Margrabina Castella/Część czwarta/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Baron de Saint-Erme powraca na scenę.

Pozostawmy pana de Credencé, siedzącego na gałęzi i wytężającego wzrok ku jednemu z pokojów domu Raymonda, a cofnąwszy się, wstecz trochę, przypomnijmy sobie Joannę w chwili gdy opuszczała hotel Wilsona.
Margrabina, jak to wiemy, wsiadła bez wahania do fiakra Nr. 125, a skoro tylko wehikuł ruszył z szybkością nie odpowiadającą skromnemu pozorowi fiakra wynajętego, uchyliła małą jedwabną poduszeczkę, zasłaniającą okienko z tyłu powozu i patrzyła...
Po niedługim czasie przekonała się, iż nikt za niemi nie jedzie i... pomimo całej siły charakteru, zapytywała się z obawą, czy pan de Credencé nie zapomniał czasem o obietnicy rozciągnięcia nad nią opieki?...
Do tej obawy jednej przyłączyła się wkrótce i inna, Raymond dzięki swojej tajnej policyi, mógł się dowiedzieć o zamiarach Raula i w takim razie przedsięwziął wszelkie środki ostrożności.
Kto wie, czy hrabia nie pokutuje już za swoję ciekawość i za wtrącanie się w sprawy tego Prometeusza paryzkiego...
Nieobecność jego zdawała się to potwierdzać.
Czy nie znajdzie się zatem bez obrony — w mocy i na łasce jednego z najniebezpieczniejszych łotrów wielkiego miasta?...
Bez wątpienia — gdyby czas był na to jeszcze, nie dałaby się wciągnąć w taką niebezpieczną awanturę, której końca nie wiedziała.
Ale było już za późno...
Nie byłoby już na cofnięcie się sposobu...
Trzeba było wytrwać do końca i odzyskać majątek, który Raymond tylko mógł powrócić.
Powozik zatrzymał się na ulicy Amandiers-Pepincourt, przed małą furtką w parkanie.
Stangret krzyknął przeciągle i nagle drzwi się otworzyły — zaraz potem Raymond się ukazał — taki sam jakim był w hotelu Wilson, w roli naczelnika prefektury.
Poskoczył do drzwiczek, otworzył je i pomógł wysiąść Joannie.
— O! pani margrabino — zawołał drżącym głosem, może ze wzruszenia, a może udając tylko — nie śmiałem spodziewać się pani!... — Co to za szczęście dla mojego skromnego domku!... — co za radość i duma dla twojego najniższego sługi!... — Niechże pani margrabina pozwoli mi podać sobie ramię... przejdziemy przez mój mały ogródek...
Margrabina nic nie odpowiedziawszy, oparła się na ramieniu Raymonda.
Przed wejściem w progi domu, w którym znajdzie się w zupełnej mocy i woli opryszka, Joanna rzuciła szybkie spojrzenie do okoła, czy nie spostrzeże jakiego znaku uwiadamiającego ją o obecności Raula i jego towarzyszy.
Nie spostrzegła nic zgoła...
Napróżno wytężała wzrok w ciemności — ulica wydała jej się pustą zupełnie.
— Ah! — myślała sobie z goryczą — jestem zatem opuszczoną zupełnie! — i wątpić o tem dłużej byłoby szaleństwem!... — Muszę liczyć sama na siebie... — Ale mniejsza o to!... Spełnię z pewnością swój obowiązek, a jeżeli zwycięstwo będzie możebne, zwyciężę...
Zamykające się z trzaskiem drzwi przerwały rozmyślania Joanny.
— Czy pani nie cierpiąca? — zapytał Raymond zaniepokojony.
— Czym cierpiąca, panie baronie? — odpowiedziała młoda kobieta zapewniam pana, że wcale nie jestem cierpiącą... — dla czego pan o to pyta?
— Bo przed chwilą czułem, że pani drżała...
Joanna roześmiała się głośno.
— Ależ baronie, co się też to panu zdaje?... ja jak żyję nie drżałam nigdy i z pewnością nie zadrżę tej nocy!... Obecność moja tutaj, musi być panu dostatecznym chyba dowodem, iż nie mam najmniejszej obawy, iż ufam panu bez granic...
— Ufność pani margrabiny! — szepnął Raymond — czyni mnie najszczęśliwszym z ludzi!... Cóż mam uczynić, żeby pani okazać moję wdzięczność?...
— Bardzo łatwe to zadanie... — odpowiedziała Joanna — daj mi pan dowód, że zasługujesz na tę ufność...
— A jaki?
— W liście, który pan do mnie pisałeś, nazwałeś się wiernym przyjacielem moim... — bądź otóż naprawdę takim przyjacielem...
— Pani wątpi, że nim jestem?... — przerwał Raymond żywo.
— Nie chcę wątpić — odrzekła margrabina — nie wątpiłabym wcale, gdybyś pan innemi słowy wyraził swoje mną zainteresowanie. — Słowa pańskie są słowami człowieka grzecznego... ale niechże i uczynki pańskie podobne będą do obietnic!... Dałam panu dowód największego zaufania, — dajże mi pan dowód zupełnej szczerości swojej!...
— Pani margrabino — odpowiedział Raymond głosem stanowczym — baron de Saint-Erme umie uszanować swoje słowo, umie święcie spełnić zawsze to cokolwiek raz obiecał. Oto bądź pani zupełnie spokojną.
— Zobaczymy... szepnęła Joanna...
Całą tę rozmowę zamienili w kompletnej ciemności, przechodząc aleją prowadzącą do pawilonu.
Ciemności przykro działały na nerwy Joanny.
— Panie baronie — rzekła, czy będziemy ciągle tak jak dotąd rozmawiać ze sobą po ciemku? — Przyznam się panu, że wolę patrzeć w twarz interlokutora...
— Za chwileczkę pani margrabino — odpowiedział Raymond z galanteryą, za chwileczkę niebiańska piękność pani zajaśnieje przy świetle... Otóż jesteśmy... Prześliczne pani nóżki wchodząc — w próg skromnego mojego domku w pałac go zamieniają...
Prometeusz paryzki puścił rękę Joanny, wszedł na stopnie peronu i drzwi otworzył.
Jarzące światło zabłysło w przedpokoju. Okienice tak były szczelnie dopasowane, że nazewnątrz nie było zupełnie widać tej iluminacyi.
Raymond podał rękę margrabinie, a prowadząc ją po stopniach mówił:
— Proszę pani margrabino... bądź pani jak u siebie, skoro jesteś u mnie...
Joanna uśmiechnęła się mimowoli i poszła za gospodarzem domu.
Skoro znaleźli się w przedpokoju, Raymond nacisnął sprężynę, a drzwi same się zamknęły, z długim metalicznym trzaskiem.
Na ten niespodziewany hałas, pani Castella zadrżała znowu.
— Czyśmy w więzieniu? — zapytała. Doprawdy, że przypominają mi się melodramaty, w których z podobnie metalicznym trzaskiem zamykają lochy więzienne.
— Drzwi i okiennice mego mieszkania, poobijane są żelazną blachą — odpowiedział Raymond swobodnie.
— Poobijana blachą żelazną? — wykrzyknęła Joanna.
— Blachą, której kula z pewnością nie przebije... tak jest pani margrabino,
— A to dla czego... wielki Boże?
— Dla własnego bezpieczeństwa pokornego sługi pani.
— Czybyś się pan tak obawiał, panie baronie?
— Nie pani margrabino, tchórzem wcale nie jestem, ale jestem bardzo ostrożnym...
— Czegoż bo się tak znowu obawiać?... Paryż nie jest wszak dzikim krajem i wcale nie słychać w nim o tych krwawych napadach nocnych, których widownią jest, jak mi się zdaje Ameryka, a opisami których zajmują się z upodobaniem romansopisarze amerykańscy...
— Najprzód pani margrabino — odrzekł Raymond — nie o wszystkiem się słyszy co się dzieje w Paryżu... ma on jednak jak i każde wielkie miasto swoje nieprzeniknione tajemnice!... zresztą mam nieszczęście zajmować wyjątkowe stanowisko.
— Ah! — szepnęła Joanna.
— Moje obowiązki w prefekturze jednają mi wrogów zaciętych... prowadzę wszak otwartą wojnę z najniebezpieczniejszymi łotrami w świecie... z łotrami gorszymi z pewnością od dzikich indyan i wszystkich dzikusów w ogóle.
Nie grozi mi skalpel, to prawda, ale co noc gdybym nie był ostrożnym, mógłbym mieć poderżnięte gardło... Widzi zatem pani margrabina, że moja obawa jest słuszną — a wszelkie środki ostrożności...
Joanna nic nie odpowiedziała.
Po chwilowem milczeniu Raymond zaczął tak znowu dalej:
— Pani margrabina raczy mi podać rękę i przejdziemy na pierwsze piętro.
Joanna spełniła żądanie machinalnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.