Margrabina Castella/Część czwarta/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Joanna poruszyła się gwałtownie.
— Czy to prawda?... — zapytała.
— Najzupełniejsza!... Raymond spalił oryginał wraz z listem margrabiego Castella, który dostał od pana de Credencé...
— W takim razie nie ma już żadnego przeciwko mnie dowodu?...
— Żadnego, chyba tylko fakt oszczerstwa...
— O tym fakcie nikt się nie dowie...
— Jak to pani rozumie?... i co pani chce przez to powiedzieć?...
— To po prostu, że nikt na świecie nie ma interesu w sprawdzaniu podpisów nieboszczyka Castella...
Fizyonomia barona de Saint-Erme przybrała wyraz surowej godności.
— Pani margrabino, — rzekł, — czy pani sprawiedliwości wcale nie bierze w rachubę?...
Joanna uśmiechnęła się z ironią.
— Sprawiedliwość, — szepnęła, — widzi tylko to, co jej powiedzą... W tym razie powinna pozostać i głuchą i ślepą!...
Surowa fizyonomia barona przybrała pozór zirytowany.
Zaczerwienił się a oczy z po za złotych okularów ciskały błyskawice.
— Pani margrabino, — zawołał ostro, — zapomina pani chyba, że ja reprezentując władzę, reprezentuję tem samem i sprawiedliwość!... zapomina pani, że ja znam całą prawdę i że moim obowiązkiem wszystko powiedzieć...
— Owszem, wiem doskonale to wszystko, kochany panie baronie, — rzekła Joanna pieszczotliwie, — ale wiem także, że pan nic a nic nie powiesz...
— Tak pani myśli?...
— Tak jestem przekonaną...
— Doprawdy?... A zkąd ta pewność proszę pani?...
— Bo pan jesteś moim przyjacielem, a przyjaciel nie zdradza tego kogo kocha...
Słowa te wywołały skutek pożądany.
Baron rozjaśnił oblicze i zaczął się uśmiechać.
— Ma pani racyę margrabino, — odpowiedział łagodnie, — jestem pani przyjacielem i to lepszym jak pani myślisz...
— Nie wątpiłam o term... — odpowiedziała Joanna, — i tylko od pana zależy, ażebyś mi dał dotykalny tego dowód.
— Jakto?...
Młoda kobieta wskazała końcem paluszka kopertę zawierającą testament.
— Oddaj mi pan to... — powiedziała.
Raymond chwycił żywo kopertę, której dotknęły paluszki margrabiny i schował ją do portfelu, co zdekoncentrowało zupełnie panią Castella
— Jakto?... odmawiasz pan!... — szepnęła.
Zamiast odpowiedzieć, baron zapytał:
— Co kochana pani zrobiłabyś z tym testamentem, gdybym ci go oddał?...
— Fałszywy ten testament wynagradza wielkę niesprawiedliwość, — krzyknęła młoda kobieta, — zwraca mi majątek, który niweczy konsekwencye złego postępku, którego jestem ofiarą...
— Dobrze — odrzekł Raymond — rozumiem pani przekonania w tym względzie... nie idzie jednak zatem, abym je aprobował... Ale powiedz mi pani proszę, jaka — gdybym się na to zgodził, byłaby rola moja w tem wszystkiem?
— Rola prawdziwego przyjaciela.
— Nie pani... rola wspólnika...
— Gdzie jest wspólnik, tam musi być występek, a tu niema żadnego występku...
— Byłby — gdybyś pani zużytkowała fałszywy dokument.
— Jakkolwiek bym go zużytkowała, nie byłoby to żadnym występkiem, skoro nie przyniosłoby to żadnej szkody nikomu...
— Pozwól pani sobie powiedzieć, pani margrabino, że pani dziwnie moralizujesz... moje sumienie nie zgadza się z panią... Postaw się pani w mojem położeniu...
— No i cóż?
— Czyż mogę narażać się na skompromitowanie i na zgubę dla pani?... niech pani sama osądzi?...
— Skompromitować się... zgubić... czyż to podobna?...
— Gdyby sprawiedliwość dowiedziała się o pani tajemnicy i mojem wspólnictwie, uważałaby mnie za winniejszego od pani...
— Przyznaję — ale któżby odkrył przed władzą moją tajemnicę?
— Kto... Raymond... Jest on uwięziony przecie — będzie stawał przecie przed sądem... i może będzie chciał się okupić takiem ważnem wyznaniem...
— Czyż nie ma żadnego sposobu zmusić go do milczenia?
— Nie znam takiego sposobu...
— Nie mógł byś pan go uwolnić?
— Zapewne żebym mógł, ale bym się skompromitował ogromnie, a zresztą na cóż by się to przydało?... Przedewszystkiem Raymond zgłosiłby się z pewnością do pani margrabiny i powiedział:
Zawdzięczasz mi pani swój majątek... należy mi się za to część jakaś...
— No, to dałabym sumę tak znaczną, iż nie będąc już w potrzebie, stałby się może uczciwym człowiekiem.
— Nie sądzę... odpowiedział baron... Zna pani margrabina przysłowie, że czem skorupka za młodu nasiąknie, tem na starość trąci. — Raymond czem był i jest, tem pozostanie z pewnością całe życie.. Wisiałby on jak miecz Damoklesa nad pani i nad moją głową, zmusiłby mnie do sromotnego usunięcia się z zajmowanej posady, bo jak pani rozumie to zapewne bardzo dobrze, człowiek na tem co ja stanowisku, nie może być ani zależnym, ani posądzanym...
— Otóż jesteśmy — pomyślała Joanna — mówi o tem co mu niby zagraża w danym razie, a mówi dla tego, żeby mi drogę otworzyć... Przystępuję zatem do rzeczy... Czuję że będzie wymagał dużo, ale nie mam na to sposobu...
I głośno zapytała:
— Czy pan bogatym jesteś panie baronie?
— Zkąd to pytanie, pani margrabino?
— Rozumiem, że wydaje się panu niedyskretnem, proszę mi jednak szczerze odpowiedzieć...
Raymond skłonił się uniżenie:
— Życzenia pani są dla mnie rozkazami... będę jej więc posłusznym... Nie kochana pani, nie jestem wcale bogatym... Rodzina moja posiadała niegdyś znaczne dostatki, ale ojciec mój był na nieszczęście człowiekiem strasznie rozrzutnym i wydawał bez rachunku... Gdy umarł, pokazało się, że strwonił majątek równy prawie majątkowi zgasłego Gastona Castella i że po nad ten domek nic a nic mi pozostawił. Nie mam zatem innych dochodów oprócz pensyi, która dzięki Bogu dosyć jest jednakże znaczną...
— Panie baronie, mogę zrobić panu propozycję..
— Mnie... propozycyę?...
— Tak panie.
— Jakąż?
— Bardzo i bardzo drażliwą: ale pan człowiek inteligentny nie obrazisz się o to, co ci się zresztą słusznie należy...
— Przedmowa ta, przyznam się otwarcie, zaczyna mnie trochę niepokoić — przerwał z powagą Raymond.
— Nie ma się pan czem niepokoić, bo idzie o rzecz najprostszą w świecie... Mam pana prosić o wielką przysługę, która, i dla pana barona może być bardzo korzystną... Najpierwszym oto moim obowiązkiem, mówiła młoda kobieta, było pomyśleć nad sposobem osłonienia pana przed wszelkiemi następstwami... Sposób ten wynalazłam... Polega on oto na tem, że w chwili kiedy dzięki panu wejdę w posiadania majątku, jaki mi się słusznie należy, oddam mu sumę jaką sam naznaczysz, sumę od której procent równałby się pobieranej przez pana pensyi... gdybyś pan przypadkiem stracił ją z mego powodu, Widzi pan baron, że to, propozycya nie do odrzucenia i że potrzebaby mieć wielką dla mnie niechęć, aby nie zgodzić się na nią...
Raymond milczał przez chwilę.
Joanna starała się wyczytać w jego twarzy, jaką będzie odpowiedź; ale ta twarz nie zdradzała żadnego uczucia, pozostała spokojną jak zwykle.
— Pani margrabino — odezwał się nakoniec — prawdą jest, iż kobiecie młodej i pięknej, wszystko bezwzględnie wolno — i prawdą jest, że takiej kobiecie najokropniejsze rzeczy wydają się zupełnie legalnemi!... — Pani margrabina traktuje ze mną tak, jakby traktowała z samym Raymondem, gdyby był tutaj przypadkiem.
Joanna chciała zaprzeczyć.
— O! niech pani mówi co chce, nie potrafi pani jednakże osłodzić gorzkiej pigułki. Popełniła pani czyn, doskonale określony w naszym kodeksie kryminalnym. Czyn ten nazywa się usiłowaniem przekupienia urzędnika... To przestępstwo pani margrabino, to bardzo ważne przestępstwo...
Joanna spojrzała na Raymonda i oniemiała z podziwu.
Zaczynała nie pojmować dziwnej osobistości, przy której stole siedziała... — zaczynała powątpiewać, czy naprawdę ma do czynienia z tym nieujętym bandytą, o którym mówił jej Raul.
— W sytuacyj, w jakiej pani mnie widzisz — ciągnął dalej naczelnik policyi — mam do wyboru dwie rzeczy, albo rozgniewać się za zniewagę wyrządzomą i mojej osobie i mojemu stanowisku, albo nie przywiązywać do tego com posłyszał żadnej wagi, z racyi, że się nie zważa na nierozważne gadaniny dziecka...
„Wybieram naturalnie to ostatnie, tembardziej żem jest najmocniej przekonanym, iż obraziła mnie pani nieumyślnie...
„Powiedz pani, że tak jest, że żałujesz tego, a ja z zapałem ucałuję prześliczne jej rączki.
Joanna ździwiona coraz bardziej, podała rękę baronowi, który jak się zdawało, nie mógł ust oderwać od niej.
Potem wstał od stołu, wziął czerwony portfel, na co margrabina patrzyła zrozpaczonym wzrokiem, włożył go do szuflady i zamknął starannie — a potem znowu przystąpił do okna i rozpalone czoło przyłożył do zimnej szyby, ani się spodziewając, iż na wprost niego dwaj ludzie ukryci w gęstwinie liści, śledzili każde jego poruszenie.
Usiadł z powrotem przy stole, wypił duszkiem szklankę mrożonego szampana i odezwał się głosem zmienionym:
— Teraz prześliczna margrabino, porozmawiajmy jeszcze trochę...