Margrabia d'Espinchal/Część pierwsza/1
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabia d'Espinchal |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1877 |
Druk | S. Lewental (Warszawa) |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | W. Rafalski |
Tytuł orygin. | Le Marquis d'Espinchal |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było ich dwóch. Pierwszy uosabiał w sobie jeden z tych zawiędłych profilów gaskońskich, cały złożony z kątów ostrych i linij łamanych, podobny do dziwacznych szkiców rysowanych przez dzieci węglem na białym murze.
Lat dwadzieścia sześć: twarz oliwkowa, zpargaminowana od słońca, wąs czarny, kapelusz filcowy obdarty, kapota wyszywana, buty koszlawe i bez podeszew, długi rapir przy boku, oto szkic podróżującego po Sabaudyi.
Nazywał się Kawaler Telemak de Saint-Beat.
Jechał na małym tarbańskim koniku, nieprawdopodobnego koloru winnego lagru, który dreptał kłusem sztywnym, twardym, zdolnym rozpłatać szczęki jeźdźcowi mniej kościstéj budowy od naszego Gaskończyka.
Drugi, starszy, krótszy, mniéj wyschły, lokował się na grzbiecie osła silnéj budowy i odpowiadał na harmonijne wezwanie Bigoń.
Zdawał się być Sancho-Pancho tego nowego don Kiszota.
Jechali obok siebie, osioł szedł przy koniu w sąsiedniej zgodzie, a Bigoń rozmawiał z panem de Saint-Beat tonem zupełnéj poufałości.
Było to w kwietniu 1660 roku. Drzewa pokryte już były pełnym liściem. Na prawo i na lewo rozpościerały się lasy Massyak, wśród których rozlegał się śpiew ptaków.
Zmrok zapadał.
— Zaczynam być głodnym — mruknął Bigoń.
— Ja także — odrzekł wzdychając kawaler.
— Dla czego pan wzdychasz? — zapytał gryzon.
— Chciałbym już być w Klermont.
— Hm! może jeszcze zawcześnie tam przybędziemy, chyba żeśbymy wcale nie dojechali.
— Wytłómacz się.
— Nie trudno. Pożyczyłem panu sześćdziesiąt pistolów na koszta podróży.
— Nie przestajesz powtarzać mi tego od chwili naszego wyjazdu z Argelles.
— Powtarzanie to jest potrzebne, panie Telemaku. Zmusza ono nas do koniecznéj oszczędności; boć nie jestem z tych którzy biorą za siekierkę kijek. Obiecałeś mi, że za te sześćdziesiąt pistolów opędzisz moje i mojego osła potrzeby aż do Klermont.
— A więc czyż cię nie żywię?
— Karamba! Senor Telemak, zawsze mi przerywacie! Żywicie mnie, zgadzam się; ale najpierw nic cię to nie kosztuje, ani jednego złamanego maravedi, ponieważ jak jaki kwestarz zajeżdżasz w gościnę do wszystkich dworów.
— Łotrze uważaj co mówisz!
— Świętą prawdę. Następnie ja się pożywiam w kuchni a waćpan zajadasz z państwem.
— Wszakżeś ty nie szlachcic.
— Oh! znam ja szlachciców, którzy są szczęśliwi gdy mogą znaleźć chłopa takiego jak ja, aby od niego pożyczyć pieniędzy. — Pan de Saint-Beat przygryzł sobie wargi ażeby nie wybuchnąć gniewem.
— Ale nie o to rzecz idzie, pożyczyłem panu sześćdziesiąt pistolów, bardzo dobrze! nie mówmy już o tém. Owóż tedy za te sześćdziesiąt pistolów obiecałeś mi nie tylko żywić mnie podczas podróży, ale jeszcze zgodzić za lokaja, jeżeli wdowa, pani Herminia de Saint-Herment, pańska siostra, wynajdzie panu stanowisko godne jego urodzenia.
— I dotrzymam mojéj obietnicy.
— Ah! Otóż to młodzi ludzie. Zawsze obiecują, sądząc, że będą mogli dotrzymać obietnicy. Wierzy się temu, aż tu krak, deska się usuwa i wpada się w wodę.
— Ależ dziwaku!
— Wiem co mówię. Najpierw, nic pewnego żeby pańska siostra mogła coś zrobić dla pana. Zresztą, słyszałem jak opowiadano wczoraj wieczorem straszne historye, których ta okolica bywa codziennym teatrem.
— A ty się boisz?
— Boisz się? Zapewne. Jeżeliby jednemu z nas wydarzyło się nieszczęście, sześćdziesiąt pistolów pożyczane panu o których zmuszasz mnie abym ci mówił, byłyby stracone.
— Ale cóż to za historye?
— Najsmutniejsze. Zdaje się, że panowie Sabaudzcy są to najwięksi zbójcy z całego chrześciaństwa. Rozpłatali by człowieka za denara, a cóż dopiéro za sześćdziesiąt pistolów. Racz pan tylko uważać, że mówię sześćdziesiąt jak gdybym mówił sześćset liwrów. Nie koniecznie wspominam tu o pożyczonych panu sześćdziesięciu pistolach.
Telemak wzruszył ramionami.
— Pleć, pleć daléj, może się wreszcie przyzwyczaję.
— Nie miałbyś pan racyi brać moich słów za najmniejszy przycinek. Koniec końcem, te sześćdziesiąt pistolów nie warte życia człowieka. Mówię to tylko dla tego aby cię uprzedzić żebyś się miał na baczności.
— Rozumiem. Nie lękaj się niczego.
— Tak, nie lękaj się niczego. Wyobraź pan sobie, że margrabia de Kamillak, właściciel zamku Saint-Laurens wiecznie spaceruje po tym tu lesie ze swymi dwunastu apostołami.
— Co to ma znaczyć?
— Tych dwunastu apostołów jest to dwunastu źbików służących mu za straż, a którzy się nazywają: Łamacz, Bez-Wiara, Dusiciel, Niedaruj, Łami-bok, Trapiciel, Pali-noga, Skręci-kark, Łup-cup, Wyrwi-ząb, Podpalacz i Szubienicznik.
— Nazwy prawdziwie apostolskie.
— Czyny tych jegomościów są bardziéj apostolskie i możnaby powiedziéć, że ich nazwiska są ich godłem. Dla tego to, podwójmy baczność naszą już nie dla sześćdziesięciu pistolów pożyczonych panu ale dla własnéj skóry, którą zeszyć trudno by nam było.
Koń i osioł przymilali się sobie, jak gdyby to byli dzieci jednego ojca. Lasy spokojne i zapełnione świergotaniem ptasząt zdawały się zlewać na drogę pokoj i błogość wraz z kwiatem spadającym z drzew i wonią ulatującą w powietrze.
Świetna natura odbywała swe odwieczne dzieło nie troszcząc się o małe namiętności i wielkie nędze jakie zawiera w swym wspaniałym przestworzu. Tylko sroki przebiegały czasami drogę skacząc i niknąc w porębach.
Bigoń, który najwięcéj obawiał się ciszy, a mówiąc głośno uspokajał swoje tchórzostwo, wznowił rozmowę zaniechaną przez Telemaka.
— Co myślicie o tym lesie, panie kawalerze? — zapytał.
— Myślę, że jest bardzo piękny i poetyczny.
— Co do mnie nie jestem zupełnie tego samego zdania. Uważam go za bardzo odpowiedni do zasadzek i napaści wszelkiego rodzaju. Uważaj-no pan tylko, to miejsce, ten gąszcz. Czy może być w świecie coś bardziéj najeżonego, bardziéj...
Wystrzał z ręcznéj broni przeciął dalsze słowa.
Bigoń i osioł stanęli jak wryci.
— Chryste Jezu! — zawołał nareszcie — straszne obawy moje sprawdzają się. Jesteśmy zgubieni.
Mówiąc to zsunął się z siedzenia i ciągnąc osła za uzdę pobiegł skryć się w rowie przy drodze.
Kawaler stanął na swych strzemionach i z pistoletem w ręku czekał.
Nagle, młody koziołek wybiegł z lasu i padł na drogę. W téjże saméj chwili, jakieś stworzenie ludzkie, wyskakując za kozłem, zwinne, potężne, straszne, ukazało się na drodze i rzuciło na zabitego zwierza.
Pan de Saint-Beat patrzył niewzruszoném okiem. Czuł, że pod nim drżały nogi konia, jak gdyby się doń zbliżał wilk lub niedźwiedź.
Przybysz nie uważał lub téż nie zdawał się uważać na jeźdźca, na jego konia, ani na osła, którego mógł widziéć, ani na Bigonia, którego nie widział.
Zdawało się kawalerowi, że tém dziwném stworzeniem był człowiek wysokiego wzrostu odziany zwierzęcemi skórami, z brodą i włosami zapuszczonemi w sposób nadzwyczajny.
Ten dziki człowiek trzymał w jednéj ręce sztucer, w drugiéj nóż myśliwski. Przeciął kozłowi gardziel z zręcznością doskonałego łowczego, zarzucił zwierza na plecy i wolnym krokiem wrócił do lasu.
Kawaler zbliżył się na koniu, aż pod zasłonę z drzew w którą się zagłębił ten dziwny myśliwy. Widział go jak odsłaniał sobie gałęzie dla przejścia.
— Hola! przyjacielu! wołał na niego.
Nieznajomy odwrócił się.
— Czego chcesz odemnie? — odpowiedział ponurym głosem.
— Chciałem się dowiedzieć... spytać...
— Mów prędko.
— Gdzie mógłbym znaleźć nocleg i wieczerzę?
— Są drzewa, są jaskinie. Na drzewach znajdziesz owoce, w lesie zwierzynę.
Poczém odwrócił się.
— Do kroćset — zawołał Gaskończyk. — Nie o to pytam cię przyjacielu. — Czyżbyś nie mógł przecie za uczciwą zapłatą wskazać mi jakiego zamku w którymby mogli podróżujący szlachcic ze swym lokajem znaleźć gościnność?
— Zamek Massyak jest tam rzekł dziki.
I wyciągnąwszy rękę wskazał na koniec lasu.
— A więc trzymamy się dobrėj drogi? — zapytał Telemak.
— Tak!
I po téj lakonicznéj odpowiedzi, dziwne stworzenie zagłębiło się znowu w gąszcz lasu.
— Chodź-no przyjacielu i weź te pół pistola wołał kawaler.
— Bogatszy ja jestem od ciebie! — mruknął dziki, którego głos zniknął w oddaleniu.
Bigoń pośpieszył wléźć na osła widząc jaki obrót wzięła ta sprawa. Przybliżył się do swego pana i rzekł:
— Na Boga! Ten leśny człowieczek nie jest bez rozumu. Z pewnością, że on nikomu nie zadłużył się sześćdziesięciu pistolów. Co za szczególną myśl miałeś pan ofiarować pół pistola podobnemu koczownikowi! Czyż nie mówiłem? o! młodości jakże jesteś nierozważną. Gdyby zamiast być uczciwym człowieczkiem ten pan filozofi był łotrem, mógłby nas zabić obudwóch a wtedy pański koń, mój osieł, moje sześćdziesiąt... czyli pańskie sześćdziesiąt pistolów, wszystko to byłoby stracone.
Telemak nie uważał bynajmniéj na tę gadaninę. Marzył o dziwném zjawisku jakiego był świadkiem przed chwilą.