Margrabia d'Espinchal/Część pierwsza/22
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabia d'Espinchal |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1877 |
Druk | S. Lewental (Warszawa) |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | W. Rafalski |
Tytuł orygin. | Le Marquis d'Espinchal |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bigoń podług swojego zwyczaju, wdał się w gawędę ze służbą dworską. Nazywał on to osadzić się na gruncie, i zwykle dla zadowolenia swéj ciekawości rozwijał talent dyplomatyczny jakiego-by mu pozazdrościł niejeden mąż stanu. Tym razem nie udało mu się. Nie dla tego, ażeby ci których ciągnął za język ukrywali przed nim cośkolwiek. Ale niestety wszyscy zgadzali się na jedno, a ta zgodność zdań przywodziła go do rozpaczy.
W tym djabelskim zamku wszystko było jasne, przejrzyste nieskażone. Żadnéj intrygi, żadnéj obłudy, najmniejszego nieukontentowania, zgoda nie do wytropienia. Żałował Massyaku.
Co także stanowczo nie spodobało się Bigoniowi, to że tryb życia tych ludzi pracowitych jak pszczoły, zdawał się nadzwyczaj systematyczny. Słowem, nudził się nieborak. Poszedł na dziedziniec, usiadł na kamiennéj ławce, i w braku lepszego zajęcia, szukał wśród gwiazd na niebie, wózka Dawidowego, złożonego z dwóch gwiazd, z których mniejsza ma skoczyć na większą, przy końcu świata, podług mniemań kumoszek owéj epoki.
Podziw zjawisk nocnych, mało po mału przeniósł Bigonia w krainę marzeń, a wreszcie skleił mu powieki; schylił głowę na piersi i już regularne chrapanie, jak pochód wiekuisty sfer, zaczynało mu się wydobywać przez otwory nosowe, gdy jakaś silna ręka oparła się na jego ramieniu.
— Hę! — bąknął przebudzony.
Otworzył najpierw prawe oko, potém lewe i ujrzał przed sobą zakonnika.
— Czego żądacie odemnie? święty człowieku — zapytał.
— Pssyt... chodź za mną!
— No, no, co za poufałość! panie sutanniku!... Czyśmy to razem... do mszy służyli? kapuściana głowo!
— Milcz błaźnie! i chodź za mną!
Bigoń porwał się z ławki i... wyprostował, bo zdawało mu się, że poznaje ten głos.
— Hum! musiemy być dobrzy znajomi, skoro pozwalacie sobie takiéj ze mną poufałości!
— Mówię ci chodź!
Bigoń zaciekawiony, postępował w milczeniu za zakonnikiem. W głębi dziedzińca Kapucyn zatrzymał się w cieniu, a nadając swemu głosowi jego naturalne brzmienie, odezwał się temi słowy:
— Powiédz mi kpie, czy chcesz zarobić dziesięć pistolów?
— Aha! pan margrabia, teraz poznaję jaśnie pana... po jego hojności!
— Ciszéj! — powtórzył fałszywy zakonnik.
— Powiedział jaśnie pan, dziesięć pistolów?
— Tak.
I pan d’Espinchal wyjął z kieszeni swego habitu małą książeczkę do nabożeństwa. Była to Biblia ozdobnie napisana i nadzwyczaj bogato oprawna.
— Czy widzisz to? — rzekł do Gaskończyka.
— Doskonale.
— A więc! dostaniesz dziesięć pistolów, jeżeli uda ci się doręczyć tę książeczkę pannie Odylli de Chateaumorans, lub téż złożyć ją w jéj pokoju.
Bigoń podrapał się po nosie.
— Gdyby to byla sama książeczka, nicby to nie było trudnego, ale podejrzywam że znajdują się w niej niekoniecznie same świętości.
Margrabia uśmiechnął się.
— Inaczéj nie zarobiłbyś i pół-pistola, bo bym sam wręczył książeczkę pannie de Chateaumorans.
— Hum! zauważyłem od dawna, że jaśnie pan dokumentnie traktuje rzeczy. Racz pan margrabia powierzyć ten interes; sprobuję.
Pan d’Espinchal wręczył mu książeczkę, i jak widmo znikł w cieniu. Bigon pozostał sam i tak zaczął filozofować:
— Na brzuch papieża! a to niespodzianka! zobaczmy najprzód gdzie jest karmelek?... Aha! mam go... Ten margrabia jest rozrzutnikiem i marnotrawcą pierwszéj próby. Dawać taką książkę młodéj panience... no proszę... księgarz w Perpignan dałby mi za nią dwadzieścia pistolów. Dwadzieścia a dziesięć czynią trzydzieści. Wręczam karmelek... i... chowam książeczkę.
Co postanowiwszy poszedł wypytać się o swego pana. Odpowiedziano mu, że znajduje się w parku, w towarzystwie pana de Chateaumorans.
— Wnoszę — pomyślał sobie Bigoń — że moje przepióreczki nie pójdą spać bez uściśnienia papy i stryjaszka; chodźmy więc do parku.
— Mówią że nad pijanymi i rozkochanymi czuwa Opatrzność. Zaledwie Bigoń uszedł kilka kroków, gdy w głównéj alei spostrzegł z daleka dwie białe sukienki.
— Oto chwila, panie Bigoń, w któréj należy ci rozwinąć swoje zdolności strategiczne, — rzekł do siebie.
W swoich monologach nigdy nie tykał swojéj osoby, ażeby jéj nie ubliżyć.
Otworzył więc z powagą Biblię, chwycił ją w lewą rękę, podczas gdy w prawéj trzymał bilecik, a raczéj jak to nazwał, karmelek margrabiego. I szedł z roztargnieniem jak gdyby mocno zajęty czytaniem. Młode dziewczęta przeszły obok niego. Odylla znajdowała się po prawéj stronie, trzymając w ręku chusteczkę do nosa.
Bigoń udawał że nie widzi w koło siebie, tak był przejęty niemożliwém czytaniem. Odylla z Joanną zaczęły się śmiać.
— Jakto, mój przyjacielu — rzekła panna de Puymorin, — czytacie po ciemku!
— Ach! przepraszam, łaskawe panie — odezwał się Gaskończyk — nie widziałem ich... moje najgłębsze uszanowanie. Ale oto chusteczka, którą jedna z pań upuściła...
— To moja, — rzekła Odylla, — dziękuję panu.
Bigoń wiedział doskonale, do kogo ona należy. On to bowiem, przechodząc obok panny de Chateumorans, wytrącił z jéj rąk chusteczkę w którą wsunął bilecik, z prawdziwą zręcznością kuglarza.
— Udało się — pomyślał sobie.
Odylla włożyła chusteczkę do kieszeni.
— Wcale nie źle — dodał ex-kupiec. — Byleby tylko nie przyszła jej ochota, wytrzeć sobie nosa zanim dojdzie do swego pokoju.
A że dotychczas nie wyjaśnił młodym pannom, jakim cudownym sposobem może czytać po ciemku, rzekł im:
— Niech to panie wcale nie zadziwia. Tyle lat przebyłem w kopalniach złota pana Telemak de St-Beat, że przyzwyczaiłem się... to jest nabyłem łatwości czytania, wśród największéj ciemności.
— Biedny czlowiek! — zawołała Odylla. — Musi to być wielką biedą, pozostawać pod ziemią, bez światła!
— Nie bardzo! Jeżeli potrzebowałem widziéć jasno, brałem do ręki dyament który przyświecał mi tak samo jak świeca.
— Więc to są czarodziejskie kopalnie?
— Tak jest. Ale wszystko uprzykrzy się na tym świecie, nawet największe bogactwa; Jedynie tylko na takie prześliczne twarzyczki jak panie macie, co możnaby patrzéć z rozkoszą przez cale życie.
Joanna i Odylla, odleciały jak postraszone gołąbki, a śmiech ich rozlegał się pośród drzew.
Bigoń powrócił na dziedziniec zamkowy.
— No cóż? — zapytał zakonnik, stojąc nagle przed nim.
— Nic, jaśnie pan winien mi dziesięć pistolów.
— Hę!
— Nie inaczej.
— A co znaczy książeczka w twoim ręku.
— Hum! Klatka została, ale ptaszek już wyleciał.
— Wytłómacz się.
— I owszem. Wszakże jaśnie panu nie bardzo szło o to, ażeby młoda dziewica męczyła sobie wzrok czytaniem tych przestarzałych rzeczy.
I Gaskończyk opowiedział panu d’Espinchal w jaki sposób wywiązał się z danego mu polecenia.
— Jesteś unikatem, mons Bigoniu! — rzekł margrabia, — i oto piętnaście zamiast dziesięciu pistolów.
— Ex-kupiec-bakałarz podziękował i niezmiernie zadowolony z swojéj osoby, udał się na spoczynek. Fałszywy zakonnik, rozmyślając o możliwych następstwach swojéj miłości, przechadzał się pod oknami Odylli aż do samego świtu.
Dopiéro nad ranem, gdy słyszał w zamku ruch krzątającéj się służby, wydając ciężkie westchnienie, rzekł:
— Odchodzę, lecz niezadługo powrócę tu.
Poszedł do stajni, osiodłał swego muła, a następnie zbliżył się do Telemaka, który żegnał pana de Chateaumorans, opuszczając zarówno gościnne progi Rokewer.
Pan d’Espinchal zauważył, że obie młode dziewice spozierały przez okno. Dosiadł mułu i skłonił się, poczém zwracając się do pana de Chateaumorans.
— Niechaj Bóg ma was w swej opiece! panie margrabio — wyrzekł.
I pobłogosławił starca.
Gdy już oddalili się na strzał muszkieta od zamku Rokewer, odezwał się dopiéro do pana de St.-Beat.
— A cóż kawalerze! — czy nie przewidziałem?
Telemak opuścił głowę, i nic nie odpowiedział.