Margrabina Castella/Część czwarta/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jedenastego dnia około czwartej po południu, margrabina wyszedłszy z rana o tej dopiero godzinie wracała do hotelu.
— Jubiler pani margrabiny czeka w salonie... — powiedziała na przywitanie pokojówka.
— Mój jubiler?... — zapytała z pewnem ździwieniem Joanna.
— Tak jest proszę pani — odpowiedziała młoda dziewczyna jubiler czy może komisant tylko, przyniósł pudełka jakieś dla pani... — Czeka już godzinę blizko...
— Dobrze... — poproś go aby jeszcze trochę poczekał... zdejmę tylko szal i kapelusz i zaraz przyjdę do salonu.
Ździwienie Joanny było bardzo naturalne,.
Wczoraj wszak dopiero była na ulicy de la Paix u Didiera, prawdziwego artysty sztuki jubilerskiej i od niego samego otrzymała oświadczenie, że precyoza jej nie będą gotowe wcześniej jak za dni kilka.
Cóż to więc za pudełka, które jej przysyła?...
Pani Castella nie znalazła odpowiedzi na to pytanie.
— Na co się zda zajmować rzeczą tak małej wagi? — pomyślała... — za chwilę dowiem się przecie o co chodzi...
— Otworzyła drzwi od salonu i zobaczyła na wprost siebie człowieka blizko czterdziesto-letniego, wytwornie ubranego, z bląd włosami i faworytami, O fizyognomii angielskiej, która nic nie wyrażała.
Siedział przy małym stoliku, na którym leżało kilka pudełek aksamitnych, czerwonych i niebieskich.
W chwili, gdy pani Castella próg przestąpiła, człowiek ów zerwał się na równe nogi i skłonił do samej ziemi.
— Służąca powiadomiła mnie, że pan czekasz na mnie od dawna... — odezwała się Joanna.
Jubiler znowu się skłonił głęboko...
— Jesteś pan zapewne pracownikiem puna Didier? — ciągnęło młoda kobieta.
— Tak jest pani margrabino — odpowiedział nieznajomy — jestem jego głównym komisantem a nawet wspólnikiem trochę...
— Zdaję mi się, że nie widziałam pana tam nigdy.
— To bardzo być może pani margrabino... rzadko bywam w sklepie... bo zajmuję się doglądaniem pracowników w fabryce.
— Pan Didier oświadczył mi wczoraj, że moje klejnoty nie mogą być prędzej jak za tydzień.
— Pan Didier, dobrze panią objaśnił.. — robota jeszcze nie skończona.
— A więc cóż to za pudełko? — zapytała pani Castella, wskazując na stół.
— Zaraz będę miał honor wytłomaczyć to pani margrabinie. — Wielka jakaś dama, jakaś księżna zagraniczna, prawie zupełnie zrujnowana przez grę na giełdzie, znalazła się w konieczności sprzedania tych oto klejnotów, rzadkiej zaprawdę piękności. — Wczoraj wieczorem przyszła w tym celu do pana Didier, swojego jubilera... — — Interes doskonały, okazya wyjątkowa, pryncypał mój jednakże nie ma możności wyłożyć w tej chwili tak znacznej sumy... nie wiedząc jak prędko ją odzyska... Z tego powodu przysłał mnie do pani margrabiny. — Jeżeliby pani zechciała skorzystać ze sposobności, pan Didier chętnie odstąpi ją pani, za niewielkiem komisowem.
Joanna uśmiechnęła się znacząco.
— Poznaję, pana Didiera po tej uprzejmości, ale niechno obejrzę klejnoty...
Komisant otworzył pudełko a młoda dama stanęła olśniona i jakby skamieniała z podziwu.
Promień zachodzącego słońca padał na kamienie i wydobywał z nich błyski wspaniałe.
— O! — wykrzyknęła Joanna — cóż to za cuda prawdziwe!...
— To pewna — mruknął komisant — że to brylanty godne królowej...
Joanna wzięła w ręce naszyjnik i bransolety i doznała tej prawdziwej rozkoszy, jakiej w tych razach doznać mogą tylko kobiety.
Po nasyceniu się rozkosznym widokiem, policzyła klejnoty i westchnęła głęboko.
— Ozdoba godna królowej.. .— szepnęła — to prawda... ule wymaga także fortuny królewskiej!...
A po chwilce zaś milczenia zapytała:
— Wiele też warte są te klejnoty?
— Czy pani margrabina pragnie wiedzieć wartość ich rzeczywistą, czy też cenę, za jaką chce je odstąpić księżna?
— Najprzód wartość realną...
— Pan Didier oszacował je na ośm kroć sto tysięcy franków co najmniej.
— A księżna zaś żąda?
— Pięćset tysięcy franków.
— Strata kolosalna — wykrzyknęła Joanna.
— Tak jest pani margrabino, ale wiele ten czyni co musi. Księżna potrzebuje gotowizny, a pół miliona nie łatwo dostać na poczekaniu... Muszę dodać, że jeżeli pani margrabina zdecyduje się na kupno, pan Didier obowiązuje się ułatwić zapłatę, a nawet zastąpić tę sumę, byle posiadł wszelką pewność, że pieniądze będą mu zwrócone w ciągu trzech miesięcy najdalej.
Po chwilowym namyśle, Joanna wstrząsnęła główką i włożyła z powrotem brylanty i rubiny do pudełek które zamknęła.
— Zabierz pan to... zabierz czemprędzej... nie kuś mnie dłużej...
— Więc pani margrabina nie pragnie posiąść tych kamieni?
— Muszę sobie odmówić tej przyjemności.
— Pozwoli pani zapytać przynajmniej dla czego?
— Dla nadzwyczaj ważnej przyczyny... Pan Didier uważa mnie za daleko bogatszą niż jestem, a ja mam zaledwie sto tysięcy franków renty. Taka fortuna nie pozwala na takie wydatki...
— Pani margrabina raczy mi pozwolić na jedno jeszcze pytanie.
— Proszę...
— Jeżeli wydanie tylu pieniędzy nie stałoby pani na przeszkodzie, życzyłaby pani zatrzymać te klejnoty...
— O!... zapewne!... jestem przecie córką Ewy... wszystko co błyszczy pociąga mnie niezmiernie.
Jeżeli tak to niechajże pani margrabina raczy zamknąć te pudełka do swojej toalety, bo należą do pani.
Joanna cofnęła się zdziwiona i spojrzała na interlokutora jak na waryata...
Zrozumiał on te spojrzenie dodał bowiem zaraz uprzejmie:
— Pani margrabina sądzi żem obłąkany, ale pani myli się zupełnie...
— W takim razie, racz mi pan wytłomaczyć, co to wszystko znaczy?
— Tłomaczenie bardzo proste... — Składam pani te klejnoty, które jej się tak podobają i błagam, abyś je przyjąć raczyła...
— Czy to zniewaga czy żarty ze mnie, mój panie? — zapytała rozczerwieniona Joanna. — Nie wiem doprawdy, w jaki sposób odpowiedzieć mam na pańskie propozycye!... Jesteś pan impertynentem, na którego poskarżę się przed panem Didier.
— Pani margrabino — odpowiedział zaatakowany — muszę zwierzyć się pani.
— Mnie się zwierzyć? — powtórzyła Joanna.
— Oszukiwałem panią przed chwilą...
Pani Castella cofnęła się z obawą.
— Nie jestem wcale komisantem pana Didier — którego nie znam wcale...
— Więc któż pan jesteś? — szepnęła na pół obumarła Joanna.
— Kochana pani — odezwał się nieznajomy głosem, na który młoda kobieta zadrżała znowu — od stóp do głów przypatrz mi się pani dobrze... to mnie poznasz zapewne...
Margrabina spojrzała w twarz komisanta, która się w tej chwili zupełnie zmieniła.
Tak jak poznała głos, poznała i rysy barona de Saint-Erme.
— To pan!... — krzyknęła. — Pan?... u mnie?...
— Kochana pani, aby się dostać tutaj, musiałem przybrać nową na siebie postać... — Jestem pewny, że gdyby baron de Saint-Erme, albo Raymond, dawni znajomi pani, kazali się zaanonsować, znaleźli by drzwi przed nosem zamknięte... — A ja chciałem koniecznie zobaczyć się z panią.
Joanna padła na fotel.
— Cóż mi pan masz do powiedzenia? — zapytała głosem drżącym.
— Bardzo wiele kochana Joanno — tylko niechajże się pani nie przestrasza i nie blednie, bo najlżejsza nawet wymówka, nie dotknie jej z ust moich...
— Czy na prawdę?...
— Żądasz pani, abym zaprzysiągł na to?...
— Więc pan się nie gniewasz na mnie?
— Wcale nie!... W pierwszej chwili, gdy się przebudziłem z ciężkiego snu, w jaki z łaski pani popadłem... byłem wściekły... przyznaję... — ale zaraz się uspokoiłem, bo zastanowiłem się i przekonałem, iż gniew taki nie miałby ani trochę sensu!...
„Cóż bo zresztą miałbym do zarzucenia pani?
„Graliśmy ze sobą partyę, z której zręczniejszy musiał zawsze wyjść zwycięzcą...
„Traf chciał, że pani mnie pokonałaś...
„Cóż robić?...
„Czy można mieć pretensyę o to do pani?
„Wcale nie?...
„Mówię najszczerszą prawdę i daję pani na to rękę...”