastanowieniem, zdolny przy pracy i nauce dojść do znakomitéj wiedzy.
Odylla równie dziecko jak Raul, nieraz wyśmiewała się z poważnych zajęć swojego towarzysza. Ale były to łagodne drwinki. Lubiła bardzo swego pazia Raula. Zresztą wiedziała, że pochodził z równego jéj stanu, i że tytuł pazia dobrowolnie piastowany nie miał najmniejszego charakteru służalstwa.
Raul był synem szlachcica Sabaudzkiego, który pomagał panu d’Harcourt do wzięcia Turynu; zubożał dla pana Richelieu, i wreszcie umarł trochę z nędzy trochę ze starości. Żona jego wkrótce po nim przeniosła się do wieczności, a Raul osierocony znalazł przytulek u margrabiego Franciszka de Chateaumorans, spokrewnionego z jego rodziną.
Zatém Raul był uważany w zamku Rokewer, za należącego do rodziny, pozostawiano mu zupełną swobodę w jego zamiłowaniu do botaniki, ale mimo namiętności która ciągnęła go w góry, za poszukiwaniem jakiegoś zioła lub rośliny, rzadko zaniedbywał służby, jako przyboczny paź Odylli.
Powiedzieliśmy już, że tego dnia wydawał się bardziéj zamyślony, jak zwykle. Odylla spostrzegła to.
— To co mi sprawia przyjemność, zdaje się zasmucać cię Raulu — rzekła mu.
— Nie, kuzynko — odpowiedziało dziecko. — Ale tak rzadko wydalamy się z zamku, że to mnie dziwi, że się wydalamy...
— I ty będziesz zadowolony! zapewniam cię kuzynie. Ojciec mój przeznaczył dla ciebie ślicznego białego konika, i cały strój bogato haftowany, który będzie ci lepiej do twarzy, aniżeli ta kurtka pazia.
— Pojadę, gdzie ty pojedziesz Odyllo! Ale czy będę zadowolonym, wątpię. Co mnie obchodzi biały koń lub nowe ubranie? Będąc przy tobie, szczęśliwy jestem, tylko tobą zajmować się pragnę nie zaś samym sobą...
Odylla spojrzała na Raula zdziwionym wzrokiem; bo w szesnastym roku była już zupełnie rozwiniętą i powabną dziewicą. Przeczuwała wewnątrz siebie tajemniczy głos serca, spiéwający odwieczny hymn-młodości i wiosny, przeczuwała nawet, dzięki jakiéjś szczególnéj intuicyi, że nie powinna być tak poufalą z tém myślącém dzieckiem, którego oczy rzucały dziwnie ciekawe i głębokie wejrzenia.
Zręcznością właściwą swej płci, zmieniła tok rozmowy. — Mój kuzynie, masz lat czternaście — rzekła mu. — Ciągłe wycieczki w góry wyrobiły ci siłę i zręczność. Powiedz mi czy zamyślasz zostać uczonym lub księdzem, co prawie na jedno wynosi. Mówiąc o koniu i stroju, sądziłam, że ci sprawię przyjemność.
— Dziękuję droga kuzynko. Bądź pewną, że wstąpię w ślady przodków moich; ale kocham cię Odyllo i gdyby przyszło rozstać się z tobą, doznałbym wielkiéj boleści...
Odylla parsknęła śmiechem.
— Potrzeba więc, chcąc abyś został wielkim wojakiem, ażebym była ciągle przy tobie, kochany Raulu?
Paź pobladł.
— Nie, Odyllo, nie — zawołał — lękałbym się o ciebie. I gdyby cośkolwiek nieszczęśliwego miało ci się wydarzyć, nie wiem coby się wówczas ze mną stało?
Mówił to z cudowną naiwnością, jak mężczyzna, nie jak czternastoletnie dziecko.
Żywy rumieniec okrył lica Odylli, i dla zachowania obojętnéj postawy, już nie względem swego pazia ale względem saméj siebie, wzięła do rąk książkę i zdawała się zagłębić w czytaniu.
Raul nieco zmieszany, wrócił do swego zielnika. Właśnie przylepiał na arkuszu papieru łodygę dzikiéj lawendy z nadpisem ręcznym: pobudza do kichania, gdy wszedł pan de Chateaumoraus.
— Co ja widzę — rzekł ze zdziwieniem margrabia. — Raul pisze! Odylla czyta! Zapomnieliście moje dzieci, że za dwie godziny ruszamy w drogę. Pamiętajcie, że chcę abyście jaśnieli pięknością. Patrzcie oto na mnie i bierzcie przykład ze starego.
W rzeczy saméj, margrabia wyglądał wspaniale. Jego wysoką postawę zdobił wybornie całkowity rynsztunek wojenny. Na szyi miał zawieszone oznaki wysokich godności, a długie białe włosy obficie spadały na silne ramiona.
Odylla i Raul podbiegli do pana de Chateaumoraus i ucałowali go.
— Moje drogie dzieci — wymówił margrabia ze łzami w oczach.
I przez chwilę patrzył na nich tym głębokim, a zarazem słodkim wzrokiem starca wspominającego przeszłość i spoziérającego w przyszłość.
Była to prześliczna i poważna gruppa złożona z sędziwego szlachcica dobiegającego kresu życia, młodéj dziewicy przeczuwającéj pierwsze bicia serca i z myślącego malca, któremu jeszcze obcemi były rzeczy tego świata.
Odylla pierwsza wyrwała się z objęć swego ojca i pobiegła przygotować się do podróży.
Pan de Chateaumorans przycisnął jeszcze raz do swej piersi Raula, i rzekł mu:
— Nie trzeba być takim dzikim, mój chlopcze! Twój ojciec był dzielnym człowiekiem. I ty musisz być takim, porzuć te kwiaty, rośliny, zioła i owady. Chcę zrobić z ciebie tęgiego wojaka. Idź żwawo, ubieraj się.
Raul odszedł do swego pokoju. Tam znalazł przygotowany dla siebie kompletny strój, w jaki przyodziewała się ówczesna młodzież szlachecka, przywdział go z pewną radością i wkrótce można było widziéć jak na białym koniku, przejeżdżał się po dziedzińcu zamkowym, z zręcznością wytwornego jeźdźca. W istocie, był to śliczny chłopiec, pełen świetnéj przyszłości.
Starzy domownicy w Rokewer podziwiali i bardzo kochali tego młodego panicza.
Nie zadługo też ukazała się Odylla, piękniejsza od aniołów. Dosiadła młodéj i ognistéj klaczy, a pan de Chateaumorans dał znak odjazdu.

14. Uroczystość w Klermont.

Książę de Bouillon miał lat dwadzieścia i sześć. Jakkolwiek, w następnym roku kapelusz kardynalski miał zdobić jego głowę, a wielki Fenelon miał go zaliczyć do grona swych serdecznych przyjaciół, mimo to książę uganiał się za rozkoszami i nie małą przywiązywał wagę do wystawności światowéj.
To téż uroczystość była świetną. Przeszło dwa tysiące szlachty Sabaudzkiéj, z okolicznych prowincyj, a nawet z Paryża napłynęło do Klermontu. Zjazd był niesłychany, a kronikarz współczesny zapewnia, że w dziewięć miesięcy późniéj, wspomnienia uroczystości były tak żywe, że młode matki karmiące swe niemowlęta opowiadały jeszcze sobie o niezwykłych uprzejmościach panów bawiących podówczas w Klermont.
Bądź co bądź, i jakie tam były następstwa tych uciech, możemy tylko zapewnić: ze wesołość była ogólną, że mieszczanie dzielili ją ze szlachtą, i że od rogatki Issoire którą wjechał, pan d’Espinchal aż do rogatki Riom, którą przybył pan de Chateaumorans, wszystkie domy przystrojone były kwiatami, dywanami i trofeami. Z okien wyglądały twarze szerokie na łokieć, śmiejące się jak rozdęte dynie.
Uroczystość podzieloną została na trzy części, a raczéj na trzydniowe zabawy:
Pierwszego wielka gonitwa w połączeniu z zabawą ludową: słup, karuzele, huśtawki etc.
Drugiego maskarada, tańce publiczne, strzelanie do celu, wieczorem przedstawienie sceniczne na otwartém powietrzu, dla wprowadzenia w podziw mieszczan Klermontu.
Trzeciego dnia, wielkie polowanie w lasach Combrond i St. Valentin.
A że czytelnikom mało na tém zależy, kto z hultajów wlazł pierwszy na słup, w jaki podziw przedstawienie komedyi Don-Jafet z Armenii przez wędrowną trupę artystów wprowadziło mieszczanów Klermontu, poprosiemy go przeto na ostatnią uroczystość do lasu Combrond, gdzie spotkamy naszych znajomych.
Było samo południe. Zupełna pogoda sprzyjała polowaniu. O pierwszéj godzinie, wpośród lasu miało być dane myśliwskie śniadanie.
Po lesie rozlegały się: huk strzałów, ujadanie psów i trąbka myśliwska. Naganka ruszyła, dwóch ogromnych dzików i trzech kozłów ubili przyboczni pana de Bouillon.
Na zrobionych na prędce noszach, złożono zabitą zwierzynę i pokryto świeżym liściem. W około noszy zgromadziło się kilkunastu lokajów, między któremi Bigoń i kapelan zdawali się réj wodzić.
— Do licha! — mówił jeden z lokajów — wygląda jak kruk przy gołębicy. Ten twój kawaler, panie, panie Bigoń, jest o tyle straszny ze swą spaloną skórą o ile pani de St. Herment jest piękną kobietą.
— Hm! panowie! — wyrzekł sentymentalnie ex-bakalarz, nie przeczę wcale, ale zaręczam wam, że pan Telemak de Saint Beat, mój pan i przyjaciel może być bardzo przystojnym mężczyzną, byleby przez jakiś czas zechciał wypocząć i zająć się swoją osobą. I zakładam się o sześćdziesiąt pistolów, że ta zmiana nie zadługo nastąpi.
— Sześćdziesiąt pistolów! Niech cię morowe! panie Bigoń.
— No, no, ten twój pan de Saint-Beat musi być krezusem.
— Niech nam pokaże sześćdziesiąt pistolów zagadnął trzeci lokaj.
Bigoń wydobył z kieszeni kilkanaście sztuk złota. — Oto próbka, moi panowie — rzekł im.
— Co! ten szkielet szlachcica jest takim szczodrym panem
— Największym panem w świecie — dodał Bigoń. — Na nieszczęście, kopalnie jego nie zawsze dostarczają.
— Jego kopalnie?
— Nie inaczéj! Pan Telemak posiada w Pyreneach trzy kopalnie złota i cztery srebra. Ale rozumie się, że jeżeli one przynoszą mu znakomite dochody, potrzebuje również wielkich wydatków. W obecnéj chwili pan de Saint-Beat utrzymuje przeszło 1,500 górników w stronie Bagnères.
— Czy żywi ich wszystkich?
— A cóż myślicie, że pozwala im zebrać!
I powstał jednobrzmiący okrzyk podziwienia i zapytań.
— Opowiedz nam, panie Bigoń, jak to pracuje się w kopalniach?
— Czy pan zwiedzałeś te kopalnie, panie Bigoń?
— Czy z wydobytego złota wybijają się dukaty francuzkie czy hiszpańskie?
— Sza! sza! — fuknął Gaskończyk. — Skrzeczycie wszyscy naraz jak żaby w błocie. Zapewne, że znam te kopalnie; pracują tam oskardami, a prochem wysadzają części skaliste. Na dukatach odbija się z jednéj strony popiersie władzcy Francyi a z drugiéj króla Hiszpanii, z zasady, że Pyrenee należą w połowie do Francyi a w połowie do półwyspu, mimo protestacyi biskupa z Urgel, który twierdzi, że te góry są jego własnością, bo posiada w nich chałupinę pokrytą dyamentowym dachem.
— Dyamentowym dachem?
— A co! myślicie, że kłamię?
— Pan Bigoń świętą prawdę mówi — wtrącił kapelan. — Czytałem o téj osobliwości w łacińskim języku... w świętėj księdze... zdaje mi się w Nowym Testamencie.
I Bóg wié coby dalej Bigoń opowiadał a kapelan stwierdzał, gdyby zbliżający się hałas nie przerwał dalszéj rozmowy.
Gałęzie łamały się z trzaskiem, cwał koni zbliżał się coraz bardziéj. Nagle don Gobelet, Bigoń i ich towarzysze usłyszeli rżenie przestrachu, a potém ujrzeli rozbieganą klacz; pędziła ona skokiem zranionėj sarny, unosząc na swym grzbiecie młodą dziewicę z rozpuszczonemi na wiatr włosami, trzymającą się rękami za siodło. Młody chłopiec na małym białym koniku pędził za nią z całéj siły, wołając pomocy.
Przez chwilę klacz biegła przez drogę, nagle skręciła w bok zapuszczając się w głąb lasu. Naówczas rozległ się strzał. Po strzale zwierz rzucił się konwulsyjnie kilka jeszcze kroków naprzód, poczém padł bez życia. W téjże saméj chwili, mężczyzna wysokiego wzrostu poskoczył do młodėj dziewczyny uniósł ją z siodła zanim jeszcze klacz upaść zdołała i złożył w bezpieczném miejscu.
Odylla, ona to była bowiem, wzruszona tém nadzwyczajném wydarzeniem, piękna w swojém przerażeniu drżąca z przelęknięcia, wyrwała się z silnych objęć które ocaliły jéj życie i obdarzając swego wybawcę anielskim uśmiechem, wyrzekła:
— Dziękuję panu.
I nagle zemdlała.
Młody chłopiec nadbiegł w téj chwili.
— Odyllo! Odyllo! — wołał zeskakują z konia.
— Czyś umarła? — pytał z przerażeniem! — Ach biedny Raulu! biedny panie de Chateaumorans!
Słysząc to nazwisko, pan d’Espinchal, on to był bowiem, nasunął na czoło kapelusz, starając się o ile można zasłonić twarz swoją.
— Ona żyje, nic jéj się nie stało rzekł do pazia. Zmaczaj tylko chustkę w wodzie, zwilż nią czoło téj młodéj dziewicy, a wkrótce odzyska przytomność.
Mówiąc to, margrabia z wyrazem dziwnego uczucia pochłaniał oczyma, że tak powiem, piękną postać Odylli.
— Ach! panie! ileż wdzięczności — mówił chłopczyna! — Jakże wielką oddałeś pan nam przysługę. Odyllo! Odyllo! powiedz-że nam pan swoje nazwisko!...
Nie słysząc odpowiedzi, paź Odylli podniósł głowę do góry.
Margrabiego już nie było.
Raul pobiegł zmoczyć chustkę w poblizkiém źródle, poczém oblał czoło i skronie zemdlonėj. Odylla wkrótce odzyskała przytomność i otworzyła oczy.
— To ty Raulu? — zapytała z pewném zdziwieniem?
— Tak, to ja! — szepnął chłopiec ze łzami w oczach.
— A ten pan... ten, który mi życie ocalił...
— Znikł.
— Czy wiesz, kto on jest?
— Nie powiedział mi tego.
Odylla powstając rzuciła okiem na swoją klacz, zwierz przestał oddychać; kula przebiła mu oko rażąc go jak piorunem.
— Mój Boże! gdyby nie on! coby się ze mną stało? — zawołała panna de Chateaumorans.
Raul opuścił głowę. Wyobrażał sobie, że oddawać pochwały nieznajomemu, wyrównywało to własnemu poniżeniu.
— Oto mój mały konik biały — rzekł ze smutkiem do Odylli. — Siadaj na niego, kuzynko, a ja pieszo podążę za tobą do pana de Chateaumorans.
Odylla nie miała dosyć czasu do namysłu, bo w téjże chwili ukazał się pan de Chateaumorans w towarzystwie swoich ludzi biegnących na miejsce wypadku.
Córka opowiedziała ojcu całe wydarzenie, prosząc go zarazem o rychły powrót do domu.
— Bez podziękowania temu zacnemu szlachcicowi, który ci życie ocalił? — zawołał starzec.
— Wymówił się od wszelkich podzięk, i nie wiemy jego nazwiska — wtrącił Raul.
— Czyś go widział przynajmniéj?
— Nie — odpowiedział paź.
— A ty Odyllo?
Oblicze dziewicy pokrył żywy rumieniec.
— Ujrzałam go — rzekła; — ale nie przypominam go sobie, pierwszy to raz dopiéro kłamstwo przedostało się przez usta Odylli.

15. Po polowaniu.

O siódméj wieczorem, wszyscy powrócili do Klermont. Główniejsze domy w mieście oświetlana à giorno. Długie i ciężkie wozy na których złożono ubitą zwierzynę pokrytą zielonemi gałęźmi, toczyły się po bruku w kierunku pałacu gubernatora, gdzie miała być daną wspaniała biesiada.
Pan d’Espinchal należał do zaproszonych. Swoją uprzejmością i urodą potrafił tak dalece ująć pana de Bouillon, że książę nie pozwalał mu odejść na chwilę od siebie rozmawiając z nim poufnie jakby z dawnym przyjacielem.
Był to nie mały powód zazdrości dla obecnéj szlachty; to téż pan d’Espinchal wymawiał się od przyjęcia udziału w biesiadzie.
— Wasza książęca mość będzie mieć dość zgłodniałych beze mnie — rzekł do pana de Bouillon. — Niechaj mi więc będzie dozwoloném oddalić się. Jutro przed moim odjazdem do Massyak, będę miał zaszczyt złożyć waszéj książęcėj mości najniższe usługi moje.
— Chociaż zazdroszczę panu jego wolności, nie będę cię zatrzymywał. Ale przybywaj jutro zrana na śniadanie, a wynagrodziemy sobie, a raczéj wynagrodzisz mi za nudy jakie czekają mnie dzisiejszego wieczora.
Ścisnęli się za ręce i rozłączyli. Pan de Bouillon udał się na pokoje pałacu, aby przewodniczyć biesiadzie. Margrabia zaś poszedł w ulicę prowadzącą do bramy Issoire. A że w téj ulicy było dość ciemno i nikt nie towarzyszył margrabiemu, mógł zatém swobodnie rozmyślać o wypadku wydarzonym w lesie.
W około niego wznosiły się wysokie domy, wśród których w jednym tylko jaśniało światło. Margrabia przechodząc obok tego domu, z niechcenia rzucił nań wzrokiem i zadrżał.
— Jednakże i ona jest zachwycającą! — przemówił do siebie. Słowo jednakże miało donośne znaczenie. Czytelnicy zrozumieją to w dalszém opowiadaniu wypadków.
Pan d’Espinchal mówiąc to, zatrzymał się machinalnie, poczém usiadł na kamiennéj ławce znajdującéj się w cieniu wprost tego światła. Widział jak kilkunastu lokajów wchodziło i wychodziło z tego domu; to téż na prędce zadał sobie pytanie, zkąd tak znaczna liczba fagasów mogła zaludniać ten skromny na pozór przybytek.
— Czyżby pani de St.-Herment odziedziczyła? lub téż znalazła kamień filozoficzny; bo nie zdaje mi się żeby jéj brat, pan Telemak, mógł zasilić ją w skarby potrzebne na utrzymanie całej téj zgrai hultajów.
Niezwykły ten ruch mocno go zaintrygował. Już miał powstać aby wejść do tego domu, gdy znana mu sylwetka odbiła się w jego drzwiach.
Była to sylwetka człowieka małego, barczystego, opiérającego swe pięści na biodrach i śmiejącego się do rozpuku.
— Bigoń — zawołał margrabia.
— Hę — mruknął ex-kupiec-bakałarz.
— Chodź tu — zawołał pan d’Espinchal.
Bigoń poznał głos i pośpieszył w jego kierunku.
— Czy z panem margrabią d’Espinchal mam honor...
— W istocie.
— Upadam do nóg jaśnie pana.
— Nie upadaj! tylko siądź tu przy mnie.
— Ah! nie śmiem jaśnie panie!
— Daléj, żwawo, nicponiu.
Bigoń usiadł.
— Co to znaczy ta procesya lokajska — zapytał margrabia.
— Ah! jaśnie panie... są to skutki żarciku jakiego sobie pozwoliłem...
— Ba!
— Tak jest. Ci Sabaudczycy są głupsi od naszych gęsi gaskońskich.
— Błaźnie!
— Nie przymierzam tego do jaśnie pana, panie margrabio, broń Boże! Zresztą książę de Bouillon, który równie dobrze jak i ja zna się na ludziach, przekonał jaśnie pana, że nie traktuje go jak Sabaudczyka.
Pan d’Espinchal uśmiechnął się.
— Zrobiłem żart — mówił daléj Bigoń — opowiadając tym osłom, że pan de St.-Beat posiada kopalnie złota i srebra w Pyreneach; dla tego to zlatują się prosić go o urzędy.
— Co to za jedni, od kogo są oni?
— Różni. Są tam i od jaśnie pana.
— Ah! ah! widocznie, że nie uznają mnie za tak hojnego pana, jak pana Telemaka posiadacza złotych kopalń.
— Nie zupełnie dla tego.
— Dla czegóż więc?...
— Czy mam być szczerym?
— Rozumie się!
A więc..... Boją się jaśnie pana.
— Do djabla! Widać jestem strasznym człowiekiem.
— Przynajmniéj dla nich.
— A dla ciebie?
Dla mnie to co innego. — Szanuję niezmiernie osobę pana margrabiego i jestem przekonany, że zanadto posiada szlachetności, aby się należało obawiać jaśnie pana.
— Widzę, że poznałeś mnie dokładnie.
— Ja zawsze odznaczałem się przenikliwością, panie margrabio. Jedno tylko głupstwo zrobiłem w życiu....
— Ożeniłeś się?
— Istotnie. Widzę, że nieszczęścia moje znane są jaśnie panu.
— Ubolewałem nad tobą.
— Ah! — Jaśnie pan zbyt łaskaw. — A może pan margrabia zna moją żonę?
— Inezille?
— Inezillę! — Tak jest. Zdawało mi się nawet...
— Co?
— Żem ją spostrzegł w zamku pana margrabiego.
— Bardzo być może. Z powodu, że jak to sam mogłeś zauważyć, jestem bardzo gościnnym.
— A ja zapomniałem podziękować jaśnie panu!
Pan d’Espinchal uśmiechnął się.
— Ta Inezilla, o której mówiemy, przyszła prosić mnie o gościnność..... w towarzystwie byłego sierżanta, z kompanii hrabiego de Foix, mojego krewnego.
— Paskala!
— Nie pamiętam jego nazwiska.
— Ale ja pamiętam.
— A jakkolwiek nie często widywałem go w Argèlles..... przynajmniéj w mojéj obecności... wiem wszakże doskonale, żem zobaczył tego łotra w Massyak, uginającego się pod ciężarem sukien, jakie przynosił dla pana Telemaka.
— W rzeczy saméj. Oboje umierając z głodu, przybyli do mego zamku. W drodze popadli w ręce pana de Kamillak i jego dwunastu apostołów, którzy obdarli ich do koszuli. — Przyjąłem ich, lecz skorom się dowiedział, że Paskal nie jest mężem Inezilli, natychmiast kazałem rozłączyć tę czułą parę, nie chcąc pobłażać podobnéj rozpuście!
Ah! jaśnie pan kazał ich rozłączyć?
— Najzupełniéj.
— Teraz to dopiéro pojmuję, dla czego moja żoneczka miała tak smutną minkę. Ale uprzedzam pana margrabiego, strzeż się pan téj kobiety Dla niéj nie ma na świecie okna dość wysoko wmurowanego..... Znam ją... znam.....
— Hum zdaje się, że nie jest jéj bardzo źle u mnie.
— Myli się jaśnie pan. Posiada ona wszystkie wykręty djabelskie, i aby ją pilnie strzedz, potrzebaby użyć jednego sposobu.....
— Jakiego?
— Potrzeba dać jéj dozorcę...., dobrego dozorcę....
— Uwiedzie go.
— Rozumiem. To téż dozorcę z bronzu, z dębu, z marmuru, ot naprzykład, takiego jak ja.
Margrabia uśmiechnął się powtórnie, ale w sposób okazujący wewnętrzne zadowolenie.
— Dobra myśl — rzekł.
— Nie prawda! — powtórzył Bigoń rozpromieniony.
— Tak, ale musiałbyś rozstać się z twoim panem.
— To prawda!
— A ty tego nie zrobisz.
— Nie mogę.
— Czoło pana d’Espinchal, zachmurzyło się z lekka.
— Czyby ten błazen, miał istotne przywiązanie do swego obdartego Gaskończyka? — pomyślał margrabia; poczém dodał po chwili:
— Lubię i szanuję taką stałość charakteru, a nawet wyznaję ci przyjacielu, że pragnąłbym miéć takiego, jak ty powiernika.
— Posłuchajcie mnie, panie margrabio — odrzekł Bigoń. — Pożyczyłem panu Telemakowi sześćdziesiąt pistolów, które oddał mi jak najakuratniéj i już nie mam do niego żadnéj pretensyi. Gdybym dziś jeszcze chciał odejść od pana de Saint-Beat, jestem przekonany, żeby mnie nie zatrzymał; ale wiem, że w gruncie przywiązał się do mnie, tak jak ja do niego. Rodzina moja, od wieków służyła rodzinie mego pana! — i gdyby mi nie był oddał moich 60 pistolów, gdyby mnie był zrujnował, a nawet wykradł mi żonę, zaręczam jaśnie panu, że jeszcze bym nie chciał sprawić mu za to najmniejszéj przykrości. To téż, nie opuszczę go aż do mojéj lub jego śmierci. Pan Telemak potrzebuje mojéj a jego opieki. Wprawdzie od kilku dni zaczął mnie okładać; ale mniejsza z tém.... Bigoń jest zawsze Bigoniem, a Bigonie należą do Saint-Beatów od kilku tysięcy wieków.... Nie shańbię się kilkunastu kijami więcéj. Moi świetni przodkowie, którzy od stworzenia świata czyścili, a może i w niebie czyszczą buty Saint-Beatom, powstaliby z grobów, aby zgromić moje odszczepieństwo.
— Ale gdyby twój Telemak popadł w nędzę? — zapytał margrabia.
— Będę dumny podzielić jego przeciwności.
— Sądziłem — że jesteś bez skrupułów?
— Bo téż ich i nie mam.
— Jakto?
— Gdyby mój młody pan był bogatym, to jak Malsen intendent jaśnie pana okradłbym go bez litości, wypijał jego wina, bałamucił jego dziewki. — Są to rzeczy przyjęte w dobrych domach. — Ale że pan Telemak jest ubogi, to muszę starać się wszelkiemi silami wydźwignąć go z niedoli. I zrobię to jakem Bigoń! Bo mówiąc między nami, siostra jego jest to sobie szczególna osóbka, która... która...
— Wytłómacz się?
— Bo to widzi pan margrabia.... Pani de Saint-Herment chciałaby, żeby pan Telemak służył jéj za jakże się to nazywa..... ot... za płaszczyk zdaje mi się.
Gdyby na ulicy było nieco jaśniej w tę porę, Bigoń byłby dostrzegł, jak margrabia zbladł.
— Widzę, że jesteś perłą, mój Bigoniu. Ale nie daję ci za wygranę, co do moich o tobie zamysłach. Dojrzeją one, bądź pewny..... tymczasem prowadź mnie do kawalera.

16. Brat i siostra.

Pani de Saint-Herment niedbale rozparta na miękkiéj sofie, rozmawiała ze swym bratem. Brunetka jak Telemak, odziana w szaty zupełnie białe, przypominała piękny wiersz Dantego:

La bella creatura di bianco vertita.

Długie sploty czarnych włosów odbijały się na jéj ramionach, jak fałdy czarnego aksamitu na białym marmurowym posągu. A że odzienie jakie miała na sobie, było prostym negliżem, łatwo więc można było zauważyć, że podobieństwo siostry do brata, nie posuwało się aż do zawiędłéj chudości, jaką się odznaczał Telemak.
Była to prawdziwa piękność nie podlegająca krytyce. Rysy regularne, oczy wspaniałe, usta uśmiechnięte, kolory świeże, kibić kształtnie wygięta, wszystko to uwydatniało się z pierwszego wejrzenia bez potrzeby rozbierania szczegółów.
A z resztą, po co te szczegóły?...... Oczy spozierały z ukosa, uśmiech był nieszczery, wargi nieco zacięte, słowem, jakiś wyraz zimna i srogości przebijał się na jéj twarzy.
Mimo to, Herminia mogłaby być perłą haremu; a w naszym XIX wieku, osobliwością i ozdobą salonów.......
W Klermont czuła się nie w swoim żywiole; wszelako oczekiwała. Czego? Dowiemy się niezadługo.
W téj chwili, Telemak z obawą spoglądał na Herminie, a ona patrząc nań wzrokiem litości, mówiła:
— Doprawdy, — że masz zastarzałe pojęcia, mój biédny Telemaku! Bigoń ma sto razy więcéj rozumu. Zapewne to długi pobyt w więzieniu nadał tak szczególny kierunek twoim ideom.
— Przyznam ci Herminio, że nie tylko zadziwiasz mnie, ale nawet przestraszasz.
— Czém? Moją otwartością? Dla tego, że wypowiadam ci głośno to, co inne kobiety zwykły mówić po cichu? Dla tego, że błędnie mniemałam że kochasz twoją siostrę i dbasz o twoją przyszłość? Na honor, kawalerze, jesteś tak St. Beatem, jak ja zakonnicą.
— Jakto! ganisz moje poglądy?
— Bo znajduję je niewymownie śmiesznemi.
— Nic a nic nie rozumiem cię Herminio!
— Jesteś pocieszny mój braciszku! Nie rozumiesz więc, że moje bogactwo jest tylko blichtrem; że mąż mój pozostawił mi w spadku same pozory, że tryb życia do jakiego nawykłam, wkrótce przywiedzie mnie do nędzy, i że opierając się na takich danych, wolno jest mi szukać środków ocalenia, chwytać sposobność jaka mi się nadarza, aby uniknąć przepaści. Ten środek ocalenia znalazłam, sposobność nadarzającą się, pochwyciłam, a ty miałżebyś odmówić twojéj pomocy?
— Otwartość za otwartość — ale odpowiedz minajpierw na niektóre pytania.
— Pytaj!
— Mówisz, że nie kochasz pana d’Espinchal.
— Powtarzam ci to — dodam nawet, że go nie cierpię.
— I pragniesz iść za mąż za margrabiego?
— Naturalnie.
— To właśnie, czego nie pojmuję. Niechaj będzie czém chce pan d’Espinchal, nie należy nam nadużywać dobréj wiary. Bądź co bądź, byłoby to prostém podejściem.
Oczy Herminii rzuciły podwójną błyskawicę.
— Jestem przeciwnego zdania, Telemaku — odparła ozięble — jeżeli zgadzam się pójść za niego bez miłości, któż może powiedziéć mu, że go nie kocham; ja która nie jestem zdolną kochać nikogo? Bylebym pozostała mu wierną, cóż więcéj może żądać odemnie? Z drugiéj strony, margrabia ubóstwia mnie. Wygłasza to wszystkim i wszędzie. Idąc za niego, któż z nas poświęca się?
Argument był niemałéj wagi.
Telemak zamyślił się przez chwilę. Ale, że nasz poczciwy Gaskończyk posiadał zdrowy rozsądek, a w sercu szlachetne uczucia, nie dał więc jeszcze za wygraną.
— Oto moje zdanie — rzekł nareszcie. — Małżeństwo skojarzone w ten sposób, nie jest połączeniem się dwóch serc, ale po prostu kupnem i sprzedażą. I dlatego, że nawykłaś do wygód i zbytków zapominasz tak prędko o przeszłości; dlatego, że pragniesz okrywać się jedwabiem i pić w złotych naczyniach; dlatego, że uganiasz się za pozorami szczęścia, za marnym blaskiem wielkości, chcesz tak nierozważnie, bez miłości, a może i ze wstrętem oddać się człowiekowi, którego nienawidzisz?..... Czy wiesz jak uczciwi ludzie nazywają taki postępek?
— Nie wiem i proszę cię objaśnij mi to, poczciwy człowieku.
— Nazywają podłością.
— Ach mój braciszku, cóż za straszne określenie tak błahego postępku!
Telemak oburzony mówił daléj z goryczą.
— Mówiłaś przed chwilą o naszéj rodzinie. Ojciec nasz zawinił, przyznaję to, ale namiętność gry opanowała go. I na Chrystusa, którego obraz nie wiem dlaczego zawiesiłaś w tym tu pokoju, powiadam ci siostro, że ojciec nasz słysząc taką rozmowę, pokryłby się wstydem.
Herminia wzruszyła ramionami.
— Pozwól mi pani dokończyć, — ciągnął dalėj Telemak tonem uroczystym. — Nie znasz bowiem tak jak ja znam historyę rodziny o któréj mówisz. Matka nasza była świętą kobietą. Jako anioł stróż pracowała i pilnowała domu. Jedyném jéj szczęściem była troska o wychowanie dzieci; nie miała jedwabnych kotar u łóżka swojego, ale téż nie miała w sercu uczuć podobnych do twoich. W owym czasie serca były złote, nie naczynia. Spytaj zresztą Bigonia, tego samoluba i materyalistę, a opowie ci dokładnie jaką była kobietą matka nasza.
Herminia przerwała dalsze słowa.
— Ależ nieszczęsny kaznodziejo — krzyknęła głosem szyderczéj groźby — chcesz abyśmy poddali się głodowéj śmierci.
— Czy śmierć głodowa hańbę przynosi? Ach! ona już nieraz zaglądała mi w oczy, a jednak nie przeraziła mnie i nie ugięła wrodzonéj mi dumy.
— To gorzéj jak hańba — to szaleństwo!
— Widzę, że nie możemy zrozumiéć się, kochana siostro i że jestem zbyteczny w tym domu. — Postaram się jak najprędzéj opuścić go. Ach! Herminio zawiodłaś moje oczekiwania! Z radością podzielałbym twój dostatek, bo rozkoszną jest rzeczą być bogatym, ale sądziłem, że potrafisz zarówno pogodzić się z niedolą; zawiodłem się. Żegnam cię. Może Bigoń pożyczy mi znowu swoich pistolów i przyodzieję się w mój wytarty ubiór. Nie chcę nic od ciebie Herminio. Nie sądź jednakże, abym miał stracić cię z oczu! Twoje zwierzenie się jest dla mnie świętą tajemnicą, nie wspomnę ani słowa margrabiemu, ale od téj chwili dołożę wszelkich starań, aby go odwieść od ciebie. Bo zauważ to, siostro, że jestem starszym bratem twoim. Jestem głową tej rodziny, któréj szacowne imię, ten skarb mój jedyny, chcesz rzucić na pastwę szyderstwa i okryć sromotną hańbą. Ale czuwać nad nim będę z taką pieczą, jaką dawni Rzymianie otaczali swe domowe bóstwa, a jeżeli przeznaczeniem mojém jest pozostać w wiecznéj nędzy, wolę go raczéj zagrzebać w moim barłogu, aniżeli w kałuży twoich bogactw.
I z powagą skłonił głowę.
Herminia, przerażona wybuchem uczciwego gniewu, może téż czując w duszy chwilowo rozbudzone poczucie honoru, a szczególniéj z obawy niebezpiecznego i nieprzyjaznego stosunku z bratem, podbiegła ku niemu z płaczem i pocałunkami.
— Złośniku! — mówiła mu, — okrutny złośniku! dla czego ranisz mi serce, tak przykremi słowami? Cóżem zawiniła? czyż ja potrafię rozróżnić złe od dobrego. Tyle już przecierpiałam biedy, nic więc dziwnego że ona mnie przeraża. Mój Boże! ja niewiedziałam, że to jest zbrodnią poślubić człowieka którego się nie kocha. Wydarza się to jednakże dość często, a ludzie tylko się z tego śmieją. Oh! przebacz mi, kochany bracie, wszakże prosiłam cię o radę, a ty obrzuciłeś mnie wyrzutami i grozisz rozstaniem.
— Tak niestety — musimy się rozstać, ― bo nie mogę być dla ciebie ciężarem, skoro sama nie masz na utrzymanie. Ale będę czuwał nad tobą, przyjmuję służbę u pana d’Espinchal, który sądzę, że mnie polubił i należycie ocenił.
Herminia zadrżała.
— U pana d’Espinchal, — zapytała z ukrytą radością?
— Tak, — ale nie lękaj się. — Zapomnij..... ja także zapomnę. — Pani de Saint-Herment rzuciła się powtórnie na szyję swego brata.
— Jesteś dobrym i zacnym człowiekiem Telemaku.
W téj chwili zastukano we drzwi.
— Proszę wejść — rzekła baronowa.
Zwinna i hoża subretka, ukazała się w progu.
— Pan margrabia d’Espinchal, pragnie pomówić z panem kawalerem.
— Co za szczęśliwa sposobność! — pomyślał Telemak.
— Prosić margrabiego do salonu — wyrzekła Herminia.
I przymilając się do Telemaka, szepnęła mu do ucha:
— Obiecałeś mi zachować tajemnicę, nieprawda?
— Tak, — odpowiedział Telemak — po czém wszedł do salonu, gdzie oczekiwał na niego margrabia.
Jak tylko Herminia pozostała sama, czémprędzéj zamknęła drzwi na klucz i zapowiedziała subretce:
— Nie jestem widzialną dla margrabiego — a otwierając głęboką szafę, weszła w nią i przyłożyła ucho do ściany.
Ani jedno słowo z rozmowy margrabiego z kawalerem, nie mogło być stracone dla podsłuchującéj w kryjówce.

17. Narada.

Osm dni upłynęło. Telemak, stał się nieodstępnym towarzyszem pana d’Espinchal. Margrabia zamianował szlachetnego Gaskończyka głównym dowódcą całéj siły zbrojnéj i gubernatorem zamku Massyak.
Gaspard, powierzył panu de Saint-Beat klucze od wieży Montel, a kawaler mógł się przekonać de visu, że seraj margrabiego stanowiła jedynie Inezilla, przysięgająca, ktoby chciał jéj uwierzyć, że ani margrabia, ani kawaler, nie zostali uszczęśliwieni jéj względami.
Wyznała również Telemakowi, że porzuciła Bigonia dla jego skąpstwa i zazdrości, czując do niego nieprzezwyciężony wstręt.
Margrabia odmienił się do niepoznania. Czy to że polegał zupełnie na czynności kawalera, czy téż, że głęboki smutek opanował nim, ale zamknięty w swoich pokojach, rzadko się ukazywał i to jeszcze z czołem zachmurzoném i szorstką mową.
Don Gobelet, Malsen i Bigon, korzystając z posępności margrabiego, dopuszczali się najdziwaczniejszych wybryków. Dla uniknienia podejrzeń nowego władcy zamkowego, przenieśli się do małego domku w pobliżu wioski, kupionego w tym celu przez Bigonia.
Martynka zarządzała w nim, a Bigoń patrząc na Martynkę, pocieszał się z wiarołomstwa Inezilli.
Eulogiusz nie pokazywał się. Wszystko więc zdawało się być w jak największym spokoju.
Jednakże w owym czasie głuche wzburzenie panowało w Massyak. Minęła już owa epoka, kiedy wassale uchylali głowy pod jarzmem tyraństwa swoich panów.
Richelieu, od lat piętnastu, silne zadawał ciosy władzy feodalnéj. Wojny Frondy, ośmieszyły wszechwładztwo szlachty, a duch municypalny, że tak powiemy, powstawał na ruinach zapadającego się systemu.
Morderstwo Szandorata, sprawiło silne oburzenie wśród mieszkańców Massyaku i mówiono o podanéj skardze na pana d’Espinchal, jako domniemanego sprawcy téj zbrodni, do prezydyum w Riom. Wysłano nawet deputacyę do margrabiego de Saillans wielce popularnego magnata; ale pan de Saillans odpowiedział, że wie o co rzecz idzie, że słyszał jakoby jego ludzie napadli na margrabiego d’Espinchal i że wielu z nich pomiędzy którymi i Szandorat, znaleźli śmierć, a to jako zasłużoną karę za przewinienia jakiego się dopuścili. Dodawał następnie, że jemu samemu należy wytłómaczyć się przed panem na Massyaku, czego też uczynić nie omieszka.
W rzeczy saméj, pan d’Espinchal odebrał od pana de Saillans, list bardzo długi i pełen zręcznych wykrętów, a którym wypiérał się wszelkiego udziału w zasadzce przy moście d’Alangon, zapraszając wreszcie margrabiego do zamku de Saillans, na wesele swéj córki z panem Gastonem de Kamillak, siostrzeńcem człowieka o dwunastu apostołach.
Pan d’Espinchal, uśmiechnął się znacząco na te weselne zaprosiny. Odpisał wszelako margrabiemu de Saillans, że jest bardzo cierpiącym i że przyjąć zaproszenia nie jest w stanie, nad czém mocno ubolewa, załączając przytém zapewnienie swéj przyjaźni i życzliwości dla całéj jego rodziny.
Ta mała komedyjka nie miała dalszych następstw, bo margrabia d’Espinchal, zdawał się już zaniechać wszelkiéj zemsty. Dziwna rzecz! Ani razu nie mówił z Telemakiem o pani de St. Herment, a Gaskończyk cieszył się w duszy z tego zapomnienia, jakkolwiek przypuszczał, że melancholia margrabiego zrodziła się skutkiem odmowy Herminii przyjęcia u siebie pana d’Espinchal, podczas jego pobytu w Klermont.
Telemak był w błędzie. Obraz zemdlonėj Odylli nie przestawał snuć się przed oczyma margrabiego. Od czasu jak ujrzał tę piękną i łagodną dziewicę, prawie że zupełnie zapomniał o Herminii, przemyśliwając jedynie o sposobie zbliżenia się do przedmiotu swojéj nowej miłości.
Wieczna walka namiętności w zapasach z wrodzoną dumą, obrała sobie za siedlisko serce margrabiego i ta głucha i ciężka walka pożerała to serce.
Panowie Massyak i Chateaumorans cenili się podług osobistej wartości. Gaspard rozumiał, że miłość dla Odylli stała się źródłem nieszczęść całego jego życia, bo wiedział, że margrabia de Chateaumorans jest niezłomnego charakteru i że on margrabia d’Espinchal nie nagnie dość nizko swėj dumy przed tym starcem, aby otrzymać rękę Odylli.
Ale mimo wszelkich rozumowań, nie postępował na krok w miłości. Pożerała ona mu duszę i serce; wmawiał w siebie, że niewidziéć Odylli, jest piekłem i że samobójstwo pozostaje dlań jedynym punktem wyjścia z tak rozpaczliwego położenia.
Nakoniec, po długiéj wewnętrznėj walce postanowił: Ujrzéć ją!.... gdyby nawet przyszło opłacić życiem taką nierozwagę... chociażby umrzéć pod strasznym ciosem pogardy....
A że miłość potrzebuje powiernika, postanowił więc zwierzyć się komuś. Udał się do Telemaka i wyjawił mu we wszystkich szczegółach gorącą miłość dla Odylli i powody nienawiści rozdzielającéj obie rodziny.
— Kawalerze! radź co mam czynić — proszę cię, zaklinam!.... — Nic bardziéj nie mogło trafić do przekonania poważnego Gaskończyka, jak wyznanie miłości, któréj przedmiotem nie była jego siostra.
Zawiści rodzinne — odpowiedział — są barbarzyństwem. Wasi ojcowie nienawidzili się, to prawda, czyż dla tego i wy macie czynić tak samo? Margrabia de Chateaumorans nie wyrządził panu żadnéj krzywdy. Należy więc śmiało udać się do niego i powiedziéć mu: Margrabio! przodkowie nasi nienawidzili się; kochajmy się! Sądzę, że pan de Chateaumorans poda panu dłoń, bo o ile słyszałem, ma to być człowiek zacny, rozumny, pełen honoru i sumienia.
Pan d’Espinchal poruszył głową:
— Nigdy pan de Chateaumorans nie zechce przyjąć mnie za swego zięcia.
— Dla czego pan tak twierdzisz?
— Jestem przekonany.
— Jakież są powody pańskiego przekonania?
— Nie ma najmniejszych. Margrabia Franciszek jest katolikiem, nawet dobrym katolikiem, ale i człowiekiem zastarzałych pojęć. Jest-to rodzaj Tytana pod względem fizycznym i moralnym. Tak jak jego wieżyce, zbudowany z granitu; nie wyjmuj z nich cząstki kamienia. Nienawiść jego dla mojéj rodziny jest sklepieniem, oderwij je, a cały gmach runie.
— Trudno mniemać — jednakże, aby pan de Chateaumorans miał być niezłomny, jeżeli będzie widział, że pan czynisz pierwsze kroki do szczerego pojednania się.
— Pierwsze kroki! — zapewne, mogę to zrobić! Ale niech się nie spodziewa żadnego z méj strony poniżenia.
— Czy pan uważasz za poniżenie, jeżeli pierwszy ukorzysz się przed człowiekiem, dwa razy starszym od ciebie, mówiąc mu: „panie margrabio! pojednajmy się“.
Pan d’Espinchal przygryzał sobie usta i schylając głowę: — Nie, to nie byłoby poniżeniem się — wymówił. — Może w ten sposób pojednamy się; może nawet nie zapomni o mnie w swoich modlitwach; ale jestem pewny, że nie odda mi swéj córki.
— Muszą więc istnieć inne powody?
— Czyż brak zawsze powodów? — Nie wydarzy się zbrodnia, żeby mnie jéj nie przypisano! Mówią o przestępcach d’Espinchalach, tak jak o Trymalionach i Heliogobalach, jak o wściekłych tygrysach. Utrzymuję seraj, głosi jeden; więzi kobiety, powiada drugi. Jednakże, żadna z moich kochanek, nigdy nie żaliła się na mnie. Co zaś do moich zbrodni, jakież są one?... Zabiłem pana de Baux, w obronie własnego życia, kiedy na mnie jednego napadł we trzech, jak zbójca; zraniłem pana de Kandat za to, że zamordował mi człowieka. Szandorata, którego śmierć również mnie przypisują, nie ja zabiłem; — nie chciałem nawet jego śmierci ale fatalność wmięszała się..... Wiem zresztą że nie jestem bez grzechów..... Ale nazywam się d’Espinchal i to coby było prostém zboczeniem dla kogo innego, dla mnie staje się nieprzebaczonym występkiem, a potwarz szerząc się ze wszech stron, tak dobrze mnie obsłużyła, że nie gorzéj uważany jestem od wcielonego Belzebuba. I zwykle to u pana de Chateaumorans, jawnego mojego nieprzyjaciela, wyradzają się te wszystkie potwarze. Tak, mój kochany kawalerze, widzisz więc, że nie ma człowieka nieszczęśliwszego odemnie.
I tym razem, szczere łzy zwilżyły powieki margrabiego.
Telemak czuł się wzruszony.
— Czy ufasz pan mojej przyjaźni? — zapytał pana d’Espinchal.
— Kawalerze jesteś jedynym moim przyjacielem — odparł Gaspard.
— A więc, powierz w moje ręce twoją sprawę.
— Z radością. Rób jak uważasz za najlepsze, a jeżeli dopniesz celu....
— Nic nie obiecuję, kochany margrabio, — ale zaręczam ci, że dołożę wszelkich usiłowań.
Kawaler otworzył okno i zawołał:
— Hola! Bigon!
— Co pan rozkaże, panie Telemaku? — zapytał ex-kupiec-bakałarz, z wypchaną gębą i serwetą w ręku.
— Każ osiodłać Hektora i Miernotkę.
— Mojego i pańskiego konia..... chciałem po wiedziéć: pańskiego i mojego.
— Tak.
Bigoń o mało się nie udławił.
— Czy rozpoczynamy podróżować? — zapytał.
— Może.
— Daleko?
— Zobaczysz.
— Ah! panie Telemaku, umiéram z ciekawości i z rozpaczy! Czy przynajmniéj wolno mi będzie zabrać klucz od wieży?
— Możesz nawet zabrać z sobą Inezillę — wtrącił margrabia.
— Bądź gotów za godzinę dodał kawaler.

18. Inezilla.

Bigoń odszedł mocno zakłopotany.
— Do kroéset! czyby pan d’Espinchal sprzykrzył sobie moje i mego oryginalnego pana usługi? Szkoda by to była, zacząłem wcale nieźle bawić się tutaj. Don Gobelet jest wesołym kmotrem, Malseń przyswaja się a Martynka już się przyswoiła... Co więcéj, jestem właścicielem ładnego domeczku, który nazwałem: „Rozkosz przyjaźni“. Z drugiéj strony, żona moja usycha z nudów. Paskal zielenieje ze złości, słowem, że jestem najszczęśliwszy ze śmiertelników. I opuszczać to wszystko! Oh! rozpaczy!
Po chwili namysłu Bigoń rozważał daléj.
— Bah! Może to tylko spacer jaki, bo uważałem, że kawaler ma dość wesołą minę. Aha! rozumiem. Jedziemy z missyą... do Klermontu...
Obejrzał się i ujrzał w oknie Telemaka.
— Czy włożyć do walizki ceremonialne ubranie? — zapytał?
Telemak skinął głową.
— Pozwól pan sobie powiedziéć, panie kawalerze, że już jest południe.
— A więc?
— Że dziś już pewno nie staniemy na miejscu!
— Przenocujemy w Issoir a jutro w St.-Avit.
— St.-Avit?
— Czy nie podoba ci się to miejsce?
— Nie byłem tam nigdy. Ale co u djabła mamy do roboty w St.-Avit?
I potrząsnął głową jak gdyby powątpiewał o zdolnościach geograficznych swego pana.
Wszelako zrezykował jeszcze zapytać:
— Czy długo zabawiemy w drodze?
— Pięć dni odpowiedział kawaler.
Bigoń podskoczył z radości...
— Chwałaż ci Panie! jeszcze nas ztąd nie wypędzają...
Pobiegł do stajni, kazał osiodłać Hektora i Miernotkę, sam zaś poszedł do wieży Montel.
W drodze pocierał sobie ręce, ladaco.
— Godzina czasu! — rzekł do siebie — wystarczy na podrażnienie mojéj żoneczki.
Otworzył drzwi wieży, wszedł na schody i ukazał się w pokoju Inezilli.
— Dzień dobry, cnotliwa pani Bigoń! jakże zdróweczko? — zapytał.
Inezilla siedziała na krawędzi łóżka i płakała.
— Czy to nad swemi grzeszkami, ronisz pani te płynne perełki? W takim razie pragnąłbym aby ilość łez wyrównała jéj szkaradom.
— Czy margrabiego nie ma w zamku? — zapytała ze smutkiem Inezilla, nie odpowiadając na wymówki męża.
— Dla czegoż to pytanie?
— Bo od czasu jak widzę tu pana w zamku śmiertelnie się nudzę, a margrabia przyobiecał mi dostarczyć sposobności wydalenia się ztąd jak tylko tego zażądam.
— Wątpię, żeby margrabia obiecywał to pani, chyba żeś miała dla niego szczególne względy.
— A któż panu mówi żem ich nie miała?
Bigoń parsknął śmiechem.
— Margrabia nie jest tak czułym gołąbkiem, żeby miał gruchać do takiéj jak pani turkaweczki.
Inezilla rzuciła wściekłe spojrzenie na tego żartownisia bez litości.
— Potworze — krzyknęła na niego.
— Aniele — wycedził Bigoń wykrzywiając się sarkastycznie. — Wszakże mienisz się aniołem w twoim sławnym pożegnalnym liście... przypominasz sobie ten ustęp... „Jestem potworem połączonym z aniołem, węzłami śmiesznego hymenu“ Do kata co za styl! A propos, muszę pani oznajmić, że Hieronimo Paskal wraca bezzwłocznie do pana hrabiego de Foix.
— Mało mnie to obchodzi!
— Czy pani zarówno dotrzymujesz wiary swoim kochankom jak mężowi?
— Kochankom? Paskal mój kochanek? przyczepił się do mnie aby wydobyć mnie z twoich szponów. Wolałabym iść z djabłem do piekła aniżeli z tobą do raju, gdybyś nawet posiadał klucze do niego.
— Tymczasem mam klucz od tych tu drzwi. Na ten raz wystarcza mi. Co się tyczy djabła, to sądzę, że nie pani idziesz za nim, ale że on chodzi za tobą a raczéj, że cię na chwilę nie opuszcza.
— Widzę, panie Bigoń, żeś tu przyszedł jedynie po to aby obsypać mnie obelgami.
— Cóż zrobić kiedy nie mam nic innego w sercu dla pani.
Inezilla rzuciła się na łóżko.
— A teraz gadaj sobie do woli... ja będę spała.
— Spij drogi aniele! Jeżeli zdarzało mi się kiedyś przerywać ci sen, bądź spokojną, że tego więcéj nie uczynię.
— Pan nigdy nie kochałeś mnie! — rzekła Inezilla tonem tak ckliwym i namiętnym, że aż dreszcze przeszły Bigonia.
— Ja! ja! oh pani! posiadasz czelność w wysokim stopniu. Należałoby ci jeszcze powiedziéć, żem nie uczciwie z tobą postępował!
— Ja téż tak utrzymuję.
— Ah! to przechodzi pojęcie. Wytłómacz się pani a raczej tłómacz się uwięziona!
— Uwięziona!
— Nie inaczéj! no tłumacz się.
— Nie! Już nic więcéj nie powiem. Pan jesteś bez serca.
— Nic dziwnego. Przez trzy miesiące wykrajałaś mi go po kawałeczku.
— Pan go nigdy nie miałeś!
— Przeciwnie pani, aż zanadto.
— Gdyby tak było, mój drogi Bigoniu czyż byś mi już dotychczas nie przebaczył? Więcej ucierpiałam aniżeli na to zasłużyłam! Niedoświadczenie...
— Jakto niedoświadczenie! przeciwnie! znalazłem cię zanadto doświadczoną.
Inezilla łkała.
— Cóż chcesz, drogi mężu, sierota, bez opieki, czyż mogłam rozróżnić dobre od złego. Oto patrz! płaczę... czyż to cię nie przekonywa o moim żalu za grzechy.
— Do djabła! żal pani zanadto prędko zakwitł, ażeby mógł miéć głębokie korzenie.
— Ah! jesteś bez litości, widzę to.
I uklękła na łóżku wyciągając swe pulchne i białe ramiona w stronę Bigonia, który na prawdę uczuł się wzruszonym.
— Bez litości! — powtórzyła. — Bo i czegóż żądam od ciebie? przebaczenia błędów młodości, nic więcéj. Nie pragnę abyś powrócił na moje łono, nie byłoby to wstydem dla ciebie i dla mnie. Oh nie!... Pomóż mi jedynie wydostać się ztąd... wstąpię do klasztoru... aby tam skończyć resztę dni tego życia, które twoja zatwardziałość czyni tak obmierzłem.
Poczciwy Bigoń słysząc ten czuły lament dostał lekkiego drżenia; machinalnie wsunął rękę do kieszeni jakby chciał z niéj wydobyć kilka pistolów.
Inezilla zwyciężyła.
Widząc naówczas wzruszenie męża, parsknęła śmiechem a twarz jéj przybrała wyraz takiéj szyderczéj radości, że nareszcie Bigoń spostrzegł, że to były kpiny.
— Czy chcesz pistola? — zapytał.
Inezilla wyszczerzyła nań zęby.
— Aha! dawny grymasik powraca — zawołał Bigoń z miną tryumfującą. A to ze mnie cymbał. O mało żem się na prawdę nie rozczulił. Ale nie, halt! Bigoń zawsze Bigoniem. Jeszcze tym razem nie udało się pani.
I zaczął się niemiłosiernie śmiać.
Inezilla skoczyła z łóżka i z wściekłością rzuciła się na Bigonia jak gdyby chciała go udusić.
Bigoń chwycił jéj rączki w swoją silną dłoń, z powagą pocałował w czoło, a następnie wyszedł zamykając za sobą drzwi na dwa potężne spusty.
— Do widzenia drogi aniele! — wołał przeze drzwi. — Przyślę pani butelkę wody pomarańczowéj, jest to arcy skuteczny środek na uspokojenie nerwów.
I po tych słowach zszedł na dziedziniec zamkowy.
Don Gobelet przechadzał się po nim, a że margrabia ukazał się w oknie, świątobliwy człowieczek jął udawać, że czyta z wielką uwagą w brewiarzu, żegnając się co chwila.
— Słówko! — szepnął Bigoń.
— Dziesięć! — odrzekł mnich.
— Oto klucz od wieży. Przyrzeknij, że go nie wypuścisz z rąk, aż do mojego powrotu.
— Daj — rzekł kapelan.
— Wiesz, że Inezilla jest pod kluczem.
— Wiem.
— I że nie chcę, aby się wymknęła.
— Ba! a to dla czego?
— Niech odpokutuje za grzechy, a zwłaszcza niechaj nie popada w nowe.
— Jest to wprawna grzesznica.
— Wprawna, masz racyę.
— Więc chcesz?
— Żeby jéj nikt nie odwiedzał... prócz ciebie...
— Prócz mnie?...
— Zapewne. Będziesz jéj nosił jeść... raz na dzień tylko zrana...
— Dobrze.
— Przysięgasz?
— Przyrzekam! Jeżeli nawet chcesz to mogę jej prawić morały. Jest to moje rzemiosło; a zwykle też zrana bywam bardzo wymowny.
— Postępuj z nią jak chcesz... Ale nie dowierzaj nikomu, nawet Malseniowi, bo to moja żoneczka, to niebezpieczna syrena.
— Bądź spokojnym!
— A teraz bądź zdrów świątobliwy mnichu — rzekł Bigoń odchodząc dla dokończenia przygotowań do podróży.

O drugiéj godzinie po południu wyjeżdżał już z Massyak w towarzystwie swego pana.

19. Podróż.

Podróż odbyła się prawie bez żadnéj przygody. Mimo przypuszczań Bigonia, który dopatrywał zasadzki na każdym zakręcie drogi i brał drzewa za ludzi uzbrojonych, podróżnym naszym nie wydarzyło się nic złego. Tylko każdego wieczoru Bigon zwykł był mawiać:
— Z pewnością, że ukrywała się w tym lesie banda rozbójników. Ale, że jechałem za panem, panie Telemaku, nie mogłeś przeto widziéć, jak moją groźną postawą trzymałem w należytém oddaleniu tych łotrów. Wywijałem pałaszem jak skończony fechtmistrz i bezustannie oglądałem moje pistolety.
Były to opowiadania facecyj bez końca. Dopóki słońce świeciło i przejeżdżano przez miasta i wioski, tchnęły one prawdziwą wesołością, lecz skoro noc zapadła, gdy krajobraz stawał się pusty i ponury, a przytém przebywano jakiś wąwóz lub lasy, przybierały przerażający koloryt. Była jedynie mowa o okrutnych rabusiach, włóczących się po lasach w celu rabunku i morderstwa.
Telemak uśmiechał się. Gadatliwość Bigonia rozweselała go, tchórzostwo bawiło. Czasami udawał, że podziela obawy swego lokaja.
— W istocie — mówił do niego — zdaje mi się, że widzę połyskujące muszkiety. Bodaj czy to nie siwa broda starego pana de Kamillak.
— Człowieka o dwunastu apostołach! panie Telemaku! miéjmy się na baczności... gdybym miał przynajmniéj trochę siana do uwiązania kopyt Hektora i Miernotki! Ale nie! zapomniałem o tém!
I co rychléj Bigoń chował swoją kieskę w buty, a spencer pod siodło, udając biednego podróżującego.
Pierwszego dnia nocowano w oberży w Issoire.
Fizyognomia oberżysty wcale nie spodobała się Bigoniowi. Skutkiem czego opowiedział swemu panu kilka strasznych historyjek, których bohaterami byli oberżyści. W końcu, rodzajem epilogu, obdarzył go taką przestrogą:
— Z temi łotrami nigdy nie powinno nam zbywać na baczności. Są to zbereźniki, dla których nie ma nic świętego. Szczęśliwi jeżeli opłacimy się kilkoma pistolami; a zauważ pan, że w téj okolicy funt mięsa wołowego płaci się dwa susy, baraniny i cielęciny trzy susy, para kapłonów 30 su, prosiak 25, para kaczek 16, funt chleba białego 10 denarów, centnar siana 20 su, a pęk słomy ważący 30 funtów, 20 denarów. Ale nie o to najbardziéj się lękam. Czyś pan zauważył podejrzaną minę tego oberżysty i jak ma doskonale wyostrzone swoje kuchenne noże?... Na prawdę zaczynam lękać się o pana, panie Telemaku; pan jesteś zbyt dowierzającym! Dla tego też postanowiłem spać dzisiejszéj nocy w pańskim pokoju.
— Niech i tak będzie — odrzekł Telemak.
Bigoń przejrzał wszystkie kąty pokoju, zajrzał pod łóżka, zatarasował drzwi i okna, wreszcie położył się spać z dobytym pałaszem w prawém ręku i z nabitym pistoletem w lewém. Telemak chrapał śpiąc jak najspokojniéj, a nazajutrz Bigoń, który przez całą noc nie zmrużył oka, przypisywał swoją bezsenność zbyt głośnemu chrapaniu pana de St.Beat.
— Kiedy tak — rzekł mu kawaler — to dzisiejszéj nocy będziesz spał w osobnym pokoju. A teraz siodłaj konie i zapłać co się należy oberżyście.
Bigoń szedł, jak na torturę, spełnić rozkazy swego pana.
— Nic się od panów nie należy, rzekł mu oberżysta. — Wasz pan należy do pana d’Espinchal, a margrabia kazałby mnie obłożyć kijami, gdybym przyjął od was choć jednego denara.
— Na biesa — zawołał ex-kupiec — bakałarz jednakże ja i mój pan nie możemy tak odjechać... Masz oto mój przyjacielu dla twojéj służącéj.
To mówiąc dał 20 su oberżyście o podejrzanéj minie, który ze swéj strony obsypując go błogosławieństwem, ładował mu w kieszenie rozmaite przysmaki.
— Tak to czasami pozory mylą! — mruknął Bigon.
Tegoż samego dnia przejechali przez Klermont. Telemak zatrzymał się w mieście tylko przez pół godziny i wcale nie odwiedził swéj siostry. Około piątéj godziny przybyli do St.-Avit. Kawaler dowiedział się tam, że już tylko dwie mile pozostaje aby dojechać do Rokewer. Postanowił przeto podążać do zamku.
Bigoń zmęczony chciał protestować, ale pan de St.-Beat spojrzał znacząco na pochwę swego pałasza, czém dał jasno do zrozumienia swemu lokajowi, że nie należy sprzeciwiać się jego woli. Bigoń pozwolił sobie jedynie wydać ciężkie westchnienie i rad nierad musiał kłusować ze swoim panem. Zmierzch zapadał, gdy wjechali w lasy Rokewer.
Bigoń poddał się zwykłéj ostrożności, to jest zdjął swój spencer, schował pieniądze w buty i wyjął nogi ze strzemion, aby w razie alarmu łatwiéj mu było zsunąć się z konia.
Zresztą lasy zdawały się jaknajbezpieczniejsze.
— W takiéj to miejscowości został zamordowany hrabia de Ponaystruc — rzekł Bigoń zaniepokojony pomroką i samotnością. Z prawéj strony opierał się o taki jak ten tu jesion, z lewėj o taki oto wiąz. Czterdziestu pięciu rozbójników rzuciło się na niego: zabił czterdziestu czterech, ale cóż kiedy czterdziesty piąty powalił hrabiego. A jednak pan de Ponaystruc miał 8 stóp wysokości i pięścią zabijał wołu.
— Doprawdy?
— Opowiadała mi to moja babka, a więc nie może ulegać wątpliwości, że tak było, a nawet podobno pan de Ponaystruc ukazywał się po śmierci w postaci niedźwiedzia, goniąc za czterdziestym piątym zbójcą.
— I poznawano go pod tą postacią?
— Tak jest, poznawano, panie Telemaku! Ale na Boga patrz-no... pan... patrz... widzisz... widzisz pan połyskujące oczy w tém tu gąszczyku?
— Pana de Ponaystruc!
— Nie, kogo innego; ale patrz-no pan jakie straszne oczy... oh! Chryste Panie!...
W rzeczy saméj coś poruszało się w gąszczu.
Bigoń zsunął się z konia.
— Co robisz? — zapytał kawaler.
— Nic... poprawiam siodło...
Z gąszczu wyszedł mężczyzna a raczéj młody i świeży chłopczyna, z ogromnym pękiem dzikich ziół w ręku.
— Zginęliśmy! — jęknął Bigoń.
I czémprędzéj skrył się za krzaki. Lecz wkrótce na widok tego pięknego dziecka uśmiechającego i kłaniającego się jak dojrzały panicz, obdarował się pięścią w nos.
— Wezmą mnie za tchórza — mruknął sobie.
Wszelako rozważył:
— Hum! podejrzana rzecz... dziecko!... znamy się na tém... panowie złodzieje wysełają naprzód dzieciaka ażeby się nie domyśléć podstępu, aż tu na raz... napadają ze wszech stron. Czekajmy... baczność!
I jeszcze lepiéj zagłębił się w krzaki.
— Hola Bigoń co tam robisz? — krzyknął Telemak.
Ex-kupiec-bakałarz nie wypuszczał pary z ust i w milczeniu przypatrywał się całej scenie.
Widział jak dziecko poniosło do ust małą srebrną świstawkę.
— A co nie mówiłem!... Mój idiotyczny pan da się poszarpać w kawałki.
Donośny świst rozległ się po lesie. W téj-że chwili dało się słyszeć rżenie, a następnie można było widziéć nadbiegającego konika, posłusznego wezwaniu swego pana.
— Dobryś! lotry zaopatrzeni są w artyleryą... tego tylko brakowało!
Dziecko pogłaskało małego białego konika i wskoczyło na siodło.
— Bigoń! — zawołał powtórnie pan de St.-Beat.
— Idę! idę — odparł ex-kupiec przytulając swą pięść do nosa.
— Co tam robisz? do djabła!
— Zbierałem niezapominajki, panie kawalerze . Pan wiesz, że posiadam wrodzoną słabość do kwiatków. Nieprawda, że ładny bukiecik?
Bigoń, podnosząc się z krzaków, zerwał kilka garści rozmaitego dzikiego ziela.
— Pokaż-no pan! — rzekło dziecko.
Ex-kupiec podał zerwany bukiet.
— To wcale nie niezapominajki — rzekło z powagą — są to jaskierki. Rosną zwykle w cieniu i w wilgotnym gruncie.
Bigoń wgramolił się na Miernotkę i patrzył ze zdziwieniem na dziecko, które odezwało się do Telemaka:
— Zapewne pan zbłądziłeś, bo ta droga prowadzi jedynie do Rokewer.
—Jakto młodzieńcze! nie jesteśmy na drodze do Aubusson?
— Bynajmniéj — odpowiedziało dziecko. — Ale nie zwracaj się pan z téj drogi przynajmniéj dzisiejszego wieczoru. Jesteśmy blizko zamku, a pan de Chateaumorans nie darowałby mi, gdybym pana nie przywiódł za sobą.
— Aubusson! — mruczał Bigoń — Aubusson! ależ to na końcu świata. Przeczuwam, że nas wypędzono z Massyak; jedziemy za morze, bezpowrotnie... Ach! Telemaku ileż krzywdy wyrządzasz mi, ty przewrotny i okrutny panie!
Nagle przyszła mu myśl do głowy. Czekał tylko sposobności ażeby ją zakomunikować panu de St.-Beat.
— Pan de Chateaumorans... — mówił Telemak do dziecka. — Ale czy to nie będzie z naszéj strony brak delikatności?
— Żądając gościnności?... Ah! panie gdyby mój kuzyn margrabia de Chateaumorans domyślał się, że przybywa mu gość, ręczę, że wyszedłby na jego spotkanie.
Telemak skłonił się.
— Gość! gość! — mruczał Bigoń. — Ten mały urwis nie uważa mnie widać także za gościa.
— Pan de Chatemorans jest pańskim krewnym — zawołał Telemak. — Ah! w takim razie gotów jestem przyjąć łaskawe zaproszenie.
— Serdecznie panu dziękuję, bo niezależnie od ducha gościnności, mój kuzyn potrzebuje czasami rozrywki, jest to starzec przyjacielski i szczery, którego dom jest tak jak jego dusza zawsze otworem.
— Słyszałem już w podobnym sensie o margrabim i to właśnie wzbudza we mnie pragnienie poznania tego zacnego człowieka.
Dziecko skłoniło się uprzejmie, pośpieszając na swoim białym koniku w stronę zamku.
Telemak i Bigoń podążali za nim.

20. Wieczerza.

W niespelna pół godziny, podróżni nasi przybyli do zamku. Brama stała otworem, jak zwykle, a woń aromatyczna zapełniała w około powietrze.
— Pachnie! — zawołał Bigoń.
I wyszczerzył swoje 32 zęby kilku dziewczę tom wracającym z pola. Wieśniaczki odpowiedziały mu uśmiechem, co wprawiło Bigonia w brylantowy humor. Zeskoczył z Miernotki i pobiegł przytrzymać lejce Hektora.
— Panie Telemaku! — rzekł do swego pana — czy raczysz udzielić mi pozwolenia wsunięcia panu w ucho dwóch słówek?
— Mów, tylko prędko.
— Przeczuwam, że jedziemy na wygnanie, o mój słodki panie! Dla tego téż pragnę napisać kilka słów do don Gobeleta w interesie sprzedaży mojego małego domeczku w Massyak, za 60 pistolów, które chcę żeby mi przysłał. Zauważ pan tylko, że wcale nie dla tego mówię 60 pistolów, żeby mu przypomniéć owe pożyczone...
— Głupcze! powiadam ci, że za pięć dni powróciemy do Massyak. Czy wierzysz mojemu słowu?
Bigoń odszedł pomrukując:
— Ten człowiek chce mojéj śmierci. Przez Aubussou do Massyak! wstąpił do piekła... czy kto słyszał coś podobnego? o mój zacny panie Telemaku widzę, że nie tęgi jesteś w nauce geografii.
Pan de Chateaumorans jak tego można było spodziewać się, przyjął pana de St.-Beat z serdeczną uprzejmością. Po zameldowaniu swego nazwiska, Telemak нważał za stosowne nic jeszcze nie wspominać o celu swéj podróży.
— Siądziemy wkrótce do wieczerzy, kochany gościu rzekł margrabia. Tymczasem dla zabicia czasu pozwól, że cię zaprowadzę do parku, a może też jesteś nazbyt znużony podróżą i wolisz przejść do swego pokoju?
Telemak pragnął swobodnie zebrać myśli i dla tego przyjął drugą propozycyę margrabiego.
W pokoju przeznaczonym dla siebie zastał stół obficie zastawiony różnemi owocami i przysmakami. Umył się, przebrał i oczekiwał w rozmyślaniu swéj missyi, na dzwonek oznajmujący wieczerzę.
— Wszystko tu inaczéj wygląda jak w zamku Massyak — pomyślał sobie. — Co za dom patryarchalny! Jak wszystko oddycha tu wesołością, dobrobytem i spokojem!
Oparł się o ramę okna wychodzącego na dziedzieniec i śledził okiem każde poruszenie margrabiego. Stary szlachcic łajał z dobrodusznością służbę dworską. Przyjmowano wszelkie jego uwagi z największą uwagą i uszanowaniem.
Biedni, skoro tylko ujrzeli margrabiego, zbliżyli się do niego.
— Oho! Wy nienależycie do mnie — mówił im — ale do mojéj córki. Nic wam nie dam, boby mi pozazdrościła, ale poproszę ją do was.
I wesołym głosem przywołał Odyllę. Młoda dziewica przybiegła z rękami napełnionémi drobną monetą, którą oddała żebrzącym z taką anielską dobrocią, że Gaskończyk poczuł łzy w oczach. Telemakowi stanęły na myśli ubiegłe dni jego nędzy.
A że Odylla i jéj ojciec wypełniali dla niego cały obraz zachwytu, zaledwie, że zwrócił uwagę na drugą młodą dziewicę towarzyszącą pannie de Chateaumorans w wykonywaniu aktu miłosierdzia.
Po odejściu biédnych, przyszła koléj na dzieci. Pan de Chateaumorans porozdzielał im małe datki, które wywołały ogólny okrzyk radości, poczém potrącając się wzajemnie pierzchnęły jak młode ptaszęta. Kawaler nie był w stanie oderwać oczu od tego czarującego widoku.
Tymczasem noc zapadła. Dziedziniec stał się cichy i pusty.
Zapukano do drzwi Telemaka i młody paź ukazał się w progu.
— Czekamy na pana z wieczerzą, panie kawalerze — rzekł mu.
Telemak udał się za dzieckiem, które wprowadziło go do ogromnéj sali, gdzie czekał go niespodziewany widok.
Ogromny stół dębowy zajmował całą długość sali. Znajdowało się na nim przeszło sto nakryć.
Telemak nieświadomy zwyczajów pana de Chateaumorans, zatrzymał się.
Margrabia z uśmiechem na ustach wziął gościa za rękę i poprowadził do głównego końca stołu.
— Oto pańskie miejsce — rzekł mu, wskazując na jedyny fotel jaki znajdował się w téj sali.
Następnie sam usiadł po prawéj stronie Telemaka. Ödylla i młoda dziewica, którą zaledwie, że zauważył pan de St-Beat, siadły naprzeciw, przedzielone poważną twarzą kapelana zamku Rokewer. Raul zajął miejsce obok margrabiego. Naówczas dopiero domownicy zamkowi obojéj płci, w moment zapełnili salę, sadowiąc się w około ogromnego stołu.
Na raz wszyscy powstali. Kapelan odmówił benedicite, poczém na nowo wszyscy zasiedli na swoich miejscach. Jedzenia było pod dostatkiem, rozmaite mięsiwa, zwierzyna, ryby, jarzyny, a wszystko przyrządzone z wielkim smakiem. W zamku u pana de Chateaumorans nie mogło być inaczéj.
— Uświęcam pamięć ojców moich — mawiał on — czynię tak jak oni czynili.
I dodawał z pewną dumą:
— Od nikogo nic nie potrzebuję, to mięso jest z moich wołów, ta zwierzyna z moich lasów, ryby z moich stawów, a te jarzyny z moich ogrodów.
Telemak podziwiał to wszystko, dziękując margrabiemu, Odylli i kapelanowi za tysiączne grzeczności jakiemi go obsypywano podczas wieczerzy. Od czasu do czasu, wzrok jego zatrzymywał się na towarzyszce Odylli, która ze swéj strony spoziérała ukradkiem na Telemaka. Podano deser, a jednocześnie cała służba powstała i opuściéa salę. Pan de Chateaumorans pozostał ze swoim gościem w towarzystwie Odylli, jej przyjaciółki, kapelana, pazia i zuchwałego Bigonia, który nie uważał za stosowne wynieść się z sali razem ze służbą. Posunął się nawet daléj i zbliżył się do pozostałej gruppy, z kieliszkiem w jednéj ręce z talerzem w drugiéj i pod pozorem żądania rozkazów od swego pana, chciał się wmieszać do rozmowy. Ostre spojrzenie Telemaka przywiodło go do opamiętania się. Czémprędzéj więc ściągnął ze stołu nienapoczętą butelkę wina, kawał pieczeni i zrejterował.
Przez jakiś czas pogadanka toczyła się o przedmiotach bez wagi.
— Czy byłeś pan na uroczystościach w Klermont, panie kawalerze? — nagle zapytał margrabia.
— Byłem — odpowiedział Telemak — a nawet słyszałem o wypadku, jaki się wydarzył pannie margrabiance.
Odylla zarumieniła się, a paź spojrzał na nią z prawdziwém współczuciem.
— A tak — rzekł margrabia — wypadek ten jakkolwiek szczęściem, że nie miał złych następstw, stał się powodem wielkiego dla mnie niepokoju.
— A to dla czego? panie margrabio.
— Wyobraź pan sobie, że niepodobna mi jest dowiedziéć się komu winienem zawdzięczać ocalenie życia mojéj córce. Musi to być człowiek nadzwyczaj przytomny i zręczny. Nigdy nie miałbym dość odwagi, mierzyć kulą do tego przeklętego zwierzęcia, które unosiło to moje najdroższe dziecię.
— Och! i ja również zawołał paź.
— Wiem tylko — dodał margrabia — że jest on mojego wzrostu... Ale może pan go znasz, panie kawalerze?
Telemak zmieszał się nieco, wymawiając zaledwie dosłyszane: nie.
— Ktokolwiek on jest — mówił daléj margrabia — pamięć jego głęboko wpiła się w moje serce, i gdyby to był nawet mój największy nieprzyjaciel, nigdy nie zapomnę o nim w moich modlitwach.
— Nieprzyjaciel! panie margrabio, sądzę, że ich miéć nie możesz?
— Przeciwnie, mam ich kilku.
— Nieprzyjaciół osobistych?
— Osobistych lub nie, nie stanowi to różnicy.
— Pozwól, panie margrabio, powiedziéć ci co rozumiem przez słowo: osobisty.
— Chętnie, kochany gościu.
— A więc, panie margrabio, znam dwojaki rodzaj nieprzyjaciół: tacy, których sobie robiemy przez naszą nierozwagę, dumę lub gwałtowność charakteru i tacy, którzy nigdy nie wyrządzili nam nic złego, ani téż doznali od nas krzywdy, a których prześladujemy lub téż oni nas nienawidzą, dla tego jedynie, że ojcowie nasi nienawidzili się, pozostawiając nam w spadku rodzinną zawiść.
Margrabia zamyślił się i sposępniał.
— Rozumiem — odrzekł po chwili — właśnie moi nieprzyjaciele należą do téj ostatniéj kategoryi.
— Wiedziałem o tém panie margrabio i znam osoby znajdujące się zupełnie w tém samém położeniu. I tak, nazajutrz po uroczystościach danych przez księcia de Bouillon, pewien szlachcic mówił do mnie te słowa:
— Dotychczas, nikt mnie należycie nie ocenił. Żaden z moich nieprzyjaciół nie jest w stanie dowieść mi jakiego bądź występku. Rzucają na mnie kamieniem, przeistaczając moje zboczenia w zbrodnie. Położenie moje jest nie do zniesienia. Moi ojcowie wiedli wieczną wojnę z ich przodkami. Mam zamiar zbliżyć się do moich nieprzyjaciół. Powiem im: Skończmy nasze zawiści i pojednajmy się. Oto moja ręka, podajcie mi waszą i niech będzie między nami trwała i prawdziwa zgoda. A to — rzekł kapelan — zacna i chrześciańska mowa.
Pan de Chateaumorans jeszcze więcej sposępniał.
— Chciałbym poznać, panie kawalerze — rzekł mu — szlachcica, który to powiedział.
— Pan go znasz jest nim margrabia Gaspard d’Espinchal, pan na Massyaku.

21. Zakonnik.

Gdyby był sufit oberwał się w sali i upadł na głowę margrabiemu, nie byłby zapewne tyle odurzył pana de Chateaumorans, ile słowa Telemaka.
Zadrżał, zbladł, powstał i zawołał:
— Gaspard d’Espinchal!
I jakby piorunem rażony padł na swoje siedzenie.
Kawaler nie spodziewał się podobnie gwałtownego wybuchu.
— Gaspard d’Espinchal! — wymówił powtórnie margrabia, zwracając się w stronę Telemaka z zapytaniem:
— Więc pan znasz tego człowieka?
— Od kilku dopiéro tygodni — odrzekł Gaskończyk. — Wszelako zdaje mi się, żem go dobrze poznał.
Pan de Chateaumorans powstał na nowo i wyciągając uroczyście rękę, rzekł:
— Panie kawalerze de St.-Beat! podobałeś mi się od pierwszéj chwili twego tu przybycia, bo na twėj twarzy maluje się szczerość i prawda. Od lat sześćdziesięciu obcując z ludźmi, nauczyłem się poznawać ich z pierwszego wejrzenia, jestem więc przekonany, że mówię do rozsądnego i uczciwego człowieka. Zatém stanowczo oświadczam panu: że albo mylnie osądziłeś margrabiego d’Espinchal, albo też Gaspard d’Espinchal umiał oszukać pana.
— Panie margrabo, ja...
— Chciéj pan mnie wysłuchać. Jesteśmy tu wszyscy swoi i oto moja siostrzenica, spadkobierczyni zamku Czerwonego-Kamienia, która wié doskonale co to są za jedni ci panowie d’Espinchal, mordercy jej stryja, margrabiego Jana.
Mówiąc to pan de Chateaumorans wskazał na młodą towarzyszkę Odylli i ciągnął daléj:
— Jesteś Gaskończykiem, panie kawalerze. Nie możesz więc znać dokładnie dziejów naszėj prowincyi. Nie będę ich opowiadał, boby to za wiele zabrało nam czasu. Ale powiem ci wprost, że ze wszystkich łotrów i obłudników rozsianych na nieszczęście po naszej okolicy, margrabia jest największym i najbezpieczniejszym. Przebaczyłem jego ojcu morderstwo mojego brata. Jemu nic nie przebaczę, bo nie jest on chrześcianinem a nawet człowiekiem jest to szatan wcielony. I nie sądź pan że mówię to bez pewnych zasad, bez moralnego przekonania, gdyż zanadto jest on przebiegłym aby pozostawić za sobą jakiś ślad materyalny, inaczéj już od dziesięciu lat głowa jego powinna była stoczyć się po szafocie. Nie będę przytaczał szczegółów, zanadto są one przerażające. Wiedz tylko, że krew i łzy, które ten potwór rozlał w około siebie, zapełniłyby w czasie suszy rowy jego zamku. Ale niechaj pamięta, że jeżeli dotychczas zdołał uniknąć zasłużonéj kary, to nadejdzie godzina, w której odpokutowanie będzie tém straszniejsze im więcéj opóźnione. Ostatecznie, powiadam ci panie kawalerze, że ten człowiek wymawiając słowa któreś mi powtórzył, bluźnił jako wcielone kłamstwo, że gdybym mu podał swoją, chyba żeby ta pozorna zgoda ukrywała jakiś podstęp, lub téż potrzebną mu była, żeby w ślad za nią wprowadzić do mego domu hańbę i ruinę.
Podczas tego nienawistnego oskarżenia; drzwi sali uchyliły się z lekka, i zakonnik wysokiéj postawy, nieco pochylony z białą długą brodą pokrywającą mu piersi, ukazał się w progu. Margrabia zwrócił się w jego stronę.
— Przepraszam wielebny ojcze — rzekł mu — ale dopiéro co spostrzegłem was. Zapewne żądacie odemnie gościnności?
— Tak, panie margrabio — odrzekł zakonnik stłumionym głosem.
Telemak zadrżał na ten głos.
— Jakto! — zawołał margrabia — ten próżniak Donat nie podał wam jeszcze wieczerzy?
— Odmówiłem jej przyjęcia — odparł zakonnik. — Za trzy dni wypada adwent i mam zwyczaj pościć przez cały tydzień.
— Sanctus es, carissime frater — wtrącił kapelan.
— Utinam — odpowiedział skromnie zakonnik.
Z— daje mi się że was nie pierwszy raz widzę — dodał kapelan. — Wszakże należycie do zakonu Kapucynów.
— Tak, jestem kwestarzem klasztoru w Issoire.
— Aha! jakże się ma ojciec Ambroży?
— Wielebny nasz przełożony ojciec Ambroży, trzy dni temu przeniósł się do wieczności.
Kapelan i kwestarz przeżegnali się w milczeniu.
Odylla wpatrywała się w kwestarza wzrokiem pozerającym.
Mimo siwéj brody, nadającėj pozór podeszłego wieku, Kapucyn nie wydawał się być starym. Na jego czole nie widać było najmniejszéj zmarszczki, a oczy jego lśniały potężnym blaskiem młodości.
Odylla, drżąca jak ptaszek pod wzrokiem węża, powstała i biorąc pod rękę swoję kuzynkę.
— Joanno! Pójdź ze mną do parku — rzekła jėj.
Margrabia jednocześnie ujął pod rękę kawalera, i wyszedł z nim z salonu.
Raul z kapelanem zaproponowali zakonnikowi przechadzkę, ale że Kapucyn wymówił się od ich towarzystwa, pozostawili więc go samego na sali.
Skoro już wszyscy powychodzili, zakonnik wyprostował swoją giętką i wysmukłą postać, a zaciskając dłonie, wyrzekł:
— Ona musi być moją!
I złowieszczy szatański uśmiech, rozlał się po jego obliczu.
Odylla i Joanna zniknęły pośród drzew. Odylla biegła naprzód; Joanna starała się z nią połączyć.
— Dla czego tak biegniesz? — zapytała panna de Chateaumorans.
— Spiesz za mną... — odrzekła Odylla głosem wzruszonym.
I wciągnęła swą kuzynkę w największy gąszcz. Joanna podążała z pośpiechem.
— Powiedz-że mi przynajmniéj, dla czego się ukrywamy?
— Daléj! dalej! chodź za mną.
Park był niezmiernie rozległy. Od zamku Rokewer rozciągał się przeszło na milę drogi. Młode dziewczęta postępowały coraz daléj, trzymając się wązkiėj ścieżki.
Na niebie świecił księżyc, a przezierając przez gałęzie okrywał swym blaskiem te duże cudowne twarzyczki, jedną uśmiechniętą i spokojną, drugą zadyszaną i strwożoną. Leśne króliki postraszone, uciekały do swoich kryjówek, a spłoszony słowik odlatywał z zarośli, unosząc w dal swe zachwycające pienia.
Wysoka altanka, otoczona kilkoma drzewami, o rozłożystych gałęziach wstrzymała dalszy pochód. Kamienna ławka znajdowała się w tém odosobnieniu.
— Siadajmy rzekła Odylla.
I słychać było gwałtowne bicie jej serca. Joanna nachyliła się ku niéj, zapytując:
— Co ci jest, druga siostrzyczko?
— Nic — odpowiedziała Odylla.
— Jakto nic?
— Tak... szalona myśl... przelękłam się....
— Czego?
— Czy widziałaś tego zakonnika?
— Widziałam.
— Czy powierzchowność jego nie uderzyła cię?
— Bynajmniej.
— Ja ci mówię, że ten człowiek nie jest zakonnikiem, że ma najwyżéj trzydzieści lat, i że spotkałam się już kiedyś z jego przenikliwém wejrzeniem.
— Jednakże zauważyłam, że ma głos nosowy, i mówi po łacinie.
— Donat także mówi przez nos, a Raul zna równie dobrze ten język.
— Jeżeli więc masz go w podejrzeniu, należy droga kuzynko, uprzedzić natychmiast twojego ojca. Musi ten człowiek miéć jakieś złe zamiary, jeżeli ukrywa się pod obcą suknią, Biegnę czémprędzéj do stryja, i powiem mu...
— Po co! ojciec żartowałby sobie ze mnie. A zresztą może téż jest on w istocie zakonnikiem.
— Zmieniasz więc przekonanie. Tém lepiéj, a wreszcie czy habit nie dla zakonnika, lub zakonnik nie dla habitu, cóż nas to może obchodzić?

22. Sztuczka Bigonia.

Bigoń podług swojego zwyczaju, wdał się w gawędę ze służbą dworską. Nazywał on to osadzić się na gruncie, i zwykle dla zadowolenia swéj ciekawości rozwijał talent dyplomatyczny jakiego-by mu pozazdrościł niejeden mąż stanu. Tym razem nie udało mu się. Nie dla tego, ażeby ci których ciągnął za język ukrywali przed nim cośkolwiek. Ale niestety wszyscy zgadzali się na jedno, a ta zgodność zdań przywodziła go do rozpaczy.
W tym djabelskim zamku wszystko było jasne, przejrzyste nieskażone. Żadnéj intrygi, żadnéj obłudy, najmniejszego nieukontentowania, zgoda nie do wytropienia. Żałował Massyaku.
Co także stanowczo nie spodobało się Bigoniowi, to że tryb życia tych ludzi pracowitych jak pszczoły, zdawał się nadzwyczaj systematyczny. Słowem, nudził się nieborak. Poszedł na dziedziniec, usiadł na kamiennéj ławce, i w braku lepszego zajęcia, szukał wśród gwiazd na niebie, wózka Dawidowego, złożonego z dwóch gwiazd, z których mniejsza ma skoczyć na większą, przy końcu świata, podług mniemań kumoszek owéj epoki.
Podziw zjawisk nocnych, mało po mału przeniósł Bigonia w krainę marzeń, a wreszcie skleił mu powieki; schylił głowę na piersi i już regularne chrapanie, jak pochód wiekuisty sfer, zaczynało mu się wydobywać przez otwory nosowe, gdy jakaś silna ręka oparła się na jego ramieniu.
— Hę! — bąknął przebudzony.
Otworzył najpierw prawe oko, potém lewe i ujrzał przed sobą zakonnika.
— Czego żądacie odemnie? święty człowieku — zapytał.
— Pssyt... chodź za mną!
— No, no, co za poufałość! panie sutanniku!... Czyśmy to razem... do mszy służyli? kapuściana głowo!
— Milcz błaźnie! i chodź za mną!
Bigoń porwał się z ławki i... wyprostował, bo zdawało mu się, że poznaje ten głos.
— Hum! musiemy być dobrzy znajomi, skoro pozwalacie sobie takiéj ze mną poufałości!
— Mówię ci chodź!
Bigoń zaciekawiony, postępował w milczeniu za zakonnikiem. W głębi dziedzińca Kapucyn zatrzymał się w cieniu, a nadając swemu głosowi jego naturalne brzmienie, odezwał się temi słowy:
— Powiédz mi kpie, czy chcesz zarobić dziesięć pistolów?
— Aha! pan margrabia, teraz poznaję jaśnie pana... po jego hojności!
— Ciszéj! — powtórzył fałszywy zakonnik.
— Powiedział jaśnie pan, dziesięć pistolów?
— Tak.
I pan d’Espinchal wyjął z kieszeni swego habitu małą książeczkę do nabożeństwa. Była to Biblia ozdobnie napisana i nadzwyczaj bogato oprawna.
— Czy widzisz to? — rzekł do Gaskończyka.
— Doskonale.
— A więc! dostaniesz dziesięć pistolów, jeżeli uda ci się doręczyć tę książeczkę pannie Odylli de Chateaumorans, lub téż złożyć ją w jéj pokoju.
Bigoń podrapał się po nosie.
— Gdyby to byla sama książeczka, nicby to nie było trudnego, ale podejrzywam że znajdują się w niej niekoniecznie same świętości.
Margrabia uśmiechnął się.
— Inaczéj nie zarobiłbyś i pół-pistola, bo bym sam wręczył książeczkę pannie de Chateaumorans.
— Hum! zauważyłem od dawna, że jaśnie pan dokumentnie traktuje rzeczy. Racz pan margrabia powierzyć ten interes; sprobuję.
Pan d’Espinchal wręczył mu książeczkę, i jak widmo znikł w cieniu. Bigon pozostał sam i tak zaczął filozofować:
— Na brzuch papieża! a to niespodzianka! zobaczmy najprzód gdzie jest karmelek?... Aha! mam go... Ten margrabia jest rozrzutnikiem i marnotrawcą pierwszéj próby. Dawać taką książkę młodéj panience... no proszę... księgarz w Perpignan dałby mi za nią dwadzieścia pistolów. Dwadzieścia a dziesięć czynią trzydzieści. Wręczam karmelek... i... chowam książeczkę.
Co postanowiwszy poszedł wypytać się o swego pana. Odpowiedziano mu, że znajduje się w parku, w towarzystwie pana de Chateaumorans.
— Wnoszę — pomyślał sobie Bigoń — że moje przepióreczki nie pójdą spać bez uściśnienia papy i stryjaszka; chodźmy więc do parku.
— Mówią że nad pijanymi i rozkochanymi czuwa Opatrzność. Zaledwie Bigoń uszedł kilka kroków, gdy w głównéj alei spostrzegł z daleka dwie białe sukienki.
— Oto chwila, panie Bigoń, w któréj należy ci rozwinąć swoje zdolności strategiczne, — rzekł do siebie.
W swoich monologach nigdy nie tykał swojéj osoby, ażeby jéj nie ubliżyć.
Otworzył więc z powagą Biblię, chwycił ją w lewą rękę, podczas gdy w prawéj trzymał bilecik, a raczéj jak to nazwał, karmelek margrabiego. I szedł z roztargnieniem jak gdyby mocno zajęty czytaniem. Młode dziewczęta przeszły obok niego. Odylla znajdowała się po prawéj stronie, trzymając w ręku chusteczkę do nosa.
Bigoń udawał że nie widzi w koło siebie, tak był przejęty niemożliwém czytaniem. Odylla z Joanną zaczęły się śmiać.
— Jakto, mój przyjacielu — rzekła panna de Puymorin, — czytacie po ciemku!
— Ach! przepraszam, łaskawe panie — odezwał się Gaskończyk — nie widziałem ich... moje najgłębsze uszanowanie. Ale oto chusteczka, którą jedna z pań upuściła...
— To moja, — rzekła Odylla, — dziękuję panu.
Bigoń wiedział doskonale, do kogo ona należy. On to bowiem, przechodząc obok panny de Chateumorans, wytrącił z jéj rąk chusteczkę w którą wsunął bilecik, z prawdziwą zręcznością kuglarza.
— Udało się — pomyślał sobie.
Odylla włożyła chusteczkę do kieszeni.
— Wcale nie źle — dodał ex-kupiec. — Byleby tylko nie przyszła jej ochota, wytrzeć sobie nosa zanim dojdzie do swego pokoju.
A że dotychczas nie wyjaśnił młodym pannom, jakim cudownym sposobem może czytać po ciemku, rzekł im:
— Niech to panie wcale nie zadziwia. Tyle lat przebyłem w kopalniach złota pana Telemak de St-Beat, że przyzwyczaiłem się... to jest nabyłem łatwości czytania, wśród największéj ciemności.
— Biedny czlowiek! — zawołała Odylla. — Musi to być wielką biedą, pozostawać pod ziemią, bez światła!
— Nie bardzo! Jeżeli potrzebowałem widziéć jasno, brałem do ręki dyament który przyświecał mi tak samo jak świeca.
— Więc to są czarodziejskie kopalnie?
— Tak jest. Ale wszystko uprzykrzy się na tym świecie, nawet największe bogactwa; Jedynie tylko na takie prześliczne twarzyczki jak panie macie, co możnaby patrzéć z rozkoszą przez cale życie.
Joanna i Odylla, odleciały jak postraszone gołąbki, a śmiech ich rozlegał się pośród drzew.
Bigoń powrócił na dziedziniec zamkowy.
— No cóż? — zapytał zakonnik, stojąc nagle przed nim.
— Nic, jaśnie pan winien mi dziesięć pistolów.
— Hę!
— Nie inaczej.
— A co znaczy książeczka w twoim ręku.
— Hum! Klatka została, ale ptaszek już wyleciał.
— Wytłómacz się.
— I owszem. Wszakże jaśnie panu nie bardzo szło o to, ażeby młoda dziewica męczyła sobie wzrok czytaniem tych przestarzałych rzeczy.
I Gaskończyk opowiedział panu d’Espinchal w jaki sposób wywiązał się z danego mu polecenia.
— Jesteś unikatem, mons Bigoniu! — rzekł margrabia, — i oto piętnaście zamiast dziesięciu pistolów.
— Ex-kupiec-bakałarz podziękował i niezmiernie zadowolony z swojéj osoby, udał się na spoczynek. Fałszywy zakonnik, rozmyślając o możliwych następstwach swojéj miłości, przechadzał się pod oknami Odylli aż do samego świtu.
Dopiéro nad ranem, gdy słyszał w zamku ruch krzątającéj się służby, wydając ciężkie westchnienie, rzekł:
— Odchodzę, lecz niezadługo powrócę tu.
Poszedł do stajni, osiodłał swego muła, a następnie zbliżył się do Telemaka, który żegnał pana de Chateaumorans, opuszczając zarówno gościnne progi Rokewer.
Pan d’Espinchal zauważył, że obie młode dziewice spozierały przez okno. Dosiadł mułu i skłonił się, poczém zwracając się do pana de Chateaumorans.
— Niechaj Bóg ma was w swej opiece! panie margrabio — wyrzekł.
I pobłogosławił starca.
Gdy już oddalili się na strzał muszkieta od zamku Rokewer, odezwał się dopiéro do pana de St.-Beat.
— A cóż kawalerze! — czy nie przewidziałem?
Telemak opuścił głowę, i nic nie odpowiedział.

23. Doktor Lahulp.

Nie będziemy śledzić rozwoju miłości, tak dziwnie powstałéj w sercu Odylli. Jéj wychowanie, samotność, czytanie romansów panny de Scudery, wszystko to przyczyniło się do silnego rozgorączkowania imaginacyi, do rozbudzenia szalonéj miłości.
Od téj chwili, wiedziała już nazwisko i stan człowieka, którego pokochała. Bilecik margrabiego odsłaniał jej całą tajemnicę:
„Nazywam się Gaspard d’Espinchal, margrabia de Massyak. Pani mnie znasz, bo nie jest ci obcém, że nienawiść dzieli nasze rodziny od kilku wieków. Czym zawinił? Starałem się ocalić życie pani. Czym wyrządził jaką-bądź krzywdę ojcu pani? przeciwnie, szanuję go jako typ zacnego szlachcica, i będę go kochał jak własnego ojca, jeżeli odda mi twoją rękę. Czyż ta stara nienawiść ma być wiekuista? Nie żądam abyś pani przebłagała dla mnie pana de Chateaumorans. Sądzę, że będzie niezłomny. Ale pamiętaj pani, że od téj chwili, twoje życie jest mojém życiem, gdzie ty będziesz, tam ja być muszę, i że mimo twego ojca, mimo ciebie, mimo całego świata, pani musisz być moją, choćby miał zginąć u nóg twoich, pod sztyletami waszych ludzi zbrojnych.“
List ten zarówno śmiały jak namiętny, zrobił głębokie wrażenie na umyśle Odylli, i od czasu pojawienia się zakonnika w zamku Rokewer, łatwo można było spostrzedz, że panna de Chateaumorans bardzo się odmieniła. Zniknęły kolory z jéj świeżéj twarzyczki; straciła apetyt; unikała towarzystwa ojca i kuzynki, przepędzając całe dnie w parku.
Pewnego dnia nie wyszła ze swego pokoju, pan de Chateaumorans poszedł odwiedzić swą córkę, i znalazł biedną Odyllę pod wpływem czarnéj melancholii, tak bladą, jak gdyby życie w niej gasło.
— Co ci jest, droga córko? — zapytał.
— Nic, ojcze — odpowiedziała słabym głosem — tylko zdaje mi się, że umieram.
I chwiejnym krokiem zbliżyła się do okna aby popatrzéć na park. Spodziewała się ujrzéć tego którego kochała. Ale już od tygodnia margrabia nie pokazywał się.
Pan de Chateaumorans zadał swéj córce kilka pytań, ale Odylla odpowiedziała zbywająco. Prędzéj wydarto-by jéj życie aniżeli tajemnicę z serca. Znała dobrze nieprzejednaną nienawiść swego ojca dla pana d’Espinchal.
Starzec przelękniony złym stanem zdrowia swego ukochanego dziecka posłał pod doktora. Nadbiegł domowy lekarz, objawił niebezpieczeństwo szybko rozwijającéj się choroby, ale nie mógł odgadnąć jéj przyczyny.
Zapisał bezskuteczną receptę, której rezultatem było pogrążenie pana de Chateaumorans w niewypowiedzianą rozpacz. Donat, intendent margrabiego, przyszedł z poradą.
— Ten nasz pan doktor wydaje mi się bardzo ograniczony! Jabym radził panu margrabiemu przyzwać mistrza Lahulp.
— Co to za jeden?
— Sławny doktor w Klermont, który wyleczył z podagry ojca księcia de Bouillon.
— A więc jedź po niego.
Donat kazał czémprędzej osiodłać konia i puścił się drogą do Klermont.
Ale zaledwie jechał dwie mile, gdy został dopędzony przez jakiegoś garbatego wieśniaka, jadącego na koniu najczystszéj rassy arabskiéj. Koń i jeździec pasowali do siebie jak wół do karety.
Za każdym podskokiem żrebczyka, wieśniak chwytał się jego grzywy, jak gdyby lękał się opadnięcia. Donat nie mógł wstrzymać się od śmiechu i zawołał:
— Ten koń nie dla ciebie! mój przyjacielu.
— Tak jest — odrzekł wieśniak. — Pan mój wysłał mnie na nim do Klermontu.
— A któż jest twój pan?
— Pan d’Aubusson.
— Aha! jesteś od pana d’Aubusson.
— Tak. Jestem węglarzem z lasu Servas.
— Zatém znasz pana de Chateaumorans?
— Doskonale. Ja i pana znam, panie Donat.
— Dziwna, bo ja ciebie nigdy nie widziałem. Zresztą mniejsza o to. Słuchaj-no, czybyśmy nie zrobili zamiany?
— Zamiany?
— Tak, pożycz mi twego konia, dam ci mojego ładniejszego.
— Do djabła, a moja posyłka?
— Moja pilniejsza od twojėj.
— Może być.
— Czy znasz pannę Odyllę?
— Słyszałem o niéj.
— Jest niebezpiecznie chorą?
Wieśniak zadrżał.
— Niebezpiecznie chorą? — zapytal drżącym głosem.
— Tak jest. Właśnie jadę po doktora Lahulp.
Słysząc te słowa — garbus chwycił obydwiema rękami za grzywę swego arabczyka. Naówczas koń spiął się, zarżał i jak szalony uniósł jeźdźca, niknąc z nim w tumanie kurzu.
— Połamie sobie kości — pomyślał Donat.
I przyśpieszył kłusa.
Jak tylko wieśniak oddalił się od Donata na kilkanaście stai nie mógł być przezeń widzianym, wtedy zatrzymał swego konia.
Nie zsiadając z siodła zdjął czarną perukę pokrywającą mu czoło, schował do kieszeni, następnie, wydobył z pod sukmany płaszcz, stanowiący garb, okrył się nim, wyprostował, i jak demon na hippogryfie, puścił się z niesłychaną szybkością, drogą do Klermont.
Przejeżdżając przez miasto, nasunął głęboko kapelusz na czoło, i otulił się płaszczem. Stanął przed pałacem gubernatora. Tam zapytał oficera służbowego o mieszkanie pana Lahulp.
— Nie ma go w domu, wyjechał do Oradoux — odpowiedział oficer.
Wieśniak wiedział zapewne, że Oradoux, jest letniem pomieszkaniem doktora, położoném między Klermont i Montferrand.
Podążył więc w tę stronę, i niezadługo stanął przed mężczyzną wysokiego wzrostu, czarno ubranego; podług wymagań owéj epoki.
— Czy mam przyjemność, mówić z panem doktorem Lahulp.
— Tak mój przyjacielu, czego żądacie odemnie.
— Rzecz wymaga tajemnicy, bowiem jest wielkiéj wagi.
— My doktorzy, jesteśmy jak spowiednicy.
— Wiem o tém i dla tego będę mówił otwarcie... Ale najpierw pozwól pan, że mu wręczę sto pistolów, które mu są przeznaczone.
Doktor odsunął rękę kusiciela.
— Wprawdzie żyję z mojego rzemiosła — rzekł ale zanim oddam się jakiéj operacyi, muszę wpierw wiedziéć jakiéj ona jest natury.
— Nic naturalniejszego. Oto cała rzecz. Czy pan znasz margrabiego d’Espinchal?
— Raz jeden widziałem go u pana de Bouillon.
— A pana de Saillans?
— Znam.
— A więc! Ci panowie dziś z rana mają spotkanie przy moście d’Alagnon.
— Zaczynam pojmować.
— Ponieważ pojedynki są srodze wzbronione...
— Ta, ta, ta — wymówił doktor. — Mała rzecz. Zrobiemy naszą powinność.
— A zatém mam rozkaz prosić pana o jak najśpieszniejsze przybycie do zamku Massyak. Spytasz się pan o Malsenia, intendenta margrabiego d’Espinchal i wręczysz mu pan ten pierścień.
Wieśniak wydobył z kieszeni ten sam sygnet, który Eulogiusz wydarł zamordowanemu Szandoratowi, pokazał go doktorowi i schował napowrót.
— Jestem gotów mój przyjacielu rzekł doktor.
— Racz pan chwilę zaczekać, za kilka minut powrócę tu z karetą.
Odszedł. Po za domem otworzył pierścień i wsunął weń napisane na kawałeczku papieru te słowa:
„Zatrzymaj oddawcę do mego powrotu.“
W niespełna kwadrans czasu, wsadzał już doktora do karety, powierzając go woźnicy, który za dwa pistole otrzymane od wieśniaka przyobiecał pędzić lotem błyskawicy.
Po usunięciu doktora, wieśniak napisał bilecik nakazując posłańcowi wrzucić go w pierwsze wydrążenie drzewa jakie napotka wśród drzew wytykających drogę do Issoire. Następnie wszedł do tandeciarza, kupił kilka ubiorów i przebrany zaczaił się pod drzwiami domu doktora Lahulp.
Czekał.

24. Hipokondrya.

Dopiéro w dwie godziny ópźniej Donat przyjechał do miasta. Postąpił tak samo jak pan d’Espinchal, którego zapewne czytelnicy poznali w wieśniaku o czarnej peruce i podrobionym garbie.
Po zebraniu potrzebnych wiadomości podjechał do wskazanego mu mieszkania gdzie przed domem oczekiwał go pan d’Espinchal przebrany za doktora.
— Bodaj czy to nie pan Lahulp — pomyślał sobie Donat. — Co za postawa, śliczny wzrost, jaka wspaniała broda, musi on być wielkim doktorem.
Zsiadł z konia.
— Czy z panem Lahulp mam honor mówić? — zapytał.
Margrabia nie odpowiedział wprost na pytanie.
— Czego pan życzysz sobie od niego?
Donat oznajmił cel swego przybycia.
— Słuchaj pan — rzekł pan d’Espinchal. Jestem przybocznym pana de Bouillon i nie mogę opuścić Klermontu bez zameldowania się. Wszelako, gdybyś pan chciał odjechać natychmiast nie mówiąc nic do nikogo, to pod pozorem przechadzki będę mógł wkrótce złączyć się z panem.
— Zgoda, ale dajesz mi pan słowo, że...
— Przyrzekam.
Donat bezzwłocznie wyruszył z miasta.
Pan d’Espinchal odmienił konia, i w kilka minut dopędził intendenta.
Podróż odbyła się w milczeniu, pan d’Espinchal rozmyślał. Donat bił się z myślami gdzie i kiedy słyszał już głos tego dziwnego doktora.
O dwie mile od Klermont, jakiś nadzwyczajny przedmiot zwrócił uwagę Donata.
— Co to być może? — zapytał doktora.
I wskazał palcem na jakieś stworzenie, które co chwila znikało z przed oczu, to znów ukazywało się biegnąc wśród łąk chyżéj od konia.
Pan d’Espinchal, poznał Eulogiusza i uśmiechnął się.
— Musi to być małpa — odpowiedział intendentowi.
— Małpa w tej okolicy?
— Rzadkie zdarzenie, co prawda.
— Jest to nawet straszne, bardzo straszne!
— Dla czego?
— Ja się lękam małpy.
— No to już więcej pan nie zobaczysz. Uważaj tylko.
Margrabia strzelił z pistoletu. Natychmiast Eulogiusz poskoczył do lasu, i już się więcej nie pokazał.
— Dziwna rzecz! — rzekł Donat.
— Małpy, niezmiernie boją się strzału — rzekł z powagą margrabia.
O piątéj godzinie po południu, stanęli w zamku Rokewer. Donat wprowadził doktora do téj saméj sali, w której już był z nami czytelnik. Pan de Chateaumorans rozmawiał z Raulem. Starzec był blady jak widmo, Raul miał łzy w oczach.
Po zwykłém przywitaniu margrabia d’Espinchal zapytał pana de Chateaumorans o symptomaty choroby Odylli.
— Niestety nie jestem w stanie dać ich panu poznać!
— Chora nie uskarża się na żadne cierpienia?
— Nie.
— Ale jest nadzwyczaj drażliwą, częste gwałtowne bicie serce, brak apetytu i dreszcze co chwila? patrzy wzrokiem błędnym, niespokojnym?
— Tak jest.
— Czasami zrywa się nagle? Przelękniona pod wpływem hallucynacyi zdaje się jėj, że umiera?
Starzec i Raul zdumieli.
— Tak jest, Joanna opowiedziała mi te wszystkie szczegóły rzekł pan de Chateaumorans.
I po chwili milczenia, wpatrując się w doktora zapytał:
— Jak pan nazywasz taką chorobę?
— Hipokondrya.
— Czy grozi niebezpieczeństwem?
— Tak i nie. Hipokondrya jest do wyleczenia, jeżeli odkryje się jėj przyczynę a poznawszy ją, zwalczy się lub zniweczy. W przeciwnym razie należy bacznie śledzić jéj rozwój...
— Rozumiem pana; ale nie podobna mi jest odgadnąć przyczyny téj choroby.
— Gdybyś pan zechciał mi powiedziéć co mogło wydarzyć się nadzwyczajnego pannie Chateaumorans przed jéj słabością, byłoby to nie małém dla mnie ułatwieniem.
— Nic nadzwyczajnego... z wyjątkiem, że podczas uroczystości w Klermont została ocaloną od niechybnéj śmierci przez nieznajomego człowieka.
Na znak doktora, pan de Chateaumorans kazał Raulowi odejść do drugiego pokoju.
Gdy pozostali sami:
— Córka pana, panie margrabio, musi być pod wpływem marzeń romansowych. Ten nieznajomy, który ocalił jéj życie, może właśnie jest przyczyną któréj szukamy.
Pan de Chateaumorans zadrżał.
— Podejrzywałem coś podobnego. Ale w takim razie czy nie ma środka możliwego wyleczenia?
— Może być. Ale zanim powiem coś stanowczego, potrzebuję zobaczyć pannę de Chateaumorans i osobiście wypytać się jéj.
— Proszę. Idę z panem.
— Nie panie, to być nie może.
— Jakto?
— Muszę badać chorą bez świadków.
Pan de Chateaumorans oburzył się.
— Moja córka! i ja nie mogę być obecnym?
— Przy panu nie będzie chciała nic mówić.
— A pan sądzisz, że doktorowi wszystko wyzna?
— Jestem pewny.
— Ale któż pan jesteś?
Nazywam się Nauką; a ta nie ma płci. Nauka jest przezorną i dyskretną. Nic nie powie a wszystko zobaczy.
Pan de Chateaumorans pogrążył się przez chwilę w głębokiém zamyśleniu, poczém wznosząc głowę do góry:
— Słuchaj doktorze! — rzekł drżącym głosem i ze łzami w oczach. Jestem sam jeden na świecie i jak widzisz nad grobem. Utraciłem żonę, którą namiętnie kochałem; najstarszy mój syn został zabity na wojnie; moi bracia poumierali jeden zamordowany przez moich nieprzyjaciół, drugi porwany grasującą epidemią tyfusem. Pozostała mi jedyna córka, którą kocham nad życie bo i sami aniołowie mogliby ją wielbić. Miėj nad nią litość! Zlituj się nade mną. Cóżbym ja począł na świecie, ja starzec złamany, gdybym utracił to jedyne dziecię? Ratuj ją, jeżeli możesz, bo gdyby Bóg chciał mi ją zabrać nie wierzyłbym w Boga. I nie dziw się doktorze, że ośmielam się bluźnić. Zbytek cierpień i boleści przygniata mnie, a groźba utraty jedynego jeszcze na świecie szczęścia, jedynéj pociechy zbolałéj duszy mojéj, wikła myśli moje.
Mówiąc to poważny starzec zalał się łzami.
I najgorsi na świecie ludzie miewają chwile wzruszenia, chwile szlachetnego popędu.
Ta szczera tkliwość i boleść starca wzbudziły w sercu pana d’Espinchal uczucie oddawna uśpione.
Poczuł łzę w swoim oku. I może byłby już wyznał całą prawdę panu de Chateaumorans, gdyby pamięć słów wypowiedzianych Telemakowi nie stanęła mu na myśli.
— Dołożę wszelkich starań — rzekł z powagą — każ pan zaprowadzić mnie do swéj córki.
Pan de Chateaumoraus wahał się jeszcze przez chwilę, lecz nagle odpowiedział:
— Dobrze, może i lepiéj, że nie będę świadkiem. Pozostanę tu, ale doktorze przybywaj jak najprędzéj uspokoić mnie.
— Nie omieszkam.
— Jak prędko?
— Za pół godziny.
I biedny ojciec westchnął, poczém otworzył drzwi i przywołał Donata.
Intendent ukazał się w progu.
— Zaprowadź doktora do mojéj córki.
— Proszę — rzekł intendent.
Pan de Chateaumorans usiadł a raczéj rzucił się na fotel, i w śmiertelnym niepokoju oczekiwał powrotu doktora Lahulp.

21. Porwanie.

Donat zaprowadził pana d’Espinchał przez wąziutkie schody do pokoju zajmowanego przez pannę de Chateaumorans, sam zaś wrócił na dół.
Margrabia poczuł, że krew napływała mu do serca. Podszedł do drzwi i zatrzymał się przed nimi jak przed kamieniem grobowym. Zachwiał się.
Musiał się oprzéć z całą siłą o klamkę drzwi, bo w téjże chwili ukazała się pokojówka panny de Chateaumorans.
Pan d’Espinchal znajdował się w pół-cieniu. Pokojówka poznała po stroju, że to musi być oczekiwany doktor i chciała poprzedzić go do pokoju Odylli ale pan d’Espinchal zatrzymał ją.
— Muszę wejść sam — rzekł stanowczo.
Odylla blada, z rozpuszczonemi włosami, siedziała na długim fotelu pokrytym do koła poduszkami. W rękach trzymała książkę, a głowę miała zwieszoną na piersi.
Słysząc ten poważny i wzruszony głos, którego brzmienie doskonale zapamiętała, podniosła głowę; zadrżała i na zbliżającego się doktora spojrzała wzrokiem przerażenia; ale nie wydała żadnego okrzyku, nie rzekła ani jednego słowa. Zdawało się, że w téj chwili skamieniała, a szyja jéj przybrała kształt marmurowéj rzeźby.
Margrabia zamknął drzwi i rzucił się na kolana przed młodą dziewicą.
— Odyllo! jestem u nóg twoich. Bez ciebie żyć nie mogę i przychodzę ci to powiedziéć. Śmiałość moja jest wielką, ale miłość bez granic powoduje mną. Rzeknij słowo a ludzie twoi przybiegną. Ja pragnę śmierci, bo jeżeli masz mnie nienawidziéć wolę umrzéć z nadzieją, że zdołam przynajmniéj wzbudzić żal w twoim sercu.
Odylla westchnęła i nic nie odpowiedziała; zamknęła oczy, potém nagle je otworzyła patrząc z przerażeniem w stronę okna.
— Czekam mego wyroku, Odyllo! — rzekł margrabia.
I ukorzył się jeszcze niżej przed bóstwem swoim.
— Margrabio d’Espinchal — wymówiła Odylla słabym głosem — kocham pana i dla tego umieram...
I głowa jéj opadła na fotel. Margrabia wydobył natychmiast z kieszeni małą flaszeczkę i napuścił z niéj kilka kropel na usta Odylli.
Panna de Chateaumorans otworzyła znowu oczy i spojrzała na pana d’Espinchal wzrokiem smętnym i łagodnym.
Oddal się pan i pozostaw mnie samą. Kocham cię! ale strumień krwi rozdziela nas! Nie chcę, aby panu wyrządzono najmniejszą krzywdę... ale proszę cię odejdź! Oto patrz przy oknie stoi wysoka i blada kobieta, ona przywołuje mnie do siebie to moja matka!... to śmierć!...
Margrabiego przeszły dreszcze.
— Ona już od trzech dni ciągle mi się ukazuje, mówiła daléj panna de Chateaumorans głosem coraz słabszym.
Pan d’Espinchał ujął rękę Odylli i wyrzekł:
— Nie wierz w te straszne widziadła, o moja najdroższa. Jestem pewny, że jutro będziesz zdrowszą...
Odylla spojrzała z niedowierzaniem.
— Tak, będziesz zdrowszą. Ale przez litość odpowiedz mi. Ah! odpowiedz mi błagam cię...
— Mów Gaspardzie, niechaj usłyszę jeszcze raz twój głos.
— Aniele! — zawołał margrabia.
I złożył gorący pocałunek na ręku młodéj dziewicy, któréj oczy świeciły dziwnym blaskiem.
Nadaremnie usiłowała wycofać swą rękę z dłoni margrabiego. A jednak w miarę gdy ta dłoń ściskała jéj delikatną rączkę zdawało się Odylli, że odzyskuje siły. Oczy jéj dotąd błędne, patrzyły z większym spokojem; krew przebijała się na jéj zwiędłych ustach, oddech stał się swobodniejszy i lżejszy.
Te niewinne pieszczoty wracały jej życie. Margrabia podwajał przymilań, przykładając, że tak powiemy, swe usta do ręki Odylli.
Upojona, drżąca, pałając miłością, pod wpływem uczucia, którego nie pojmowała a nawet nie starała się określić ani téż zwalczyć, oparła swą główkę o czoło margrabiego.
— Tak, kocham cię! — wyrzekła stłumionym głosem. Niestety dla czegóż fatalność rozdziela nas na zawsze?
— Tak, fatalność! — odrzekł margrabia. — Ojcowie nasi nienawidzili się. Wieczną prowadzili wojnę. Ależ ja nie idę w ich ślady. Kocham i szanuję twoją rodzinę, uwielbiam ciebie Odyllo! Czyż twój ojciec żąda, abym odpokutował za grzechy moich przodków? Jeszcze nie byłem na świecie a już mnie nienawidził. Czy dla tego, że nazywam się d’Espinchal mamże być przeklętym! Odyllo! powiedz mi czy dość kochasz mnie, aby mi zaufać?
— Czego żądasz ode mnie?
— Obietnicy.
— Jakiéj?
— Że nie będziesz dłużéj chorować.
— Wyleczyłeś mnie.
— Bądź wesołą, jak niegdyś.
— Będę, jeżeli tego pragniesz. Ale ty mój przyjacielu, mój Gaspardzie, cóż się z tobą stanie?
Pan d’Espinchal nie odpowiedział na te słowa, tylko wydobywając z zanadrza inną flaszeczkę, podał ją Odylli mówiąc:
— Potrzebujesz wypoczynku aniele mój, napij się.
Panna de Chateaumorans poniosła do ust popodaną sobie flaszeczkę. W kilka minut zaledwie już czuła jak piękna jéj główka opadła na poręcz fotelu. Westchnęła i cichym głosem wymówiła:
— Oh! jakże mi głowa cięży...
Margrabia popatrzył na Odyllę przez kilka sekund, następnie podszedł do okna, i otworzył je. Niebo było pochmurne a noc zupełnie ciemna. Pan d’Espinchal wydobył z pod sukni jedwabną drabinkę i przymocował do okna, po czém uderzył z lekka trzy razy w dłoń.
Na ten znak wyprostowała się drabina, i w téjże niemal chwili ukazał się Eulogiusz. Pan d’Espinchal wskazał na uśpioną dziewicę. Dziki porwał ją w swe ręce, jakby maleńkie dziecko i znikł przez okno.
Mniemany doktor Lahulp zeszedł na salę, gdzie oczekiwał go margrabia de Chateaumorans. Oddając klucz od pokoju Odylli rzekł:
— Usnęła. Nie trzeba jej budzić a ręczę za rychły powrót do zdrowia.
I pożegnał pana de Chateaumorans obiecując mu nazajutrz swoje odwiedziny.
W godzinę po odjeździe doktora, spostrzeżono zniknięcie Odylli. W pokoju znaleziono bilecik margrabiego d’Espinchal wsunięty przez Bigonia w chusteczkę panny de Chateaumorans, którą upuściła w chwili gdy Eulogiusz wykradając Odyllę uniósł ją z fotelu.

26. Teść i zięć.

Nazajutrz po tém zuchwałém porwaniu, nadzwyczajny ruch panował w zamku Massyak. Przygotowywano się do obchodu uroczystości ślubu pana margrabiego d’Espinchal z panną de Chateaumorans.
Odylla płakała, ale namiętne perswazye margrabiego zwyciężyły jéj niewczesny opór. Z drugiéj strony, wykradanie było w modzie w owėj epoce, a nawet niejako usprawiedliwione, byleby ślub uwieńczył dzieło porwania.
Naprędce sproszona sąsiednia szlachta zjechała do zamku. Pan de Saillans odznaczał się wśród niéj. Serdecznie uściskał pana d’Espinchal, winszując mu jego związku i prosząc zarazem o zaszczyt poprowadzenia panny młodéj do ołtarza.
Pan d’Espinchal odpłacił niezwykłą uprzejmością panu de Saillans, przyjął go za drużbę, opowiadając mu w jaki sposób podstawił się za doktora Lahulp.
Pan de Saillans śmiejąc się do rozpuku zapytał, co się stało z prawdziwym doktorem. Malsen oświadczył, że uciekł z zamku téjze nocy uprowadzając z sobą szacowną połowicę Bigonia, Inezillę, zapewne jako przewodnika.
Około dziesiątej zrana, Odylla odziana w bieli, piękna jak anioł, ukazała się zachwyconym oczom margrabiego i jego świadków.
— Jestem gotową wymówiła z lekkiém drżeniem głosu, poczém podała rękę panu de Saillans i udała się w stronę kaplicy zamkowéj.
Wszyscy mieszkańcy Massyaku z bukietami w rękach oczekiwali przybycia młodej pary. Brakowało jedynie Telemaka i Bigonia.
Kawaler, pod pozorem słabości, a w istocie z niechęci rodzącéj się ku panu d’Espinchal, pozostał w swoim pokoju.
Co do Bigonia, którego nieobecność wydawała się nadzwyczajnością, bo nie mogła polegać na podobnych skrupułach, nie będziemy taić jéj powodu przed czytelnikiem.
Wśród wielostronnych zdolności Bigoń posiadał niezły głos basowy. Don Gobelet uprosił Gaskończyka, ażeby pomagał mu do odprawienia poważnéj ceremonii ślubu.
Dla tego to, Bigoń przyodziany w dalmatykę, nadęty, wymuskany, ogolony, od godziny czekał w kaplicy. W ogromnym mszale ponaznaczał sobie ustępy odnoszące się do mszy ślubnéj, i z niecierpliwością oczekiwał przybycia młodéj pary a szczególniéj służby zamkowéj, aby zaimponować im swoim śpiewem.
Gdy orszak ślubny przybył do kaplicy, pocieszny Gaskończyk wrzasnął tak potężnie Introit, że kilka szyb wyleciało z okien. Możeby wkrótce i zawaliła się cała kaplica gdyby don Gobelet spiesznie nie przybył dla rozpoczęzia oracyi.
Po Ewangelii Bigoń ryknął Offertoryum: Benedixit Dominus, Raguel et Anna.
Odylla głosem spokojnym wymówiła sakramentalne: tak, i msza odprawioną została bez żadnėj przeszkody.
Po skończonéj ceremonii orszak i młoda para zaczęli wychodzić z kaplicy, w takim samym porządku, w jakim przybyli wśród okrzyków radości zgromadzonych domowników.
Naówczas to szalony cwał galopujących koni dał się słyszéć na dziedzińcu zamkowym. Dwóch jeźdźców okrytych kurzem i potem zeskoczyło ze swych zapienionych rumaków i zbliżyło się do orszaku. Byli to: pan de Chateaumorans i Raul de Lagarde. Margrabia był blady, ale rezolutny, paziowi oczy krwią zaszły.
— Gdzie jest margrabia d’Espinchal? — krzyknął starzec piorunującym głosem?
Gaspard d’Espinchal ujął rękę swéj żony i z uśmiechem poprowadził ją do pana de Chateaumorans.
— Ojcze, pobłogosław twoje dzieci rzekł mu.
— Jeszcze jedna obelga więcéj, jeszcze nowe szyderstwo! — zawołał cofając się.
Zwrócił się do otaczających go świadków i tonem niewypowiedzianej pogardy mówił:
— Znam niektórych z was moi panowie: znam cię panie margrabio de Saillans: ciebie panie hrabio de Pierrefort i was panie baronie de Velay. Jesteście szlachcicami, zrozumiecie więc dobrze, co wam powiem. Oto, że ten nikczemny magnat, który nosi jedno z najświetniejszych niegdyś nazwisk w téj prowincyi nie jest szlachcicem, a nawet człowiekiem; jest on podstępnym złodziejem; nikczemnym uwodzicielem, mordercą i nie wart postronka, na którym niedługo wisiéć będzie. Przypatrzcie mu się panowie! Bo przypuszczam, że gdybyście go znali tak jak ja go znam, to żaden z was nie hańbiłby się swoją tu obecnością.
Wszyscy milczeli. Pan d’Espinchal nie opuszczał ręki płaczącej Odylli.
Pan de Chateaumorans zwrócił się do niego.
— Ah łotrze! sądzisz, że to się tak łatwo zakończy, że wolno ci bezkarnie wykradać córki nasze, hańbić rodziny i pogrążać je w żałobie i rozpaczy?
I starzec przejęty zgrozą wydobywając pałasz z pochwy zawołał:
— Dalėj, mój panie, dobywaj pałasza, jeżeli z całej twojéj godności szlacheckiéj pozostała ci się jeszcze odwaga! Jestem ostatni z Chateaumoransów tak, jak ty z d’Espinchalów. Jeden z nas zginąć musi. Daléjże nędzniku! powinieneś być dzisiaj dumnym, że czynię ci ten niesłychany zaszczyt mierzyć moją nieskażoną szpadą z twojém zbójeckiem żelazem.
Margrabia d’Espinchal, zsiniały od gniewu i złości drżał konwulsyjnie. Wydobył swój pałasz, spojrzał na Odyllę i rzekł:
— Pojedynkować się z panem nie mogę. Pan jesteś moim ojcem a ja twoim synem.
— Nigdy, nędzniku! nigdy!...
— Od pół godziny Odylla jest margrabiną d’Espinchal.
I mówiąc te słowa Gaspard rzucił swój pałasz pod nogi pana de Chateaumorans.
— Czy to być może? czy to jest prawda?
— Najświętsza prawda — odezwał się margrabia de Saillans: — miałem bowiem honor być świadkiem aktu ślubnego.
— Świętokradztwo! — zawołał margrabia. I nazywają to honorem! Na Boga! gdzie ja jestem? Odyllo dziecię moje chodź ze mną! Unieważniemy ten akt choćby to miało kosztować całe moje mienie. Chodź! pojedziemy do Rzymu!...
Wielebny don Gobelet kładąc rękę na ramieniu pana de Chateaumorans przerwał dalsze słowa.
— I już nic na świecie nie pomoże panie margrabio. Córka pańska przyjęła ślub z dobréj woli podług praw kościelnych, które są niewzruszone.
— Kłamiesz!
— Ja, osoba duchowna! Ah! panie margrabio!
Pan de Chateaumorans zapytał się swéj córki:
— Czy to prawda Odyllo, żeś dobrowolnie wyrzekła...
— Tak, odpowiedziała pani d’Espinchal stłu mionym głosem.
— Nie zmuszano cię?
— Nie.
Starzec chwycił się za serce, jak gdyby uczuł pchnięcie sztyletem i wyrzekł:
— Byłem bogaty, cieszyłem się sławą i godnością, miałem córkę, która przywiązywała mnie do życia i dla któréj miłowałem Boga. I oto na raz wszystko utraciłem. O Boże! zadałeś mi okrutny cios.
Zwrócił się do Raula i wsparł na jego ramieniu.
— Chodź Raulu — rzekł mu — nie dla nas tu miejsce...
Raul rzucił się do nóg starca.
— Ojcze, pozwól niechaj tu przy niéj zostanę.
— A więc odejdę sam jeden.
Odylla padła na kolana i chwyciła ojca za nogi.
— Ojcze drogi nie opuszczaj nas w gniewie. Jedno słowo litości...
Pan de Chateaumorans spojrzał na córkę obojętnym wzrokiem i wyrzekł:
— Ja pani nie znam.
Odylla rzuciła się w objęcia swego męża mówiąc:
— Byłam niewdzięczną córką, będę nieszczęśliwą kobietą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.