Margrabia d'Espinchal/Część pierwsza/19

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabia d'Espinchal
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1877
Druk S. Lewental (Warszawa)
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. Rafalski
Tytuł orygin. Le Marquis d'Espinchal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


19. Podróż.

Podróż odbyła się prawie bez żadnéj przygody. Mimo przypuszczań Bigonia, który dopatrywał zasadzki na każdym zakręcie drogi i brał drzewa za ludzi uzbrojonych, podróżnym naszym nie wydarzyło się nic złego. Tylko każdego wieczoru Bigon zwykł był mawiać:
— Z pewnością, że ukrywała się w tym lesie banda rozbójników. Ale, że jechałem za panem, panie Telemaku, nie mogłeś przeto widziéć, jak moją groźną postawą trzymałem w należytém oddaleniu tych łotrów. Wywijałem pałaszem jak skończony fechtmistrz i bezustannie oglądałem moje pistolety.
Były to opowiadania facecyj bez końca. Dopóki słońce świeciło i przejeżdżano przez miasta i wioski, tchnęły one prawdziwą wesołością, lecz skoro noc zapadła, gdy krajobraz stawał się pusty i ponury, a przytém przebywano jakiś wąwóz lub lasy, przybierały przerażający koloryt. Była jedynie mowa o okrutnych rabusiach, włóczących się po lasach w celu rabunku i morderstwa.
Telemak uśmiechał się. Gadatliwość Bigonia rozweselała go, tchórzostwo bawiło. Czasami udawał, że podziela obawy swego lokaja.
— W istocie — mówił do niego — zdaje mi się, że widzę połyskujące muszkiety. Bodaj czy to nie siwa broda starego pana de Kamillak.
— Człowieka o dwunastu apostołach! panie Telemaku! miéjmy się na baczności... gdybym miał przynajmniéj trochę siana do uwiązania kopyt Hektora i Miernotki! Ale nie! zapomniałem o tém!
I co rychléj Bigoń chował swoją kieskę w buty, a spencer pod siodło, udając biednego podróżującego.
Pierwszego dnia nocowano w oberży w Issoire.
Fizyognomia oberżysty wcale nie spodobała się Bigoniowi. Skutkiem czego opowiedział swemu panu kilka strasznych historyjek, których bohaterami byli oberżyści. W końcu, rodzajem epilogu, obdarzył go taką przestrogą:
— Z temi łotrami nigdy nie powinno nam zbywać na baczności. Są to zbereźniki, dla których nie ma nic świętego. Szczęśliwi jeżeli opłacimy się kilkoma pistolami; a zauważ pan, że w téj okolicy funt mięsa wołowego płaci się dwa susy, baraniny i cielęciny trzy susy, para kapłonów 30 su, prosiak 25, para kaczek 16, funt chleba białego 10 denarów, centnar siana 20 su, a pęk słomy ważący 30 funtów, 20 denarów. Ale nie o to najbardziéj się lękam. Czyś pan zauważył podejrzaną minę tego oberżysty i jak ma doskonale wyostrzone swoje kuchenne noże?... Na prawdę zaczynam lękać się o pana, panie Telemaku; pan jesteś zbyt dowierzającym! Dla tego też postanowiłem spać dzisiejszéj nocy w pańskim pokoju.
— Niech i tak będzie — odrzekł Telemak.
Bigoń przejrzał wszystkie kąty pokoju, zajrzał pod łóżka, zatarasował drzwi i okna, wreszcie położył się spać z dobytym pałaszem w prawém ręku i z nabitym pistoletem w lewém. Telemak chrapał śpiąc jak najspokojniéj, a nazajutrz Bigoń, który przez całą noc nie zmrużył oka, przypisywał swoją bezsenność zbyt głośnemu chrapaniu pana de St.Beat.
— Kiedy tak — rzekł mu kawaler — to dzisiejszéj nocy będziesz spał w osobnym pokoju. A teraz siodłaj konie i zapłać co się należy oberżyście.
Bigoń szedł, jak na torturę, spełnić rozkazy swego pana.
— Nic się od panów nie należy, rzekł mu oberżysta. — Wasz pan należy do pana d’Espinchal, a margrabia kazałby mnie obłożyć kijami, gdybym przyjął od was choć jednego denara.
— Na biesa — zawołał ex-kupiec — bakałarz jednakże ja i mój pan nie możemy tak odjechać... Masz oto mój przyjacielu dla twojéj służącéj.
To mówiąc dał 20 su oberżyście o podejrzanéj minie, który ze swéj strony obsypując go błogosławieństwem, ładował mu w kieszenie rozmaite przysmaki.
— Tak to czasami pozory mylą! — mruknął Bigon.
Tegoż samego dnia przejechali przez Klermont. Telemak zatrzymał się w mieście tylko przez pół godziny i wcale nie odwiedził swéj siostry. Około piątéj godziny przybyli do St.-Avit. Kawaler dowiedział się tam, że już tylko dwie mile pozostaje aby dojechać do Rokewer. Postanowił przeto podążać do zamku.
Bigoń zmęczony chciał protestować, ale pan de St.-Beat spojrzał znacząco na pochwę swego pałasza, czém dał jasno do zrozumienia swemu lokajowi, że nie należy sprzeciwiać się jego woli. Bigoń pozwolił sobie jedynie wydać ciężkie westchnienie i rad nierad musiał kłusować ze swoim panem. Zmierzch zapadał, gdy wjechali w lasy Rokewer.
Bigoń poddał się zwykłéj ostrożności, to jest zdjął swój spencer, schował pieniądze w buty i wyjął nogi ze strzemion, aby w razie alarmu łatwiéj mu było zsunąć się z konia.
Zresztą lasy zdawały się jaknajbezpieczniejsze.
— W takiéj to miejscowości został zamordowany hrabia de Ponaystruc — rzekł Bigoń zaniepokojony pomroką i samotnością. Z prawéj strony opierał się o taki jak ten tu jesion, z lewėj o taki oto wiąz. Czterdziestu pięciu rozbójników rzuciło się na niego: zabił czterdziestu czterech, ale cóż kiedy czterdziesty piąty powalił hrabiego. A jednak pan de Ponaystruc miał 8 stóp wysokości i pięścią zabijał wołu.
— Doprawdy?
— Opowiadała mi to moja babka, a więc nie może ulegać wątpliwości, że tak było, a nawet podobno pan de Ponaystruc ukazywał się po śmierci w postaci niedźwiedzia, goniąc za czterdziestym piątym zbójcą.
— I poznawano go pod tą postacią?
— Tak jest, poznawano, panie Telemaku! Ale na Boga patrz-no... pan... patrz... widzisz... widzisz pan połyskujące oczy w tém tu gąszczyku?
— Pana de Ponaystruc!
— Nie, kogo innego; ale patrz-no pan jakie straszne oczy... oh! Chryste Panie!...
W rzeczy saméj coś poruszało się w gąszczu.
Bigoń zsunął się z konia.
— Co robisz? — zapytał kawaler.
— Nic... poprawiam siodło...
Z gąszczu wyszedł mężczyzna a raczéj młody i świeży chłopczyna, z ogromnym pękiem dzikich ziół w ręku.
— Zginęliśmy! — jęknął Bigoń.
I czémprędzéj skrył się za krzaki. Lecz wkrótce na widok tego pięknego dziecka uśmiechającego i kłaniającego się jak dojrzały panicz, obdarował się pięścią w nos.
— Wezmą mnie za tchórza — mruknął sobie.
Wszelako rozważył:
— Hum! podejrzana rzecz... dziecko!... znamy się na tém... panowie złodzieje wysełają naprzód dzieciaka ażeby się nie domyśléć podstępu, aż tu na raz... napadają ze wszech stron. Czekajmy... baczność!
I jeszcze lepiéj zagłębił się w krzaki.
— Hola Bigoń co tam robisz? — krzyknął Telemak.
Ex-kupiec-bakałarz nie wypuszczał pary z ust i w milczeniu przypatrywał się całej scenie.
Widział jak dziecko poniosło do ust małą srebrną świstawkę.
— A co nie mówiłem!... Mój idiotyczny pan da się poszarpać w kawałki.
Donośny świst rozległ się po lesie. W téj-że chwili dało się słyszeć rżenie, a następnie można było widziéć nadbiegającego konika, posłusznego wezwaniu swego pana.
— Dobryś! lotry zaopatrzeni są w artyleryą... tego tylko brakowało!
Dziecko pogłaskało małego białego konika i wskoczyło na siodło.
— Bigoń! — zawołał powtórnie pan de St.-Beat.
— Idę! idę — odparł ex-kupiec przytulając swą pięść do nosa.
— Co tam robisz? do djabła!
— Zbierałem niezapominajki, panie kawalerze . Pan wiesz, że posiadam wrodzoną słabość do kwiatków. Nieprawda, że ładny bukiecik?
Bigoń, podnosząc się z krzaków, zerwał kilka garści rozmaitego dzikiego ziela.
— Pokaż-no pan! — rzekło dziecko.
Ex-kupiec podał zerwany bukiet.
— To wcale nie niezapominajki — rzekło z powagą — są to jaskierki. Rosną zwykle w cieniu i w wilgotnym gruncie.
Bigoń wgramolił się na Miernotkę i patrzył ze zdziwieniem na dziecko, które odezwało się do Telemaka:
— Zapewne pan zbłądziłeś, bo ta droga prowadzi jedynie do Rokewer.
—Jakto młodzieńcze! nie jesteśmy na drodze do Aubusson?
— Bynajmniéj — odpowiedziało dziecko. — Ale nie zwracaj się pan z téj drogi przynajmniéj dzisiejszego wieczoru. Jesteśmy blizko zamku, a pan de Chateaumorans nie darowałby mi, gdybym pana nie przywiódł za sobą.
— Aubusson! — mruczał Bigoń — Aubusson! ależ to na końcu świata. Przeczuwam, że nas wypędzono z Massyak; jedziemy za morze, bezpowrotnie... Ach! Telemaku ileż krzywdy wyrządzasz mi, ty przewrotny i okrutny panie!
Nagle przyszła mu myśl do głowy. Czekał tylko sposobności ażeby ją zakomunikować panu de St.-Beat.
— Pan de Chateaumorans... — mówił Telemak do dziecka. — Ale czy to nie będzie z naszéj strony brak delikatności?
— Żądając gościnności?... Ah! panie gdyby mój kuzyn margrabia de Chateaumorans domyślał się, że przybywa mu gość, ręczę, że wyszedłby na jego spotkanie.
Telemak skłonił się.
— Gość! gość! — mruczał Bigoń. — Ten mały urwis nie uważa mnie widać także za gościa.
— Pan de Chatemorans jest pańskim krewnym — zawołał Telemak. — Ah! w takim razie gotów jestem przyjąć łaskawe zaproszenie.
— Serdecznie panu dziękuję, bo niezależnie od ducha gościnności, mój kuzyn potrzebuje czasami rozrywki, jest to starzec przyjacielski i szczery, którego dom jest tak jak jego dusza zawsze otworem.
— Słyszałem już w podobnym sensie o margrabim i to właśnie wzbudza we mnie pragnienie poznania tego zacnego człowieka.
Dziecko skłoniło się uprzejmie, pośpieszając na swoim białym koniku w stronę zamku.
Telemak i Bigoń podążali za nim.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.