Margrabia d'Espinchal/Część pierwsza/21

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabia d'Espinchal
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1877
Druk S. Lewental (Warszawa)
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. Rafalski
Tytuł orygin. Le Marquis d'Espinchal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


21. Zakonnik.

Gdyby był sufit oberwał się w sali i upadł na głowę margrabiemu, nie byłby zapewne tyle odurzył pana de Chateaumorans, ile słowa Telemaka.
Zadrżał, zbladł, powstał i zawołał:
— Gaspard d’Espinchal!
I jakby piorunem rażony padł na swoje siedzenie.
Kawaler nie spodziewał się podobnie gwałtownego wybuchu.
— Gaspard d’Espinchal! — wymówił powtórnie margrabia, zwracając się w stronę Telemaka z zapytaniem:
— Więc pan znasz tego człowieka?
— Od kilku dopiéro tygodni — odrzekł Gaskończyk. — Wszelako zdaje mi się, żem go dobrze poznał.
Pan de Chateaumorans powstał na nowo i wyciągając uroczyście rękę, rzekł:
— Panie kawalerze de St.-Beat! podobałeś mi się od pierwszéj chwili twego tu przybycia, bo na twėj twarzy maluje się szczerość i prawda. Od lat sześćdziesięciu obcując z ludźmi, nauczyłem się poznawać ich z pierwszego wejrzenia, jestem więc przekonany, że mówię do rozsądnego i uczciwego człowieka. Zatém stanowczo oświadczam panu: że albo mylnie osądziłeś margrabiego d’Espinchal, albo też Gaspard d’Espinchal umiał oszukać pana.
— Panie margrabo, ja...
— Chciéj pan mnie wysłuchać. Jesteśmy tu wszyscy swoi i oto moja siostrzenica, spadkobierczyni zamku Czerwonego-Kamienia, która wié doskonale co to są za jedni ci panowie d’Espinchal, mordercy jej stryja, margrabiego Jana.
Mówiąc to pan de Chateaumorans wskazał na młodą towarzyszkę Odylli i ciągnął daléj:
— Jesteś Gaskończykiem, panie kawalerze. Nie możesz więc znać dokładnie dziejów naszėj prowincyi. Nie będę ich opowiadał, boby to za wiele zabrało nam czasu. Ale powiem ci wprost, że ze wszystkich łotrów i obłudników rozsianych na nieszczęście po naszej okolicy, margrabia jest największym i najbezpieczniejszym. Przebaczyłem jego ojcu morderstwo mojego brata. Jemu nic nie przebaczę, bo nie jest on chrześcianinem a nawet człowiekiem jest to szatan wcielony. I nie sądź pan że mówię to bez pewnych zasad, bez moralnego przekonania, gdyż zanadto jest on przebiegłym aby pozostawić za sobą jakiś ślad materyalny, inaczéj już od dziesięciu lat głowa jego powinna była stoczyć się po szafocie. Nie będę przytaczał szczegółów, zanadto są one przerażające. Wiedz tylko, że krew i łzy, które ten potwór rozlał w około siebie, zapełniłyby w czasie suszy rowy jego zamku. Ale niechaj pamięta, że jeżeli dotychczas zdołał uniknąć zasłużonéj kary, to nadejdzie godzina, w której odpokutowanie będzie tém straszniejsze im więcéj opóźnione. Ostatecznie, powiadam ci panie kawalerze, że ten człowiek wymawiając słowa któreś mi powtórzył, bluźnił jako wcielone kłamstwo, że gdybym mu podał swoją, chyba żeby ta pozorna zgoda ukrywała jakiś podstęp, lub téż potrzebną mu była, żeby w ślad za nią wprowadzić do mego domu hańbę i ruinę.
Podczas tego nienawistnego oskarżenia; drzwi sali uchyliły się z lekka, i zakonnik wysokiéj postawy, nieco pochylony z białą długą brodą pokrywającą mu piersi, ukazał się w progu. Margrabia zwrócił się w jego stronę.
— Przepraszam wielebny ojcze — rzekł mu — ale dopiéro co spostrzegłem was. Zapewne żądacie odemnie gościnności?
— Tak, panie margrabio — odrzekł zakonnik stłumionym głosem.
Telemak zadrżał na ten głos.
— Jakto! — zawołał margrabia — ten próżniak Donat nie podał wam jeszcze wieczerzy?
— Odmówiłem jej przyjęcia — odparł zakonnik. — Za trzy dni wypada adwent i mam zwyczaj pościć przez cały tydzień.
— Sanctus es, carissime frater — wtrącił kapelan.
— Utinam — odpowiedział skromnie zakonnik.
Z— daje mi się że was nie pierwszy raz widzę — dodał kapelan. — Wszakże należycie do zakonu Kapucynów.
— Tak, jestem kwestarzem klasztoru w Issoire.
— Aha! jakże się ma ojciec Ambroży?
— Wielebny nasz przełożony ojciec Ambroży, trzy dni temu przeniósł się do wieczności.
Kapelan i kwestarz przeżegnali się w milczeniu.
Odylla wpatrywała się w kwestarza wzrokiem pozerającym.
Mimo siwéj brody, nadającėj pozór podeszłego wieku, Kapucyn nie wydawał się być starym. Na jego czole nie widać było najmniejszéj zmarszczki, a oczy jego lśniały potężnym blaskiem młodości.
Odylla, drżąca jak ptaszek pod wzrokiem węża, powstała i biorąc pod rękę swoję kuzynkę.
— Joanno! Pójdź ze mną do parku — rzekła jėj.
Margrabia jednocześnie ujął pod rękę kawalera, i wyszedł z nim z salonu.
Raul z kapelanem zaproponowali zakonnikowi przechadzkę, ale że Kapucyn wymówił się od ich towarzystwa, pozostawili więc go samego na sali.
Skoro już wszyscy powychodzili, zakonnik wyprostował swoją giętką i wysmukłą postać, a zaciskając dłonie, wyrzekł:
— Ona musi być moją!
I złowieszczy szatański uśmiech, rozlał się po jego obliczu.
Odylla i Joanna zniknęły pośród drzew. Odylla biegła naprzód; Joanna starała się z nią połączyć.
— Dla czego tak biegniesz? — zapytała panna de Chateaumorans.
— Spiesz za mną... — odrzekła Odylla głosem wzruszonym.
I wciągnęła swą kuzynkę w największy gąszcz. Joanna podążała z pośpiechem.
— Powiedz-że mi przynajmniéj, dla czego się ukrywamy?
— Daléj! dalej! chodź za mną.
Park był niezmiernie rozległy. Od zamku Rokewer rozciągał się przeszło na milę drogi. Młode dziewczęta postępowały coraz daléj, trzymając się wązkiėj ścieżki.
Na niebie świecił księżyc, a przezierając przez gałęzie okrywał swym blaskiem te duże cudowne twarzyczki, jedną uśmiechniętą i spokojną, drugą zadyszaną i strwożoną. Leśne króliki postraszone, uciekały do swoich kryjówek, a spłoszony słowik odlatywał z zarośli, unosząc w dal swe zachwycające pienia.
Wysoka altanka, otoczona kilkoma drzewami, o rozłożystych gałęziach wstrzymała dalszy pochód. Kamienna ławka znajdowała się w tém odosobnieniu.
— Siadajmy rzekła Odylla.
I słychać było gwałtowne bicie jej serca. Joanna nachyliła się ku niéj, zapytując:
— Co ci jest, druga siostrzyczko?
— Nic — odpowiedziała Odylla.
— Jakto nic?
— Tak... szalona myśl... przelękłam się....
— Czego?
— Czy widziałaś tego zakonnika?
— Widziałam.
— Czy powierzchowność jego nie uderzyła cię?
— Bynajmniej.
— Ja ci mówię, że ten człowiek nie jest zakonnikiem, że ma najwyżéj trzydzieści lat, i że spotkałam się już kiedyś z jego przenikliwém wejrzeniem.
— Jednakże zauważyłam, że ma głos nosowy, i mówi po łacinie.
— Donat także mówi przez nos, a Raul zna równie dobrze ten język.
— Jeżeli więc masz go w podejrzeniu, należy droga kuzynko, uprzedzić natychmiast twojego ojca. Musi ten człowiek miéć jakieś złe zamiary, jeżeli ukrywa się pod obcą suknią, Biegnę czémprędzéj do stryja, i powiem mu...
— Po co! ojciec żartowałby sobie ze mnie. A zresztą może téż jest on w istocie zakonnikiem.
— Zmieniasz więc przekonanie. Tém lepiéj, a wreszcie czy habit nie dla zakonnika, lub zakonnik nie dla habitu, cóż nas to może obchodzić?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.