Margrabia d'Espinchal/Część pierwsza/24

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabia d'Espinchal
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1877
Druk S. Lewental (Warszawa)
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. Rafalski
Tytuł orygin. Le Marquis d'Espinchal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


24. Hipokondrya.

Dopiéro w dwie godziny ópźniej Donat przyjechał do miasta. Postąpił tak samo jak pan d’Espinchal, którego zapewne czytelnicy poznali w wieśniaku o czarnej peruce i podrobionym garbie.
Po zebraniu potrzebnych wiadomości podjechał do wskazanego mu mieszkania gdzie przed domem oczekiwał go pan d’Espinchal przebrany za doktora.
— Bodaj czy to nie pan Lahulp — pomyślał sobie Donat. — Co za postawa, śliczny wzrost, jaka wspaniała broda, musi on być wielkim doktorem.
Zsiadł z konia.
— Czy z panem Lahulp mam honor mówić? — zapytał.
Margrabia nie odpowiedział wprost na pytanie.
— Czego pan życzysz sobie od niego?
Donat oznajmił cel swego przybycia.
— Słuchaj pan — rzekł pan d’Espinchal. Jestem przybocznym pana de Bouillon i nie mogę opuścić Klermontu bez zameldowania się. Wszelako, gdybyś pan chciał odjechać natychmiast nie mówiąc nic do nikogo, to pod pozorem przechadzki będę mógł wkrótce złączyć się z panem.
— Zgoda, ale dajesz mi pan słowo, że...
— Przyrzekam.
Donat bezzwłocznie wyruszył z miasta.
Pan d’Espinchal odmienił konia, i w kilka minut dopędził intendenta.
Podróż odbyła się w milczeniu, pan d’Espinchal rozmyślał. Donat bił się z myślami gdzie i kiedy słyszał już głos tego dziwnego doktora.
O dwie mile od Klermont, jakiś nadzwyczajny przedmiot zwrócił uwagę Donata.
— Co to być może? — zapytał doktora.
I wskazał palcem na jakieś stworzenie, które co chwila znikało z przed oczu, to znów ukazywało się biegnąc wśród łąk chyżéj od konia.
Pan d’Espinchal, poznał Eulogiusza i uśmiechnął się.
— Musi to być małpa — odpowiedział intendentowi.
— Małpa w tej okolicy?
— Rzadkie zdarzenie, co prawda.
— Jest to nawet straszne, bardzo straszne!
— Dla czego?
— Ja się lękam małpy.
— No to już więcej pan nie zobaczysz. Uważaj tylko.
Margrabia strzelił z pistoletu. Natychmiast Eulogiusz poskoczył do lasu, i już się więcej nie pokazał.
— Dziwna rzecz! — rzekł Donat.
— Małpy, niezmiernie boją się strzału — rzekł z powagą margrabia.
O piątéj godzinie po południu, stanęli w zamku Rokewer. Donat wprowadził doktora do téj saméj sali, w której już był z nami czytelnik. Pan de Chateaumorans rozmawiał z Raulem. Starzec był blady jak widmo, Raul miał łzy w oczach.
Po zwykłém przywitaniu margrabia d’Espinchal zapytał pana de Chateaumorans o symptomaty choroby Odylli.
— Niestety nie jestem w stanie dać ich panu poznać!
— Chora nie uskarża się na żadne cierpienia?
— Nie.
— Ale jest nadzwyczaj drażliwą, częste gwałtowne bicie serce, brak apetytu i dreszcze co chwila? patrzy wzrokiem błędnym, niespokojnym?
— Tak jest.
— Czasami zrywa się nagle? Przelękniona pod wpływem hallucynacyi zdaje się jėj, że umiera?
Starzec i Raul zdumieli.
— Tak jest, Joanna opowiedziała mi te wszystkie szczegóły rzekł pan de Chateaumorans.
I po chwili milczenia, wpatrując się w doktora zapytał:
— Jak pan nazywasz taką chorobę?
— Hipokondrya.
— Czy grozi niebezpieczeństwem?
— Tak i nie. Hipokondrya jest do wyleczenia, jeżeli odkryje się jėj przyczynę a poznawszy ją, zwalczy się lub zniweczy. W przeciwnym razie należy bacznie śledzić jéj rozwój...
— Rozumiem pana; ale nie podobna mi jest odgadnąć przyczyny téj choroby.
— Gdybyś pan zechciał mi powiedziéć co mogło wydarzyć się nadzwyczajnego pannie Chateaumorans przed jéj słabością, byłoby to nie małém dla mnie ułatwieniem.
— Nic nadzwyczajnego... z wyjątkiem, że podczas uroczystości w Klermont została ocaloną od niechybnéj śmierci przez nieznajomego człowieka.
Na znak doktora, pan de Chateaumorans kazał Raulowi odejść do drugiego pokoju.
Gdy pozostali sami:
— Córka pana, panie margrabio, musi być pod wpływem marzeń romansowych. Ten nieznajomy, który ocalił jéj życie, może właśnie jest przyczyną któréj szukamy.
Pan de Chateaumorans zadrżał.
— Podejrzywałem coś podobnego. Ale w takim razie czy nie ma środka możliwego wyleczenia?
— Może być. Ale zanim powiem coś stanowczego, potrzebuję zobaczyć pannę de Chateaumorans i osobiście wypytać się jéj.
— Proszę. Idę z panem.
— Nie panie, to być nie może.
— Jakto?
— Muszę badać chorą bez świadków.
Pan de Chateaumorans oburzył się.
— Moja córka! i ja nie mogę być obecnym?
— Przy panu nie będzie chciała nic mówić.
— A pan sądzisz, że doktorowi wszystko wyzna?
— Jestem pewny.
— Ale któż pan jesteś?
Nazywam się Nauką; a ta nie ma płci. Nauka jest przezorną i dyskretną. Nic nie powie a wszystko zobaczy.
Pan de Chateaumorans pogrążył się przez chwilę w głębokiém zamyśleniu, poczém wznosząc głowę do góry:
— Słuchaj doktorze! — rzekł drżącym głosem i ze łzami w oczach. Jestem sam jeden na świecie i jak widzisz nad grobem. Utraciłem żonę, którą namiętnie kochałem; najstarszy mój syn został zabity na wojnie; moi bracia poumierali jeden zamordowany przez moich nieprzyjaciół, drugi porwany grasującą epidemią tyfusem. Pozostała mi jedyna córka, którą kocham nad życie bo i sami aniołowie mogliby ją wielbić. Miėj nad nią litość! Zlituj się nade mną. Cóżbym ja począł na świecie, ja starzec złamany, gdybym utracił to jedyne dziecię? Ratuj ją, jeżeli możesz, bo gdyby Bóg chciał mi ją zabrać nie wierzyłbym w Boga. I nie dziw się doktorze, że ośmielam się bluźnić. Zbytek cierpień i boleści przygniata mnie, a groźba utraty jedynego jeszcze na świecie szczęścia, jedynéj pociechy zbolałéj duszy mojéj, wikła myśli moje.
Mówiąc to poważny starzec zalał się łzami.
I najgorsi na świecie ludzie miewają chwile wzruszenia, chwile szlachetnego popędu.
Ta szczera tkliwość i boleść starca wzbudziły w sercu pana d’Espinchal uczucie oddawna uśpione.
Poczuł łzę w swoim oku. I może byłby już wyznał całą prawdę panu de Chateaumorans, gdyby pamięć słów wypowiedzianych Telemakowi nie stanęła mu na myśli.
— Dołożę wszelkich starań — rzekł z powagą — każ pan zaprowadzić mnie do swéj córki.
Pan de Chateaumoraus wahał się jeszcze przez chwilę, lecz nagle odpowiedział:
— Dobrze, może i lepiéj, że nie będę świadkiem. Pozostanę tu, ale doktorze przybywaj jak najprędzéj uspokoić mnie.
— Nie omieszkam.
— Jak prędko?
— Za pół godziny.
I biedny ojciec westchnął, poczém otworzył drzwi i przywołał Donata.
Intendent ukazał się w progu.
— Zaprowadź doktora do mojéj córki.
— Proszę — rzekł intendent.
Pan de Chateaumorans usiadł a raczéj rzucił się na fotel, i w śmiertelnym niepokoju oczekiwał powrotu doktora Lahulp.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.