Margrabina Castella/Część czwarta/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pozostawmy pana de Credencé, siedzącego na gałęzi i wytężającego wzrok ku jednemu z pokojów domu Raymonda, a cofnąwszy się, wstecz trochę, przypomnijmy sobie Joannę w chwili gdy opuszczała hotel Wilsona.
Margrabina, jak to wiemy, wsiadła bez wahania do fiakra Nr. 125, a skoro tylko wehikuł ruszył z szybkością nie odpowiadającą skromnemu pozorowi fiakra wynajętego, uchyliła małą jedwabną poduszeczkę, zasłaniającą okienko z tyłu powozu i patrzyła...
Po niedługim czasie przekonała się, iż nikt za niemi nie jedzie i... pomimo całej siły charakteru, zapytywała się z obawą, czy pan de Credencé nie zapomniał czasem o obietnicy rozciągnięcia nad nią opieki?...
Do tej obawy jednej przyłączyła się wkrótce i inna, Raymond dzięki swojej tajnej policyi, mógł się dowiedzieć o zamiarach Raula i w takim razie przedsięwziął wszelkie środki ostrożności.
Kto wie, czy hrabia nie pokutuje już za swoję ciekawość i za wtrącanie się w sprawy tego Prometeusza paryzkiego...
Nieobecność jego zdawała się to potwierdzać.
Czy nie znajdzie się zatem bez obrony — w mocy i na łasce jednego z najniebezpieczniejszych łotrów wielkiego miasta?...
Bez wątpienia — gdyby czas był na to jeszcze, nie dałaby się wciągnąć w taką niebezpieczną awanturę, której końca nie wiedziała.
Ale było już za późno...
Nie byłoby już na cofnięcie się sposobu...
Trzeba było wytrwać do końca i odzyskać majątek, który Raymond tylko mógł powrócić.
Powozik zatrzymał się na ulicy Amandiers-Pepincourt, przed małą furtką w parkanie.
Stangret krzyknął przeciągle i nagle drzwi się otworzyły — zaraz potem Raymond się ukazał — taki sam jakim był w hotelu Wilson, w roli naczelnika prefektury.
Poskoczył do drzwiczek, otworzył je i pomógł wysiąść Joannie.
— O! pani margrabino — zawołał drżącym głosem, może ze wzruszenia, a może udając tylko — nie śmiałem spodziewać się pani!... — Co to za szczęście dla mojego skromnego domku!... — co za radość i duma dla twojego najniższego sługi!... — Niechże pani margrabina pozwoli mi podać sobie ramię... przejdziemy przez mój mały ogródek...
Margrabina nic nie odpowiedziawszy, oparła się na ramieniu Raymonda.
Przed wejściem w progi domu, w którym znajdzie się w zupełnej mocy i woli opryszka, Joanna rzuciła szybkie spojrzenie do okoła, czy nie spostrzeże jakiego znaku uwiadamiającego ją o obecności Raula i jego towarzyszy.
Nie spostrzegła nic zgoła...
Napróżno wytężała wzrok w ciemności — ulica wydała jej się pustą zupełnie.
— Ah! — myślała sobie z goryczą — jestem zatem opuszczoną zupełnie! — i wątpić o tem dłużej byłoby szaleństwem!... — Muszę liczyć sama na siebie... — Ale mniejsza o to!... Spełnię z pewnością swój obowiązek, a jeżeli zwycięstwo będzie możebne, zwyciężę...
Zamykające się z trzaskiem drzwi przerwały rozmyślania Joanny.
— Czy pani nie cierpiąca? — zapytał Raymond zaniepokojony.
— Czym cierpiąca, panie baronie? — odpowiedziała młoda kobieta zapewniam pana, że wcale nie jestem cierpiącą... — dla czego pan o to pyta?
— Bo przed chwilą czułem, że pani drżała...
Joanna roześmiała się głośno.
— Ależ baronie, co się też to panu zdaje?... ja jak żyję nie drżałam nigdy i z pewnością nie zadrżę tej nocy!... Obecność moja tutaj, musi być panu dostatecznym chyba dowodem, iż nie mam najmniejszej obawy, iż ufam panu bez granic...
— Ufność pani margrabiny! — szepnął Raymond — czyni mnie najszczęśliwszym z ludzi!... Cóż mam uczynić, żeby pani okazać moję wdzięczność?...
— Bardzo łatwe to zadanie... — odpowiedziała Joanna — daj mi pan dowód, że zasługujesz na tę ufność...
— A jaki?
— W liście, który pan do mnie pisałeś, nazwałeś się wiernym przyjacielem moim... — bądź otóż naprawdę takim przyjacielem...
— Pani wątpi, że nim jestem?... — przerwał Raymond żywo.
— Nie chcę wątpić — odrzekła margrabina — nie wątpiłabym wcale, gdybyś pan innemi słowy wyraził swoje mną zainteresowanie. — Słowa pańskie są słowami człowieka grzecznego... ale niechże i uczynki pańskie podobne będą do obietnic!... Dałam panu dowód największego zaufania, — dajże mi pan dowód zupełnej szczerości swojej!...
— Pani margrabino — odpowiedział Raymond głosem stanowczym — baron de Saint-Erme umie uszanować swoje słowo, umie święcie spełnić zawsze to cokolwiek raz obiecał. Oto bądź pani zupełnie spokojną.
— Zobaczymy... szepnęła Joanna...
Całą tę rozmowę zamienili w kompletnej ciemności, przechodząc aleją prowadzącą do pawilonu.
Ciemności przykro działały na nerwy Joanny.
— Panie baronie — rzekła, czy będziemy ciągle tak jak dotąd rozmawiać ze sobą po ciemku? — Przyznam się panu, że wolę patrzeć w twarz interlokutora...
— Za chwileczkę pani margrabino — odpowiedział Raymond z galanteryą, za chwileczkę niebiańska piękność pani zajaśnieje przy świetle... Otóż jesteśmy... Prześliczne pani nóżki wchodząc — w próg skromnego mojego domku w pałac go zamieniają...
Prometeusz paryzki puścił rękę Joanny, wszedł na stopnie peronu i drzwi otworzył.
Jarzące światło zabłysło w przedpokoju. Okienice tak były szczelnie dopasowane, że nazewnątrz nie było zupełnie widać tej iluminacyi.
Raymond podał rękę margrabinie, a prowadząc ją po stopniach mówił:
— Proszę pani margrabino... bądź pani jak u siebie, skoro jesteś u mnie...
Joanna uśmiechnęła się mimowoli i poszła za gospodarzem domu.
Skoro znaleźli się w przedpokoju, Raymond nacisnął sprężynę, a drzwi same się zamknęły, z długim metalicznym trzaskiem.
Na ten niespodziewany hałas, pani Castella zadrżała znowu.
— Czyśmy w więzieniu? — zapytała. Doprawdy, że przypominają mi się melodramaty, w których z podobnie metalicznym trzaskiem zamykają lochy więzienne.
— Drzwi i okiennice mego mieszkania, poobijane są żelazną blachą — odpowiedział Raymond swobodnie.
— Poobijana blachą żelazną? — wykrzyknęła Joanna.
— Blachą, której kula z pewnością nie przebije... tak jest pani margrabino,
— A to dla czego... wielki Boże?
— Dla własnego bezpieczeństwa pokornego sługi pani.
— Czybyś się pan tak obawiał, panie baronie?
— Nie pani margrabino, tchórzem wcale nie jestem, ale jestem bardzo ostrożnym...
— Czegoż bo się tak znowu obawiać?... Paryż nie jest wszak dzikim krajem i wcale nie słychać w nim o tych krwawych napadach nocnych, których widownią jest, jak mi się zdaje Ameryka, a opisami których zajmują się z upodobaniem romansopisarze amerykańscy...
— Najprzód pani margrabino — odrzekł Raymond — nie o wszystkiem się słyszy co się dzieje w Paryżu... ma on jednak jak i każde wielkie miasto swoje nieprzeniknione tajemnice!... zresztą mam nieszczęście zajmować wyjątkowe stanowisko.
— Ah! — szepnęła Joanna.
— Moje obowiązki w prefekturze jednają mi wrogów zaciętych... prowadzę wszak otwartą wojnę z najniebezpieczniejszymi łotrami w świecie... z łotrami gorszymi z pewnością od dzikich indyan i wszystkich dzikusów w ogóle.
Nie grozi mi skalpel, to prawda, ale co noc gdybym nie był ostrożnym, mógłbym mieć poderżnięte gardło... Widzi zatem pani margrabina, że moja obawa jest słuszną — a wszelkie środki ostrożności...
Joanna nic nie odpowiedziała.
Po chwilowem milczeniu Raymond zaczął tak znowu dalej:
— Pani margrabina raczy mi podać rękę i przejdziemy na pierwsze piętro.
Joanna spełniła żądanie machinalnie.