Margrabia d'Espinchal/Część pierwsza/20
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabia d'Espinchal |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1877 |
Druk | S. Lewental (Warszawa) |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | W. Rafalski |
Tytuł orygin. | Le Marquis d'Espinchal |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W niespelna pół godziny, podróżni nasi przybyli do zamku. Brama stała otworem, jak zwykle, a woń aromatyczna zapełniała w około powietrze.
— Pachnie! — zawołał Bigoń.
I wyszczerzył swoje 32 zęby kilku dziewczę tom wracającym z pola. Wieśniaczki odpowiedziały mu uśmiechem, co wprawiło Bigonia w brylantowy humor. Zeskoczył z Miernotki i pobiegł przytrzymać lejce Hektora.
— Panie Telemaku! — rzekł do swego pana — czy raczysz udzielić mi pozwolenia wsunięcia panu w ucho dwóch słówek?
— Mów, tylko prędko.
— Przeczuwam, że jedziemy na wygnanie, o mój słodki panie! Dla tego téż pragnę napisać kilka słów do don Gobeleta w interesie sprzedaży mojego małego domeczku w Massyak, za 60 pistolów, które chcę żeby mi przysłał. Zauważ pan tylko, że wcale nie dla tego mówię 60 pistolów, żeby mu przypomniéć owe pożyczone...
— Głupcze! powiadam ci, że za pięć dni powróciemy do Massyak. Czy wierzysz mojemu słowu?
Bigoń odszedł pomrukując:
— Ten człowiek chce mojéj śmierci. Przez Aubussou do Massyak! wstąpił do piekła... czy kto słyszał coś podobnego? o mój zacny panie Telemaku widzę, że nie tęgi jesteś w nauce geografii.
Pan de Chateaumorans jak tego można było spodziewać się, przyjął pana de St.-Beat z serdeczną uprzejmością. Po zameldowaniu swego nazwiska, Telemak нważał za stosowne nic jeszcze nie wspominać o celu swéj podróży.
— Siądziemy wkrótce do wieczerzy, kochany gościu rzekł margrabia. Tymczasem dla zabicia czasu pozwól, że cię zaprowadzę do parku, a może też jesteś nazbyt znużony podróżą i wolisz przejść do swego pokoju?
Telemak pragnął swobodnie zebrać myśli i dla tego przyjął drugą propozycyę margrabiego.
W pokoju przeznaczonym dla siebie zastał stół obficie zastawiony różnemi owocami i przysmakami. Umył się, przebrał i oczekiwał w rozmyślaniu swéj missyi, na dzwonek oznajmujący wieczerzę.
— Wszystko tu inaczéj wygląda jak w zamku Massyak — pomyślał sobie. — Co za dom patryarchalny! Jak wszystko oddycha tu wesołością, dobrobytem i spokojem!
Oparł się o ramę okna wychodzącego na dziedzieniec i śledził okiem każde poruszenie margrabiego. Stary szlachcic łajał z dobrodusznością służbę dworską. Przyjmowano wszelkie jego uwagi z największą uwagą i uszanowaniem.
Biedni, skoro tylko ujrzeli margrabiego, zbliżyli się do niego.
— Oho! Wy nienależycie do mnie — mówił im — ale do mojéj córki. Nic wam nie dam, boby mi pozazdrościła, ale poproszę ją do was.
I wesołym głosem przywołał Odyllę. Młoda dziewica przybiegła z rękami napełnionémi drobną monetą, którą oddała żebrzącym z taką anielską dobrocią, że Gaskończyk poczuł łzy w oczach. Telemakowi stanęły na myśli ubiegłe dni jego nędzy.
A że Odylla i jéj ojciec wypełniali dla niego cały obraz zachwytu, zaledwie, że zwrócił uwagę na drugą młodą dziewicę towarzyszącą pannie de Chateaumorans w wykonywaniu aktu miłosierdzia.
Po odejściu biédnych, przyszła koléj na dzieci. Pan de Chateaumorans porozdzielał im małe datki, które wywołały ogólny okrzyk radości, poczém potrącając się wzajemnie pierzchnęły jak młode ptaszęta. Kawaler nie był w stanie oderwać oczu od tego czarującego widoku.
Tymczasem noc zapadła. Dziedziniec stał się cichy i pusty.
Zapukano do drzwi Telemaka i młody paź ukazał się w progu.
— Czekamy na pana z wieczerzą, panie kawalerze — rzekł mu.
Telemak udał się za dzieckiem, które wprowadziło go do ogromnéj sali, gdzie czekał go niespodziewany widok.
Ogromny stół dębowy zajmował całą długość sali. Znajdowało się na nim przeszło sto nakryć.
Telemak nieświadomy zwyczajów pana de Chateaumorans, zatrzymał się.
Margrabia z uśmiechem na ustach wziął gościa za rękę i poprowadził do głównego końca stołu.
— Oto pańskie miejsce — rzekł mu, wskazując na jedyny fotel jaki znajdował się w téj sali.
Następnie sam usiadł po prawéj stronie Telemaka. Ödylla i młoda dziewica, którą zaledwie, że zauważył pan de St-Beat, siadły naprzeciw, przedzielone poważną twarzą kapelana zamku Rokewer. Raul zajął miejsce obok margrabiego. Naówczas dopiero domownicy zamkowi obojéj płci, w moment zapełnili salę, sadowiąc się w około ogromnego stołu.
Na raz wszyscy powstali. Kapelan odmówił benedicite, poczém na nowo wszyscy zasiedli na swoich miejscach. Jedzenia było pod dostatkiem, rozmaite mięsiwa, zwierzyna, ryby, jarzyny, a wszystko przyrządzone z wielkim smakiem. W zamku u pana de Chateaumorans nie mogło być inaczéj.
— Uświęcam pamięć ojców moich — mawiał on — czynię tak jak oni czynili.
I dodawał z pewną dumą:
— Od nikogo nic nie potrzebuję, to mięso jest z moich wołów, ta zwierzyna z moich lasów, ryby z moich stawów, a te jarzyny z moich ogrodów.
Telemak podziwiał to wszystko, dziękując margrabiemu, Odylli i kapelanowi za tysiączne grzeczności jakiemi go obsypywano podczas wieczerzy. Od czasu do czasu, wzrok jego zatrzymywał się na towarzyszce Odylli, która ze swéj strony spoziérała ukradkiem na Telemaka. Podano deser, a jednocześnie cała służba powstała i opuściéa salę. Pan de Chateaumorans pozostał ze swoim gościem w towarzystwie Odylli, jej przyjaciółki, kapelana, pazia i zuchwałego Bigonia, który nie uważał za stosowne wynieść się z sali razem ze służbą. Posunął się nawet daléj i zbliżył się do pozostałej gruppy, z kieliszkiem w jednéj ręce z talerzem w drugiéj i pod pozorem żądania rozkazów od swego pana, chciał się wmieszać do rozmowy. Ostre spojrzenie Telemaka przywiodło go do opamiętania się. Czémprędzéj więc ściągnął ze stołu nienapoczętą butelkę wina, kawał pieczeni i zrejterował.
Przez jakiś czas pogadanka toczyła się o przedmiotach bez wagi.
— Czy byłeś pan na uroczystościach w Klermont, panie kawalerze? — nagle zapytał margrabia.
— Byłem — odpowiedział Telemak — a nawet słyszałem o wypadku, jaki się wydarzył pannie margrabiance.
Odylla zarumieniła się, a paź spojrzał na nią z prawdziwém współczuciem.
— A tak — rzekł margrabia — wypadek ten jakkolwiek szczęściem, że nie miał złych następstw, stał się powodem wielkiego dla mnie niepokoju.
— A to dla czego? panie margrabio.
— Wyobraź pan sobie, że niepodobna mi jest dowiedziéć się komu winienem zawdzięczać ocalenie życia mojéj córce. Musi to być człowiek nadzwyczaj przytomny i zręczny. Nigdy nie miałbym dość odwagi, mierzyć kulą do tego przeklętego zwierzęcia, które unosiło to moje najdroższe dziecię.
— Och! i ja również zawołał paź.
— Wiem tylko — dodał margrabia — że jest on mojego wzrostu... Ale może pan go znasz, panie kawalerze?
Telemak zmieszał się nieco, wymawiając zaledwie dosłyszane: nie.
— Ktokolwiek on jest — mówił daléj margrabia — pamięć jego głęboko wpiła się w moje serce, i gdyby to był nawet mój największy nieprzyjaciel, nigdy nie zapomnę o nim w moich modlitwach.
— Nieprzyjaciel! panie margrabio, sądzę, że ich miéć nie możesz?
— Przeciwnie, mam ich kilku.
— Nieprzyjaciół osobistych?
— Osobistych lub nie, nie stanowi to różnicy.
— Pozwól, panie margrabio, powiedziéć ci co rozumiem przez słowo: osobisty.
— Chętnie, kochany gościu.
— A więc, panie margrabio, znam dwojaki rodzaj nieprzyjaciół: tacy, których sobie robiemy przez naszą nierozwagę, dumę lub gwałtowność charakteru i tacy, którzy nigdy nie wyrządzili nam nic złego, ani téż doznali od nas krzywdy, a których prześladujemy lub téż oni nas nienawidzą, dla tego jedynie, że ojcowie nasi nienawidzili się, pozostawiając nam w spadku rodzinną zawiść.
Margrabia zamyślił się i sposępniał.
— Rozumiem — odrzekł po chwili — właśnie moi nieprzyjaciele należą do téj ostatniéj kategoryi.
— Wiedziałem o tém panie margrabio i znam osoby znajdujące się zupełnie w tém samém położeniu. I tak, nazajutrz po uroczystościach danych przez księcia de Bouillon, pewien szlachcic mówił do mnie te słowa:
— Dotychczas, nikt mnie należycie nie ocenił. Żaden z moich nieprzyjaciół nie jest w stanie dowieść mi jakiego bądź występku. Rzucają na mnie kamieniem, przeistaczając moje zboczenia w zbrodnie. Położenie moje jest nie do zniesienia. Moi ojcowie wiedli wieczną wojnę z ich przodkami. Mam zamiar zbliżyć się do moich nieprzyjaciół. Powiem im: Skończmy nasze zawiści i pojednajmy się.
Oto moja ręka, podajcie mi waszą i niech będzie między nami trwała i prawdziwa zgoda.
A to — rzekł kapelan — zacna i chrześciańska mowa.
Pan de Chateaumorans jeszcze więcej sposępniał.
— Chciałbym poznać, panie kawalerze — rzekł mu — szlachcica, który to powiedział.
— Pan go znasz jest nim margrabia Gaspard d’Espinchal, pan na Massyaku.