Margrabina Castella/Część czwarta/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
— Zobaczycie — mruczał coraz bardziej podochocony Larifla... — cie, że ja zajmę jeszcze bardzo wybitne stanowisko w teatrze!... zobaczycie, że zostanę słynnym autorem. No! niech się pan d’Emery ma na baczności!... Radzę mu szczerze!...
Zapał Larifli przerwali mu jego towarzysze, domagający się ponczu coraz głośniej i natarczywiej.
Niebawem też ojciec Filoche przyniósł i postawił na stole ogromną salaterkę, w której było pół głowy cukru i kilka cytryn w plasterki pokrajanych.
Wlał do tej salaterki trochę gorącej wody i kilka litrów wódki i przyłożył zapaloną zapałkę.
Jeden z biesiadników zagasił w tej chwili cztery świece, posiedzenie więc odbywało się teraz przy niebieskawym płomieniu zapalonego napitku.
Wiadomo, jak wszystkie przedmioty fantastycznie wyglądają, przy migotliwem świetle palącego się alkoholu...
Sala podziemna przedstawiała się teraz okropnie...
Twarze jaskółek wyglądały tak blado, iż Regulusowi wydało się, że jest w otoczeniu potępieńców zebranych obok kotła ze smołą, w którą mają być pogrążeni.
— Niech mnie szatani porwą!... — mówił do siebie pan de Credencé — jeżeli ja nie jestem w rzetelnem piekle!...
Fantasmagorya ta trwała jednak parę zaledwie minut, bo płomień zagasł i zapalono z powrotem świece.
Nie mamy potrzeby dodawać, że poncz dokończył tego co zaczęło wino.
Całe towarzystwo urżnęło się fatalnie.
Wybiła piąta, gdy Larifla najsilniejszy z pośród opryszków, runął pod stół jak długi.
Pan de Credencé był naturalnie zupełnie przytomnym... — bo zaledwie dotykał ustami szklanki, gdy jego towarzysze wychylali swoje do ostatniej kropli najrzetelniej.
Powstał, rzucił pogardliwe spojrzenie na śpiących na ziemi pijaków i wyszeptał:
— Obrzydłe bydlęta! — wyrzutki społeczne — czemuż ja muszę się wdawać z wami?...
Następnie przywołał gospodarza.
— A co...— odezwał cię gruby człowiek zbliżając się z uśmiechem — ładnie wyglądają baranki!... użyli do syta a może nawet i za dużo trochę, ale to nic — im to wcale nie zaszkodzi, tem bardziej, że wszystkie napoje z mojej piwnicy są czyste, niczem a niczem nie zaprawne. Prześpią się parę godzin i wstaną zdrowi jak moje oko!...
— Ojcze Filoche — odezwał się Raul — porachujmy się... proszę...
— A no bardzo dobrze, porachujmy się — odpowiedział, gospodarz. — Nie zedrę pana wcale, bo wydajesz mi się gościem pożądanym i idzie mi o znajomość z panem.
Obliczono się dosyć szybko i Raul co się należało zapłacił złotem.
— Jeszcze nie wszystko, — rzekł następnie. — Uważam żeś jest ojcze Filoche dzielnym co się nazywa gospodarzem, to też chcę zażądać od ciebie pewnej małej przysługi.
Przysługi?... — zapytał właściciel zakładu skrobiąc się w ucho.
— Czy nie chciałbyś mi jej wyświadczyć?...
— Ależ uchowaj Boże, tylko...
Filoche nie dokończył.
— No dopowiedz o co chodzi... — zawołał Raul.
— Tylko żeby mnie nic nie kosztowała ta przysługa.
— Nietylko że cię nic kosztować nie będzie, ale owszem możesz zarobić na niej.
— Jeżeli tak... to bardzo proszę... to zrobię wszystko co potrzeba... a za tem o cóż to idzie...
Pan de Credencé wskazał na leżących pijaków i powiedział:
— Widzisz tych chłopaków ojczulku?...
— A toć przecie nie jestem ślepy...
— Będę ich potrzebował dziś o ósmej wieczorem... muszą się znajdować o tej godzinie na pewnem wskazanem im stanowisku...
— Dla czegoż nie mieliby się znajdować?... do wieczora dosyć czasu... wyśpią się doskonale i wstaną stokroć raźniejsi niźli byli...
— Zapewne, tylko że nie jestem wcale pewny, czy po przebudzeniu, nie pójdą pić gdzieindziej...
— Nie byłoby nic w tem dziwnego, ale cóż ja poradzę na to?...
— Musisz ich zatrzymać tutaj aż do wieczora.
— Niepodobna...
— Dla czego?...
— Bo mój zakład. nie jest więzieniem... Nie chcę i nie mogę zatrzymywać nikogo...
— Ja też wcale nie żądam abyś ich gwałtem zatrzymywał.
— Zwłaszcza że jest sposób na to, żeby sami dobrowolnie tu pozostali... mruknął ojciec Filoche precz zęby.
— A jakiż to sposób?...
— Postawić im dobre śniadanie.
— Właśnie tak i ja rozumiałem...
— Ale kto za nich zapłaci?...
— Ją i to z góry!.. naprzód!.. A co się będzie należeć?...
— No, nie tak znowu drogo — po takiem całonocnem używaniu, będzie dosyć, jak im dam zupę cebulaną z serem i kotlety wieprzowe z sosem... Nie dostaną też więcej jak po butelce wina a wódki ani na powąchanie!... Te im przywróci równowagę...
— Więc masz dwadzieścia franków ojcze Filoche, ale pamiętaj, że stanowczo liczę, na, ciebie...
— Czy pan zaraz ztąd umykasz?...
— Bądź zatem najzupełniej spokojny!... Skoro się obudzą, powiem im o śniadaniu, ale będę tak długo z niem przewłóczył, ażeby ztąd nie wyszli aż około jakiej czwartej lub piątej!... Dobrze tak, będzie?...
— Doskonale... Do miłego widzenia ojcze Filoche.
— No żegnam pana, jako stałego już chyba gościa...
Hrabia de Credencé opuścił restauracyę w Rapée i powróciwszy do Paryża, udał się do swego małego mieszkanka na bulwarze św. Marcina, w którem zwykle się przebierał.
Długo tu pozostawał dzisiaj, zamiast bowiem wystroić się w swoje zwykłe ubranie światowe, wziął na siebie kurtkę i spodnie aksamitne, rudą perukę i takież bakenbardy, i przeistoczył się w posłańca.
Przyczyna nowego tego przebrania była nadzwyczaj prosta.
Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne, iż Rajmond przeistoczony w barona de Saint-Erme, naczelnika prefektury policyi, wymógł na pani Castella formalne przyrzeczenie, iż nie będzie się widziała z panem de Credencé i nie powie mu nic z tego co zaszło...
Pan de Credencé znał aż nadto dobrze Rajmondą, ażeby nie był przekonanym iż nakazał szpiegować przystęp do hotelu Wilson, aby wiedzieć czy margrabiną Castella zastosowała się do jego rady.
Raul otóż, aby się dostać do Joanny, musiał się przebrać w sposób niezdolny wzbudzić podejrzenie.
Pan de Credencé zaopatrzył się jeszcze w paczką owiniętą ceratą, zaadresowaną do pani Castella.
Zblijażając się do hotelu, spostrzegł z daleka dużego draba podejrzanej powierzchowności, przechadzającego się tam i napowrót na wprost bramy.
Zwolnił kroku, zaczął się rozglądać po numerach domów, jak człowiek który czegoś poszykuje.
Przyszedłszy do hotelu, przystanął, przeczytał jeszcze adres na pakiecie i wreszcie wszedł w bramę.
Szwajcar stojący przy drzwiach zaraz zapytał:
— A do kogo to mój chłopcze?...
— Do pani margrabiny Castella — odpowiedział Raul, przybierając głos owerneńczyka.
— Na drugiem... — drzwi na prawo.
Raul wbiegł prędko na schody i zadzwonił do Joanny.
Otworzyła mu pokojówka.
Przebranie hrabiego tak było dokładne i tak go zmieniło, iż dziewczyna wzięła go naprawdę za komisionera.
— Tu mieszka pani margrabina Castella? — zapytał.
— Tutaj — odpowiedziała pokojówka.
— Czy mogę mówić z panią?...
— Nie.
— A dla czego?...
— Bo pani śpi jeszcze.
— No to zaczekam, aż pani wstanie.
— Czy tak koniecznie potrzebujesz widzieć się z panią?...
— Muszą samej pani powiedzieć zlecenie z jakim mnie do niej przysłano — i muszę także doręczyć ten pakiet osobiście.
— Czyż ja oddać go nie potrafię?...
Raul potrząsnął głową przecząco.
— Na nic by się to niezdało — odpowiedział — mam coś powiedzieć samej pani.
— To ja to samo także powiedzieć mogę...
— O! nie moja piękna panienko... kazano mi powiedzieć coś samej pani. Bądź więc panienka łaskawe uprzedzić ją o tem...
— Mówię że pani śpi jeszcze.
— To niech ją panna obudzi.
— Podobasz mi się mój chłopcze chcesz żeby mnie pani wypędziła?...
— Nie będzie się wcale gniewać skoro się dowie od kogo przychodzę...
— A od kogo jeżeli łaska?
— Od pana de Credencé.
Posłyszawszy nazwisko pokojówka nie wzdragała się więcej.
— Kiedy tak, to poczekajże tu chwilę, — rzekła, — ja zaraz pójdę do pani.
Młoda dziewczyna przeszła przez salon i weszła na palcach do sypialnego pokoju, gdzie podwójne rolety zasłaniały okna.
Joanna zasnęła dopiero nadedniem po nocy niespokojnej, pełnej myśli najprzykrzejszych.
Prześliczne, bielsze od marmuru obnażone ramiona, wyglądały z po za kołdry.
Blada twarz ginęła w koronkach i bujnych rozpuszczonych włosach.
Dziewczyna zbliżyła się do łóżka i kilka razy szepnęła:
— Pani margrabino!...
Joanna poruszyła się, otworzyła wpółsenne powieki, a zobaczywszy pokojówkę, wsparła się na łokciu i z widocznem niezadowoleniem spytała:
— Moja Marietto, cóż za szaleństwo przyszło ci do głowy budzić mnie, kiedy ja niedawno co zasnęłam?...
— Niechaj pani wybaczy, nie śmiałabym nigdy w świecie zrobić nic podobnego, — odpowiedziała młoda dziewczyna, — ale przyszedł jakiś posłaniec, który chce się z panią widzieć koniecznie, bo ma coś ważnego do powiedzenia od pana de Credencé...
Joanna zadrżała i szybkim ruchem odgarnęła włosy spadające jej na czoło.
— Pan de Credencé go przysłał?... powtórzyła.
— Tak proszę pani, czy dobrze zrobiłam, żem panią obudziła?...
— Bardzo dobrze.
— Czy pani margrabina się ubierze?...
— Nie, bo to by trwało zadługo... przyprowadź tutaj tego człowieka.
— Pani go przyjmie w swojej sypialni?... wykrzyknęła zdziwiona dziewczyna.
— Cóż to szkodzi?... mówiłaś przecie że to posłaniec...
— Tak, proszę pani.
— No to nie potrzeba chyba robić z nim ceremonij, zasłoń zresztą firanki u łóżka, tak żeby mnie nie było widać...
Pokojówka spełniła rozkaz i wyszła po posłańca.
— Pani was woła... — rzekła, — chodźcie...
Raul pospieszył za dziewczyną.
— Masz dla mnie jakąś wiadomość mój przyjacielu?.. — zapytała Joanna z po za firanek, które ją osłaniały jak namiot.
— Tak pani margrabino — odpowiedział Raul głosem zmienionym.
— Przysłany jesteś przez pana de Credencé?
— Tak proszę pani.
— No to mów... słucham...
— Samej pani mogę to tylko powiedzieć.
— Odejdź moje dziecko — rzekła Joanna do pokojówki, a ta wyszła natychmiast.
— Teraz nikt nas nie słucha, mów zatem, — a najprzód podaj mi tę paczkę.
— Nie ma wcale potrzeby — odpowiedział Raul głosem swoim naturalnym — a margrabina aż podskoczyła na łóżku.
— Pakiet ten zawiera same gałgany, a potrzebny mi był do dokompletowania mojej toalety...
Joanna rozsunęła firanki i spojrzała ździwiona.
Pierwszy to raz w życiu widziała pana de Credencé, przebranego do niepoznania — a lubo poznała go po głosie, nie mogła zrozumieć co to znaczy.
— To ty!... — ty hrabio!... — czyż to podobna?...
— Tak, to ja, moja najdroższa Joanno!... dla czegoż to cię tak zadziwia?
— Taka wyborna metamorfoza!... nie mogę się dość napatrzeć na ciebie!... No — ty istotnie zasługujesz tak jak i Raymond na przezwisko Prometeusza paryzkiego...
— Pochlebiasz mi margrabino!... ja jestem żakiem przy Raymondzie.
— Ale po cóż to przebranie tak rano?
— Ażeby się dostać niepostrzeżonym do ciebie... — Hotel Wilson jest obserwowanym.
— Przez kogo?...
— Dziwię się, że pytasz oto... przez Raymonda naturalnie!... Raymond chce się przekonać, czy nie będziesz się widzieć ze mną... przywiązuje do tego wielką wagę... Zje dyabła jednakże, jeżeli dojdzie zemną do końca, pomimo całej swojej przebiegłości...
— Co masz mi do powiedzenia?...
— Najprzód, że całą noc przepędziłem w twoim interesie, — w interesie zarekrutowania dzielnej a niewidzialnej eskorty, któraby wraz zemną czuwała nad tobą, gdy nadejdzie stosowna po temu chwila...
— I powiodło ci się... mój drogi?...
— Musiało... skoro o ciebie chodziło!... Tak jest, zrobiłem wszystko co potrzeba i zapewniam, że podczas jutrzejszej nocy, doskonale będziesz strzeżoną!... Trzeba jednak wszystko teraz przewidzieć, powiem ci zatem jak masz postępować, jeżeli ufasz mi jeszcze w zupełności.
— Ufam ci ślepo!... — odpowiedziała Joanna, — i cokolwiek każesz, zrobię to bez wahania.
Pan de Credencé ujął prześliczną rączkę pani Castella i złożył na niej gorący pocałunek.,br>
— Przedstawiają się dwie hypotezy, tak zaczął dalej: — Albo Raymond jako baron de Saint-Erme, zjawi się dzisiaj u ciebie, co mi się jednak nieprawdopodobnem wydaje, albo tak jak napisał we wczorajszym liście, fiakr oznaczony nr. 125 zajedzie przed hotel Wilson, aby cię powieźć na rendez-vous z tym panem...
∗
∗ ∗ |
Raul zatrzymał się na chwilę.
Zbliżył się do stolika, na którym stał flakon z czerwonego kryształu w złote gwiazdki, i wskazując nań tak mówił dalej:
— W pierwszym wypadku, to jest w razie gdybyś otrzymała dzisiaj jakąkolwiek wiadomość od Raymonda, postawisz ten flakon na oknie antresoli...
„Będę się włóczył po ulicy, dostrzegę to — dowiem się że zaszło coś nowego i natychmiast przybędę... W razie przeciwnym, nie obawiaj się niczego, nie przerażaj się żadnem niebezpieczeństwem, wspomnij, że wierny przyjaciel czuwa nad tobą na czele garstki zuchów całkiem mu oddanych, że jak cień trop w trop posuwa się za tobą...
„Zejdź o dziewiątej i siądź śmiało do tajemniczego powozu...
— Zrobię co każesz, kochany hrabio, — odpowiedziała Joanna, — chociaż jednak uważam się za kobietę odważną, nie taję, że mi serce zabije z pewnością gwałtownie, gdy mi przyjdzie spotkać się sam na sam z tą dziwną osobistością, którą i ty wszakże za bardzo niebezpieczną uważasz:..
— Raymond nie może być niebezpiecznym dla ciebie, powiedziałem ci to już po kilka razy i teraz jeszcze powtarzam... — odparł pan de Credencé.
— Takie jest stanowcze twoje przekonanie?...
— Daję ci słowo na to!... Wiesz zresztą chyba dobrze, że gdybym przypuszczał najmniejsze niebezpieczeństwo, nie pozwoliłbym ci się narażać. No, ale moja piękna, muszę cię już opuścić...
— Już?...
— Koniecznie...
— Dla czego?...
— Agent Raymonda widział, że posłaniec jakiś wchodził przed chwilą do hotelu... — będzie się dziwił zatem, że nie powraca tak długo..
— Skoro tak, to nie zatrzymuję cię dłużej... idź... ale czy naprawdę nie zobaczymy się już przed wieczorem?...
— Chyba, że zobaczę flakon w oknie jako znak, iż zaszło coś nowego...
cokolwiek bądź się jednak stanie, licz na mnie najzupełniej!... — Twój interes obchodzi mnie bardziej jak mój własny — a nie zawiedziesz się na Raulu!...
Pan de Credencé ucałował ręce margrabiny i opuścił hotel.
Wyszedłszy po za bramę, przekonał się, że szpieg postawiony przez Raymonda przygląda mu się podejrzliwie.
Nie dał poznać po sobie, że go to obchodzi i spokojnym krokiem udał się w stronę ulicy Pepinière.
Doszedłszy do rogu obejrzał się uważnie, czy czasem nie idzie kto za nim, a uspokojony zupełnie, pobiegł ulicą Pepinière i wszedł do winiarni, o której mówił zeszłej nocy z Lariflą.
Zakład ten zajmował cały parter od rogu ulicy du Rocher..
Pan de Credencé wziął na bok gospodarza, zadysponował obiad dla pięciu jaskółek, zapłacił zań z góry, zalecając, aby wina i wódki dano im bardzo umiarkowanie.
— Bądź spokojny mój przyjacielu! — odpowiedział restaurator — jeżeli ludzie twoi upiją ci się dzisiaj — to z pewnością nie u mnie się to stanie.
Raul zadowolony z obietnicy, podszedł pod dworzec kolei Havre, wsiadł do fiakra, kazał powieźć się na bulwar św. Marcina, a przybywszy przed dom wskazany, udał się na górę do swojego pokoju, żeby przebrać się znowu w liberyę stangreta remizy.
Z bulwaru św. Marcina podążył na przedmieście św. Antoniego i wszedł na podwórze d’Amoy.
Podwórze to jest, albo raczej było rodzajem obszernego placu, przeznaczonego wyłącznie dla kowali i naprawiaczy starych powozów.
— Ci ostatni, po większej części Overniacy, trudnili się skupowaniem rozmaitych wehikułów zużytych, niektóre nie tak, zniszczone — odświeżali i w kurs puszczali, inne rozbierali na części, zkąd rozmaitego żelaztwa, kół i resorów, leżały tu zawsze stosy całe.
Pan de Credencé przeszedł się parę razy po tym bazarze i zatrzymał przed starym powozikiem szkaradnym i odrapanym, na który nie spojrzałby żaden z pewnością dorożkarz najpośledniejszego gatunku.
Targował się długo o tę landarę, nareszcie oświadczył gotowość zapłacenia za nią trzystu franków.
— Czy trzeba ją odesłać do pana? — zapytał kupiec.
— Nie — odpowiedział pan de Credencé — stawię się tu sam o ósmej wieczorem i sam zabiorę.
— Dobrze obywatelu — będę zatem czekać na ciebie... — kupiłeś nie drogo nie ma co mówić, ten powóz może jeszcze służyć ci tak jak nowy... za tanio doprawdy sprzedałem! — nie zarobiłem doprawdy ani grosza... słowo daję!... jesteśmy obaj przecie uczciwi ludzie, a jeżeliby przyszło targować się na nowo, nie odstąpiłbym go za tę cenę!
— A jeżeli ja jutro odstawię panu tego klekota — czy nabędziesz go odemnie za ośmnaście luidorów? — zapytał de Credencé.
Owerniak zakaszlał się gwałtownie.
— Hm!... musielibyśmy pogadać o tem!... — odpowiedział — ośmnaście luidorów to także pieniądze, a teraz handel tak ciężko idzie, iż trudno zarobić na życie!...
Raul opuścił bazar, ucieszony ze swojego nabytku i z komedyjki, jaką odegrał...
Nie będziemy zajmować się tem co porabiał przez dzień cały, dość nam będzie się dowiedzieć, że kilka razy przechodził koło hotelu Wilson, ale że czerwony flakon nie ukazywał się w oknie antresoli.
Raymond nie dał zatem żadnej o sobie wiadomości Joannie!...
Około czwartej po południu, pan de Credencé napisał w kawiarni przy bulwarze Kapucynów list dosyć długi, włożył go w pudełko od biżuteryi z jakąś bagatelką starannie owiniętą papierem jedwabnym.
Potem okręcił jeszcze pudełeczko sznureczkiem, zapieczętował i oddał posłańcowi, aby je zaniósł do pani Castella.
— Odnieś to chłopcze bez straty czasu — rzekł, dając mu pięcio frankówkę — a gdyby przypadkiem, pytał cię kto zkąd przychodzisz, nie zapomnij powiedzieć, że od jubilera pani Castella z ulicy de la Paix...
— Od jubilera pani Castella z ulicy de la Paix — powtórzył posłaniec — bądź pan spokojny niezapomnę...
∗
∗ ∗ |
— Szkapa ta wyglądająca tak nędznie i zaniedbanie z pozoru, była prawdziwym biegunem angielskim, niezrównanym w biegu.
Wiadomo bo zresztą, że konie prawdziwie rasowe, najpiękniejszych kształtów i najsilniejszej organizacyi, wyglądają na istne szkapy, jeżeli nie są osiodłane lub zaprzężone albo też zupełnie wolne.
Ale że znawcy trafiają się rzadko, Raul więc doszedł ze swoim koniem aż do bazaru d’Amoy, nie zwróciwszy niczyjej na siebie uwagi.
Zaledwie kilku chłopaków zaczepiło go po drodze okrzykiem:
— A to Rosynant!... ho! ho!... — ależ to stangret co ciągnie konia... nie koń co powozi stangreta, świat się widocznie do góry nogami przewraca!...
Owerniak siedział na stopniu jakiegoś klekota i palił fajkę...
— A!... jesteś obywatelu... — zawołał — czekałem właśnie na ciebie...
Spojrzawszy zaś na konia dodał:
—Co to, to tę wywłokę chcesz zaprządz do powozu?
— Naturalnie — a dla czegoż pytasz się o to?
— Bo biedactwo nie poradzi sobie z pewnością... — bo sam ledwie się trzyma na nogach... — Że się nie rozchoruje z przejedzenia, można przysiądz w każdej chwili.
— Boki ma zapadłe to prawda — odpowiedział Raul — ale że jest silny, zaraz się o tem przekonasz.
Owerniak potrząsnął głową powątpiewająco i wprowadził konia za zagrodę.
Dwie minuty starczyły panu de Credencé do zaprzęgnięcia. konia do powozu.
Łagodne zwierzę, ze spuszczoną ciągle głową, dało się powodować z łatwością.
— A co? — zapytał przekupień starzyzny, gdy Raul siadał na kozioł — a gdzież ty masz bat u dyabła?
— Nie mam bata — odpowiedział Raul.
— Chcesz to ci sprzedam niedrogo, zupełnie prawie nowy.
— Nie potrzeba...
— Czemże będziesz poganiał szkapę.
— Niczem. Nie mam zwyczaju bicia koni...
Przekupień ujął się pod boki i zaczął śmiać się na całe gardło...
— A to pyszne, a to wspaniałe! — wołał — więc będziesz zachęcał tego rumaka głosem, tak jak to czynią u Frankoniego?
— Bardzo być może.
— A czy daleko masz jechać, jeżeli zapytać wolno?
— Na drugi koniec Paryża.
— W takim razie, jeżeliś chciał dostać się tam o północy, trzeba tu było przyjść w południe.
— Sądzisz, że mi koń ustanie na drodze?
— Tak mi się przynajmniej wydaje.
— A nie wiesz, że pozory często mylą?
— Nie mówię, że tak nie jest, na koniach jednak znam się doskonale...
— Widzę to... — widzę, że nie można by ci sprzedać szkapy za konia czystej krwi...
— O! z pewnością, że nie!...
Raul skoczył na kozioł, zebrał lejce i cmoknął językiem.
Nigdy bodaj nikt nie widział podobnie raptownej zmiany.
Koń jakby go dotknęła iskra elektryczna, stał się odrazu innym.
— Zgrabną szyję wyciągnął jakby szyję łabędzia, a rozpuszczonym ogonem począł się bić po bokach.
Muskuły i żyły wyprężyły mu się pod skórą i zaczął bić niecierpliwie nogami.
— Do pioruna!... — wykrzyknął Owerniak — ten koń znarowiony!... — co to za koń jakiś?
— Ten koń, mój stary — odpowiedział hrabia ze śmiechem — to anglik prawdziwy, anglik wartujący co najmniej dziesięć tysięcy franków!... — No, teraz uwierzysz zapewne, że nie ustanie mi w drodze?
Ściągnął lejce i puścił się galopem.
Wyjechawszy z ulicy św. Antoniego, pan de Credencé pojechał bulwarem, ale już zupełnie wolno, aby uwagi przechodniów nie zwracać na siebie.
Było już ciemno oddawna, gdy dotarł na ulicę św. Magdaleny i ztąd przez ulicę Tronchet na plac Hawru, a ztąd znów na ulicę Pepinière.
Tu przystanął o kilka kroków od winiarni.
Zawołał posłańca, kazał mu czuwać nad koniem, sam zaś wszedł do sklepu.
— Pańscy ludzie tam się znajdują rzekł gospodarz, wskazując na gabinet.
Skoro hrabia stanął na progu, Larifla i czterej jego kamraci przywitali go okrzykiem:
— Niech żyje Regulus!...
— Tylko nie tak głośno!... — zauważył na to Raul.
— Niech żyje Regulus! — powtórzyli łotrzykowie trochę ciszej.
— A co moje zuchy? — zapytał hrabia — spodziewam się, że pijani nie jesteście.
— Za kogo to nas bierzesz?... prawdziwy przyjacielu! — odpowiedział Larifla — nie upijamy się nigdy gdy idzie o robotę dla naszego dobrodzieja.
— Doskonale!... — odpowiedział Regulus — jestem z was zadowolony.
— Nas zaś słowa twoje napełniają prawdziwą radością!... — szepnął Larifla.
— Nadeszła chwila — odezwał się znowu Raul.
— Jesteśmy też całkiem gotowi.
— Obiecałem po trzy luidory każdemu... alę dostaniecie po cztery.
Jaskółki mruczały zadowolone, a Larifla rozmaitemi pantominami okazywał wdzięczność swoję.
Pan de Credencé wyjął dziesięć luidorów z kieszeni.
— Oto połowa... resztę dostaniecie zaraz jak tylko skończymy wyprawę...
— Bardzo dobrze, zgadzamy się na to.. — rzekł Larifla.
— Teraz słuchajcie co wam powiem...
— Odkorkuj ryjek a będziemy pić twoje słowa...
— Ja wyjdę pierwszy... wy wyjdziecie po mnie w parę minut... zobaczycie o kilka kroków od sklepu stary powóz... którym ja powożę... wsiądziecie więc do tego powozu...
— Wszyscy pięciu?...
— Tak, wszyscy pięciu... zamkniecie drzwiczki i zapuścicie firanki...
— Widzisz! widzisz! widzisz!... — szeptał Larifla, — jak to pięknie będzie przejechać się karetą!...
— Kiedy będziecie już w powozie, nie wolno wam nietylko śpiewać, ale rozmawiać nawet... musicie zachować grobowe poprostu milczenie...
— Zastosujemy się do tego, będziemy sobie jednak palić...
— Nie myślcie wcale o tem, — zawołał żywo Raul, — palić nie wolno także...
— A dla czego?...
— Dla tego, że ja tak chcę...
— Słusznie... ten co płaci ma prawo wymagać co mu się żywnie podoba... Zrobimy zatem tak jak każesz, pochowamy języki do kieszeni...
— Sądzę, że zrozumieliście mnie dobrze i wychodzę... wy wyjdziecie po mnie w pięć minut...
— Idź, idź stary... nie każemy na siebie czekać...
— Przybliżycie się do powozu, a jeżeliby kto przechodził, niech jeden z was zawoła: Hej! hej przyjacielu, a co, czy wolny jesteś?... Ja odpowiem: Siadajcie obywatele... i zapytam: Gdzie jedziemy?...
— Co mamy odpowiedzieć na to?... zapytał Larifla.
— Bierzemy cię na godziny i ruszaj na most Jena.
— Dobrze...
Pan de Credencé opuścił winiarnię, dał kilka sous posłańcowi, wlazł na kozioł i czekał.
Niezadługo Larifla z towarzyszami zbliżył się, zamienił ze stangretem wiadome słowa, wsiedli i zaraz odjechali.
Trzy kwadranse na dziewiątą biło na wieży, w chwili kiedy przejeżdżali obok hotelu Wilson.
Żaden powóz nie stał przed bramą.
— Wyprzedziłem go... — pomyślał pan de Credencé, — to doskonale...
Minął hotel i zatrzymał się dopiero na samym końcu ulicy.
Przechylił się na koźle jak to zazwyczaj robią stangreci, gdy na stacji skracają sobie drzemką wyczekiwanie.
Nie mamy potrzeby dodawać, że Raul nie myślał wcale o spaniu, że owszem wytężył wzrok w ulicę słabo oświetloną rzadkiemi latarniami, a nawet prawie ciemną, bo nie było tu żadnych sklepów, ani kawiarni, jak te co oświetlają bulwary.
Upłynęło dziesięć minut.
Dwa czy trzy powozy prywatne i tyleż fiakrów przejechało obok nie zatrzymując się wcale.
Rzadko kto przechodził trotuarem.
Ulica Magdaleny jest jedną z mniej uczęszczanych, szczególnie w wieczór.
Nakoniec w chwili kiedy tylko co miała uderzyć dziewiąta, Raul posłyszał z daleka szybko kłusującego konia.
Jakiś powóz się zbliżał, a iskry wydobywające się z pod kopyt końskich przy uderzaniu o kamienie, świadczyły iż ów koń nie ustępował w niczem koniowi Raula.
— O ho!... — pomyślał hrabia — taki kłus oznacza bardzo jakieś piękne stworzenie!...
Powóz przejechał...
Pan de Credencé zadrżał...
Był to zwyczajny fiakr a miał na latarniach numer 125!...
— Rozumiem!... — pomyślał Raul — i ten powóz i ten koń należą do pana Raymonda. Dorożka ma ten przywilej, że nie zwraca niczyjej uwagi... — Zręczny Prometeusz paryzki uznał za potrzebna, ażeby jego ekwipaż wyglądał na dorożkę!... — Podziwiam słowo honoru tego człowieka, i gdybym nie był kim jestem, chciałbym być nim z pewnością.
Pan de Credencé nie mylił się wcale.
Mały powozik dojechał do hotelu Wilson zawrócił, i stanął na wprost bramy.
Wejdźmy i my teraz do hotelu, na drugie piętro, do mieszkania zajmowanego przez panią margrabinę Castella.
Zegar stojący w salonie na kominku, wskazywał dziesięć minut do dziewiątej...
Joanna siedziała przy małym stoliczku, na którym stała zapalona świeca; w lewej ręce trzymała flakonik kryształowy, szczelnie zakorkowany.
Przed oczami miała rozłożony list, który w pudełku otrzymała w południe od Raula — i odczytywała go po raz dziesiąty może, jakby chciała zapamiętać każde słowa.
— No — szepnęła, gniotąc pismo i zapalając przy świecy — to jasne i łatwe o zrozumienia, a skutek zupełnie pewny. Niebezpieczeństwa żadnego już niema dla mnie w tej chwili. — Ten hrabia jest doprawdy nadzwyczaj pomysłowym człowiekiem!... — Sposób w jaki użytkuje z najgenialniejszych wynalazków tegoczesnych, dowodzi iż sam jest także genjuszem!... Brawo kochany Raulu!... posiadasz nietylko moję przyjaźń ale i mój szacunek także... ty prawdziwie godnym jesteś być moim pomocnikiem... a to pochwała wcale nie do odrzucenia!...
Po tym krótkim monologu, Joanna spojrzała na zegar.
Mała skazówka zbliżała się do dziewiątej, duża do dwunastej.
— Nadchodzi zatem chwila stanowcza!... — odezwała się margrabina — i mam zaledwie tyle czasu ile potrzeba do dokończenia toalety. Nie chcę, ażeby na mnie czekano...
Miała na sobie strój czarny, wdowi, ale nie pozbawiony atoli wykwintnej kokieteryi.
Stanik uwydatniał kształty jej przepyszne, ręce do łokci obnażone i marmurowe ramiona, przeglądały z pod czarnych koronek.
Kilka pereł dżetowych błyszczało w splotach włosów.
Takaż sama bransoleta na ręku i czarne perełki w uszkach, podnosiły matową białość twarzy.
Stanęła przed lustrem, uśmiechnęła się zadowolona, poprawiła włosy i włożyła leciutki kapelusik krepowy.
Potem owinęła się kosztownym koronkowym szalem i kładąc rękawiczki zadzwoniła.
Pokojówka zaraz przybiegła.
— Czy to pani dzwoniła? — spytała.
— Tak moje dziecko — odpowiedziała Joanna.
— Co pani rozkaże?
— Zejdziesz na dół i udasz się aż do bramy wychodzącej na ulicę Magdaleny.
— Dobrze proszę pani.
— Wyszedłszy z bramy spojrzysz w ulicę.
— A na co mam patrzeć proszę pani?...
— Zobaczysz czy nie stoi jaki powóz przed domem.
— A potem proszę pani?...
— Potem przyjdziesz mi powiedzieć.
— Jeżeli zastanę powóz czy mam co powiedzieć stangretowi?...
— Ani słowa... No, idź prędzej moje dziecię.
— Lecę już proszę pani...
Pokojówka wyszła z salonu, Joanna kończyła wkładać rękawiczki.
Zaledwie pozapinała guziczki, gdy pokojówka przybyła już z powrotem.
— No cóż?... — zapytała żywo margrabina.
— Jest fiakr, właśnie w tej chwili nadjechał.
— Nie zauważyłaś też numeru?...
— Owszem proszę pani, ma na latarniach nr. 125.
— Czy pani ma mi jeszcze co do rozkazania?...
— Nie.
— Pani wychodzi?...
— Tak
— Czy mam czekać na panią...
— Nie ma potrzeby... powrócę późno może... Daj mi tylko klucz od pokoju i połóż się spać, jeżeliby zaś kto dzwonił, to nie otwieraj wcale...
Po wydaniu rozporządzeń pokojówce, Joanna zapuściła woal i zeszła ze schodów.
Była może bledszą trochę niż zwykle, ale na prześlicznej twarzyczce miała wyraz stanowczości.
Wyszła z bramy, zatrzymała się przy fiakrze i otworzyła drzwiczki.
Stangret pochylił się z kozła.
— Czy pani nie myli się czasami?... zapytał.
— Nie... — odpowiedziała Joanna.
— Czy pewną pani tego jesteś?...
— Najpewniejszą, ponieważ na latarni widzę nr. 125, a dziewiąta dopiero co wybiła.
— Widzę, że pani wie o co chodzi proszę zatem siadać.
Joanna otworzyła drzwiczki, pewna że znajdzie w powozie pana barona de Saint-Erme...
Omyliła się jednak, bo nikogo tam nie było...
Zaledwie zajęła miejsce, koń ruszył dobrym kłusem.
Pozostawmy fiakra toczącego się po bruku paryzkim, a powróćmy do Raula i jego staroświeckiej landary.
Pan de Credencé znał pewną zasadę, którą nie raz już wypróbował.
Wiedział, że gdy się chce śledzić kogo w taki sposób, aby nie zwracać uwagi, najlepiej go jest wyprzedzać.
Miał racyę najzupełniejszą, najpodejrzliwszy bowiem i ten nawet co na każdym kroku w koło siebie dostrzega szpiegów, nie może wziąć za podejrzaną starej landary, toczącej się sobie przed nim.
Raul w ten otóż sposób postanowił śledzić Raymonda.
Manewr taki mógł przedstawiać pewne trudności, jeżeliby fiakr Raymonda przejeżdżał przez wielką liczbę ulic, wtedy bowiem najmniejszy błąd, pociągałby groźne za sobą skutki, zmusiłby hrabiego do zawrócenia z drogi...
Ale Raul liczył na swoję gwiazdę i na szybkość swojego konia, dzięki której potrafi zachować równość dystansu, pomimo pospiesznej jazdy fiakra Raymonda.
Szło mu tylko o wyciągnięcie wniosków i o odgadnięcie kierunku na chybił trafił, co mu się jednak udawało zawsze.
Ażeby dojść do tego rezultatu, zestawił pospiesznie w umyśle wszelkie prawdopodobne przypuszczenia... Zdawało mu się, że najprędzej fiakr Raymonda postara się najkrótszą drogą wydobyć na bulwar, i że trzeba zatem wyprzedzić go w stronę bulwaru.
Skoro tylko fiakr ruszył z miejsca, Raul cmoknął na kłusaka i udał się przodem.
Uważając wyłącznie niby na swojego konia, bacznie jednak obserwował czerwone latarnie jadącego za nim fiakra.
Przekonał się też wkrótce, iż nie pomylił się w przypuszczeniach.
Fiakr zdążał prosto ku ulicy Magdaleny i naturalnie ku bulwarowi.
Raul tak teraz znowu kombinował:
— Zwyczaje i położenie Raymonda, pociągają go z pewnością w oddaloną jaką część miasta, fiakr zatem wiozący Joannę, nie uda się na plac Zgody, ale prosto bulwarem Magdaleny, skieruje ku Bastylli.
I tą razą nie omylił się znowu Raul.
Fiakr zamiast zawrócić na lewo w ulicę Royale, pojechał w stronę Saint-Denis.
Zadanie pana de Credencé znacznie zostało ułatwionem.
Masa powozów krzyżując się wzdłuż arteryi tak ożywionej jak bulwary, zwolniła naturalnie bieg konia Raymonda...
Raul ani na chwilę nie stracił go z przed oczu.
Jechali tak dosyć już długo.
Nareszcie fiakr i powóz minęły bulwary Saint-Martin i Temple...
— Gdzie oni do dyabła nas zawiozą? — pomyślał Raul.
Ale właśnie w tej samej chwili trafiło mu się pierwsze niepowodzenie.
Fiakr raptem skręcił w lewo w ulicę d’Angoulème.
Nic łatwiejszego jak dopędzić go i wyminąć, ale to z pewnością zwróciłoby uwagę stangreta a może nawet obudziło w nim podejrzenie...
Pan de Credencé zdecydował się na krok stanowczy.
Cmoknął w taki sposób na swojego bieguna, iż ten puścił się jak strzała w ulicę sąsiednią, która z ulicą d’Angoulème stykała się o jakie najwyżej sto kroków.
Objechawszy w ten sposób, ucieszył się niezmiernie, bo spostrzegł czerwoną po za sobą latarnię.
Nie będziemy zastanawiali się dłużej nad tą pogonią szczególną, która skończyła się dopiero na ulicy des Amandiers-Pepincourt.
Przejechawszy około wysokiego murowanego parkanu, Raul spostrzegł że fiakr nagle przystanął.
Stangret Raymonda zatrzymał konia przed małą furtką w murze.
Raul nie namyślając się wjechał w najbliższą uliczkę...
Tu przystanął, zeskoczył z kozła, otworzył drzwiczki i odezwał się do jaskółek, które zasypiały w najlepsze: — Dalej!... dalej!... niech jeden z was co tchu wysiada i przytrzyma konia, bo nie ma ani chwili do stracenia... chodzi o powodzenie przedsięwzięcia!...
Larifla wyskoczył i stanął przed koniem, w postawie najprawdziwszego grooma angielskiego.
Raul pobiegł tymczasem kawałek drogi przed siebie, zatrzymał się na rogu uliczki przy murowanym parkanie, i wyjrzał na ulicę des Amandiers-Pepincourt, ulicę tak pustą, jakby się znajdowała o jakie sto mil od Paryża.
Przybył na czas, bo w chwili gdy stangret wsiadał z powrotem na kozioł i zawróciwszy zniknął w kierunku przeciwnym.
— No, to i dobrze idzie!... wiem przynajmniej, gdzie się znajduje Joanna... reszta sama się ułoży.
Powrócił do swoich towarzyszy.
Bec de miel i trzej inni wyleźli także z powozu.
Otoczyli Lariflę i po cichu zapytywali jeden drugiego, gdzie się znajdują, zapuszczone bowiem firanki u okien, nie pozwalały się oryentować w jakim kierunku ich wieziono.
— Czy idzie tak jak trzeba?... — zapytał cicho Larifla Raula.
— Tak... — odpowiedział Raul — jestem zupełnie zadowolony.
— Teraz kiedy się odetchnęło świeżem powietrzem i wyprostowało trochę nogi, — ciągnął Larifla, — czy trzeba będzie znowu gnieść się w tem pudle, nieprzymierzając jak śledzie w baryłce, albo korniszony w słoju?...
— Nie w tej chwili.
— Więc to tutaj mamy robotę?...
— Tak tutaj...
— No to powiedz co mamy robić i gdzie się udać?...
— Najprzód jeden z was musi pozostać przy koniu.
— Jeden, no dobrze, ale który?...
— Niechaj Bec de miel zostanie, — odpowiedział po namyśle Raul.
— No to zostanę... — mruknął bandyta. — Chociaż jednak nie będę nic robił, tylko stał naprzeciw tej bestyi, dostanę jednak to coś obiecał na równo ze wszystkimi.
— Dostaniesz wszystko co do grosza!... — odpowiedział pan de Credencé. — Czy ja kiedy nie dotrzymałem danego słowa?...
— Nie nigdy!.. nigdy!... — wykrzyknął z mocą Larifla. — Ktoby śmiał sądzić, że wielki Regulus, protektor mój i dobroczyńca, nie dotrzymuje słowa?...
Gdzie jest taki, niech mi się pokaże, a zaraz mu gnaty połamię!...
— Cicho nieznośny gaduło!... — krzyknął Raul z mimowolnym uśmiechem, a następnie dodał zaraz:
— Więc Bec de miel zajmie stanowisko przy koniu i nie ruszy się z miejsce. A wy chodźcie za mną...
Raul poprowadził towarzyszy aż do furtki w murze.
Wskazał na ogród po za murem i powiedział:
— Musimy dostać się tam moje chłopcy!...
— Nie wielkie rzeczy... ośmnastomiesięczny pędrak takżeby to potrafił zrobić.
Pan de Credencé prawił dalej:
— Zaopatrzyłem się na wszelki przypadek w sznur i hak... możemy się i niemi posłużyć.
— Sznur i hak?... — powtórzył Larifla — a to po co to wszystko?...
— Dla przesadzenia muru...
— O joj!... joj... co mi za mur, na pół trzecia łokcia wysokości!... — A toż litość bierze!... — Zaraz ja, mój stary, rozmówię się z twoim murem, nie potrzebując ani sznura ani haka!... niech no tylko stanie tu jeden i posłuży mi za drabinkę...
Tape à l’oeil zbliżył się, założył ręce, plecy nadstawił Larifli, a ten wskoczył mu na ramiona a potem na szczyt muru, tu zatrzymał się chwilkę jak akrobata na rozciągniętej linie i zsunął do ogrodu Prometeusza Paryzkiego.
Upłynęła minuta, a Raul i jego jaskółki usłyszeli zgrzyt otwieranego wytrychem zamku...
Jednocześnie furtka się otworzyła i Larifla ukazał się na progu:
— Oto i po krzyku — odezwał się z ukłonem — a teraz bardzo proszę, wejdźcie panowie... panie!... — Wchód jest bezpłatny... przy wyjściu tak samo nic się nie pobiera.
Pan de Credencé wszedł pierwszy.
— Czy trzeba drzwi z powrotem zamknąć?... — zapytał Larifla... uradowany, że mu się tak dobrze udało.
— Naturalnie, że potrzeba!... — odpowiedział Raul — pozostawione otworem, zdradziły by nas przecie przed pierwszym lepszym przechodniem.
— Racya!... — palnąłem głupstwo — odpowiedział Larifla — ale cóż chcesz!... człowiek nie jest doskonałością!...
Księżyca nie było, ale za to miliardy gwiazd błyszczały na niebie.
Raul i jego towarzysze, których oczy przyzwyczajone były do chodzenia wśród ciemności, spostrzegli zaraz dubeltowy szpaler około alei prowadzącej do pawilonu, do którego na początku naszego opowiadania, Raymond wprowadził był owego młodego blondyna z którym poznał się w tak dziwnych okolicznościach w lasku Bulońskim.
— Chodźmy tą aleją — odezwał się po cichu mniemany Regulus — tylko idźcie ostrożnie i nie odzywajcie się ani słowa!... — Nieprzyjaciel jest blizko i może otaczają nas nadsłuchujące uszy jego agentów.
Do zalecenia hrabiego ściśle się zastosowano.
Nocni awanturnicy dotarli aż pod stopnie, prowadzące do przedsionka pawilonu.
Przez cały czas nie wymówili ani żadnego słowa.
Front pawilonu pogrążony był całkiem w ciemności.
Żadnego światełka ani w oknach na dole, ani w oknach pierwszego piętra.
Raul wszedł na schody i poruszył za klamkę u drzwi w stylu rococo rzeźbionych bogato.
Z największą ostrożnością probował otworzyć, ale napotkał na opór dowodzący, iż drzwi wewnątrz były zamknięte.
Nie było co marzyć o podważeniu, najmniejszy hałas obudziłby czujność Raymonda, albo jego służby i wszystko byłoby stracone!
Raul jednak nie mógł porzucić Joanny, której obiecał swoję opiekę i ratunek w niebezpieczeństwie...
A otóż znajduje się ona w niebezpieczeństwie.
Raul uspakajał młodą kobietę, ale sam się nie łudził wcale.
Po takim człowieku jak Raymond, wszystkiego można się było spodziewać...
Pan de Credencé zeszedł ze stopni i obszedł do okoła budynek.
Napotkał kląb lipowy, który zacieniał przepysznie z obydwóch stron pawilon.
Tutaj odetchnął swobodnie.
W dwu oknach pierwszego piętra błyszczały jarzące światła.
Larifla znalazł się obok Raula.
Przyłożył usta do ucha Regulusa i powiedział wskazując na światło.
— Wszak tutaj... nieprawda?...
— Tutaj... — odpowiedział Raul.
Możeś ciekawy wiedzieć co się tam dzieje, pomiędzy czterema ścianami tego pudełeczka, co nas tak oślepia rażąco?....
— O! bardzo!... — szepnął pan de Credencé — nie wiem co dałbym za to...
— No, to nic nie dasz i będziesz zadowolniony...
— Jakto?... któż mi to uczyni?...
— Ja!... i to zaraz...
— Ty Lariflo?... — szepnął Credencé.
— Ja w mojej własnej osobie, mój stary...
— A jakże to zrobisz?...
— To już do mnie należy.
— Tylko bez nieostrożności!...
— Nieostrożności! oh! la! la!... — a to mi się podoba!... — każdy wie o tem, żem jest jak wąż ostrożnym.
— Pomyśl dobrze... — odrzekł Raul — zależy mi bardzo na tem, ażeby nie zwrócić na siebie uwagi...
— Niema żadnego niebezpieczeństwa, nietoperze i sowy siedzące na gałęziach, niedyskretniejszemi są szpiegami odemnie...
— Cóż myślisz zrobić?...
— Sprobuję zastosowania gimnastyki amerykańskiej i wiem, że mnie pochwalisz.
— Myślisz się wdrapać po murze?
— Ej! co też ty gadasz!.. Żeby chcieć zrobić coś podobnego, potrzeba by mieć zajączka we łbie!... Dziękuję ci mój piękny! — Jestem dzieckiem Paryża u dyabła! — Nabrałem trochę wprawy we wdrapywaniu się na maszty w uroczystości narodowe na polach Elizejskich urządzane!... Wlezę na to wielkie drzewo i zrobię sobie nań obserwatoryum...
I nie czekając odpowiedzi, Larifla objął lipę dwoma rękami, chwycił za najniższą gałęź i zniknął w nieprzejrzanej gęstwinie po nad głowami swoich towarzyszy.
Przez kilka sekund Raul słyszał trzeszczenie gałęzi, a nareszcie wszystko ucichło.
Upłynęło jeszcze kilka minut.
Raul oczekiwał z najwyższą niecierpliwością, każda minuta wydawała mu się nieskończenie długą.
— Co się tam dzieje przed jego oczami, że tak siedzi?... — myślał Raul, kiedy na raz Larifla stanął przed nim, jak owoc spadły z drzewa.
Hrabia zadrżał.
— No cóż?... — zapytał żywo.
— A co mój dobroczyńco — odpowiedział młody bandyta — daję ci swoje słowo kawalerskie, że nie warto było włazić.
— Co chcesz powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że przychodzi mi ochota krzyknąć jak w kurniku Funamb.
— Podnieście kurtynę, albo zwróćcie mi moje cztery sous!
— Skończysz-że niepoprawny gaduło? — mruknął ze złością Credencé — nie o twoje wrażenia się pytam...
— Naturalnie, prawdziwy przyjacielu!... Chcesz wiedzieć co się tam dzieje?...
— Właśnie...
— Opowiem ci, jak najlepiej potrafię...
Scena przedstawia piękny pokój, bogato wyzłocony, wspaniale umeblowany, z dywanami, jedwabiami i lustrami, jak w jakiej kawiarni na bulwarach — jednem słowem szyk ogromny... Na środku mały stolik z nakryciem do kolacyi... na talerzykach owoce... w butelkach napoje najrozmaitsze, a tak ponętne, że aż mi się pić zachciało...
Raul tupnął nogą.
— A w tym pokoju — wyszeptał — w tym pokoju nie ma nikogo?
— Owszem — odpowiedział Larifla — występują i osoby...
— Kto taki?
— Jakiś on i jakaś ona... kochankowie jak mi się zdaje... ale wcale pięknie ubrani, to im trzeba przyznać...
— Jak wyglądają? — zapytał znowu pospiesznie Raul.
— On nizki, gruby, ani brzydki ani ładny, lat koło pięćdziesięciu... na nosie złote okulary, bielizna wykwintna, krawat biały, garnitur czarny, czerwona wstążeczka w dziurce guzika... jednem słowem dystyngowana jakaś osobistość — widać to na pierwszy rzut oka...
Raul poznał Rajmonda pod uroczystą postacią barona de Saint-Erme.
Nie mógł powstrzymać uśmiechu, posłyszawszy ostatnie słowa Larifla.
— A dama? — zapytał Raul.
Larifla przyłożył palce do ust i zaczął je oblizywać.
— Co do damy — rzekł — to bestyjka prześliczna!... — Znam wiele ładnych dziewcząt sprzedających lemoniadę, znam i inne rozmaite paryżanki... ale jakem Larifla, wszystkie tamte ani się do tej umywały! Trochę może za blada, ale oczy ma za to jaśniejsze od płomieni gazowych.
— Jak ubrana?... — zapytał Raul.
— Tak jak i on, cała czarno... Jeżeli to mąż i żona, to z pewnością musieli kogoś pochować.
Teraz Raul pewnym był, że to Rajmond i Joanna.
— Cóż robią? — pytał dalej.
— Nic.
— Jakto nic?...
— A no naprawdę nic... Ona siedzi na sofie... on stoi przed nią, i zdają się prowadzić jakąś ożywioną rozmowę.
— Spokojnie?
— Jako para najlepszych przyjaciół!...
Raul zamyślił się chwilę a potem odezwał się cichutko:
— Larifla...
— Obecny i przytomny — odpowiedział młody bandyta — mów o co ci jeszcze chodzi?...
— Zależy mi dużo na tem, ażeby zobaczyć na własne oczy co się tam dzieje... w tym domu.
— A no mój stary, to cóż ci przeszkadza zobaczyć... — Bierz bilet do amfiteatru, jak ja zrobiłem przed chwilą... i idź rozerwij się trochę... Znajdziesz miejsce odrazu i nie będziesz potrzebował nic nawet dać woźnemu...
— Zapewne... tylko, że ja nie potrafię wdrapywać się na drzewa...
— Ot to, to zaniedbana edukacya... o czem-że u dyabła myśleli twoi rodzice?
— Brakuje mi — ciągnął pan Credencé — doświadczenia i wprawy...
— Co ma znaczyć — odpowiedział Larifla — że miałbyś wielką ochotę wdrapać się... ale niedowierzasz sobie i obawiasz się o kości.
— Właśnie!...
— Chciałbyś zatem, ażeby Larifla ułatwił ci tę hecę...
— Cudownie odgadujesz moje myśli...
— Bądź spokojny mój dobroczyńco.. — dopomogę ci i urządzę poręcz u twych schodów.
— Jakże to zrobisz?...
— Zobaczysz.. — Czy masz przy sobie sznur, o którym wspominałeś?...
— Mam...
— Dawaj go...
— Cóż myślisz zrobić?
— Wejdę z powrotem na drzewo, przywiążę jeden koniec sznura tam wysoko, drugi opuszczę na ziemię, a ty... pochwycisz go dwoma rękami i trzymając silnie, pójdziesz po gałęziach jak po szczeblach do góry... — Jakże ci się to podoba dobroczyńco?...
— Doskonale...
— No, to ponieważ nie ma czasu do stracenia, biorę się w tej chwili do rzeczy i sądzę, iż sprawa w oka mgnieniu zostanie załatwioną.
Larifla chwycił zębami koniec sznura i po raz drugi zniknął w gęstwinie drzewa, ze zręcznością małpy.
Po paru chwilach gwizdnął cichutko, ażeby uprzedzić Regulusa, iż co trzeba przygotowane.
Raul czekał tylko sygnału.
Uczepił się sznura i dostał do najbliższej gałęzi — a skoro tylko oparł nogi w coś trwałego, mógł też pomimo ciemności drapać się coraz wyżej, aż nakoniec znalazł się obok Larifli.
— Widzisz stary — otóż jesteśmy w loży!... — Nic ci teraz nie przeszkadza przypatrywać się sztuce i wygwizdać aktorów, jeżeli ci się ich gra nie podoba!
Pozostawmy pana de Credencé, siedzącego na gałęzi i wytężającego wzrok ku jednemu z pokojów domu Raymonda, a cofnąwszy się, wstecz trochę, przypomnijmy sobie Joannę w chwili gdy opuszczała hotel Wilsona.
Margrabina, jak to wiemy, wsiadła bez wahania do fiakra Nr. 125, a skoro tylko wehikuł ruszył z szybkością nie odpowiadającą skromnemu pozorowi fiakra wynajętego, uchyliła małą jedwabną poduszeczkę, zasłaniającą okienko z tyłu powozu i patrzyła...
Po niedługim czasie przekonała się, iż nikt za niemi nie jedzie i... pomimo całej siły charakteru, zapytywała się z obawą, czy pan de Credencé nie zapomniał czasem o obietnicy rozciągnięcia nad nią opieki?...
Do tej obawy jednej przyłączyła się wkrótce i inna, Raymond dzięki swojej tajnej policyi, mógł się dowiedzieć o zamiarach Raula i w takim razie przedsięwziął wszelkie środki ostrożności.
Kto wie, czy hrabia nie pokutuje już za swoję ciekawość i za wtrącanie się w sprawy tego Prometeusza paryzkiego...
Nieobecność jego zdawała się to potwierdzać.
Czy nie znajdzie się zatem bez obrony — w mocy i na łasce jednego z najniebezpieczniejszych łotrów wielkiego miasta?...
Bez wątpienia — gdyby czas był na to jeszcze, nie dałaby się wciągnąć w taką niebezpieczną awanturę, której końca nie wiedziała.
Ale było już za późno...
Nie byłoby już na cofnięcie się sposobu...
Trzeba było wytrwać do końca i odzyskać majątek, który Raymond tylko mógł powrócić.
Powozik zatrzymał się na ulicy Amandiers-Pepincourt, przed małą furtką w parkanie.
Stangret krzyknął przeciągle i nagle drzwi się otworzyły — zaraz potem Raymond się ukazał — taki sam jakim był w hotelu Wilson, w roli naczelnika prefektury.
Poskoczył do drzwiczek, otworzył je i pomógł wysiąść Joannie.
— O! pani margrabino — zawołał drżącym głosem, może ze wzruszenia, a może udając tylko — nie śmiałem spodziewać się pani!... — Co to za szczęście dla mojego skromnego domku!... — co za radość i duma dla twojego najniższego sługi!... — Niechże pani margrabina pozwoli mi podać sobie ramię... przejdziemy przez mój mały ogródek...
Margrabina nic nie odpowiedziawszy, oparła się na ramieniu Raymonda.
Przed wejściem w progi domu, w którym znajdzie się w zupełnej mocy i woli opryszka, Joanna rzuciła szybkie spojrzenie do okoła, czy nie spostrzeże jakiego znaku uwiadamiającego ją o obecności Raula i jego towarzyszy.
Nie spostrzegła nic zgoła...
Napróżno wytężała wzrok w ciemności — ulica wydała jej się pustą zupełnie.
— Ah! — myślała sobie z goryczą — jestem zatem opuszczoną zupełnie! — i wątpić o tem dłużej byłoby szaleństwem!... — Muszę liczyć sama na siebie... — Ale mniejsza o to!... Spełnię z pewnością swój obowiązek, a jeżeli zwycięstwo będzie możebne, zwyciężę...
Zamykające się z trzaskiem drzwi przerwały rozmyślania Joanny.
— Czy pani nie cierpiąca? — zapytał Raymond zaniepokojony.
— Czym cierpiąca, panie baronie? — odpowiedziała młoda kobieta zapewniam pana, że wcale nie jestem cierpiącą... — dla czego pan o to pyta?
— Bo przed chwilą czułem, że pani drżała...
Joanna roześmiała się głośno.
— Ależ baronie, co się też to panu zdaje?... ja jak żyję nie drżałam nigdy i z pewnością nie zadrżę tej nocy!... Obecność moja tutaj, musi być panu dostatecznym chyba dowodem, iż nie mam najmniejszej obawy, iż ufam panu bez granic...
— Ufność pani margrabiny! — szepnął Raymond — czyni mnie najszczęśliwszym z ludzi!... Cóż mam uczynić, żeby pani okazać moję wdzięczność?...
— Bardzo łatwe to zadanie... — odpowiedziała Joanna — daj mi pan dowód, że zasługujesz na tę ufność...
— A jaki?
— W liście, który pan do mnie pisałeś, nazwałeś się wiernym przyjacielem moim... — bądź otóż naprawdę takim przyjacielem...
— Pani wątpi, że nim jestem?... — przerwał Raymond żywo.
— Nie chcę wątpić — odrzekła margrabina — nie wątpiłabym wcale, gdybyś pan innemi słowy wyraził swoje mną zainteresowanie. — Słowa pańskie są słowami człowieka grzecznego... ale niechże i uczynki pańskie podobne będą do obietnic!... Dałam panu dowód największego zaufania, — dajże mi pan dowód zupełnej szczerości swojej!...
— Pani margrabino — odpowiedział Raymond głosem stanowczym — baron de Saint-Erme umie uszanować swoje słowo, umie święcie spełnić zawsze to cokolwiek raz obiecał. Oto bądź pani zupełnie spokojną.
— Zobaczymy... szepnęła Joanna...
Całą tę rozmowę zamienili w kompletnej ciemności, przechodząc aleją prowadzącą do pawilonu.
Ciemności przykro działały na nerwy Joanny.
— Panie baronie — rzekła, czy będziemy ciągle tak jak dotąd rozmawiać ze sobą po ciemku? — Przyznam się panu, że wolę patrzeć w twarz interlokutora...
— Za chwileczkę pani margrabino — odpowiedział Raymond z galanteryą, za chwileczkę niebiańska piękność pani zajaśnieje przy świetle... Otóż jesteśmy... Prześliczne pani nóżki wchodząc — w próg skromnego mojego domku w pałac go zamieniają...
Prometeusz paryzki puścił rękę Joanny, wszedł na stopnie peronu i drzwi otworzył.
Jarzące światło zabłysło w przedpokoju. Okienice tak były szczelnie dopasowane, że nazewnątrz nie było zupełnie widać tej iluminacyi.
Raymond podał rękę margrabinie, a prowadząc ją po stopniach mówił:
— Proszę pani margrabino... bądź pani jak u siebie, skoro jesteś u mnie...
Joanna uśmiechnęła się mimowoli i poszła za gospodarzem domu.
Skoro znaleźli się w przedpokoju, Raymond nacisnął sprężynę, a drzwi same się zamknęły, z długim metalicznym trzaskiem.
Na ten niespodziewany hałas, pani Castella zadrżała znowu.
— Czyśmy w więzieniu? — zapytała. Doprawdy, że przypominają mi się melodramaty, w których z podobnie metalicznym trzaskiem zamykają lochy więzienne.
— Drzwi i okiennice mego mieszkania, poobijane są żelazną blachą — odpowiedział Raymond swobodnie.
— Poobijana blachą żelazną? — wykrzyknęła Joanna.
— Blachą, której kula z pewnością nie przebije... tak jest pani margrabino,
— A to dla czego... wielki Boże?
— Dla własnego bezpieczeństwa pokornego sługi pani.
— Czybyś się pan tak obawiał, panie baronie?
— Nie pani margrabino, tchórzem wcale nie jestem, ale jestem bardzo ostrożnym...
— Czegoż bo się tak znowu obawiać?... Paryż nie jest wszak dzikim krajem i wcale nie słychać w nim o tych krwawych napadach nocnych, których widownią jest, jak mi się zdaje Ameryka, a opisami których zajmują się z upodobaniem romansopisarze amerykańscy...
— Najprzód pani margrabino — odrzekł Raymond — nie o wszystkiem się słyszy co się dzieje w Paryżu... ma on jednak jak i każde wielkie miasto swoje nieprzeniknione tajemnice!... zresztą mam nieszczęście zajmować wyjątkowe stanowisko.
— Ah! — szepnęła Joanna.
— Moje obowiązki w prefekturze jednają mi wrogów zaciętych... prowadzę wszak otwartą wojnę z najniebezpieczniejszymi łotrami w świecie... z łotrami gorszymi z pewnością od dzikich indyan i wszystkich dzikusów w ogóle.
Nie grozi mi skalpel, to prawda, ale co noc gdybym nie był ostrożnym, mógłbym mieć poderżnięte gardło... Widzi zatem pani margrabina, że moja obawa jest słuszną — a wszelkie środki ostrożności...
Joanna nic nie odpowiedziała.
Po chwilowem milczeniu Raymond zaczął tak znowu dalej:
— Pani margrabina raczy mi podać rękę i przejdziemy na pierwsze piętro.
Joanna spełniła żądanie machinalnie.
Schody po których mniemany baron de Saint-érme poprowadził panią Castella, przyozdobione były wykwintnie.
Stopnie zaścielał miękki dywan pąsowy, a flamandzkie makaty doskonale zakonserwowane, pokrywały ściany.
Wielki żyrandol bronzowy wisiał zawieszony u sufitu.
Wazony z starej holenderskiej porcelany niebieskiej z białą, tak poszukiwanej przez amatorów, stały poustawiane na schodach z kwitnącemi kameliami, różami i szerokolistnemi kaktusami.
Joanna przejęta i zaniepokojona położeniem, nie zwracała wielkiej na te wszystkie cuda uwagi.
Jedna rzecz tylko zastanawiała ją głęboko, to, że widziała takiego człowieka jak Raymond, takiego jak on skończonego bandytę, otaczającego się zbytkiem, jakiego by mu mógł pozazdrościć niejeden bogaty artysta albo książę.
Schody kończyły się na pierwszem piętrze, na wprost drzwi rzeźbionych w stylu Ludwika XVI, przysłoniętych do połowy makatą podobną do tych jakie okrywały ściany sieni.
— Raymond odsunął makaty, otworzył drzwi i ustąpił na bok, aby zrobić przejście margrabinie.
Joanna została olśnioną przestąpiwszy próg salonu, oświetlonego balowo.
Salon ten właśnie przed chwilą opisywał Larifla panu de Credencé.
Obicia były tu białe, zdobne złotemi arabeskami, a dokoła lustra weneckie z XVIII stulecia, — odbijające czarująco światło jaskrawe.
Meble złocone, pokryte czerwoną brokatelą, wyglądały po królewsku
— Cztery konsole rzeźbione à jour jak koronki, dźwigały prześliczne błyszczące wazony japońskie.
Ogromny dywan, miękki jak gazon murawy majowej, podobniejszym był raczej do rozrzuconego bukietu najpyszniejszych kwiatów, aniżeli do wyrobu z wełny.
Pośrodku salonu, zmienionego chwilowo w salę jadalną, stał stół z nakryciem na dwie osoby.
Nie będziemy się zapuszczać w szczegóły menu, które z pewnością sprowadziłoby apetyczną ślinkę na usta naszych czytelników.
Zapewniamy tylko, że mogło zadowolić najwykwintniejsze podniebienia.
Zastęp zakurzonych butelek, które wzbudziły taki zachwyt w bladym wspólniku Raula, ustawiony był w porządku tuż przy stole.
Dwie butelki szampana chowały się do połowy w srebrnych cyzelowanych naczyniach, napełnionych lodem.
Talerze z chińskiej porcelany najprzedniejszego gatunku.
Srebra prawdziwe arcydzieła, nieocenionej artystycznej wartości.
Joanna jednem spojrzeniem objęła wszystkie te szczegóły i została uderzoną tym przepychem nadzwyczajnym.
Nie dała jednak poznać tego po sobie.
Raymond, albo raczej mniemany baron de Saint-Erme, spostrzegł jednakowoż doskonale wrażenie, jakie wywarł na pięknej damie ten widok niespodziany.
Zamilkł na chwilę, ażeby wrażenie owo utwierdziło się w niej bardziej jeszcze, a potem odezwał się z doskonale udaną skromnością:
— Pojmuję pani margrabino, że mój ubogi domek niegodnym jest pani, ale... widziano wszak królowe, nie pogardzające chwilowym spoczynkiem pod dachem najuboższych poddanych.
— Panie baronie... — odpowiedziała Joanna ze śmiechem, — najbogatsze nawet pałace, mogłyby pozazdrościć panu tego mieszkania!... Pozwól powinszować sobie gustu w urządzeniu, bo to prawdziwy honor panu przynosi.
Raymond skłonił się z uszanowaniem.
— Prawda to proszę pani, ale prawda względna. Wiem o tem, że dzisiejszego wieczoru nie jeden by mi pałac pozazdrościł, ale to dzięki obecności pani jedynie... Gdziekolwiek pani się znajduje, wszystko w około niej promienieje...
Wyraz na wpół wesoły, na wpół szyderski ukazał się na ustach margrabiny.
— A!... panie baronie... — rzekła, czy nie pisałeś też pan przypadkiem kiedyś poezyj?...
— Dla czego pani margrabino?...
— Bo jeżeli tak... — odpowiedziała Joanna, — posądzałabym pana, iż mi recytujesz jednę ze swoich strofek, zmieniwszy trochę rymy...
Prometeusz paryzki, pomimo całego pienia nad sobą, zmarszczył brwi lekko.
Nie mógł znosić szyderstwa, nawet od najpiękniejszej kobiety.
— Racz mi pani margrabina wybaczyć — odezwał się trochę sucho — racz być względną na moje śmiesznostki... jakich się dopuściłem mimowoli. — Powinienem był pamiętać, że naczelnik wydziału w prefekturze policji, jest zanadto poważną osobistością, ażeby miał prawo wypowiadać swoje uwielbienie, nawet w obec takiej jak pani piękności...
— Popełniłam nieostrożność... pomyślała Joanna... bandyta głaszcze mnie dotąd aksamitną łapką, ale niebawem gotów pokazać i ostre swoje pazury!...
Ażeby wynagrodzić błąd, — spojrzała na barona wzrokiem, któremu nic się oprzeć niezdoła i zapytała pieszczotliwie:
— Czy cię obraziłam mimowolnie baronie?... Jeżeli tak, to bardzo żałuję niewinnego mego żartu... Ale jesteś pan człowiekiem światowym i wiesz, że kobiecie młodej i trochę przytem ładnej, przebacza się bardzo wiele...
Jednocześnie nie dając się odezwać Raymondowi dodała:
— Nie tylko przepych mieszkania godnym jest podziwu... Nic bo oto nie widziałam piękniejszego nad to nakrycie, to też zazdroszczę prawie szczęśliwemu pańskiemu współbiesiadnikowi, dla którego widzę przygotowane talerze.
Twarz Raymonda wypogodziła się zupełnie.
— Pani margrabino — szepnął — nie śmiem się przyznać jaką miałem nadzieję...
— Ależ panie baronie — odpowiedziała Joanna — mów pan bez obawy czego się pan spodziewałeś?...
— Że pani raczysz zasiąść ze mną do stołu...
Joanna uważała za stosowne spuścić oczy, z kokietującą skromnością.
— Pan na prawdę miałeś taką nadzieję?...
— Przynajmniej jest to najgorętszem mojem pragnieniem...
— Mam jeść z panem kolacyę, sam na sam?...
— A dla czegożby nie?...
— Dzisiaj widzimy się zaledwie po raz drugi... Czyż mogę więc postępować z panem, jakby z dobrym starym znajomym?... Podobna lekkomyślność skompromitowałaby mnie ogromnie...
— W czyich oczach, jeżeli wolno zapytać?...
— Przedewszystkiem w oczach służby pańskiej...
Raymond uśmiechnął się z zadowoleniem...
— Przewidziałem to... — odpowiedział.
— Osądź pan zatem czy nie miałam słuszności...
— Miałaby pani margrabina słuszność zupełną, gdybym był nie zapobiegł wszystkiemu stanowczo...
— W jaki sposób?...
— Urządziłem wszystko tak, ażeby pani nie obawiała się żadnego niedyskretnego spojrzenia... — Wydaliłem służbę na całą noc... i w całym domu jesteśmy zupełnie sami...
Joanna uczuła że blednie...
Myśl, iż sama jedna znajduje się w ręku gotowego na wszelkie zbrodnie opryszka, nabawiła ją strasznego niepokoju.
Zdobyła się jednak na ukrycie wzruszenia, a nawet na uśmieszek.
— Masz pan na wszystko odpowiedź, panie baronie, — rzekła, — ja jednakże sądziłam, iż najgłówniejszą przyczyną naszego nocnego spotkania, była rozmowa o sprawie tak ważnej dla mnie...
— Po tysiąc razy ma pani racyę pani margrabino, przekonałem się nie raz jednak w moim zawodzie, iż o interesach jakiegokolwiek są rodzaju, najlepiej mówić przy stole...
— A!... przekonałeś się pan o tem?
— Daję na to słowo honoru!...
— Więc skoro tak, to znaczy, że muszę przyjąć zaproszenie pańskie!...
— Uczyni mnie pani najszczęśliwszym w świecie, jeżeli przystanie na moję prośbę...
Margrabina zdawała się wahać przez chwilę a nakoniec szepnęła:
— Niechajże, panie baronie, stanie się zadość twej woli... Napisane to widać w wyrokach przeznaczenia, że muszę dzisiaj wieczór popełnić grzech łakomstwa!...
Przez cały ten ciąg rozmowy, pani Castella i Prometeusz paryzki, stali naprzeciw siebie, jakby sam na sam miało się nie przeciągnąć zbyt długo.
Joanna rozglądała się dokoła i co chwila ukradkiem rzucała wzrok na fałszywego barona...
Kiedy się nareszcie zgodziła na kolacyę, rozwiązała wstążki prześlicznego kapelusika, oraz zdjęła szal.
I z gołą główką, której za całą ozdobę służyły bujne sploty włosów — z ramionami pokrytemi zaledwie przezroczystą koronką, siadła z nieopisanym wdziękiem na sofie stojącej przy ścianie.
Rozmowa rozpoczęła się na nowo.
Było to w chwili, w której Larifla wdrapawszy się na drzewo, zaglądał z pomiędzy liści do pokoju.
Joanna rozmawiając, nie przestawała bacznie przypatrywać się baronowi.
Nasi czytelnicy przypominają sobie portret jego, skreślony w poprzednim rozdziale.
Pani Castella studyowała tę twarz spokojną i dobroduszną, tę twarz doskonale odpowiadającą postawie i ubraniu i... czuła się przejętą prawdziwą admiracyą dla człowieka zdolnego do takiej metamorfozy.
Przyznała się sama sobie, iż gdyby nie stanowcze zapewnienie hrabiego de Credencé, nie wpadłaby na żadne zgoła podejrzenie i wzięłaby była Raymonda za tego, za kogo się jej przedstawił, to jest za barona de Saint-Erme, naczelnika wydziału prefektury policyi.
Lubo pani Castella czyniła takie spostrzeżenia, starając się żeby ich Raymond nie zauważył — widział to on jednak doskonale...
— Pani margrabino — odezwał się nagle — czy pozwoli pani zadać sobie jedno pytanie?
— Bardzo chętnie... — odpowiedziała Joanna z uśmiechem.
— I odpowie mi pani otwarcie?
— Najotwarciej...
— Dwa dni temu, gdy miałem honor przedstawić się pani, raczyła pani dać mi jednę obietnicę...
— Jaką?
— Że pani unikać będzie widzenia się z panem de Credencé. — Czy dotrzymała pani zobowiązania?
— Możesz pan wątpić o tem?
— Może...
— To bardzo źle mnie pan sądzi baronie... — jak daję słowo, to z pewnością umiem go dotrzymywać...
— Więc nie widziała pani pana hrabiego?
— Nie widziałam... — odpowiedziała Joanna stanowczo.
— Musiał przecie przychodzić do pani?
— Dwa razy... — ale wydałam rozkaz, iżby go nie przyjmowano...
— Czy nie pisał do pani, aby się dowiedzieć o przyczynie takiego postępowania?
— Nie.
— To szczególne, to dziwne!... — to trudne nawet do wiary.
— Ja zupełnie sądzę o tem inaczej... — ja przypuszczam, że hrabia dotknięty kaprysem, uznał za stosowne obrazić się i usunąć do swojego namiotu, aż dotąd dopóki ja nie uczynię pierwszych kroków pojednania.
— Może być rzeczywiście... zdeptana miłość własna, to klucz tajemnic rozmaitych!... Jeżeli tak, to pan Credencé nie wie o mojej bytności u pani.
— Nic a nic zgoła.
— Nie wie o mojem istnieniu, nie słyszał nigdy mojego nazwiska?
— A! tego, przerwała Joanna — to ja już nie mogę wiedzieć...
— Dla czego? — zapytał żywo Raymond z odcieniem obawy.
— Dla tego, że każdy chyba ze świata paryzkiego, musi znać pańskie nazwisko i wysokie stanowisko jakie pan zajmujesz... Jestem pewną, że hrabia de Credencé sto razy słyszał o baronie de Saint-Erme, że może bez pańskiej wiedzy zna go nawet osobiście.
Raymond kiwnął głową uspokojony zupełnie.
— Przypuszczenie pani jest bardzo prawdopodobne — wątpię jednak bardzo czy jest prawdziwe... Ja się udzielam bardzo mało, ukrywam się jak to zalecali dawni filozofowie, mam stosunki urzędowe tylko — z tym podejrzanym trochę światem, w którym błyszczy pan de Credencé.
— Ten człowiek jest niezrównany pomyślała Joanna!... — Podtrzymuje swoję rolę z bezczelnością graniczącą z geniuszem — słuchając go zaczynam prawie powątpiewać, obawiać się czy Raul nie pomylił się czasami!
Raymond mówił dalej.
— Jedno nieoględnie rzucone słowo, mogłoby pociagnąć bardzo złe za sobą skutki, o czem miałem też sobie za obowiązek uprzedzić szanowną panią, przy pierwszem naszem widzeniu. Teraz gdy jestem zupełnie uspokojony, szczerze winszuję pani margrabinie dyskrecyi — przymiotu tak rzadkiego u naszych kobiet...
I Prometeusz paryzki dodał podając rękę pani Castella:
— Niechże raczy pani zająć miejsce przy stole... będziemy mogli swobodnie porozmawiać o przedmiocie, który tak bardzo interesuje panią...
Joanna zajęła wskazane sobie miejsce, Raymond naprzeciw niej się usadowił.
— Dziwne jest moje położenie!... — myślała sobie margrabina, podczas gdy gospodarz krajał z wielką zręcznością pasztet z bażantów z truflami, i nie chyba oryginalniejszego nad to sam na sam wielkiej damy z bandytą, w pośród czarującego zbytku i przy prawdziwie książęcej wieczerzy!... Gdyby jaki romansopisarz opowiedział publicznie to szczególne spotkanie, którego jestem bohaterką — słuchacze nie chcieliby wierzyć, iż coś podobnego mogło mieć w istocie miejsce.
— Pani margrabino! — odezwał się Raymond, — ośmielam się zalecić pani ten pasztet... bażanty pochodzą z królewskich lasów... a trufle z Perigueux, i umyślnie dla mnie sprowadzone... wątróbki zasługują także na uwagę, bo pochodzą z gęsi tuczonych według przepisu, jaki sam ułożyłem.
Joanna skosztowała pasztetu.
— Rzeczywiście wyborny... rzeczywiście godny królewskiego choćby stołu... — powiedziała.
Raymond wzruszył ramionami:
— Królewski stół... O!... wierzaj mi pani margrabino, że na królewskich stołach nie dają nic podobnego — polityka i kłopoty inne, zanadto zajmują, koronowane głowy, aby miały czas myśleć o gastronomii.
∗
∗ ∗ |
Gdy rozmowę powyższą prowadzono w salonie pierwszego piętra, Raul i Larifla, oparci nogami o grubszą gałęź, a rękami trzymający się cienkich gałązek, znajdowali się w pozycji jeżeli nie niebezpiecznej, to przynajmniej nie wygodnej wcale... nie opuszczali jednakże pomimo to swojego napowietrznego stanowiska.
Pan de Credencé chciał wytrwać do końca, chciał widzieć koniecznie na własne oczy, jak się zakończy ta gawęda tak teraz spokojna, ale mogąca lada chwila zmienić się w burzliwą scenę, — Larifla przeciwnie, radby był jak najprędzej dostać się na ziemię, ale nie śmiał porzucić swojego dobroczyńczy, niebardzo zręcznego gimnastyka...
Po dwa razy już zapytywał go nieśmiało:
— Powiedz no mi Regulusie, czy długo jeszcze siedzieć będziemy na tej grzędzie, nieprzymierzając jak papugi?... Uprzedzam cię, że mnie na dobre już nogi drętwieją, i że za jakie pięć minut dostanę kurczów w lewej łydce... Trzymaj się ostrożnie, bo jak spadnę i zabiję się, to będzie strata niepowetowana.
— Cicho bądź... — odpowiedział szorstko Raul, — zleź jeżeli chcesz, ale ja pozostanę!...
— Hm!... — mruknął przez zęby Larifla, — czy to cię tak bawi Regulusie, patrzeć przez szyby na te maryonetki, co widać że giestykulują, ale nic nie słychać co mówią!... Gdyby jeszcze wyrażali się czynnie... gdyby był w ruchu pogrzebacz i kij od szczotki, to zapewne byłoby się na co popatrzeć... Ale te turkaweczki nic i nic!... Żeby się chociaż całowali, ale i to nawet nie... To śmiechu godne doprawdy!...
Larifla mówił to wszystko dosyć głośno, Raul jednak tak był zajęty, że nie zwracał nań uwagi i nie słyszał co prawi.
Młody bandyta poprawił się jak mógł najlepiej, i że grube sęki gniotły go potężnie w plecy, zaczął kląć po cichu wprawdzie, ale na czem świat stoi.
Przyszła nareszcie chwila, iż Raymond poprowadził Joannę do stołu.
— A co!... — mruknął Larifla... — przecie że zaczynają się poruszać! — zamienił bym się z niemi na miejsce, gdyby mnie grzecznie o to poprosili...
Powiedział to za głośno trochę — to też Raul poczęstował go potężnym w bok kułakiem.
Sowizdrzał o mało nie stracił równowagi.
— Dla czego mnie nakręcasz... mój dobroczyńco?... — zapytał z wymówką.
— Żebyś był cicho gaduło — odpowiedział pan de Credencé. — Siedź spokojnie albo złaź; bo jak będziesz nieustannie mruczał mi nad głową, to doprawdy zrzucę cię z drzewa. Skręcisz kark i będziesz miał...
— Nie ma potrzeby wprowadzać obietnicy tej w wykonanie... odparł żywo Larifla... — milczę odtąd jak lin...
Pozostawmy hrabiego i bandytę pomiędzy zielonemi liśćmi lipy i przejdźmy znowu do salonu, gdzie jest Raymond z Joanną.
Mniemany baron de Saint-Erme służył młodej kobiecie z nadzwyczajną galanteryą, podsuwał jej najdelikatniejsze potrawy, nalewał najstarsze wina z najsławniejszemi markami i w dodatku zabawiał bardzo dowcipnie prowadzoną rozmową.
Prosząc Joanny żeby piła, sam nie oszczędzał się także wcale — co chwila wychylał jej zdrowie i to do ostatniej zawsze kropelki.
Nie zapomnijmy dodać, że libacya nie wywierała żadnego złego nań skutku, że fizyonomię miał zupełnie spokojną, że był ciągle z najgłębszem dla margrabiny uszanowaniem i wyrażał się z łatwością, — że słowem, w całej jego osobie nie widać było wcale by przebrał miarkę za bardzo.
Tylko uważny obserwator mógł zauważyć, iż powieki naczelnika wydziału stawały się coraz czerwieńsze, iż oczy po za okularami błyszczały coraz mocniej i coraz uparciej wpatrywały się w Joannę.
Pani Castella z niecierpliwością łatwą do zrozumienia wyczekiwała ażeby gospodarz rozpoczął rozmowę, która ją tu sprowadziła — Raymond atoli nie zdawał się spostrzegać, tej źle ukrywanej niecierpliwości...
Mówił o wszystkiem, oprócz o tem, czego pragnęła Joanna, zachowywał się tak, jakby testament zgasłego Gastona Castella nie egzystował dlań wcale.
Aż nareszcie młoda kobieta nie mogła wytrzymać dłużej.
Skorzystała z chwili, gdy Raymond zajęty nalewaniem tokaju — rozkoszował się jego prześlicznym kolorem i przezroczystością, i odezwała się w te słowa:
— Czy pan ma dobrą pamięć baronie?
Raymond postawił kieliszek na stole i uważnie spojrzał na margrabinę.
— Pani pyta czy mam dobrą pamięć? — powtórzył.
Joanna kiwnęła główką potakująco.
— Odpowiem zatem — że mam pamięć wyborną — i to dwojaką.. jednę z natury... — drugą z przyzwyczajenia — komórki moje mózgowe podobne są do skrytek kasy bezpieczeństwa, — przechowują starannie wszystko co im powierzono... — Nie zapominam nigdy tego czego nie chcę zapomnieć... — O czem więc powinienem przypomnieć sobie, ażeby się pani przypodobać?...
— Wspomnienia pańskie nie potrzebują sięgać zbyt odlegle... — odpowiedziała pani Castella... — chodzi o list wczorajszy?...
— A!... — wykrzyknął Raymond.
— Czy pamięta pan wszystko, co pan w liście tym wyraził?... — ciągnęła Joanna.
— Doskonale... — Mogę powtórzyć każdy wyraz od początku do końca...
— Niech mnie Bóg broni, — abym miała wymagać coś podobnego!... — wykrzyknęła z uśmiechem margrabina... zwłaszcza, że to mi wcale niepotrzebne, bo list mam ze sobą.
Mówiąc to młoda kobieta, włożyła rączkę za stanik sukni i wyjęła złożony we czworo papier.
— Szczęśliwy list!... — westchnął Prometousz paryzki. — Szczęśliwy list — powtórzył — któżby nie pragnął znaleźć się na jego miejscu?...
Margrabina udała że nie słyszy.
Rozwinęła papier i mówiła:
— Proszę o chwilkę uwagi baronie... — Oto słowa pańskie — z pewnością więcej warte od moich...
Po krótkiej tej przemowie, zaczęła, kładąc widoczny nacisk na wyrażeniach większego znaczenia — czytać co następuje:
„Od chwili, gdy miałem honor zostać przyjętym przez panią, umysł mój nie przestawał pracować, nad wyszukaniem sposobu, któryby pozwolił mi pogodzić obowiązki stanowiska z chęcią usłużenia pani...
„Sposób ten bodaj, że wynalazłem... Mogę nawet dodać, że pewnym jestem w tym względzie.
„Tak pani margrabino, wynalazłem możność połączenia obowiązków moich służbowych, z zajęciem się tak ważną dla pani sprawą.
„Wszystko zależy od pani.
„Ażeby jednak dojść do celu, potrzebuję całego pani zaufania, którego zresztą jestem jak sądzę godzien.”
∗
∗ ∗ |
Po tem miejscu Joanna przerwała czytanie
— Nie trzeba nic jaśniejszego, nic bardziej stanowczego po nad te słowa pana barona.
„Ażeby mnie wydobyć z przykrego pod każdym względem położenia, czego pan wymaga odemnie?...
„Zaufania?... — Zaufałam panu przecie w zupełności!...
„Zaufałam panu aż do nierozwagi, skoro na pierwsze wezwanie, powierzyłam się tajemniczej dorożce, mającej zawieść mnie w nieznane jakieś miejsce... Czy znalazła by się w całym Paryżu kobieta inna, zdolną uczynić to, na co ja odważyłam się tej nocy?...
„Każda inna byłaby się z pewnością zawahała, byłaby z pewnością cofnęła się w stanowczej chwili...
„Ja od pierwszego spojrzenia poczułam pewną sympatyę dla pana.. Odgadłam że pan możesz być prawdziwym moim przyjacielem.
„Czułam, że wyrządziłabym panu niesprawiedliwość, nie wierząc słowom pańskim, podejrzywając zasadzkę... — Ale poco próżne słowa?... skoro jestem, daję najlepszy dowód, że robię tak jak mówię.
„Przestąpiłam progi pańskiego domu, zasiadłam przy pańskim stole...
„Czyż można wymagać większego zaufania?...
„Teraz na pana kolej dowieść mi iż nie przeceniłam pana... Losy moje w pańskim ręku... Czego pan chcesz, albo raczej co pan chcesz dla mnie uczynić?.. Jakim sposobem pragniesz pan mnie ocalić...”
Joanna umilkła.
Raymond skłonił się z uśmiechem i ze wpół ironiczną dobrodusznością.
— Powinszować pani margrabinie!... posiada pani niezwykły dar stawiania kwestyj jasno i... przycisnęła mnie pani do muru.
— Czyż mogłam zrobić inaczej panie baronie? — odpowiedziała Joanna — Pomyśl pan, że niepewność w jakiej się znajduję, jest wprost nie do zniesienia.
Raymond wyjął z kieszeni srebrną prześlicznej roboty tabakierkę, otworzył ją i wolniutko zażył pachnącej hiszpańskiej tabaki.
— Kochanej pani — rzekł następnie tonem poufałym, ojcowskim prawie, nie podobnym już wcale do tego pokornego i pełnego uszanowania tonu jakim przemawiał dotąd — kochanej pani bardzo zatem chodzi o te dwa milioniki stanowiące, spadek po nieodżałowanej pamięci margrabim Gastonie Castella, ukochanym mężu pani?...
— Czy mi o to idzie?... — zawołała młoda wdowa — a oczy zabłysły jej jak dwa czarne dyamenty — czy mi oto idzie!... — powtórzyła.
— Idzie pani o ten majątek, jak o życie.
— Więcej jak o życie...
— No! no!...
— To pana dziwi baronie?
— Trochę... przyznaję...
— Dla czego?
— Bo życie, to rzecz bardzo piękna, zwłaszcza też w wieku pani.
Joanna wzruszyła ramionami.
— Bez majątku — odpowiedziała — życie jest tylko męczarnią — a czem wcześniej męczarnia ta się zaczyna, tem dłużej znosić ją trzeba...
— Wspominała pani wszakże zeszłą razą, że posiada osobiście dwa kroć sto tysięcy franków?... — wtrącił od niechcenia niby Raymond.
— Tak... ale ta suma przy moich przyzwyczajeniach, to nędza.
— Nędza w każdym razie nie najgorzej ozłocona — dodał mniemany naczelnik policyi... — bardzo wielu uczciwych ludzi, miałoby się za bardzo szczęśliwych, posiadając dziesięć tysięcy liwrów renty...
Joanna skrzywiła się pogardliwie i odparła:
— Kapitał owych dziesięciu tysięcy liwrów renty, daje mi możność dwuletniej zaledwie egzystencyi takiej, jak ją rozumiem i jakiej potrzebuję...
— To okrągłe sto tysięcy franków rocznie?
— Tak panie baronie, sto tysięcy franków. Panu zdaje się to dziwnem zapewne, a może po prostu głupiem?
— Bynajmniej proszę pani... — mam przyzwyczajenie rozumieć wszystko i niczemu się nie dziwić...
„Zresztą pani masz słuszność... — dodał mniemany baron z galanteryą.
„Dla arcydzieł natury, tak samo jak i dla arcydzieł sztuki, potrzeba do podwyższenia ich wartości ram kosztownych... — dla pani, tylko ogromny majątek, może być wspaniałą ramą...
— A ten majątek — odrzekła młoda kobieta — pan mi jeden powrócić możesz...
Raymond potrząsnął głową.
— Ah! kochana pani... — odezwał się z wymówką — niechaj mi pani wierzy, że gdyby zależało tylko odemnie, jużbym był to dawno uczynił...
Joanna oparła się o stół łokciami, spojrzała prosto w oczy swojemu interlokutorowi i wolno zapytała:
— Więc są jakieś przeszkody?...
Mniemany naczelnik wydziału, wydawał się bardzo ździwiony.
Wzniósł oczy w górę i zawołał:
— Pani pyta, czy są przeszkody?... Czy podobna, aby osoba tak inteligentna, wątpiła o tem na chwilę?...
— Dobrze zatem... — zaczęła znowu Joanna... — przyznaję że są: jedynym jednak celem naszego widzenia, było usunięcie tych przeszkód.. — List pański świadczy mi o tem...
— List wyrażał myśli moje, wyrażał pragnienia moje, wolę moją... — odpowiedział Raymond. — Jestem zawsze jednakim... — to co obiecywałem, obiecuję jeszcze i zaraz się tem zajmiemy co zrobić, ażeby panią zadowolić?...
Młoda kobieta odetchnęła.
Nareszcie się doczekała!...
Zdawało jej się, że widzi już w oddaleniu stosy sztuk złotych, spadających kaskadą z metalicznym brzękiem... Zdawało jej się, że słyszy szmer jedwabisty biletów bankowych, poruszanych delikatną jej rączką...
Przekonana, że zamiarem Raymonda było za pomocą dróg tajemniczych, najeżonych przeszkodami, osiągnąć jak największą korzyść z łupu, zrezygnowaną już była na tę ofiarę...
— Ten człowiek ma mnie w swojem ręku!... — myślała sobie — muszę się okazać wspaniałomyślną... — więc się targować nie będę... — Jeżeli żąda stu tysięcy franków... a nawet dwóch kroć sto tysięcy, dam mu je... — I tak nie za drogo zapłacę za dwa miliony...
Podczas gdy pani Castella prowadziła taką ze sobą rozmowę, baron powstał od stołu.
Zbliżył się do małego bardzo bogatego biurka, otworzył je maleńkim kluczykiem, jaki nosił przy dewizce od zegarka i wyjął z głębi szuflady duży portfel z czerwonego safianu, który miał pod pachą, gdy się przedstawił w hotelu Wilson.
Na ten widok serce Joanny zabiło gwałtownie.
W jednej z czerwonych przegródek owego portfelu, spoczywał jej majątek a więc i los jej cały...
Raymond spokojny i uśmiechnięty, wydostał dużą kopertę i pokazując ją margrabinie rzekł:
— Oto testament pana Gastona Castella...
— Który?.. — zapytała żywo Joanna.
— Ten w którym zapisano pani dwa miliony, dzięki... najsławniejszemu łotrowi o jakim miałem honor wspominać pani wczoraj. Podpisy tak są wybornie naśladowane, że gdyby nieodżałowany mąż pani z grobu powstał, nie byłby w stania nic a nic im zarzucić. Będziemy dokument ten nazywać złym albo dobrym, jak się pani będzie podobać... — zasługuje na oba tytuły w miarę tego, z jakiego punktu widzenia zapatrywać się na niego.
— A drugi?... — szepnęła margrabina.
— Testament drugi, to jest prawdziwy?...
— Tak.. — Cóż się z nim stało?...
— Wczoraj nic o tem nie wiedziałem — jak sobie pani zapewne przypomina.
— Rzeczywiście... tak pan mówiłeś...
— Dzisiaj jednak zebrałem wiadomości... i to z najpewniejszego źródła, bo widziałem osobiście Raymonda... On właśnie jest tym łotrem... Przyznał mi się otwarcie do wszystkiego, w nadziei, że mnie ujmie sobie w ten sposób. Wiem już całą prawdę doskonale.
— A czy mnie zechcesz pan objaśnić?...
— Najchętniej, zwłaszcza że to panią jedynie obchodzi... Testament oryginalny, który panią wydziedziczył i w którym nie wspomniano wcale o pani, został zniszczony...
Joanna poruszyła się gwałtownie.
— Czy to prawda?... — zapytała.
— Najzupełniejsza!... Raymond spalił oryginał wraz z listem margrabiego Castella, który dostał od pana de Credencé...
— W takim razie nie ma już żadnego przeciwko mnie dowodu?...
— Żadnego, chyba tylko fakt oszczerstwa...
— O tym fakcie nikt się nie dowie...
— Jak to pani rozumie?... i co pani chce przez to powiedzieć?...
— To po prostu, że nikt na świecie nie ma interesu w sprawdzaniu podpisów nieboszczyka Castella...
Fizyonomia barona de Saint-Erme przybrała wyraz surowej godności.
— Pani margrabino, — rzekł, — czy pani sprawiedliwości wcale nie bierze w rachubę?...
Joanna uśmiechnęła się z ironią.
— Sprawiedliwość, — szepnęła, — widzi tylko to, co jej powiedzą... W tym razie powinna pozostać i głuchą i ślepą!...
Surowa fizyonomia barona przybrała pozór zirytowany.
Zaczerwienił się a oczy z po za złotych okularów ciskały błyskawice.
— Pani margrabino, — zawołał ostro, — zapomina pani chyba, że ja reprezentując władzę, reprezentuję tem samem i sprawiedliwość!... zapomina pani, że ja znam całą prawdę i że moim obowiązkiem wszystko powiedzieć...
— Owszem, wiem doskonale to wszystko, kochany panie baronie, — rzekła Joanna pieszczotliwie, — ale wiem także, że pan nic a nic nie powiesz...
— Tak pani myśli?...
— Tak jestem przekonaną...
— Doprawdy?... A zkąd ta pewność proszę pani?...
— Bo pan jesteś moim przyjacielem, a przyjaciel nie zdradza tego kogo kocha...
Słowa te wywołały skutek pożądany.
Baron rozjaśnił oblicze i zaczął się uśmiechać.
— Ma pani racyę margrabino, — odpowiedział łagodnie, — jestem pani przyjacielem i to lepszym jak pani myślisz...
— Nie wątpiłam o term... — odpowiedziała Joanna, — i tylko od pana zależy, ażebyś mi dał dotykalny tego dowód.
— Jakto?...
Młoda kobieta wskazała końcem paluszka kopertę zawierającą testament.
— Oddaj mi pan to... — powiedziała.
Raymond chwycił żywo kopertę, której dotknęły paluszki margrabiny i schował ją do portfelu, co zdekoncentrowało zupełnie panią Castella
— Jakto?... odmawiasz pan!... — szepnęła.
Zamiast odpowiedzieć, baron zapytał:
— Co kochana pani zrobiłabyś z tym testamentem, gdybym ci go oddał?...
— Fałszywy ten testament wynagradza wielkę niesprawiedliwość, — krzyknęła młoda kobieta, — zwraca mi majątek, który niweczy konsekwencye złego postępku, którego jestem ofiarą...
— Dobrze — odrzekł Raymond — rozumiem pani przekonania w tym względzie... nie idzie jednak zatem, abym je aprobował... Ale powiedz mi pani proszę, jaka — gdybym się na to zgodził, byłaby rola moja w tem wszystkiem?
— Rola prawdziwego przyjaciela.
— Nie pani... rola wspólnika...
— Gdzie jest wspólnik, tam musi być występek, a tu niema żadnego występku...
— Byłby — gdybyś pani zużytkowała fałszywy dokument.
— Jakkolwiek bym go zużytkowała, nie byłoby to żadnym występkiem, skoro nie przyniosłoby to żadnej szkody nikomu...
— Pozwól pani sobie powiedzieć, pani margrabino, że pani dziwnie moralizujesz... moje sumienie nie zgadza się z panią... Postaw się pani w mojem położeniu...
— No i cóż?
— Czyż mogę narażać się na skompromitowanie i na zgubę dla pani?... niech pani sama osądzi?...
— Skompromitować się... zgubić... czyż to podobna?...
— Gdyby sprawiedliwość dowiedziała się o pani tajemnicy i mojem wspólnictwie, uważałaby mnie za winniejszego od pani...
— Przyznaję — ale któżby odkrył przed władzą moją tajemnicę?
— Kto... Raymond... Jest on uwięziony przecie — będzie stawał przecie przed sądem... i może będzie chciał się okupić takiem ważnem wyznaniem...
— Czyż nie ma żadnego sposobu zmusić go do milczenia?
— Nie znam takiego sposobu...
— Nie mógł byś pan go uwolnić?
— Zapewne żebym mógł, ale bym się skompromitował ogromnie, a zresztą na cóż by się to przydało?... Przedewszystkiem Raymond zgłosiłby się z pewnością do pani margrabiny i powiedział:
Zawdzięczasz mi pani swój majątek... należy mi się za to część jakaś...
— No, to dałabym sumę tak znaczną, iż nie będąc już w potrzebie, stałby się może uczciwym człowiekiem.
— Nie sądzę... odpowiedział baron... Zna pani margrabina przysłowie, że czem skorupka za młodu nasiąknie, tem na starość trąci. — Raymond czem był i jest, tem pozostanie z pewnością całe życie.. Wisiałby on jak miecz Damoklesa nad pani i nad moją głową, zmusiłby mnie do sromotnego usunięcia się z zajmowanej posady, bo jak pani rozumie to zapewne bardzo dobrze, człowiek na tem co ja stanowisku, nie może być ani zależnym, ani posądzanym...
— Otóż jesteśmy — pomyślała Joanna — mówi o tem co mu niby zagraża w danym razie, a mówi dla tego, żeby mi drogę otworzyć... Przystępuję zatem do rzeczy... Czuję że będzie wymagał dużo, ale nie mam na to sposobu...
I głośno zapytała:
— Czy pan bogatym jesteś panie baronie?
— Zkąd to pytanie, pani margrabino?
— Rozumiem, że wydaje się panu niedyskretnem, proszę mi jednak szczerze odpowiedzieć...
Raymond skłonił się uniżenie:
— Życzenia pani są dla mnie rozkazami... będę jej więc posłusznym... Nie kochana pani, nie jestem wcale bogatym... Rodzina moja posiadała niegdyś znaczne dostatki, ale ojciec mój był na nieszczęście człowiekiem strasznie rozrzutnym i wydawał bez rachunku... Gdy umarł, pokazało się, że strwonił majątek równy prawie majątkowi zgasłego Gastona Castella i że po nad ten domek nic a nic mi pozostawił. Nie mam zatem innych dochodów oprócz pensyi, która dzięki Bogu dosyć jest jednakże znaczną...
— Panie baronie, mogę zrobić panu propozycję..
— Mnie... propozycyę?...
— Tak panie.
— Jakąż?
— Bardzo i bardzo drażliwą: ale pan człowiek inteligentny nie obrazisz się o to, co ci się zresztą słusznie należy...
— Przedmowa ta, przyznam się otwarcie, zaczyna mnie trochę niepokoić — przerwał z powagą Raymond.
— Nie ma się pan czem niepokoić, bo idzie o rzecz najprostszą w świecie... Mam pana prosić o wielką przysługę, która, i dla pana barona może być bardzo korzystną... Najpierwszym oto moim obowiązkiem, mówiła młoda kobieta, było pomyśleć nad sposobem osłonienia pana przed wszelkiemi następstwami... Sposób ten wynalazłam... Polega on oto na tem, że w chwili kiedy dzięki panu wejdę w posiadania majątku, jaki mi się słusznie należy, oddam mu sumę jaką sam naznaczysz, sumę od której procent równałby się pobieranej przez pana pensyi... gdybyś pan przypadkiem stracił ją z mego powodu, Widzi pan baron, że to, propozycya nie do odrzucenia i że potrzebaby mieć wielką dla mnie niechęć, aby nie zgodzić się na nią...
Raymond milczał przez chwilę.
Joanna starała się wyczytać w jego twarzy, jaką będzie odpowiedź; ale ta twarz nie zdradzała żadnego uczucia, pozostała spokojną jak zwykle.
— Pani margrabino — odezwał się nakoniec — prawdą jest, iż kobiecie młodej i pięknej, wszystko bezwzględnie wolno — i prawdą jest, że takiej kobiecie najokropniejsze rzeczy wydają się zupełnie legalnemi!... — Pani margrabina traktuje ze mną tak, jakby traktowała z samym Raymondem, gdyby był tutaj przypadkiem.
Joanna chciała zaprzeczyć.
— O! niech pani mówi co chce, nie potrafi pani jednakże osłodzić gorzkiej pigułki. Popełniła pani czyn, doskonale określony w naszym kodeksie kryminalnym. Czyn ten nazywa się usiłowaniem przekupienia urzędnika... To przestępstwo pani margrabino, to bardzo ważne przestępstwo...
Joanna spojrzała na Raymonda i oniemiała z podziwu.
Zaczynała nie pojmować dziwnej osobistości, przy której stole siedziała... — zaczynała powątpiewać, czy naprawdę ma do czynienia z tym nieujętym bandytą, o którym mówił jej Raul.
— W sytuacyj, w jakiej pani mnie widzisz — ciągnął dalej naczelnik policyi — mam do wyboru dwie rzeczy, albo rozgniewać się za zniewagę wyrządzomą i mojej osobie i mojemu stanowisku, albo nie przywiązywać do tego com posłyszał żadnej wagi, z racyi, że się nie zważa na nierozważne gadaniny dziecka...
„Wybieram naturalnie to ostatnie, tembardziej żem jest najmocniej przekonanym, iż obraziła mnie pani nieumyślnie...
„Powiedz pani, że tak jest, że żałujesz tego, a ja z zapałem ucałuję prześliczne jej rączki.
Joanna ździwiona coraz bardziej, podała rękę baronowi, który jak się zdawało, nie mógł ust oderwać od niej.
Potem wstał od stołu, wziął czerwony portfel, na co margrabina patrzyła zrozpaczonym wzrokiem, włożył go do szuflady i zamknął starannie — a potem znowu przystąpił do okna i rozpalone czoło przyłożył do zimnej szyby, ani się spodziewając, iż na wprost niego dwaj ludzie ukryci w gęstwinie liści, śledzili każde jego poruszenie.
Usiadł z powrotem przy stole, wypił duszkiem szklankę mrożonego szampana i odezwał się głosem zmienionym:
— Teraz prześliczna margrabino, porozmawiajmy jeszcze trochę...
Joanna poruszyła się zdziwiona.
— Cóż nam pozostaje do mówienia?... — spytała, — skoro pan odrzucasz prośby moje i przyjmujesz moją ofiarę jakby największą zniewagę?...
— Kochana pani, — odpowiedział Raymond z uśmiechem, — przy największem nieporozumieniu, dochodzi się najprędzej do zgody...
Margrabina żywo podniosła głowę.
— Czy i my jesteśmy w tem położeniu?... — wykrzyknęła.
— Może...
— Jest sposób wydobycia od pana testamentu?...
— Może... — powtórzył tajemniczo Raymond.
— No, więc cóż potrzeba uczynić, aby osiągnąć ten rezultat pożądany?... Musisz mi pan koniecznie to powiedzieć, bo sama tego z pewnością nie zgadnę...
— Wszystko zależy od pani margrabiny.
— Jakto?...
— Odrzuciłem pani propozycyę, to prawda... ale teraz muszę się dowiedzieć, czy pani zgodzi się na moję?...
— Masz mi pan uczynić propozycyę?...
— Tak.
— No to bądź pan pewnym, że wszystko przyjmuję z góry... czemużeś pan wcześniej nic nie mówił?...
— Przez litość margrabino, — przerwał Raymond, — nie zobowiązuj się zawcześnie... bo może cofniesz się właśnie natychmiast...
— Idzie więc o coś okropnego?...
— Okropnego nie, ale dziwnego... niespodziewanego...
— I to pana powstrzymuje?... A tymczasem czy pan wie, że przy takim charakterze jak mój, wszystko co szczególne, niespodziewane, wywiera na mnie urok potężny...
— Dziękuję ci margrabino, — rzekł Raymond z uśmiechem, — dodajesz mi pani odwagi...
— Tylko przez litość mów baronie co prędzej, bo umieram z niecierpliwości!...
— Będę mówił, naprzód jednak musisz mi pani dać jednę obietnicę...
— Jaką?...
— Że się pani nie obrazisz bez względu na to, co bądź powiem, bo gdy zerwę swoję maskę, pani maska spaść musi także.
Joanna uśmiechnęła się z przymusem.
— Nie rozumiem pana, — odpowiedziała, — nie wiem o jakich maskach pan mówisz, ale przyrzekam że wysłucham pana spokojnie i z wielką uwagą...
Raymond powstał i złożył ukłon głęboki.
— Korzystam pani margrabino z danego mi przyrzeczenia... i w kilku słowach dam pani wyjaśnienie... Baron de Saint-Erme, naczelnik wydziału prefektury policyi, nie istniał jako żywo nigdy...
Joanna ani drgnęła.
Raymond ciągnął dalej.
— Ja jestem tym człowiekiem, do którego zgłosił się hrabia Raul de Credencé przysłany przez panią, ja jestem widmem, którego policya, poszukuje bezustannie, ale pochwycić nie może... Ja posiadam sto fizyognómij i sto nazwisk... z których pani znasz jedno tylko: Raymond...
Wymawiając te słowa, gospodarz studyował wyraz twarzy pani Castella, spodziewał się wywołać zdziwienie i oburzenie a margrabina tymczasem pozostała zupełnie spokojną, żadna zmarszczka nie wystąpiła na białe jej jak z kości słoniowej czoło.
Chwilowe milczenie nastało po ostatnich słowach.
Przerwała je pierwsza margrabina.
— Panie baronie, — rzekła — pozwól mi się tak nazywać, bo mi to daleko dogodniej, jeżeli jesteś wielkim aktorem tegoczesnym, co z pewnością trzeba ci przyznać, — ja również jestem nie najgorszą komedyantką...
„Odegrałeś pan swoję rolę wybornie, ale i ja nie gorzej wywiązałam się ze swojej!...
„„Wszystko coś mi pan powiedział, bardzo dobrze wiedziałam.
Prometeusz paryzki zadrżał mimowoli,
— Pani wiedziałaś, że ja nie byłem baronem de Sąint-Erme?
— Wiedziałam.
— Wiedziałaś pani, że jestem Raymundem?
— Wiedziałam.
Raymond tupnął nogą.
— Któż mnie więc zdradził?... wykrzyknął ze złością.
— Nikt albo raczej sam się pan zdradziłeś...
— Ja? — powtórzył Raymond.
— Nikt a nikt inny.
— Jakim sposobem?
— Dokładnością swojego ubrania i zachowaniem się swojem... Wczoraj przez cały czas pańskiej bytności u mnie, nie przyszło mi do głowy żadne podejrzenie, żadna wątpliwość!... ale po pańskiem odejściu, zaczęłam się zastanawiać, rozbierać z każdej strony położenie, i doszłam do pewności, że naczelnik wydziału policyi, uzbrojony przeciwko mnie potępującemi dowodami jakie miał w rękach; byłby mnie poprostu kazał przyaresztować, a nie przychodziłby do mnie, ażeby mi zadawać pytania z taką wzruszającą galanteryą...
Tak więc gość mój był fałszywym baronem, urojonym naczelnikiem wydziału...
Pozostawało mi się dowiedzieć kim pan byłeś rzeczywiście?... Nie przedstawiało to wielkich trudności.
Jeden tylko człowiek w całym Paryżu, — mówił mi pan de Credencé — posiada talent najdokładniejszego naśladowania natury...
Tym człowiekiem pan jesteś.
„Powiedziałam sobie od razu, żem przyjmowała Raymonda.
„Widzisz panie baronie, żem się nie omyliła...”
∗
∗ ∗ |
Podczas kiedy to mówiła Joanna, czoło Raymonda wypogodziło się zupełnie.
— Pani margrabino — wykrzyknął z szaloną prawie radością — składam przed panią sztandar i pochylam czoło... — pani mnie doprawdy przewyższasz!
— Pani wiedziałaś, że ja jestem Raymondem i zaufałaś mi pani!... — Przyszłaś nie wahając się do kniei rozbójnika!... To pięknie... — to wspaniale!.. Podziwiam wielkość pani i mam pewność, że teraz zrozumiemy się i zgodzimy doskonale, bo jesteśmy ludźmi jednej rasy i jednej wartości...
— Eh! panie baronie — odpowiedziała ze śmiechem Joanna — gotowa jestem zawrzeć z panem przymierze przyjaźni, abyśmy tylko raz już doszli do końca z temi dwoma milionami...
— Jeżeli dojdziemy do porozumienia — odpowiedział Raymond — dwa te miliony wydadzą się pani tem czem są, to jest nędzną bardzo sumką...
— Czy pan masz coś lepszego dla mnie?... — zawołała młoda kobieta.
— Z pewnością!...
— Cóż mi pan chcesz ofiarować?
— Królestwo...
— Joanna skrzywiła się niezadowolona.
— Królestwo?... — szepnęła szyderczo — to, to pan trzymasz do mojej dyspozycyj baronie?
— Tak pani margrabino.
— W krainie marzeń zapewne?
— Nie pani, w samym Paryżu...
— Więc królowanie na scenie teatralnej?
— Królowanie prawdziwe, ogromne bogactwa i panowanie wszechwładne...
Młoda kobieta skinęła znacząco głową.
— Pani mnie uważasz za waryata — nie dziwię się temu... — pani źle o mnie sądzi, bo mnie pani nie rozumie, wytłomaczę się jednak w kilku słowach...
— Cóż mi pan chcesz powiedzieć?
— Będę niestety zmuszony prawić o sobie dłużej, niżelibym tego pragnął...
— Nic nie szkodzi...
— Pozwala mi pani mówić o mojej nędznej istocie?...
— Wszystko co się tyczy pana barona, bardzo mnie interesuje... Jedno tylko pytanie... czy to co mi pan powiesz, daleko nas odprowadzi od moich dwóch milionów?...
— Jak one pani leżą na sercu!...
— Nieskończenie!... — odpowiedziała młoda kobieta.
— Postaram się aby wynaleźć drogę o ile można najkrótszą...
— To wszystko co chciałam wiedzieć... Teraz mów baronie, słucham cię z największą uwagą.
Raymond skłonił się nizko.
— Pan de Credencé opowiedział pani o mnie z największemi szczegółami.
„Powiedział pani że jestem bandytą i nic prawdziwszego nie mógł powiedzieć, tylko, że nie jestem bynajmniej bandytą zwyczajnym.
„Nie wstydzę się wcale mojego rzemiosła. Doprowadziłem go aż do artyzmu — poświęcam mu wszystkie moje zdolności, całą inteligencyę moję i oddaję mu się z całem zamiłowaniem, dla tego właśnie, że przedstawia różne niebezpieczeństwa.
„Dzisiaj zajmuję się poszukiwaniem złota, nie z potrzeby, ale dla własnej satysfakcyi i ambicyi.
„Pytała mnie pani przed chwilą, czy baron de Saint-Erme jest bogatym?...
Odpowiedziałem że nie — bo mi się podobało go przedstawić za biedaka.
„Ale tak nie jest — ja istotnie jestem bogatym, posiadam już ogromny majątek, i wskutek nowej operacyj jaką prowadzę, powiększę go do rozmiarów potwornych prawie.
„Za kilka tygodni, bogactwo moje wyrówna skarbowi Banku francuzkiego, bo... zajmuję się podrabianiem biletów tysiąc i pięćtysięcy frankowych i puszczę je wykończone z taką dokładnością, że ani dyrektor, ani kontrolerzy i kasyerzy bankowi, nie poznają się na nich.
„Pani ciekawą jest zapewne, dla czego opowiadam to wszystko, ale to się wkrótce pokaże...
„Skoro pan Raul de Credencé przyszedł do mnie z testamentem i listem zgasłego margrabiego Castella, miałem zamiar postąpić tak, jak każdyby postąpił na mojem miejscu, to jest zażądać za przeróbkę jakich stu albo dwustu tysięcy franków.
„Na szczęście namyśliłem się, albo raczej miałem dobre przeczucie, żeby się z panią zobaczyć i wprost z panią traktować.
„Pan de Credencé więc zaanonsował pani wizytę Raymonda, a przedstawił się pani baron de Saint-Erme, którego pani przyjąć raczyłaś.
„Tutaj pani margrabino, spowiedź moja staje się bardzo trudną, bo muszę użyć języka, z którym nie jestem obyty... i może źle wyrażę moje myśli...
„Zaledwie panią ujrzałem, doznałem uczucia, jakiego nie doświadczałem nigdy, zostałem jakby rażony piorunem...
„Oczy pani wznieciły we mnie pożar...
„Serce, o którem nie wiedziałem że je posiadam, zabiło gwałtownie w mojej piersi...
„Jednem słowem — zakochałem się w pani!...
Raymond umilkł, bo zdawało mu się, że na ustach Joanny zobaczył uśmiech szyderczy.
— Wydaję się pani śmiesznym, nieprawdaż pani margrabino?... — zapytał z goryczą.
— Śmiesznym?... — odpowiedziała młoda kobieta... Wcale nie!... lubo trudno mi brać na seryo zaimprowizowane oświadczyny, których się wcale nie spodziewałam — przyznaję...
— Przysięgam pani, że mówię szczerą prawdę... ale nie obawiaj się pani, użyję argumentów daleko pewniejszych od tych marnych słów miłosnych. Tylko racz mnie pani wysłuchać z pobłażaniem.
Mówiłem pani przed chwilą, że jestem na drodze zalania Paryża, Fracyi a nawet Europy całej, powodzią biletów bankowych, które powrócą do mnie niewyczerpanym strumieniem złota...
Zobaczywszy panią, przyszła mi cudowna myśl do głowy.
Powiedziałem sobie, że ażeby uchronić od wszelkiego niebezpieczeństwa te sumy olbrzymie, potrzeba przeprowadzać je przez ręce kobiety takiej jak pani, kobiety dla której stworzę pozycyę tak wysoką, iż nie dosięgnie jej żadne a żadne podejrzenie.
Pani właśnie posiadasz wszelkie potrzebne ku temu przymioty...
Jesteś nadzwyczajnie piękną, jesteś wdową, a zatem jesteś kobietą mogącą zupełnie dowolnie rozporządzać swoją osobą.
Nadto posiadać pani będziesz majątek znaczny, niezależny, bo zaraz uczynię panią prawną spadkobierczynią majątku po margrabim Castella...
Nic nam nie przeszkodzi, rozpuścić zręcznie po świecie, że majątek ten wynosi trzy, albo cztery i pięć razy więcej... niż jest w rzeczywistości...
Za miesiąc bądź pani pewną, utrzymywać będą wszyscy, żeś jest bogatszą od Rotszylda.
Ja się zajmę nabyciem książęcego dla pani pałacu i urządzeniem takowegoż przepychem odpowiednim.
Zaczynasz zapewne domyślać się margrabino o jakiem ci królestwie wspomniałem?...
To królowanie nad Paryżem, królowanie przepychem i bogactwem...
Wielkie miasto opanowane przez ciebie, składałoby ci nieskończone hołdy... — Wszystkich bezwzględnie ujrzałabyś u nóg swoich!...
„Oto jaką by była twoja rola margrabino... Nie wiem czy możnaby znaleźć coś piękniejszego pod słońcem?...
„A teraz zajmę się sobą...
„Nie lubiłem nigdy wrzawy i mam coś z natury ptaków nocnych, których światło oślepia...
„Żyłbym sobie obok ciebie, w twoim pałacu i pod osłoną twoją...
„Nie będę już Raymondem ani baronem de Saint-Erme — ale zostanę cichą, potulną a niezmiernie uczciwą człowieczyną, przybyły z prowincyi — i z wielką wiernością i sumiennością pełnić będę obowiązki intendenta pani margrabiny.
„Złoto zapełniać będzie nasze piwnice... — miliony będą się powiększać.. — drogie kamienie z Kalifornii i Indyj napływać będą do nas i... pewnego pięknego poranku, gdy nam przyjdzie taka fantazya, kupimy sobie połowę Paryża.
„Dla tego mówię „my” pani margrabino, albo raczej kochana pani Joanno, bo pomiędzy nami, wszystko byłoby wspólnem, każda cząstka tych bogactw, należałaby tak dobrze do mnie jak i do ciebie, a ja nadto byłbym zależnym od ciebie, bo dałabyś mi więcej niż te wszystkie skarby... „dałabyś mi swoję miłość...”
∗
∗ ∗ |
Raymond umilkł.
Wymawiając ostatnie słowa wpadł w taki zapał, jakby deklamował jakąś najpiękniejszą poezyę...
Po chwili odezwał się znowu, ale daleko już spokojniej:
— Znasz pani teraz moje pragnienia, ambicye i nadzieje — odpowiedz więc, nie powoduj się dumą fałszywą... — Tylko nie wmawiaj w siebie, że ja, margrabina Castella, nie mogę należeć do Raymonda, bo Raymond jest bandytą!...
„Nie wmawiaj w siebie tego pani margrabino, ale raczej powiedz sobie: nie czułam się poniżoną, kochając Raula de Credencé, a jednakże Raul był złodziejem!... lepszy bandyta od złodzieja...
— Czy mam prawo odmówić panu?... — zapytała margrabina po chwilowym namyśle.
— Masz pani prawo...
— Jeżeli zaś skorzystam z tego prawa, to co się stanie?
— Zniszczę testament i zostanie pani walka z biedą, której tak się obawiasz szalenie.
— Gdy przyjmę?... — spytała znowu Joanna.
Oczy Raymonda zabłysły radością:
— Jeżeli pani zgodzi się na moją prośbę — zabierzesz pani testament, podniesiesz swoje dwa miliony i czekać będziesz na coś lepszego... — A zapewniam panią, że nie będziesz czekać długo...
— Zgadzam się zatem, — ale proszę oddaj mi pan zaraz testament...
Raymond uśmiechnął się z wyrazem, któregoby mu Mefistofeles na pewno pozazdrościł.
Wybacz pani moję niewiarę... ale nie śmiem wierzyć w moje szczęście... — Będziesz pani miała ze mnie pokornego niewolnika, ale wtedy dopiero, gdy dasz mi dowód dobrych swoich chęci...
— Dowód na to, że przystaję? — powtórzyła Joanna.
— Potrzebuję dwóch dowodów... — odpowiedział Raymond.
— Jakich?
— Najprzód napiszesz mi pani parę wyrazów, które mogą się stać w mojem ręku bronią przeciwko pani, w razie gdybyś przestała być moją wspólniczką...
— Obawiasz się pan, żebym go nie zdradziła?
— Nie, nie obawiam się, ale jestem tego zdania, że ostrożność jest matką bezpieczeństwa!...
— Cóż trzeba będzie napisać?...
— Mniej więcej to:
„Oświadczam, że testament, dzięki któremu weszłam w posiadanie majątku po mężu moim nieboszczyku margrabim Castella, jest aktem fałszywym, sporządzonym na moje żądanie i w miejsce testamentu rzetelnego, w którym mnie wydziedziczono...
Joanna zerwała się z krzesła gwałtownie.
— I pan miałeś nadzieję, że ja podobny cyrograf podpiszę?... — zawołała.
— Dla czegóżby nie?...
— Bo byłoby to podpisanie wyroku śmierci na siebie!...
— Cóż znowu?... — Pani wiesz doskonale, że nie zrobię żadnego z tego użytku...
— W takim razie po cóż stawiasz mi pan podobne żądanie?...
— Czy nie wiadomo pani po co się używają pancerze?... — To także broń obronna, jak każda inna... — Powierzyłem pani swoję tajemnicę... — chcę ją mieć dokładnie zabezpieczoną!... — Trzy wiersze opatrzone podpisem pani, zasłaniają mnie od wszelkich nieprzyjemności, od ewentualnej zdrady niewinnej zresztą, od tej tak zwanej niedyskrecyi kobiecej!... — Byłbym wierutnym głupcem, musi pani przyznać to sama, gdybym sobie nie zawarował spokoju.
Joanna wsparła czoło na ręku i przez chwilę medytowała głęboko.
Raymond przypatrywał jej się z uśmiechem.
Młoda kobieta podniosła głowę.
Silne postanowienie malowało się w jej pałających oczach.
— Panie baronie — rzekła — ja bardziej panu ufam, aniżeli pan mnie...
— Co pani chce przez to powiedzieć?...
— Żądasz pan zabójczej przeciw ko mnie broni, ja jednak zgadzam się dać ją panu, bo jestem najzupełniej przekonaną, iż jej pan nie nadużyjesz...
— Więc pani podpisze tę deklaracyę? — zapytał Raymond.
— Podpiszę wszystko, co się pana tylko podoba. — Czy panu potrzeba jeszcze co więcej?...
— Jesteś pani prześliczną!...
— O! wiem o tem!... — szepnęła Joanna, poruszając główkę z wyzywającą kokieteryą.
Twarz Prometeusza paryzkiego jaśniała radością.
— Więc zgodziliśmy się zapytała?...
— Najzupełniej co do pierwszego warunku...
— Jest zatem jeszcze i drugi?...
— Powiedziałem wszak z góry przed chwilą, że wymagam dwóch warunków...
— Czy ten drugi jest równie słodkim jak pierwszy?
— Nie jest tak ważnym dla mojego bezpieczeństwa, ale daleko jest ważniejszym dla mojego szczęścia.
— Mówisz pan zagadkowo panie baronie.
— Chciałbym, ażebyś pani sama myśl moję odgadła...
— Na to nie licz pan wcale... — odpowiedziała ze śmiechem Joanna — umysł mam strasznie tępy i rozumiem to tylko, co mi jest powiedziane całkiem jasno.
— Ponieważ pani zmusza mnie do tego — zaczął Raymond z pewnem wahaniem — wytłomaczę się jak będę mógł najlepiej.
— Proszę oto bardzo... — Kolacya skończona, za chwilę porozumiemy się zupełnie, a że już bardzo późno, radabym powrócić do siebie...
Prometeusz paryzki zaczął się śmiać, więc Joanna spojrzała ździwiona.
— Wyprowadziłaś mnie pani z ogromnego kłopotu!... — Sam nie wiedziałem jak zacząć...
— Znowu pana nie rozumiem... — szepnęła Joanna.
Raymond wyjął zegarek i odezwał się głosem drżącym trochę:
— Brakuje kilku minut do dwunastej. — Drugi mój warunek jest ten, ażebyś pani została moją na zawsze...
Joanna zaczerwieniła się.
Gestem szybszym od myśli, zasłoniła twarz rękami, ażeby ukryć gwałtowny rumieniec — a szczególniej wyraz pogardy, jakiego przezwyciężyć nie była w stanie.
— Gdyby Prometeusz paryzki uchwycił ten wyraz mej twarzy, wszystko byłoby stracone — pomyślała, a chciała wytrwać w swej roli aż do końca...
Po chwili odjęła ręce.
Twarz jej była jeszcze zarumienioną, oczy ciskały błyskawice z pod na dół spuszczonych powiek.
Raymond znalazł ją tak piękną, iż nie mógł oczu od niej oderwać.
Chciał coś mówić, ale stracił pewność siebie.
Joanna pierwsza przerwała milczenie.
— Będziesz pan mną pogardzał, jeżeli zostanę twoją dla tego tylko, aby okupić ten nieszczęśliwy testament.
— Pogardzać panią?... — wykrzyknął Prometeusz paryzki. — O!... Joanno, co też pani mówisz!... Czyż się pogardza tą, którą się kocha?...
Młoda kobieta bywała często na przedstawieniach melodramatów i sięgnęła po jaką stosowną odpowiedź.
— Muszę się — rzekła — zgodzić ze swojem przeznaczeniem!... O! Raymondzie, Raymondzie, dziwnym jesteś człowiekiem!... oprzeć się twojej dyabelskiej sile nie sposób.
Raymond zapomniał o poważnej swojej roli, o swoich złotych okularach i białym krawacie. Padł na kolana przed margrabiną, chwycił jej rączki i okrywał pocałunkami, wymawiając czułe bez żadnego związku wyrazy.
Pani Castella przerwała mu mówiąc:
— A te trzy wiersze, co mnie oddają w moc pańską a mój podpis?... zapomniałeś pan o nim?...
U takiego osobnika jak Raymond, interesa stały zawsze na pierwszem miejscu.
Podniósł się wtej chwili.
— Masz racyę kochana pani Joanno... — Zakończmy jak najprędzej z temi drobiazgami!... Zaraz daję co potrzeba do pisania.
Podszedł do małego biureczka, w którym schowany był czerwony portfel i zaczął otwierać szufladkę.
Joanna skoro się tylko odwrócił, wyjęła z kieszeni maleńki flakonik, przysłany jej przez pana de Credencé w pudełku do biżuteryj...
Odetkała koreczek i wylała wszystko co zawierał na stół, w miejsce gdzie siedział Raymond.
Silny zapach rozszedł się po salonie.
— Co to jest? — zapytał rozbójnik co to tak pachnie?
— To, to — odpowiedziała młoda kobieta, pokazując flakonik i wylewając niby parę kropel na chustkę od nosa.
— Czyż byłabyś pani cierpiącą? — wykrzyknął pełen obawy Raymond.
— E... to nic... — to niedyspozycya nerwowa, jaka mi się często przytrafia... ale to zaraz przejdzie, przyzwyczajoną jestem do podobnych ataków, i wiem jak sobie radzić... — O jednę tylko rzecz proszę pana, nie zważaj pan wcale na mnie przez chwilę...
— Może pani powietrza brakuje?... może okno otworzyć?...
Joanna dała znak przeczący, oparła się o kanapę i silnie przyciskała chusteczkę do nosa...
Raymond usiadł na tem samem co poprzednio miejscu, postawił elegancki kałamarzyk, położył parę ćwiartek papieru i pióro w złotej obsadzce.
Poczuł silniejszy zapach perfum, ale nie zwracał na to uwagi, sądząc, iż to pachnie tak z batystowej chusteczki Joanny.
— Jakże się czujesz? — zapytał czule po chwili.
Ale pani Castella wstrząsnęła główką nie odejmując chusteczki i nic nie odpowiedziała.
Raymond oparł się o stół łokciami, i z oczami utkwionemi w młodą kobietę, czekał, aż przyjdzie zupełnie do siebie i będzie w stanie mu odpowiedzieć,
Upłynęło parę minut na tem oczekiwaniu, aż naraz Raymond poczuł, że doznaje jakiegoś uczucia, z którego nie umiał zdać sobie sprawy.
Przesunął ręką po czole, zaczął oddychać ciężko, jakby mu tchu w piersiach zbrakło, chciał więc wstać z krzesła i uniósł się trochę, ale siły go opuściły i upadł z powrotem na siedzenie.
Potem zaraz poczuł się lepiej trochę, więc się uspokoił zupełnie.
Pochmurna twarz przybrała wyraz wesoły, na usta wystąpił uśmiech głupowaty.
Zaczął mrugać coraz prędzej oczami, nareszcie przewrócił je zupełnie.
Przez kilka chwil głowa pochylała mu się to na jedno, to na drugie ramię, nakoniec przechylił ją na prawo...
Oddech ustał — najmniejsze drgnie, nie poruszało członków, i... Prometeusz paryzki wydawał się teraz ni śpiącym, ni trupem, figurą jakby woskową... wystrojoną w biały krawat i garnitur czarny.
Tryumfująca radość zabłysła w oczach Joanny, z rodzajem szyderczego politowania patrzyła teraz na tę metamorfozę Raymonda...
Podniosła się żywo i przeszła w najodleglejszy kąt salonu, gdzie atmosfera nie była tak przepełnioną rozlanym płynem...
Zaczęła się znowu przypatrywać Raymondowi i szepnęła pod ukoronkowaną batystową chusteczką, która przysłaniała koralowe je usteczka:
— Raul się nie mylił!... — chloroform poskutkował nadspodziewanie...
Te słowa wyjaśniają dostatecznie, co za płyn zawierał się w maleńkim flakoniku, przysłanym Joannie przez hrabiego de Credencé...
Teraz ani żaden hałas, ani huk armat, ani nawet skalpel chirurga nie byłby wyrwał Raymonda ze stanu znieczulenia, w jakim miał pozostawać godzinę czasu.
Joanna poczekała parę minut, ażeby pan baron zasnął mocniej jeszcze, że jednak sama, pomimo całej ostrożności, zaczęła uczuwać zawrót, symptomat poprzedzający omdlenie, że w uszach zaczęło jej szumieć, a przed oczami zaczęły jej krążyć czarne płatki — otworzyła czemprędzej okno i wychyliwszy się z niego, odetchnęła całą piersią świeżem nocnem powietrzem, przepełnionem wonią kwiatów...
Zaraz się uczuła też lepiej...
— Jestem ocaloną!... — rzekła — i najważniejsze zadanie spełnione... Teraz muszę dokończyć działa!...
Odwróciła się i miała oddalić od okna, gdy posłyszawszy nagły szelest, zadrżała od stóp do głów.
Krew ścięła jej się w żyłach.
Szmer ten, zdawał się pochodzić nie z dołu ale z góry, a podobnym był do gwizdnięcia, służącego za sygnał umówionego porozumienia...
— Że prędko się cieszyłam — pomyślała przerażona Joanna. — Rayjmond kłamał przedemną, mówiąc, że byliśmy zupełnie sami!... — jego spólnicy pilnowali nas! Teraz mnie widzą... otaczają... jestem zgubiona...
Pomimo całej mocy charakteru, młoda kobieta nie była w stanie zapanować nad ogarniającym ją przestrachem.
Zapominając o wszystkiem, starałaby się była zapewne uciekać, gdy usłyszała znowu cicho bardzo wymówione imię swoje.
Głos ten wydawał jej się znajomym.
Przystanęła cała drżąca i nadstawiła ucha z gorączkową uwagą.
Głos zdający się pochodzić z nieba odezwał się znowu, ale już wyraźniej daleko:
— Joanno, jestem.
Nie ma wątpliwości.. — to jej przyjaciel... to jej obrońca... to pan de Credencé się odzywał...
Pewność, że hrabia czuwa, usuwała wszelkie obawy niebezpieczeństwa.
Nadzieja wstąpiła jej w serce...
O mało nie krzyknęła z radości, ale powstrzymała okrzyk na ustach odważyła się tylko szepnąć po cichutku.
— Noc taka ciemna na dworze... słyszę cię, ale nie mogę zobaczyć... gdzie jesteś?...
— Tutaj... — odpowiedział hrabia.
— Ale gdzie?... — głos dochodzi mnie z góry... — czy z nieba zstępujesz?
W odpowiedzi na to zapytanie, naprzeciwko okna w którym stała Joanna, ukazało się słabe światełko zapalonej zapałki, przy którem Joanna poznała sylwetkę Raula i bladą twarz Larifla.
Zapałka zgasła, wszystko pozostało na nowo w ciemności.
— Co mam robić? — zapytała Joanna, skoro znikło chwilowe zjawisko.
— Czekać — odpowiedział Raul.
— Przyjdziesz tu do mnie?
— Tak.
— Kiedy?
— W tej chwili.
Pan de Credencé zaczął zbierać się rzeczywiście do opuszczenia swojego wysokiego, ale nie zbyt wygodnego stanowiska, na którem znajdował się od godziny.
— Trzymaj dobrze sznur... — odezwał się do Larifla, ja schodzę...
— Nie obawiaj się!... — sznur mocny, może utrzymać siedemnastu takich jak ty — odpowiedział młody bandyta... — Chcę ci się tylko zapytać: — czy i ja mogę zejść za tobą — przyczem uprzedzam, że już czas na to wielki, bo czuję kurcze w nogach a grzbietu nie mogę wyprostować...
— Możesz zejść — tembardziej, że będziesz mi potrzebny w tej chwili...
— Więc i sznur potrzeba odwiązać? — zapytał blady chłopak.
— Koniecznie... — bo będzie nam także potrzebny.
— Dobrze.
Pan de Credencé, albo raczej Regulus, pomimo ciemności i braku znajomości gimnastyki, znalazł się niebawem w towarzystwie Radis-noir’a i jego towarzyszy, stojących nieruchomo na straży.
— A cóż — kumie?... — zapytał Tape à l’oeil — czy zabierzemy się do roboty? — bo to wcale nie wesoło tak łazić tam i z powrotem około muru, i drżyć, nogi czort wie po co; lepiej by już było zabrać się do rozwalenia tej budy...
— Oceniam wasz zapał... — odpowiedział z uśmiechem Raul — ale zachowajcie go na inny raz...
— Dla czego?...
— Bo prawdopodobnie tej nocy cała wasza robota skończy się na tem, że otrzymacie drugą połowę zarobku!...
Za pięć minut wszystko będzie skończone i już nie będziecie mi potrzebni...
Podczas kiedy Raul rozmawiał z towarzyszami, Larifla odwiązywał sznur przymocowany do grubej gałęzi, a potem zesunął się z lipy ze zręcznością trudną do wiary.
Przybliżył się do Raula.
— Cóż teraz będziemy robić przyjacielu Regulusie?... — zapytał.
— Odpowiem ci natychmiast, — odparł kochanek Joanny.
— Jak ci się podoba!... — burknął młody bandyta. — Mnie wcale nie pilno, jestem jak ów fiakr wynajęty na godziny... Czekam dopóki mi tylko każą...
Pan de Credencé postąpił pod otwarte okno i przyłożywszy obie ręce do ust zapytał:
— Nie wiesz Joanno, czy dom jest pusty zupełnie?...
— Tak się przynajmniej zdaje... — odpowiedziała margrabina.
— Czy możesz nas tam wpuścić?... zapytał znowu Raul.
— Nie wiem, ale zobaczę...
Pani Castella odeszła od okna i probowała otworzyć kolejno wszystkie drzwi salonu.
Mieszkanie Prometeusza paryzkiego posiadało widocznie maszyneryę teatralną.
Wszędzie były ukryte sprężyny, z któremi trzeba było umieć się obejść.
Wszystkie troje drzwi nie dały się otworzyć.
Młoda kobieta powróciła do okna.
— Niepodobna wpuścić was, — zawołała, — jestem uwięzioną w tym salonie... Liczę na was, że mnie oswobodzicie...
— Nie obawiaj się o to, będziesz wolną za parę minut... — odpowiedział Raul.
— Coś zrobił ze sznurem?... — zapytał zwracając się do Larifli.
— Oto jest.
— Potrafisz go tak użyć, ażeby się dostać na pierwsze piętro?...
— Nic łatwiejszego mój aniele, trzeba tylko, aby ta pani zechciała zaczepić hak o futrynę okna.
— Podejmie się tego z pewnością.
— No, to pójdzie wszystko jak po mydle.
Raul objaśnił Joannę co ma zrobić, Larifla rzucił sznur, którego koniec wpadł do salonu i który pani Castella jak tylko mogła najlepiej zaczepiła za hak przy oknie.
— Czy mam wleźć?... — spytał Larifla.
— Tak jest.
— Co zrobić jak się dostanę na górę?...
— Wyprobuj czy sznur jest dość mocno zaczepiony, aby wytrzymał i mój ciężar i zaczekaj...
— Aha!... — zauważył młody bandyta, — poprobujesz wdrapać się na własne rezyko?...
— Koniecznie...
— Nie poradzisz sobie nigdy...
— Grubo się mylisz przyjacielu... Umiem ja zrobić wszystko co zechcę i zaraz cię o tem przekonam...
— Wiem żeś jest silny jak królik... ale... nie przyjdzie ci to z łatwością.
— No dosyć już paplaniny!... — zawołał Raul zniecierpliwiony.
Larifla uchwycił sznur, podrzucił się silnie i za sekundę był już przy oknie.
— Oto jak się jeździ!... — mruknął stając we framudze.
Spojrzał na Joannę, uchylił zatłuszczonej czapki i odezwał się z galanteryą:
— A to ci się nazywa piękna kobieta!... Daję słowo, że może pani powinszować sobie takiej fizyonomii... Z daleka wyglądała pani bardzo efektownie, ale z blizka... palce lizać... słowo honoru!... Co za szyk!... co za szyk!... prawdziwie oślepiające słońce!... Ofiarowałbym pani z chęcią moje serce...
Pomimo całej grozy położenia Joanna nie mogła się powstrzymać od uśmiechu na ten okrzyk uwielbienia.
Czas jednak naglił i Larifla musiał dać pokój komplimentom.
Przymocował sznur mocniej i odezwał się do pana de Credencé:
— Wszystko przygotowane jak należy, możesz się drapać jeżeli ci tak serce dyktuje...
Pan de Credencé nie dał sobie powtarzać tego — a że był odważny i silny, udało mu się daleko lepiej aniżeli można się było spodziewać.
— Ah!... mój przyjacielu... — szepnęła Joanna odciągając Raula w róg salonu, — więc to ty naprawdę!... więc nie opuściłeś mnie?...
— Czy mogłaś myśleć coś podobnego?... — zapytał hrabia.
— Wcale nie, ale obawiałam się, czy Raymond się nie domyślił i czy ci nie przeszkodził?
— Byłem zabezpieczony dokładnie, z takim nieprzyjacielem jak Raymond, wojuje się stosowną bronią.
— Zdawało mi się przynajmniej żeś nie jechał za mną.
— Masz rację, bo jechałem przed tobą... Ale o tem potem... zdam ci później historyę z dnia całego. A teraz pospieszajmy, żeby się Raymond nie obudził.
— Najzupełniejsza racya.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa, stan omdlenia Raymonda powinien potrwać dobrą najmniej godziną, ale są wypadki, że uśpieni budzą się i prędzej znacznie... Nie narażajmy się i zabierajmy testament.
— Wiem gdzie jest — zawołała żywo Joanna.
— O!... i ja wiem także...
Młoda kobieta spojrzała zdziwiona.
— Zkąd?.. — zapytała.
— Widziałem wszystko na własne moje oczy... Od godziny siedziałem na drzewie na wprost tego okna... Widziałem wszystko co się tu działo... Nie słyszałem wprawdzie nic, ale po wyrazie fizyonomij, domyślałem się coście ze sobą mówili.
— W takim razie nie mam ci nic do powiedzenia?
— Zupełnie nic, ja tylko muszę ci zrobić jednę uwagę...
— Jaką?...
— Przy tym młodym, który jest ze mną, przy tamtych co czekają na dole, nie nazywaj mnie Raulem tylko Regulusem... bo nie chcę ażeby się domyślali, iż nie jestem tym, za którego im się podałem.
— A teraz do rzeczy... najpierw odejmę breloki Raymondowi, ażeby znaleść kluczyk od szuflady — a więc i od portfelu.
Postąpił ku stołowi, ale Joanna go zatrzymała.
— Ostrożnie! — rzekła.
— Z czem?
— Z wpływami chloroformu...
— Słuszna uwaga — mruknął hrabia i przyłożył chustkę do nosa.
W chwili kiedy przechodził obok Larifla, tenże szepnął mu do ucha:
— Skoro skończyłeś rozmowę z piękną panią — czy mogę cię o coś zapytać?
— Proszę bardzo.
Młody bandyta spojrzał do koła, i rozjaśnione oczy zatrzymał na srebrach stołowych.
— Tłusto tutaj! — rzekł — a taki biedak jak ja, nie częste spotyka się z taką gratką. Ale sam nie śmiem bez twojego pozwolenia.
— Ani mi się waż co poruszyć!... — odpowiedział żywo Raul....
— Dla czego, jeżeli wolno zapytać?...
— Idzie o nasze bezpieczeństwo!... bylibyśmy zgubieni, jeżeliby gospodarz tego domu podejrzewał, że byliśmy u niego.
— Więc to jakiś straszny, niebezpieczny człowiek?...
— Przypatrz mu się... czyż go nie poznajesz?
— Widzę go po raz pierwszy w życiu.
— Mylisz się grubo.
— Jakto, więc ja go niby znam?...
— Bardzo dobrze.
Larifla potrząsnął głową.
— Jeżeli jeden z nas się myli, to nie ja z pewnością.
Raul wzruszył ramionami.
— Ten człowiek to Raymond...
— Żartujesz sobie chyba ze mnie?..
— Jakem Regulus, mówię prawdę.
Larifla dreszcze przeszły i cofnął się instynktownie.
— No to jak najprędzej ztąd uciekać.. Ile razy zetknąłem się z tym człowiekiem, zawsze mi to na złe wyszło.
— W tej chwili możesz go się tyle obawiać, co tego posągu kamiennego.
— A jeżeli się obudzi?... Taki lis musi mieć sen bardzo lekki.
— Nie obudzi się, nie bój się... jest tak jak w letargu... a kiedy przyjdzie do przytomności, już nas tu dawno nie będzie... Wyjdziemy za parę minut, powtarzam ci jednak raz jeszcze stanowczo, że nic zgoła ruszyć nie wolno, najmniejsza bowiem kradzież zdradziłaby naszę bytność i naraziła na okrutną zemstę tego potwora.
— Bądź spokojny bracie Regulusie, niech sobie kradnie kto chce, ja z pewpnścią niczego się nie dotknę.
Pan de Credencé, pewny, że zapobiegł wszelkim zachciankom ze strony towarzyszącego mu bandyty, zbliżył się do Prometeusza paryzkiego, coraz bardziej wyglądającego na statuę.
Odpiął ciężki łańcuch jego od zegarka, pośród pęku breloków odnalazł bez wszelkiej trudności mikroskopijny kluczyk stalowy i otworzył szufladkę.
Czerwony portfel uderzył najpierwszy jego oczy, wziął go więc i podszedł do okna, aby w obec Joanny zobaczyć co zawierał.
Chmara różnych papierów wypełniała trzy przegródki, dla Raula jednak i Joanny, papiery te żadnego nie przedstawiały interesu.
Oprócz papierów, było tam jeszcze kilka biletów bankowych francuzkich i belgijskich, kilka banknotów angielskich, oraz trzy czy cztery koperty bez adresu.
Raul kolejno przeglądał te koperty.
Pani Castella drżała nerwowo i bladła coraz bardziej.
Pamiętała dobrze, że mniemany baron de Saint-Erme, powiedział jej pokazując kopertę:
— Oto testament...
Ale pamiętała także dobrze, że jej wcale tego testamentu nie pokazał.
Zaczynała podejrzewać, iż łotr z niej sobie żartował, że testamentu nie ma wcale w portfelu.
Jeżeli tak jest rzeczywiście, położenie jej stanie się prawdziwie rozpaczliwem.
Raymond tego co się stało nie daruje z pewnością nigdy... Przegra zatem całą stawkę i narazi się w dodatku na zemstę potwora, nie przebierającego w środkach.
Pogrążyła się w tych smutnych rozmyślaniach, gdy naraz Raul wykrzyknął wesoło:
— Otóż go mamy!... otóż jest!...
Rzeczywiście, w ostatniej kopercie znajdował się duży arkusz złożony we czworo i zaopatrzony u dołu w podpis margrabiego Gastona Castella.
Joanna myślała na chwilę, iż jej serce pęknie z wielkiego wzruszenia i zaledwie zdołała się odezwać:
— Daj mi go mój przyjacielu... daj mi go coprędzej... niechaj go sama przeczytam... niechaj go na własne oczy zobaczę...
Hrabia uczynił zadość żądaniu.
Na pierwszy rzut oka pani Castella doznała dotkliwego rozczarowania.
Poznała pismo nieboszczyka męża, sądziła więc, że Raul wręczył jej ów dokument fatalny, który ją wydziedziczał...
Ale nie trwało to długo.
Chciwie odczytała pierwsze słowa i przekonała się zaraz, że ma w ręku akt formalny, akt naznaczający ją jedyną spadkobierczynią dwu milionów.
Raul wpatrywał się w twarz pani Castella i czytał na niej odbijające się uczucia — a gdy zobaczył że obawa ustąpiła radości zawołał:
— A cóż, czy jesteś zadowoloną Joasiu?...
— Jakże by mogło być inaczej, kiedym jest dzięki tobie ocaloną!...
— Więc testament jest takim jak sobie tego życzyłaś?
— Ależ tak... tak... mój drogi.
— Czy pismo dokładnie znaśladowane?...
— Artystycznie... trzeba to przyznać.
— Nic zatem nie przesadzałem?...
— Nic a nic zgoła — ten Raymond to prawdziwy istotnie czarodziej...
— Zręczny to ptak ani słowa!... — Ale też jak się przebudzi i zobaczy jakiegośmy mu figla wypłatali, będzie się wściekał ze złości... Z pewnością pierwszy raz mu się trafi, że nie weźmie nic za robotę...
— O nie, ja tego nie chcę!... — odezwała się Joanna.
— Więc cóż zamyślasz uczynić?
— Zamyślam go wynagrodzić...
— Jakim sposobem?
— Jak tylko wejdę w posiadanie majątku margrabiego Castella, poślę mu sto tysięcy franków w złotej monecie...
— A to na co?
— Należy mu się przecie wynagrodzenie za trudy...
— Jest on tak bogaty, że się obejdzie doskonale bez twoich pieniędzy.
— Tak, ale, że ja także będę bogatą, więc nie chcę, żeby jakiś tam bandyta miał prawo utrzymywać, żem go okradła...
— Bardzo to pięknie i bardzo szlachetnie, ale najnierozsądniej zarazem. Spodziewam się, że ci to później wytłomaczę... Tymczasem nie opóźniajmy się niepotrzebnie... czas upływa... a właściwie nie mamy tu już nic a nic do roboty...
Mówiąc to, pan de Credencé powkładał do czerwonego portfelu różne powyjmowane papiery.
Raul i Joanna mówili ze sobą po cichu i Larifla nie mógł ich słyszeć, uważał jednak wszystkie ich gesta, aż do chwili gdy oczy jego zatrzymały się na biletach bankowych:
— O! do dyabła — pomyślał — jeden taki papierek przydał by mi się bardzo... — co za dobra okazya na wyładowanie kieszeni...
„Regulus i piękna pani ani nie spojrzeli na te obrazki... chyba, że oślepli doprawdy!... Kiedy zaś zobaczył, że papiery zniknęły z powrotem w portfelu — westchnął głęboko:
— A to przyjemne, położenie patrzeć i nie módz nic ruszyć...
— Muszę zrobić pewną przyjemną niespodziankę temu szatanowi!... — pomyślał pan de Credencé. — Niechaj jak tylko oczy otworzy — dowie się, że został pokonany!...
W tym celu zamiast schować portfel do szuflad, położył go przed nim na stole, obok zegarka i breloków.
— Chodźmy teraz... — odezwał się do Joanny.
— Gorąco tego pragnę... — ale którędy wyjdziemy?
— Przez okno, kochane dziecko, bo niema innego wyjścia... Wezmę cię na plecy, trzymaj się mnie tylko mocno za szyję i spuszczę się po linie...
Larifla zaprotestował.
— To na nic!... — rzekł — z ciężarem na plecach spadniesz na pewno i jeszcze się porozbijasz — wierz mi, że to niemożebne.
— No więc jakże zrobić?...
— Zejść naprzód... — Pani wygląda na kobietkę bardzo silną i potrafi na pewno spuszczać się wolno po sznurze... Ręczę, że nawet nie podrze sobie rękawiczek. — A zresztą będziesz czuwał na dole i przytrzymasz gdyby za prędko leciała...
— Ten młody człowiek ma racyę — odezwała się Joanna! — Z pewnością sznura z rąk nie wypuszczę... nie jestem wcale tak znowu delikatną i przypominam sobie, żem w dzieciństwie robiła nieraz rzeczy trudniejsze...
— A to mi zuch kobietka!... mruknął Larifla przejęty admiracyą — ot tak się mówić powinno. Widać zaraz że była porządnie co się nazywa wychowaną... O! chętnie, słowo honoru, uczyniłbym z niej panią Larifla.
Raul przerwał ten prowadzony ze sobą monolog.
— Podejmujesz się odczepić sznur, skoro wszystko troje będziemy już na, dole?
— I jak jeszcze.
— A jakże weźmiesz się do tego?...
— Bardzo prosto... przerzucę sznur przez okno i spuszczając się będę od razu ciągnął go na dół...
— Inteligentny z ciebie chłopak — wyrzekł zadowolony Credencé, należy ci się hojna nagroda i tę ci przyrzekam...
— No to jakoś dobrze idzie!... odpowiedział Larifla — a po cichu dodał:
— Jeżeli idzie o nagrodę... mógłbym ją sam zaraz wypłacić sobie.
I spojrzał znacząco w stronę czerwonego portfelu.
— Zatem schodzimy — odezwał się Raul do Joanny...
— Dodaj mi pan odwagi swoim przykładem, panie Regulusie — odezwała się margrabina z uśmiechem.
— Schodź pan pierwszy — ja pójdę za panem..
Raul pochwycił za sznur i skoczył za okno.
Po krótkiej chwili odezwał się już z dołu.
— Na panią kolej... schodź pani bez żadnej obawy... to daleko łatwiej aniżeli się wydaje...
Larifla pochylił się za okno.
— Ej! Regulusie — uwaga! — pociągnij za sznur, żeby go lepiej wyprężyć... czem lepiej będzie wyprężony, tem łatwiej będzie schodzić...
Rada była dobrą, więc jej pan de Credencé usłuchał i Joanna odbyła awanturniczą podróż z najpomyślniejszym skutkiem. Dotarła do ziemi, istotnie, nie podarłszy sobie nawet rękawiczek.
— Wiesz co Joanno — rzekł Raul ze źle ukrywanem uwielbieniem, wiesz żeś jest bohaterką prawdziwą!...
— Ja bohaterką?... cóż znowu! — odpowiedziała margrabina z ironicznym uśmiechem — czy więzień uciekający z więzienia, jest także bohaterem?...
Pozostały na górze Larifla w obec bezwładnego Raymonda, zdawał się walczyć ogromnie ze swojemi skłonnościami.
Z jednej strony pamiętał o rozkazie Regulusa, którego nie można było lekceważyć... z drugiej bilety bankowe ukryte w pugilaresie, nęciły go ogromnie...
Walka pomiędzy posłuszeństwem a chciwością, nie trwała długo, przeważyła chciwość naturalnie...
— Podobnej okazyi bodaj, że nie będę miał drugi raz w swojem życiu, tłomaczył sobie Larifla, — to też byłbym ostatnim osłem, gdybym wyrzekł się takiej fortuny, dla przyjemności Regulusa... Raymond nie jest czarownikiem, gdy więc zapuszczę łapę do tej czerwonej torby, co się tak do mnie ponętnie uśmiecha, nie domyśli się z pewnością, że to ja tutaj byłem, nie kto inny...
Uspokoiwszy się w ten sposób, młody bandyta przyskoczył do stołu i chciał otworzyć portfel, ażeby dobyć pieniądze.
Ale ręka drżała mu jak w febrze i nie mógł żadną miarą otworzyć sprężynki zameczku.
Czując otóż, że ma czasu bardzo niewiele i że Regulus dziwić się będzie opóźnieniu, pochwycił portfel, ukrył go pod bluzą, dopadł do okna, chwycił za sznur i jak piłka elastyczna odbił się od ziemi.
Raul, Joanna i trzej bandyci, których rola ograniczyła się tej nocy na pilnowaniu ogrodu, wyszli teraz szybko małą furtką prowadzącą na ulicą i doszli do powozu, czekającego w sąsiedniej małej uliczce pod nadzorem Bec de miela.
Raul czyli inaczej Regulus, wypłacił tu towarzyszom resztę umówionej zapłaty i oprócz tego hojnie ich jeszcze wynagrodził.
— Do widzenia kochane chłopcy, — rzekł, — życzę wam dobrej zabawy!... ale radzę rozłączcie się i miejcie się na baczności... Nie zapominajcie przedewszystkiem, że gdyby Raymond powziął najmniejsze podejrzenie, iż byliśmy w jego mieszkaniu, jego zemsta z pewnością dosięgłaby każdego z nas po kolei. Jedno słowo rzucone niebacznie, mogłoby go na nasz ślad nas prowadzić.
Jaskółki poprzysięgły milczenie i rozbiegły w różne strony.
Hrabia de Credencé wsadził Joannę do starego powozu, zajął miejsce na koźle, ujął lejce i jak błyskawica przeleciał przestrzeń dzielącą bulwary od ulicy des Amandiers-Pepincourt.
Około ulicy Madelaine, zatrzymał konia i kazał wysiąść margrabinie.
— Pójdź do hotelu pieszo kochanko, — rzekł, — za dwie godziny przyjdę do ciebie, nie sądzę bowiem abyś chciała czekać do jutra z naradą co dalej czynić wypada...
— O, z pewnością że nie!... — odpowiedziała pani Castella, — będę czekać cię z niecierpliwością największą!...
∗
∗ ∗ |
Powróćmy do pałacyku Raymonda i przestąpmy znowu próg salonu, w którym się odegrała scena opisana powyżej.
Świece w kandelabrach i świecznikach ciągle się jeszcze paliły, odbijając tysiące świateł w lustrach i pięknem białem obiciu złoconem.
Świeże powietrze szeroko napływało do pokoju otwartem oknem, odór chloroformu zaczynał się ulatniać...
Raymond ciągle jeszcze pozostawał w omdleniu.
Był blady śmiertelnie... Oczy przewrócone i otwarte, nadawały mu pozór przerażający.
Możnaby wziąć go było za trupa, gdyby nie słaby ale regularny oddech, poruszający mu piersi.
Zbliżała się atoli chwila przebudzenia...
To też zapewne Raul i Joanna zaledwie zdążyli zamknąć za sobą furtkę ogrodową, gdy głębokie westchnienie wydobyło się z jego piersi.
Jednocześnie lekki odcień różowy ukazał się na złowrogo bladej twarzy...
Powieki zaczęły się szybko poruszać, tak samo jak przed uśpieniem...
Oczy przybrały wyraz naturalny, — ale jeszcze trochę błędny i bezmyślny...
Podobnym był w tej chwili do trupa, któremu prąd galwaniczny nadał na chwilę pozory życia.
Ogólne osłabienie, krócej lub dłużej trwające, następuje zwykle po użyciu chloroformu, jak i po użyciu opium.
U ludzi zdrowych i silnych, stan taki nie trwa zbyt długo.
Tak też było z Raymondem.
Jak ciepłe promienie słońca rozpędzają wapory nagromadzone przez noc w dolinach, tak samo błyski inteligencyi, rozpędzały ociężałość z jego umysłu...
Mniemany baron de Saint-Erme przesunął ręką po czole, jakby chciał rozproszyć ostatnie ciemności — a potem spojrzał do okoła i ściągnął brwi z wyrazem zdziwienia i złości...
Obudził się już teraz zupełnie — pamięć mu już powróciła!...
Raymond przypominał sobie to, co się działo, ale rzeczywistość przedstawiała mu się tak dziwną, tak nieprawdopodobną, iż przez pewną chwilę przypuszczał nawet, że to wszystko snem tylko było.
— Dla czego ja tak raptownie zasnąłem? — pytał się głośno — a jeżeli margrabina Castella przestąpiła próg tego salonu, w jaki sposób wydobyć się z niego potrafiła?...
Zadając sobie podobne pytania, Prometeusz paryzki spojrzał na dwa nakrycia, potem na otwarte okno, a potem spostrzegł na stole odczepiony łańcuch od zegarka, którego nie zabrał Lerifla.
Wątpić dłużej wobec takich dowodów, było już niepodobieństwem.
— Zrozumiał prawdę okrutną, okrzyk zgrozy wyrwał mu się z zaciśniętego gardła — i zerwał się szybko z siedzenia.
— Testament!... — zawołał.
Pochwycił breloki, pomiędzy któremi znajdował się kluczyk już nam wiadomy, i chciał poskoczyć do małego biureczka...
Ale osłabienie nie ustąpiło jeszcze zupełnie — nogi się pod nim zachwiały i odmówiły posłuszeństwa.
Prawie że na czworakach dowlókł się do szuflady, w której portfel był schowany.
Otworzył drżącą ręzą zameczek i przekonał się niebawem, Że portfelu owego nie było w szufladzie, że gdzieś zatem zniknął.
Bandyta zaśmiał się dziwnym szalonym śmiechem i upadł na najbliższy i fotel.
— Dobrześ się popisała margrabino!... — mruknął ponuro. — Pierwszy to raz w mojem życiu, spotkałem przeciwnika godnego siebie, albo raczej przeciwnika, który mnie pokonać potrafił!...
To prawdziwie zadziwiające, boć jestem zawsze jeszcze sobą, boć nie upadam jeszcze i ostatnia moja godzina wcale jeszcze nie wybiła!...
Po chwilowem milczeniu, Raymond podniósł głowę opuszczoną na piersi.
Wyraz głębokiego przygnębienia i zniechęcenia, zniknął z jego twarzy — oczy zabłysły żywo, powróciła mu cała stracona energia.
— Tak jest!... dobrześ się popisała margrabino!... — powtórzył... — ale ja się zemszczę okrutnie. Ja trzymam już zemstę tę w ręku, bom jest jak ów stary generał doświadczony na polu walki!... — Kiedy nieprzyjaciel ma mnie za zupełnie pokonanego, ja tymczasem ułożyłem już nowy plan i jestem najzupełniej pewny wygranej...
„Śmiejesz się z Raymonda pani margrabino... — śmiej się śmiej!... — ile ci się żywnie podoba!... ale pamiętaj, że ten się dobrze śmieje, kto się śmieje ostatni!...
„Myślisz, żeś ocaloną — a ty właśnie jesteś zgubioną!
— Zdaje ci się, żeś się uwolniła odemnie — a ją cię trzymam w swoich szponach, tak jak jastrząb jaskółkę, jak kot trzyma mysz!...
∗
∗ ∗ |
Uspokoiwszy się w ten sposób, Prometeusz paryzki, zaczął się zastanawiać, ażeby wytłomaczyć sobie wypadki zaszłe w tym domu przed paru godzinami...
Przypomniał sobie zasłabnięcie Joanny i dziwny zapach, jaki się rozszedł z jej flakonu, z czego doszedł do przekonania, że ten to właśnie zapach, był przyczyną letargicznego snu w jaki popadł...
Pomimo jednak wszelkich domniemań, nie mógł sobie żadną miarą wytłomaczyć, jakim sposobem wydostała się od niego margrabina.
Najpewniejszy, że działała sama jedna, i że nikt nie przyszedł jej z pomocą, Raymond wysilał napróżno umysł nad rozwiązaniem zagadki...
Z pewnością wydobyła się przez okno, ale jakim sposobem, bez drabiny, bez sznura zeszła z pierwszego piętra, nie przyprawiwszy się o śmierć lub przynajmniej o połamanie kości?...
Zdrowy rozsądek oburzał się na konkluzyę podobną.
Po rozmaitych domysłach i przypuszczeniach, Raymondowi przyszło na myśl, Że margrabina mogła się stać ofiarą nieostrożności, że może ciało jej pokaleczone i pokrwawione, leży na piasku pod oknem...
Mimo woli dreszcze go przeszły...
— Ah! — to byłoby okropne!... Ja chcę zemsty, ale nie takiej!... — Ta kobieta jest za młodą i za piękną, ażeby miała zginąć w ten sposób!...
Opuścił spiesznie salon, zeszedł do ogrodu i ze drżeniem zbliżył się do miejsca, na które mogła upaść Joanna.
Wiemy już że nic nie znalazł.
— Czy to czary jakie, czy co? — pytał się siebie zamedytowany. — Czy ona miała skrzydła? czy też dyabeł z piekła przyszedł jej z pomocą?...
Postał chwilę zadumany: — Czuję żebym zwaryował, gdybym upierał się dłużej przy odgadnięciu dziwnej tajemnicy!...
Lepiej też nie będę myśleć już o tem i położę się spać, jeżeli tylko ta czarująca istota pozwoli mi zmrużyć oczy!...
Prometeusz paryzki wszedł z powrotem do domu, a kiedy wchodził na pierwsze piętro, gdzie się znajdował pokój jego sypialny, jakiś głos wewnętrzny wołał na niego:
— Raymondzie bądź ostrożnym!... Raymondzie opancerz sobie serce... Jeżeli ulegniesz syrenie, która szydzi sobie z ciebie, jeżeli ulegniesz z miłości, Raymondzie będziesz straconym!...
∗
∗ ∗ |
Druga godzina biła, w chwili gdy hrabia de Credencé, zmieniwszy ubranie, perukę i faworyty stangreta, wysiadł z dorożki przed hotelem Wilson.
Miał wiele bardzo do roboty od czasu, jak się rozłączył z panią Castella przy ulicy Medelaine.
— Pozbył się najprzód starego wehikułu, kupionego przed kilku godzinami w bazarze d’ Amoy.
Zaprowadził do stajni konia, który jakeśmy się przekonali, posiadał nieocenione przymioty.
Wszystko to wymagało sporo czasu i tłómaczyło opóźnienie się naszego bohatera.
Raul przechodząc przez bramę, rzucił swoje nazwisko pytającemu go szwajcarowi.
Wbiegł szybko na schody i trzykrotnie zastukał do apartamentu Joanny.
Ta już oddawna kazała się usunąć swojej pokojówce.
Sama więc otworzyła panu de Credencé.
Pociągnęła go do pokoju sypialnego, gdzie na stole stały zimne mięsiwa i parę dobrze omszonych butelek.
— Wiesz margrabino! odezwał się wesoło Raul, że masz wyjątkowo dobry apetyt tej nocy! — jadłaś niedawno z Raymondem i nie najadłaś się, lubo kolacyjka musiała być wyśmienitą... winszuję ci doprawdy!..
— Sądziłam., że będziesz bardzo głodnym po wyprawie — i dla ciebie tylko wyłącznie kazałam to przygotować — odpowiedziała Joanna.
— Ha! jeżeli tak — rzekł Raul całując rączki pani Castella, — to dziękuję bardzo za pamięć, i złożę zaraz wymowny dowód, że moja piękna wcale się nie omyliła!... Patrząc na kuropatwy w galarecie, czuję już prawdziwie myśliwski apetyt!...
Powiedziawszy to, pan de Credencé zasiadł przy stole i zabrał się do jedzenia.
Po zaspokojeniu pierwszego apetytu, podniósł do ust szklaneczkę napełnioną starym Cheteau Margaux, stanowiącym dumę i ozdobę piwnic wdowy Damirau — a wychyliwszy ją duszkiem, powiedział:
— Za twoje zdrowie, śliczna Joanno, i za chwałę jakąś się okryła tej nocy!...
— Czyż okryłam się chwałą? — zapytała Joanna.
— O! z pewnością! twoje zachowanie się sam na sam z Raymonadem, o wiele przechodziło to, czego się po tobie spodziewałem...
Nic nie może wyrównać, nic przewyższyć twojej przytomności umysłu, i zimnej krwi jakiejś dała dowody! — Wiedz o tem, że mówię z całem przekonaniem, bo podziwiałem cię z loży pierwszego piętra...
— I byłeś zupełnie ze mnie zadowolony?...
— Zachwycony byłem — powiadam... Najpierwsze nasze aktorki pozazdrościłyby ci takiego dzielnego odegrania, takiej trudnej roli! — Oszukać Raymonda, wyprowadzić go w pole i to nie spełna we dwie godziny, to doprawdy prawdziwa sztuka!...
— No! no! przestań proszę cię hrabio! — — wykrzyknęła margrabina — bo gotowam naprawdę ci uwierzyć i stać się dumną — co by bardzo było niewłaściwem.
|
— Trudno, muszę się wygadać... bo nie mogę się dość wydziwić.. Świetnem było wylanie chloroformu, podczas tej jednej minuty, kiedy Raymond odwrócił głowę!...
— Ależ kochany hrabio, jeżeli jest w tem jaka zasługa, nie mnie się należy ale tobie...
— Cóż znowu?
— Wszakże tyś mi dostarczył chloroformu, a bez tego genialnego pomysłu, testament byłby się znajdował dotąd w rękach Raymonda i nie wydobyliśmy go może nigdy.
— Myśl taka przyjść mogła każdemu, ale ty jedna tylko zdolną byłaś tak ją wykonać...
— Niechajże tak będzie! odrzekła Joanna z uśmiechem — przyjmuję twoje pochwały, ale dajmy już im pokój a pomówmy o rzeczach ważniejszych...
— Po to właśnie przyszedłem.
— Rezultat naszego przedsięwzięcia wydaje ci się pomyślnym?... — spytała młoda kobieta.
— Jakżeż może być inaczej... Masz przecie w ręku dowód, który ci zapewnia okrąglutkie dwa miliony...
— Zapewne... — mruknęła ponuro Joanna, — masz racyę... nie mogliśmy się spodziewać więcej....
— Jak ty to mówisz?... zdajesz się jakąś smutną... cóż ci jest...:
— Nie jestem smutną, ale zmartwioną.
— Dla czego?...
— Bo po powrocie do domu, gdy już nie byłam rozgorączkowaną i czynną, bardzo dużo rozmyślałam...
— I jakiż jest rezultat tych rozmyślań głębokich?...
— Najogromniejsza obawa...
— Czego?..
— Zemsty Raymonda.
Pan de Credencé potrząsnął głową.
— Nie potrzebujesz się obawiać tej zemsty...
— Raymond jednak jest ograbiony, jest strasznie w miłości własnej dotknięty... — odpowiedziała Joanna, — czy więc przebaczy takie upokorzenie?...
— Że miałby ochotę nie przebaczyć, to fakt, ale w jaki sposób się zemści?.. cóż ci jest w stanie, uczynić?...
— Gotów się dopuścić jakiej zbrodni... — szepnęła margrabina.
— Obawiasz się aby cię nie zabił?
— To bardzo do niego podobne.
— Śpij co do tego spokojnie — Raymond jest bandytą, ale krwi przelewać nie lubi... życiu twemu, bądź tego pewna, nie grozi żadne z jego strony niebezpieczeństwo.
Joanna odetchnęła swobodniej.
Słowa Raula dodawały jej otuchy, rozpraszały przypuszczenia bardzo a niewesołe.
— Ale... — odezwała się znowu po chwili, — czyż nie ma innych sposobów zemsty?...
— Co do mnie, nie widzę żadnego zgoła sposobu.
— A jeżeli mnie zadenuncyuje?...
— Trzeba aby miał ważne w ręku dowody... O cóż cię będzie oskarżał?...
— Że skorzystałam świadomie z fałszywego testamentu...
Pan de Credencé wzruszył ramionami.
— Raymond za dużo ma taktu i zdrowego rozsądku, ażeby popełnić niedorzeczność podobną. Pismo tak jest znaśladowane dokładnie, że Gaston sam, gdyby się z grobu podniósł, nie mógłby mu zaprzeczyć. Świadków i dowodów brakłoby oskarżycielowi...
Zresztą — rozumiesz to tak dobrze jak i ja, że nie może cię zadenuncyować, boby się sam zdradził zarazem!... Bądź zatem całkiem spokojną...
— Przyjmuję zapewnienie, a że mam nieograniczone w tobie zaufanie, nie będę się niepokoić...
— Brawo kochana Joanno!... tak to lubię...
— Pomówmy teraz zatem o przyszłości, jaka się przedemną otwiera, bardzo pilno mi zostać bogatą...
— Wierzę i zupełnie usprawiedliwiam tę niecierpliwość...
— Cóż mam zrobić, aby jak najprędzej wejść w posiadanie majątku?...
— Czy wiesz kto był notaryuszem twojego nieboszczyka męża?...
— Wiem.
— Któż to taki?...
— Pan de Chauvelin.
— Gdzie mieszka?
— Neuve des-Petits Ohamps numer 27-my.
— Czy cię zna osobiście?...
— Widział mnie dwa, albo trzy razy, więc mnie pozna zapewne...
— Idź do niego zaraz dzisiaj... powiadom o śmierci margrabiego, bo zapewne jeszcze o tem nie wie, oddaj testament z listem i daj mu plenipotencyą do zajęcia się twojemi interasami...
— Myślisz że to prędko pójdzie?...
— Nietylko myślę... ale jestem zupełnie tego pewny!...
∗
∗ ∗ |
— Margrabina nie traciła czasu i zabrała się zaraz do spełnienia zaleceń hrabiego de Credencé.
Chciwa bogactwa i zbytku, oddałaby własną krew, ażeby jak najprędzej stać się posiadaczką upragnionej fortuny.
O jedenastej przed południem, przybrała się w grubą żałobę, wsiadła do powozu i kazała zawieźć się do notaryusza.
Pan de Chauvelin, był człowiekiem lat czterdziestu pięciu, nadzwyczaj eleganckim i bezżennym.
Pan de Chauvelin zainteresował się bardzo żywo położeniem pięknej klijentki, zapewnił ją, że testament znajduje się w jak największym porządku, dał do podpisania plenipotencyę, która była potrzebną do prowadzenia interesów i w dodatku ofiarował do dyspozycyi swoją kasę, błagając, żeby pani Castella bez żadnego skrupułu czerpała z niej, ile jej razy będzie tego potrzeba.
Podobna grzeczność nie mogła nie podobać się Joannie.
Poprosiła o pięćdziesiąt tysięcy franków na pierwsze potrzeby i odeszła z tem błogiem przekonaniem, iż za jakie dwa tygodnie, stanie się posiadaczką milionów.
Od czasu tej wizyty, egzystencya jej była prawdziwie czarującą, a dnie wydawały się za krótkiemi na przyjemne zajęcia, jakim się oddawała.
Jak tylko się upewniła, że zostanie posiadaczką fortuny, przynoszącej rentę pozwalającą na prowadzenie świetnego domu i dającą możność olśnić Paryż przepychem, postanowiła 200.000 franków, wymienione w kontrakcie ślubnym jako własny jej posag, użyć na urządzenie się odpowiednie.
Z początku miała zamiar kupić pałac jaki, ale obawiała się wydać za dużo, postanowiła więc poprzestać na wynajęciu eleganckiego apartamentu i przeglądała w tym celu najarystokratyczniejsze przedmieścia.
Porozumiewała się z tapicerami i sama dawała im wzory na umeblowania wspaniałe i zarazem oryginalne niezwykle.
Zwiedzała najsławniejsze stajnie na polach Elizejskich, ażeby wynaleźć jaką piękną parę koników angielskich i marzyła jak wspaniale będzie wyglądać w ekwipażu, przejeżdżając po lasku Bulońskim.
Wybrała już sobie trzy pojazdy: kocz-karetę, karetę i maleńki powozik.
Oddała jubilerowi brylanty po matce Gastona i kazała je oprawić modnie.
Jedna tylko okoliczność stawała jej na zawadzie, a mianowicie to, że musiała dla pozoru nosić grubą żałobę, i że nie mogła tym sposobem wybierać sobie jasnych kosztownych strojów.
Wzdychała też nieraz bardzo ciężko przechodząc obok magazynów modnych, w których tyle prześlicznych nowości nęciło oczy.
— Powetuję to po roku!... — mówiła sobie — kolory: różowy, niebieski, zielony w różnych odcieniach i żółty, zmieniać będę jeden za drugim kolejno...
Czasami myśl o Raymondzie przesuwała jej się także po głowie.
Sprawiało jej to zawsze pewien niepokój, pomimo uspokojeń Raula...
Dziesięć dni już upłynęło od odwiedzin w domu Raymonda przy ulicy des Amandiers Pepincourt.
Bandyta dotąd nie dawał żadnych znaków życia.
— Jeżeli miałby zamiar zemścić się na mnie — powtarzała Joanna — nie czekałby z pewnością tak długo...
„Nie... to człowiek nadzwyczajnie rozumny i gracz znakomity... przebacza on szczęśliwemu przeciwnikowi z którym przegrał partyę... przyjmuje z rezygnacyą fakta spełnione i nie myśli o pomście!...
„Tak... takim jest z pewnością Raymond a zatem wszystko jest dobrze!...
Jedenastego dnia około czwartej po południu, margrabina wyszedłszy z rana o tej dopiero godzinie wracała do hotelu.
— Jubiler pani margrabiny czeka w salonie... — powiedziała na przywitanie pokojówka.
— Mój jubiler?... — zapytała z pewnem ździwieniem Joanna.
— Tak jest proszę pani — odpowiedziała młoda dziewczyna jubiler czy może komisant tylko, przyniósł pudełka jakieś dla pani... — Czeka już godzinę blizko...
— Dobrze... — poproś go aby jeszcze trochę poczekał... zdejmę tylko szal i kapelusz i zaraz przyjdę do salonu.
Ździwienie Joanny było bardzo naturalne,.
Wczoraj wszak dopiero była na ulicy de la Paix u Didiera, prawdziwego artysty sztuki jubilerskiej i od niego samego otrzymała oświadczenie, że precyoza jej nie będą gotowe wcześniej jak za dni kilka.
Cóż to więc za pudełka, które jej przysyła?...
Pani Castella nie znalazła odpowiedzi na to pytanie.
— Na co się zda zajmować rzeczą tak małej wagi? — pomyślała... — za chwilę dowiem się przecie o co chodzi...
— Otworzyła drzwi od salonu i zobaczyła na wprost siebie człowieka blizko czterdziesto-letniego, wytwornie ubranego, z bląd włosami i faworytami, O fizyognomii angielskiej, która nic nie wyrażała.
Siedział przy małym stoliku, na którym leżało kilka pudełek aksamitnych, czerwonych i niebieskich.
W chwili, gdy pani Castella próg przestąpiła, człowiek ów zerwał się na równe nogi i skłonił do samej ziemi.
— Służąca powiadomiła mnie, że pan czekasz na mnie od dawna... — odezwała się Joanna.
Jubiler znowu się skłonił głęboko...
— Jesteś pan zapewne pracownikiem puna Didier? — ciągnęło młoda kobieta.
— Tak jest pani margrabino — odpowiedział nieznajomy — jestem jego głównym komisantem a nawet wspólnikiem trochę...
— Zdaję mi się, że nie widziałam pana tam nigdy.
— To bardzo być może pani margrabino... rzadko bywam w sklepie... bo zajmuję się doglądaniem pracowników w fabryce.
— Pan Didier oświadczył mi wczoraj, że moje klejnoty nie mogą być prędzej jak za tydzień.
— Pan Didier, dobrze panią objaśnił.. — robota jeszcze nie skończona.
— A więc cóż to za pudełko? — zapytała pani Castella, wskazując na stół.
— Zaraz będę miał honor wytłomaczyć to pani margrabinie. — Wielka jakaś dama, jakaś księżna zagraniczna, prawie zupełnie zrujnowana przez grę na giełdzie, znalazła się w konieczności sprzedania tych oto klejnotów, rzadkiej zaprawdę piękności. — Wczoraj wieczorem przyszła w tym celu do pana Didier, swojego jubilera... — — Interes doskonały, okazya wyjątkowa, pryncypał mój jednakże nie ma możności wyłożyć w tej chwili tak znacznej sumy... nie wiedząc jak prędko ją odzyska... Z tego powodu przysłał mnie do pani margrabiny. — Jeżeliby pani zechciała skorzystać ze sposobności, pan Didier chętnie odstąpi ją pani, za niewielkiem komisowem.
Joanna uśmiechnęła się znacząco.
— Poznaję, pana Didiera po tej uprzejmości, ale niechno obejrzę klejnoty...
Komisant otworzył pudełko a młoda dama stanęła olśniona i jakby skamieniała z podziwu.
Promień zachodzącego słońca padał na kamienie i wydobywał z nich błyski wspaniałe.
— O! — wykrzyknęła Joanna — cóż to za cuda prawdziwe!...
— To pewna — mruknął komisant — że to brylanty godne królowej...
Joanna wzięła w ręce naszyjnik i bransolety i doznała tej prawdziwej rozkoszy, jakiej w tych razach doznać mogą tylko kobiety.
Po nasyceniu się rozkosznym widokiem, policzyła klejnoty i westchnęła głęboko.
— Ozdoba godna królowej.. .— szepnęła — to prawda... ule wymaga także fortuny królewskiej!...
A po chwilce zaś milczenia zapytała:
— Wiele też warte są te klejnoty?
— Czy pani margrabina pragnie wiedzieć wartość ich rzeczywistą, czy też cenę, za jaką chce je odstąpić księżna?
— Najprzód wartość realną...
— Pan Didier oszacował je na ośm kroć sto tysięcy franków co najmniej.
— A księżna zaś żąda?
— Pięćset tysięcy franków.
— Strata kolosalna — wykrzyknęła Joanna.
— Tak jest pani margrabino, ale wiele ten czyni co musi. Księżna potrzebuje gotowizny, a pół miliona nie łatwo dostać na poczekaniu... Muszę dodać, że jeżeli pani margrabina zdecyduje się na kupno, pan Didier obowiązuje się ułatwić zapłatę, a nawet zastąpić tę sumę, byle posiadł wszelką pewność, że pieniądze będą mu zwrócone w ciągu trzech miesięcy najdalej.
Po chwilowym namyśle, Joanna wstrząsnęła główką i włożyła z powrotem brylanty i rubiny do pudełek które zamknęła.
— Zabierz pan to... zabierz czemprędzej... nie kuś mnie dłużej...
— Więc pani margrabina nie pragnie posiąść tych kamieni?
— Muszę sobie odmówić tej przyjemności.
— Pozwoli pani zapytać przynajmniej dla czego?
— Dla nadzwyczaj ważnej przyczyny... Pan Didier uważa mnie za daleko bogatszą niż jestem, a ja mam zaledwie sto tysięcy franków renty. Taka fortuna nie pozwala na takie wydatki...
— Pani margrabina raczy mi pozwolić na jedno jeszcze pytanie.
— Proszę...
— Jeżeli wydanie tylu pieniędzy nie stałoby pani na przeszkodzie, życzyłaby pani zatrzymać te klejnoty...
— O!... zapewne!... jestem przecie córką Ewy... wszystko co błyszczy pociąga mnie niezmiernie.
Jeżeli tak to niechajże pani margrabina raczy zamknąć te pudełka do swojej toalety, bo należą do pani.
Joanna cofnęła się zdziwiona i spojrzała na interlokutora jak na waryata...
Zrozumiał on te spojrzenie dodał bowiem zaraz uprzejmie:
— Pani margrabina sądzi żem obłąkany, ale pani myli się zupełnie...
— W takim razie, racz mi pan wytłomaczyć, co to wszystko znaczy?
— Tłomaczenie bardzo proste... — Składam pani te klejnoty, które jej się tak podobają i błagam, abyś je przyjąć raczyła...
— Czy to zniewaga czy żarty ze mnie, mój panie? — zapytała rozczerwieniona Joanna. — Nie wiem doprawdy, w jaki sposób odpowiedzieć mam na pańskie propozycye!... Jesteś pan impertynentem, na którego poskarżę się przed panem Didier.
— Pani margrabino — odpowiedział zaatakowany — muszę zwierzyć się pani.
— Mnie się zwierzyć? — powtórzyła Joanna.
— Oszukiwałem panią przed chwilą...
Pani Castella cofnęła się z obawą.
— Nie jestem wcale komisantem pana Didier — którego nie znam wcale...
— Więc któż pan jesteś? — szepnęła na pół obumarła Joanna.
— Kochana pani — odezwał się nieznajomy głosem, na który młoda kobieta zadrżała znowu — od stóp do głów przypatrz mi się pani dobrze... to mnie poznasz zapewne...
Margrabina spojrzała w twarz komisanta, która się w tej chwili zupełnie zmieniła.
Tak jak poznała głos, poznała i rysy barona de Saint-Erme.
— To pan!... — krzyknęła. — Pan?... u mnie?...
— Kochana pani, aby się dostać tutaj, musiałem przybrać nową na siebie postać... — Jestem pewny, że gdyby baron de Saint-Erme, albo Raymond, dawni znajomi pani, kazali się zaanonsować, znaleźli by drzwi przed nosem zamknięte... — A ja chciałem koniecznie zobaczyć się z panią.
Joanna padła na fotel.
— Cóż mi pan masz do powiedzenia? — zapytała głosem drżącym.
— Bardzo wiele kochana Joanno — tylko niechajże się pani nie przestrasza i nie blednie, bo najlżejsza nawet wymówka, nie dotknie jej z ust moich...
— Czy na prawdę?...
— Żądasz pani, abym zaprzysiągł na to?...
— Więc pan się nie gniewasz na mnie?
— Wcale nie!... W pierwszej chwili, gdy się przebudziłem z ciężkiego snu, w jaki z łaski pani popadłem... byłem wściekły... przyznaję... — ale zaraz się uspokoiłem, bo zastanowiłem się i przekonałem, iż gniew taki nie miałby ani trochę sensu!...
„Cóż bo zresztą miałbym do zarzucenia pani?
„Graliśmy ze sobą partyę, z której zręczniejszy musiał zawsze wyjść zwycięzcą...
„Traf chciał, że pani mnie pokonałaś...
„Cóż robić?...
„Czy można mieć pretensyę o to do pani?
„Wcale nie?...
„Mówię najszczerszą prawdę i daję pani na to rękę...”
Młoda kobieta uspokojona trochę temi niespodziewanemi słowami, dotknęła końcami arystokratycznych swoich paluszków, grubych i krótkich palców Raymonda.
Prometeusz paryzki, miał rękę dużą, prawdziwą rękę złodzieja i pomimo umiejętności przeistaczania się, na to poradzić nie był w stanie.
— Jesteśmy zatem w jak najlepszej ze sobą zgodzie? — zapytał.
— Tak — odpowiedziała Joanna — ja także nie mam ze swej strony żadnego powodu gniewać się ną pana... — tylko... trudno mi jakoś w to uwierzyć, abyś pan przyszedł po to jedynie, iżby się pojednać ze mną...
— Rzeczywiście, kochana pani, nie po to przyszedłem jedynie... — a uprzedziłem już panią nawet, że mam z nią do pomówienia...
— Słucham i to z całą uwagą — odpowiedziała margrabina.
Raymond skłonił się z uszanowaniem.
— Jeżeli pani rozporządzasz dowolnie dzisiejszym wieczorem — racz mi poświęcić chwil kilka.
— Poświęcę panu tyle czasu, ile tylko będzie potrzeba, żeby zaś nikt nam nie przeszkodził, nie każę przyjmować nikogo...
— Jesteś nieocenioną margrabino i uprzedzasz życzenia, których nie śmiałem wyrazić.
Joanna wydała rozkaz pokojówce, aby nikogo, nawet pana de Credencé nie wpuszczała i powróciła do Raymonda.
— Otóż jestem — rzekła — na rozkazy... i słucham.
— Postaram się nie nadużyć dobroci pani — odpowiedział Prometeusz paryzki — i dla tego przystąpię prosto do rzeczy... — Czy pani przypomina sobie margrabino, nasze spotkanie się, sam na sam, w domku moim przed dziesięciu dniami?
— Zapewne, że je sobie przypominam!... — odpowiedziała Joanna.
— Zatem nie zapomniała pani chyba i o mojej propozycji...
— O! pamięć mam doskonałą, baronie — odpowiedziała z uśmiechem młoda kobieta — ofiarowywałeś mi pan połowę swojego majątku i całe swoje serce...
— Pani zgadzałaś się niby na jedno i drugie — i wpakowałaś mnie w zasadzkę z dyabelską zaprawdę zręcznością.
— O! baronie, baronie — przerwała pani Castella, czyż nie obiecałeś mi, że nie będzie żadnych wymówek w naszej rozmowie?
— Wcale o nich nie myślę kochana pani — odpowiedział Raymond — wymieniam jedynie fakt i dodaję, że podstęp był tak znakomity — iż ubóstwiam panią zań doprawdy!...
— Dziękuję po tysiąc razy! — szepnęła Joanna — no, ale do czego pan prowadzisz?...
— Chcę się dowiedzieć, czyś też się pani zastanawiała...
— Nad czem? — — Nad propozycyą moją?...
— Trwasz więc pan ciągle przy tym zamiarze?...
— Trwam przy nim niezłomnie droga pani...
Margrabina wstrząsnęła przecząco główką.
— Jeżeli tak baronie — to pozwól sobie powiedzieć, iż się to na nic stanowczo nie zdało...
— Dla czego?
— Dla tego, że nie...
— Przypuszczam, że nie jest to ostatnie słowo pani, i że pani cofnie go jeszcze.
— Bardzo wątpię.
— Ja zaś pomimo wszystkiego, mam nadzieję przekonać panią... — Podczas pierwszego naszego widzenia, mogła pani przypuszczać, że przechwalam się swoim majątkiem, ażeby olśnić nim panią — dzisiaj, składając u jej nóg te klejnoty przedstawiające wartość blizko miliona, daję dowód, że mówiłem najszczerszą prawdę...
— O! że pan jesteś bardzo bogatym, to zupełnie wierzę temu — odpowiedziała Joanna — ja jednak mam skromne wymagania i dwa miliony, które posiadam, wystarczą mi zupełnie. — Niczego więcej nie pragnę...
Raymond uśmiechnął się z kolei.
— Tych dwu milionów, o których pani wspominasz, nie posiadasz pani jednak jeszcze... a stare przysłowie powiada, że od czary do ust, jest często daleko dalej, niżeli nam się wydaje...
Pani Castella przerwała:
— Muszę pana uprzedzić — abyś się nie starał mnie przestraszać!... — Pański talent sam tu się zwrócił przeciwko panu. — Testamentu nikt nie jest w stanie zakwestyonować... jest on w największym porządku i notaryusz mój zapewnił mnie...
— Do wszystkiego można się przyczepić na świecie i gdybym chciał...
— To co?...
— Majątek, który pani za swój uważasz, jutro przepadłby dla pani na zawsze...
Joanna nie uważała za stosowne odpowiedzieć.
Słowa Raymonda uważała za czczą pogróżkę, nie zasługującą aby ją traktować na seryo.
— Słuchaj mnie pani.. — ciągnął Prometeusz paryzki, którego twarz pozostała chłodną, ale którego niecierpliwość zdradzało lekkie drżenie w głosie, — narażę się może na śmieszność, muszę jednak pomimo to, odsłonić pani moję duszę...
„Ja kocham panią!... kocham panią miłością dziką, szaloną!... Miłość tę chciałem przezwyciężyć... pokonać... ale ona zwiększa się owszem coraz bardziej... pochłania mnie... pali... i trwać będzie całe życie, jeżeli ją pani w nienawiść nie przemienisz. Ale bądź pani ostrożną, bo byłoby to wielkiem nieszczęściem dla pani.. Nienawiść moja straszną bywa i nieubłaganą.
„Rozporządzam ogromną siłą: a jest nią moja wola, która gdy co postanowi, pomimo walk i przeszkód, dochodzi zawsze do celu...
„Przysiągłem sobie, że pani będziesz moją i... musisz być moją!...
„Jeżeli potrzeba rozpocząć walkę, to jestem zupełnie do niej gotowy, wierzaj mi jednak kochana pani — nie doprowadzaj do tej ostateczności.
„Kocham cię i bardzo bolałbym nad tem, gdybym cię zgnieść był zmuszonym.
„Przyjmij dobrowolnie majątek, który powiększę olbrzymio i szczęście jakiem cię na pewno otoczę...
„Pochodzimy z jednej rasy oboje... krew drapieżnych ptaków krąży w naszych zarówno żyłach!...
„Pani urodziłaś się tak jak ja nie do spokojnego domowego ogniska, lecz do podstępów, do zdrady i panowania!...
„Bądź moją towarzyszką i przyjaciółką, bądź geniuszem moim domowym.
„Wspólnie możemy dokazać wielkich rzeczy!... rządzić będziemy Paryżem... wspólnie świat pokonamy!...
„Co zrobiłem mogę odrobić... potrafię postawić nieprzepartą zaporę pomiędzy panią a dwoma milionami, jakie, jak sądzisz, trzymasz już w swoich pięknych rączkach...
„Ze mną bogactwo, władza, królowanie — a bezemnie nędza... okrutna nędza... łachmany!... Proszę wybieraj pani...”
∗
∗ ∗ |
Raymond umilkł — Joanna się podniosła.
Niezrównany wyraz zgrozy i dumy ukazał się na jej twarzy, opromienił aureolą blade jej czoło, okolone czarnemi sploty.
Straszny gniew pomieszany z pogardą, malował się w jej wielkich, błyszczących oczach...
Premeteusz paryzki chybił celu... gwałtowna namiętność pociągnęła go aż do groźby.
Joannę perswazyą można było pokonać, złością i groźbą nigdy!...
W gwałtownej mowie Raymonda, widziała wypowiedzenie sobie walki, jeżeli odmówi miłości bandycie, ale groźba nie robiła na niej wrażenia.
— Mój wybór zrobiony już panie baronie... — odezwała się wolno, — oboje, jak pan powiadasz, mamy krew ptaków drapieżnych w żyłach... Być to może, ale w takim razie ja jestem z gatunku orłów, a pan z gatunku, sępów!... Orzeł jest, jak pan wiesz, nieustraszonym i do posłuszeństwa zmusić go niepodobna...
„Pomiędzy mną a panem nie ma nic a nic wspólnego!... Odrzuciłam już raz pańską ofiarę!... teraz po raz drugi i ostatni odrzucam ją znowu!... Szukaj pan gdzieindziej godnej dla siebie towarzyszki!... Margrabina Castella zrzeka się honoru, jaki jej wyrządzić pragniesz...
Raymond nie spodziewał się podobnej odpowiedzi.
Zbladł jak śmierć, serce zabiło mu gwałtownie.
— Jeżeli więc tak, to wojna?...
— Niech będzie wojna!...
— Zmuszasz mnie pani abym się stał jej nieprzyjacielem...
— Tak być musi, skoro pan nie chcesz pozostać moim przyjacielem.
— Przez litość dla siebie samej, nie zmuszaj mnie pani abym cię zgubił!...
Joanna zrobiła gest pogardliwy.
— Panie baronie, — rzekła wyniośle, — znasz mnie pan zanadto dobrze, ażbyś nie wiedział, iż ja mam swoję wolę i że postanowienia moje są niezłomne... Proszę zapamiętaj to na przyszłość... Spodziewam się, że rozmowa nasza już skończona i nie chcę zabierać panu drogiego czasu, zatrzymując go tu dłużej...
Raymond miał zaciśnięte zęby i ledwie... oddychał.
Głęboka bruzda zarysowała mu się na czole, brwi się ściągnęły w podkowy.
Zrobił gwałtowne wysilenie, wysilenie prawdziwie heroiczne.
Twarz pozostała bladą ale spokojną i zdobył się nawet na uśmiech.
— Przepraszam panią margrabinę, odezwał się wstając z krzesła, — po tysiąc razy przepraszam, żem panią tak długo fatygował tą niepotrzebną rozmową. Nie pozostaje mi nic, jak tylko złożyć jej najniższe moje uszanowanie...
Mówiąc to, włożył z powrotem pudełka do małej szkatułki i zamknął ją na kluczyk.
— Z naszych trzech rozmów, — odezwał się znowu, — jedna zakończyła się burzliwie... Jakie będą następne... Bóg to jeden raczy wiedzieć...
— Następne?... — powtórzyła z prawdziwem przerażeniem Joanna, — więc to ta nie jest ostatnia jeszcze?....
Prometeusz paryzki wstrząsnął głową.
— Bardzo wątpię, — rzekł, — czy ostatnia...
— Ja pana żegnam jednakże...
— A ja odpowiadam pani, do widzenia...
We dwie godziny po wizycie Raymonda, posłaniec przyniósł list zaadresowany do pani Castella.
Joanna spiesznie rozerwała pieczątkę.
List zawierał kilka wierszy następujących:
„Uczucie jakie pani wzbudziłaś we mnie, głęboko zakorzeniło się w serce, więc radbym też koniecznie ocalić panią.
„Po raz ostatni zatem wyciągam rękę z pomocą, wyciągam ją w chwili, w której masz pani runąć w przepaść bezdenną.
„Zastanów się pani dobrze, dopóki czas jeszcze na to.
„Pozostawiam pani ośm dni do decyzyi.
„Jeżeli pani przejrzysz na oczy — jeżeli pani zgodzisz się na najpiękniejszą egzystencyę, o jakiej marzyć może kobieta chciwa władzy i bogactw, napisz pani jedno tylko słowo: Przybywaj!
„Za dwie godziny będę u ciebie.
„Od jutra, i tak przez dni ośm, posłaniec nr. 15 — stać będzie codzień o 1-ej naprzeciw bramy hotelu Wilson.
„Oddaj mu pani sama odpowiedź, jeżeli będziesz pani miała szczęśliwe natchnienie mi odpowiedzieć...
„Podpisywać się nie uznałem za potrzebne, a jeżeli pani zapytywać będziesz posłańca, kto go wysłał, nic się od niego nie dowiesz, bo jest niemym...”
Joanna bardzo źle spała w nocy. Obawiała się i była bardziej zaniepokojoną, niżeli chciała to przyznać.
Nie myślała wcale o przyjęciu propozycyj Prometeusza paryzkiego, nie przypuszczała żadnej prawie zemsty ale nienawiść Raymonda przychodziła jej ciągle do głowy i czuła sie jakąś nieswoją.
Najdziwaczniejsze projekta przesuwały się w jej gorączkowej wyobraźni...
To decydowała się na wyznaczenie schadzki Raymondowi i uderzenia go sztyletem w serce, gdy jej się odda z całem zaufaniem, to proponowała sobie zadenuncyować go przed sprawiedliwością i z bezczelną pewnością siebie, wyprzeć się stosunków jakie ją z nim łączyły... to znów myślała o opuszczeniu Francyi i wyniesieniu się gdzie daleko, aby tam używać swoich bogactw i uniknąć szykany Raymonda...
Nad ranem zasnęła, a sen ten pokrzepił jej duszę i ciało...
Po przebudzeniu czuła się spokojną, silną prawie.
Wszelkie obawy zniknęły wśród cieniów nocy...
Skoro tylko skończyła swoję toaletę, posłała po Raula, ażeby przybył jaknajspieszniej...
Pan de Credencé nie dał czekać na siebie.
Margrabina opowiedziała mu z najmniejszemi szczegółami wszystko co wczoraj zaszło...
Pokazała list Raymonda i zapytała co hrabia o tem myśli?
Raul wzruszył ramionami i odpowiedział wzgardliwie:
— Doprawdy kochana Joanno, że ów Prometeusz paryzki, dziwnie maleje w moich oczach... Spostrzegam żem zanadto przecenił jego wartość...
Nie posiada żadnej broni przeciwko tobie, to jasne jak dzień, chce cię tylko zastraszyć pogróżkami i te nawet bardzo niezręczne...
Mojem zdaniem... Raymonda nie potrzebujesz obawiać się wcale... bo jest zupełnie bezsilnym... Niech sobie gada co chce... ty nie nie zważaj na to... nie odpowiadaj na ten list i nie turbuj się bez potrzeby... Wiesz że jestem twoim przyjacielem — posiadam trochę rozsądku i powtarzam ci: — śpij spokojnie.
Słowa Raula sprawiły najlepsze na Joannie wrażenie, zapomniała też prawie o Raymondzie.
— Właśnie wybierałem się do ciebie, kiedyś do mnie przysłała — odezwał się pan de Credencé bo miałem dla ciebie dobrą bardzo nowinę...
— Dobrą nowinę? — powtórzyła Joanna, — a mówże prędko... mój drogi!... bo jestem bardzo ciekawą.
— Zaraz, tylko odpowiedz mi pierw na jedno moje pytanie.
— Jakie?...
— Czy szukałaś wczoraj mieszkania?...
— Tak.
— I znalazłaś coś stosownego nareszcie?
— Niestety nie znalazłam! — widocznie jest bardzo trudno o lokal w Paryżu, gdy się posiada tylko sto tysięcy liwrów renty i nie chce za bardzo szastać tej sumy.
— Jeżeli tak kochana Joanno, — to ja byłem szczęśliwszym od ciebie...
— Znalazłeś? — spytała żywo margrabina.
— Tak sądzę przynajmniej.
— Gdzie?
— W części miasta najdystyngowańszej... na ulicy Chaussée d’Antin... nie idzie ci chyba tak bardzo o przedmieście Saint-German.
— Zupełnie nie!... ulica Chaussée d’Antin, podoba mi się wielce... No więc jakież to mieszkanie?
— Jest to duży pawilon; pomiędzy podwórzem a ogrodem, w głębi ogromnego i prześlicznego pałacu... Będziesz tam zupełnie jakby w swoim domu oddzielnym.
— O to najbardziej mi chodziło...
— Pawilon ten, o jakim mówię, jest to istny pałacyk w miniaturze... Parter, pierwsze piętro i mansardy... Na parterze trzy salony, z drzwiami wychodzącemi na ogród, zacieniony wspaniałemi drzewami i krzewami... Na pierwszem piętrze twój apartament, złożony z prześlicznych ośmiu czy dziewięciu pokoi, w mansardach pomieszczenia dla dwunastu osób służby, nakoniec stajnia na pięć koni i remiza na trzy powozy...
— Cudownie!... — zawołała młoda kobieta, — obawiam się tylko, czy to nie zanadto wszystko ładne...
— Dla czego?... — zapytał Raul.
— Bo komorne musi być w takim razie bardzo drogie...
— Właśnie że nie.
— Ileż żądają?..
— Dziesięć tysięcy franków.
Joanna klasnęła w rączki.
— Niepodobna!... — wykrzyknęła — toż to za bezcen prawie.
— I ja jestem tego zdania... okazya tak rzadka, iż doprawdy radzą ci nie namyślać się wcale.
— Ty hrabio jesteś Opatrznością moją doprawdy!... za tyle usług nigdy ci się wywdzięczyć nie potrafię.
— Co znowu za szaleństwo? — odrzekł hrabia ze śmiechem.
— Czy twój powóz czeka na dole? zapytała margrabina.
— Tak jest, piękna pani.
— To biorę kapelusz, zarzucam szal na ramiona i jedziemy zobaczyć Eden, któryś wynalazł.
— Jestem na rozkazy Joanno.
W godzinę po tej rozmowie, margrabina przebiegła od piwnic do strychu pawilon przy ulicy Chaussée d’Antin i tak się nim zachwyciła, że poszła zaraz do właściciela, aby podpisać kontrakt na lat dziesięć.
Rozkład wewnętrzny i ozdobne ornamentacye pawilonu wynajętego przez margrabinę Castella, nie pozostawiały nic zgoła do życzenia, wszystko tu było nowe i w jaknajlepszym guście.
— Nie było nic do zmiany, nic do odświeżenia nawet... urządzeniem tylko należało zająć się tapicerom.
— Joanna tak na nich energicznie nalegała, że w tydzień wszystko już było gotowe; poczem zaraz z nieopisaną radością wprowadziła się tutaj.
Ośm dni upłynęły jej jakby jedno mgnienie oka.
W pośród najrozmaitszych zajęć, zaledwie przypomniała sobie czasami o Prometeuszu paryzkim, o jego pogróżkach i o upływającym terminie do odpowiedzi na list naznaczonym.
Posłaniec wyczekiwał co dzień od dwunastej do pierwszej na wprost hotelu Wilson, ale pani Castella ani na myśl nie przyszło, ażeby mu dać odpowiedź jakąkolwiek.
Dziewiątego dnia rano udała się do pana Chauvelin notaryusza, w celu dowiedzenia się, kiedy stanowczo wejdzie w posiadanie majątku nieboszczyka męża.
Pan Chauvelin przyjął klientkę nadzwyczaj uprzejmie, mimo to spostrzegła ona jednakże pewne w nim zaambarasowanie, którego wyjaśnić sobie nie była w stanie.
Pan Chauvelin zauważył, że niektóre formalności opóźnią jeszcze o kilka dni interes.
— Czy przynajmniej, — odrzekła młoda kobieta, — czy przynajmniej jesteś pan pewnym, że to opóźnienie nie przeciągnie się nad parę dni tylko...
— O! najpewniejszym jestem... — odpowiedział notaryusz bez namysłu, a przynajmniej mam wszelką pod tym względem nadzieję.
— Skoro tak... — odezwała się pani Castella z przymuszonym trochę uśmiechem, — to muszę pana prosić o jednę jeszcze przysługę...
— Jestem na rozkazy pani margrabiny.
— Wydałam w tym tygodniu bardzo dużo, a nadto aby zachęcić do pośpiechu tapicerów, obiecałam zapłacić im należność od razu...
Pac Chauvelin skinął głową potakująco.
— Otóż idzie mi o to, ażeby im dotrzymać słowa...
— Nic naturalniejszego w świecie...
— Dwa razy już byłeś pan łaskaw pozwolić mi skorzystać ze swej kasy...
proszę więc pozwól mi sięgnąć do niej i dziś jeszcze...
Pan Chauvelin skrzywił się nieznacznie.
Jakiej sumy potrzebuje pani margrabina?... — zapytał.
— Dwudziestu pięciu tysięcy franków.
— Będę pani służył, — odpowiedział po chwilowem zawahaniu się notaryusz.
Joanna podpisała rewers, zabrała pieniądze i powróciła do domu, ale jakaś niespokojna.
— Widocznie zaszło coś takiego, — mówiła sobie przez drogę, — czego pan Chauvelin nie chciał mi powiedzieć otwarcie.
„To nowe opóźnienie wydaje mi się niezrozumiałem. Jeżeli jestem jedyną sukcesorką, to zkądże jakieś znowu trudności. Gubię się istotnie w domysłach...
„Zresztą i to widziałam dobrze, że zawahał się, zanim mi wyliczył sumę, kompletującą sto tysięcy franków dopiero... A cóż to znaczy te sto tysięcy franków, wobec dwóch milionów, jakie powierzyłam mu do windykacyi i jakich nikt w świecie zaprzeczyć mi nie może.
„To dziwne!... bardzo dziwne!... a bodajby nie nieszczęście tylko jakie!... O! niepewność to najokropniejsza pod słońcem męczarnia!...“
∗
∗ ∗ |
Niepewność Joanny nie trwała długo.
Nazajutrz rano, gdy hrabia de Credencé przybył na śniadanie, zastał panią Castella bladą i zmienioną do niepoznania.
— Wielki Boże!... — wykrzyknął, co ci się stało margrabino?...
— Co mi się stało?... — odpowiedziała młoda kobieta ponuro, — a dowiesz się o tem zaraz, gdy przeczytasz tylko ten papier...
Mówiąc to podała Raulowi list z datą wczorajszą, list jaki jej z hotelu Wilson odesłano na ulicę Chaussée d’Antin.
Raul przebiegł go oczami i stał się tak bladym prawie jak Joanna.
List był krótki, a zawierał te tylko kilka wyrazów.
Biuro Prokuratora Królewskiego
„Prokurator królewski ma honor upraszać panią margrabinę Castella, o przybycie w dniu jutrzejszym o godzinie pierwszej z południa, do biura jego w Pałacu Sprawiedliwości, dla złożenia pewnych objaśnień w sprawie ważnej, interesów majątkowych wzywanej dotyczącej.”
Raul spojrzał na datę.
— Odezwa wczoraj pisana — rzekł — zatem „jutro” znaczy dzisiaj... — godzina jest jedenasta, za dwie godziny musisz stawić się koniecznie.
Dreszcz przebiegł po ciele Joanny.
— Prokurator królewski!... — Boże wielki!... co on może chcieć odemnie?...
Pan de Credencé spuścił głowę i nic nie odpowiedział.
— Nakazuje mi stawić się w swojem biurze, czegóż on chce odemnie, cóż to za sprawa ważna o której wspomina?
— Nie wiem... nic a nic nie wiem!...
— Raulu ja się boję... ja drżę doprawdy cała!... ale i ty się obawiasz nieprawda?...
— Prokurator królewski zawsze mnie przeraża... przyznaję to — odpowiedział hrabia, wysilając się pa uśmiech. — Na samo wspomnienie tej figury, już mi się robi nie dobrze...
— Czy mogę nie pójść?
— Nie... stanowczo nie możesz tego uczynić...
— Gdybym się nie stawiła na wezwanie, to co by mi za to było?...
— Zaproszenie zaraz by się w nakaz zmieniło, to jest, że gdybyś nie stawiła się dobrowolnie, rozkazano by sprowadzić cię przez policyę.
— Aresztowali by mnie?... — mnie?... mnie?... margrabinę Castella!...
— Bez najmniejszego namysłu...
— Skoro tak — krzyknęła młoda kobieta — to uciekam... — uciekam natychmiast!... — Ja chcę i muszę być wolną za jaką bądź cenę...
— Zmiłuj się Joanno, uspokój się! — odpowiedział odzyskawszy krew zimną Raul. — Nie trzeba przesadzać położenia, które jest z pewnością mniej groźne, niż przypuszczamy w pierwszej chwili. — Nic nam nie wskazuje grożącego niebezpieczeństwa.
— Jednakże to wezwanie?...
— To wezwanie; zredagowane w formie tak wyjątkowo grzecznej, wzmiankuje tylko, że prokurator chce się z tobą widzieć, aby cię poprosić o pewne objaśnienia tylko...
— Objaśnienia?... — ale jakie?...
— Przypuszczam, że testamentu dotycze...
— Czyżby Raymond, chcąc się zemścić, oskarżył mnie, żem przedstawiła testament fałszywy?...
— Obawiam się, że ten nędznik popełnił taką nikczemność, zanadto mu czyniłem honoru, utrzymując, iż nie jest do tego zdolnym...
— W takim więc razie, jestem zgubioną!... — i to zgubioną bez ratunku! — odezwała się margrabina, załamując ręce.
— Zgubioną?.. co też ty mówisz Joanno?... wcale nie jesteś zgubioną...
— Jakże zdołam zrzucić z siebie oskarżenie?...
— Samo przez się upadnie, bądź tego zupełnie pewną, jeżeli potrafisz zachować się spokojnie i z godnością. Denuncyacya nie jest napewno podpisaną, bo jak rozumiesz dobrze, Raymond nie zechce oddać się sprawiedliwości, dla tego, aby zgubił ciebie...
— Rozumiem to — odrzekła pani Castella — jeżeli jednak mnie zadenuncyował, to w takim razie i ciebie...
— To nie ulega wątpliwości...
— A ty się nie narażasz?...
— Przeciwnie, więcej od ciebie, ale zaraz dzisiaj zabezpieczę się i ukryję, aż do rozwiązania sprawy.
— Naucz mnie, jak się mam zachować, bo doprawdy list ten odebrał mi przytomność i nie mogę myśli zebrać!
— Sposób zachowania się twojego, jest zupełnie prosty. Nie wiesz nic czego żądają od ciebie... nie rozumiesz o co cię oskarżają — odpowiadasz na pytania prokuratora z uprzejmą godnością — z godnością wielkiej damy, czującej zimną pogardę dla nieznanych oskarżycieli, do których nie przypuszczasz, aby przywiązywano wiarę.
Joanna zrozumiała swoję rolę, czuła, że ją odegra z prawdziwą sztuką komedyantki i już przewidywała zwycięztwo,
Joanna zjadła pospiesznie śniadanie — ubrała się bardzo skromnie ale nadzwyczaj gustownie — i o w pół do pierwszej pojechała do pałacu sprawiedliwości.
Dla każdego, kto nie posiada zupełnie czystego sumienia, pałac sprawiedliwości, jest miejscem okropnem — miejscem wzbudzającem obawy bardzo dotkliwe.
Joanna drżała w chwili, gdy weszła do obszernej nawy, noszącej także okrutną nazwę „Sali straconych kroków.”
Serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi, szamotało się niby ptak, pragnąc z zamkniętej klatki, wydobyć się ab wolność, głosem też zmienionym i drżącym, zapytywała o drogę młodych adwokatów, udrapowanych w swoje czarne togi.
Demostenesowie przyszłości, na widok młodej i pięknej damy, nie mogli wyjść z podziwiania.
Nakoniec margrabina dotarła do przedpokoju gabinetu prokuratora.
Służbowy woźny zapytał jej o nazwisko i poprosił, aby poczekała.
Pani Castella usiadła, albo raczej, upadła w wielki fotel dębowy, obity zieloną skórą.
Siedziała już kilka minut, gdy w tem drzwi przedpokoju znowu się otworzyły i ukazał się w nich notaryusz pan Chauvelin.
Joanna znajdowała się w tem położeniu umysłu, w którem widok twarzy znajomej sprawia ulgę niewymowną.
Zdawało się jej, że jest już ocaloną, że obecność notaryusza, jest wyborną dla niej wróżbą, że znajdzie w nim sprzymierzeńca i obrońcę.
Wstała też i podeszła naprzeciw wchodzącego.
Pan Chauvelin nie zdawał się wcale ździwiony, że zastaje tu panią Castella — i skłonił się jej nadzwyczaj grzecznie.
— A to co?... — łaskawy panie, czy i pan tutaj?... — szepnęła margrabina.
— Tak pani i zapewne w tej samej sprawie co i pani...
— W tej samej sprawie?... — powtórzyła Joanna — więc pan znasz powód dla którego wezwał mnie tutaj pan prokurator królewski?...
— Nie znam go dokładnie, domyślam się jednak o co idzie.
— W takim razie, jesteś pan szczęśliwszym odemnie — ja bowiem nie mogę się domyślić niczego... Gubię się owszem w przypuszczeniach i zapytuję się nawet, czym nie popełniła jakiej zbrodni czasami... Przyjdź mi pan z pomocą, panie Chauvelin... i objaśnij na miłość Boską, czego żądają odemnie?...
Notaryusz poruszył się ździwiony.
— Jakto pani margrabino — zapytał z powątpiewaniem — czy pani się istotnie nie domyślasz niczego?...
— Nie potrzebuję chyba zapewniać pana nawet.
— W takim razie, powiem to tylko, że chodzi o testament nieboszczyka margrabiego Castella...
— O testament mojego męża?... — wykrzyknęła Joanna.
— Tak pani margrabino.
— Wszakże pan sam mi powiedział, że jest w najzupełniejszym porządku,...
— Wydawało mi się, że tak jest przyznaję, ale...
Notaryusz nie miał czasu dokończyć, bo w tej chwili woźny wezwał panią, Castella i pana Chauvelin przed prokuratora.
Młoda kobieta zbladła, poczuła, że jej krew uderza do głowy, że serce bić przestaje, a w oczach robi się ciemno.
Zaledwie mogła się utrzymać na nogach.
Czuła jednak, że nie może tracić na minie i pomimo osłabienia, krokiem pewnym weszła do gabinetu.
Notaryusz wszedł zaraz za nią.
Prokurator królewski, człowiek czterdziesto ośmio letni, był wysokim, szczupłym i bardzo dystyngowanym w obejściu i mowie mężczyzną.
Twarz miał matowo-białą, wygoloną starannie, a włosy przyprószone siwizną wskutek raczej pracy po nocach a niżeli z wieku, nadawały mu wygląd tych prawników dawnych, których portrety dzisiaj jeszcze obudzają sympatyę i nakazują uszanowanie.
Ciemne niebieskie oczy spoglądały łagodnie ale stanowczo — i zdawały się czytać w głębi sumienia i serca.
Skłonił się Joannie i panu Chauvelin, a wskazując fotel pani Castella, odezwał się uprzejmie:
— Proszę — niech pani margrabina raczy spocząć.
Joanna usiadła.
Prokurator usiadł także i przejrzawszy pospiesznie leżące przed nim papiery, odezwał się poważnie:
— Przykro mi bardzo, że muszę pani margrabinie zakomunikować smutną bardzo wiadomość...
Młoda kobieta instynktownie zadrżała, ale z wielkiem wysileniem odpowiedziała na pozór spokojnie:
— Jakakolwiek to wiadomość, czekam na nię z odwagą i rezygnacyą.
— Zawiadomiłem panią margrabinę, że mam ją prosić o pewne objaśnienia... — pozwoli więc pani, że jej zadam niektóre pytania...
Joanna skłoniła się z dystynkcyą.
— Jestem na pańskie rozkazy... — szepnęła.
— Muszę dotknąć sprawy bardzo a bardzo drażliwej — zaczął, znowu prokurator — ale nie mogę niestety postąpić inaczej... — Czy związek pani z margrabią Cestella był szczęśliwym?
— Najszczęśliwszym łaskawy panie — odpowiedziała Joanna, spuszczając oczy i gorącym oblewając się rumieńcem. — Pan Castella kochał mnie bardzo, a ja miałam dla niego szacunek i miłość, jakie każda uczciwa kobieta winna mężczyżnie, którego nosi nazwisko... Nigdy też żadna chmurka nie zasępiła nam pożycia...
— Nigdy?... aż do ostatniej chwili pana Gastona Castella?...
— Tak jest, nigdy i aż do ostatniej chwili...
— Doniesiono mi, że pan Castella zginął nieszczęśliwie w pojedynku w samym kwiecie wieku i to w chwili, kiedy się doń uśmiechała przyszłość jak najświetniejsza.
— Tak!.... niestety!... — szepnęła Joanna, przykładając chusteczkę do oczu, z których łzy nie, płynęły wcale.
— Czy pani zna przyczynę tego nieszczęsnego pojedynku?... —
— Przyczyną była różnica poglądów w pewnej kwestyi politycznej w kursalu Aix la Chapelle... — Margrabia Castella był z rodu wenecyaninem, synem zapalonego patryoty, skazanego na śmierć przez rządy austryackie... — Kilka nierozważnych słów, wypowiedzianych przez francuza z przyczyny ostatnich wypadków włoskich, obraziły go dotkliwie i stały się powodem nieszczęścia...
Po chwilowem milczeniu, prokurator odezwał się znowu:
— Czy margrabia Castella, posiadał duży majątek?
— Około dwóch milionów...
— A pani majątek osobisty, wyrównywał majątkowi męża?
— O! wcale nie!... — Mój posag wynosił skromną sumę, zaledwie dwa kroć sto tysięcy franków...
— Czy margrabia Castella posiadał blizkich krewnych?...
— Nie znałam żadnych ani blizkich ani dalszych...
— Jedynem zapewne pragnieniem kochającego małżonka było, żeby cały jego majątek przeszedł po jego śmierci na jego ukochaną żonę.
— Taką była istotnie wola mojego męża... — odpowiedziała Joanna.
Prokurator królewski rozwinął jeden z leżących przed nim papierów i rzekł:
— Potwierdzenie tego znajduję w testamencie, jaki pani powierzyła panu Chauvelin. W dokumencie tym, noszącym datę pierwszego lipca, jest pani wskazaną jako jedyna spadkobierczyni ś. p. Gastona Castella...
Młoda kobieta słuchała wszystkiego z jak największem zdziwieniem.
Prokurator nie zdawał się wątpić ani na chwilę o autentyczności zapisu, pochodzącego z fabryki Prometeusza paryzkiego...
— Czegóż on więc chce odemnie?... myślała Joanna. — Po co mnie wołał tutaj i cóż za tajemniczy cel miały jego badania?...
— Kiedy miał miejsce pojedynek pana Castella?... — zapytał znowu prokurator.
— Mąż mój zginął czwartego lipca, odpowiedziała Joanna.
— Niechaj pani margrabina namyśli się dobrze, zanim mi odpowie, niechaj raczy mnie objaśnić, czy pomiędzy l-ym a 4-tym lipca, nie zaszło w pożyciu państwa nic takiego, coby wpłynęło na zmianę dobrych zamiarów męża względem pani?...
Słowa te gwałtownie wstrząsnęły młodą kobietą.
Odgadła, że pytanie prokuratora ukrywało jakieś groźne niebezpieczeństwo, ale się go jeszcze nie domyślała.
— Nic a nic zgoła... — rzekła po małej chwili, — a przynajmniej nic takiego nie przychodzi mi na pamięć. Życie nasze płynęło cicho i spokojnie. Byliśmy szczęśliwi, najzupełniej szczęśliwi...
— Więc w wigilię śmierci, pan Castella nie doznał jakiej strasznej boleści, jakiej nieprzewidzianej katastrofy?...
— Boleści!... katastrofy!... — powtórzyła Joanna. — Nie, panie, stanowczo nie!...
— Czy pewną pani tego jesteś? — zapytał znowu prokurator.
— Ależ najpewniejszą panie... — odparła z mocą Joanna.
— Czy mogłabyś pani złożyć na to przysięgę?...
— Bez wahania...
— Może to nie dobrem być dla pani...
— Czy wolno zapytać pana prokuratora dla czego?...
Prokurator nic nie odpowiedział, spuścił tylko w dół oczy, wsparł czoło na ręku i zamyślił się głęboko.
Po paru dopiero minutach, które się dla Joanny wiekiem całym wydały, podniósł głowę i znowu rozpoczął badanie.
— Bądź pani łaskawą powiedzieć mi nazwisko przeciwnika pana Castella?...
— Hrabia Raul de Credencé... — szepnęła Joanna.
— Francuz?...
— Tak panie.
— Czy margrabia Castella i hrabia de Credencé, widzieli się po raz pierwszy w ów wieczór, w który się wyzwali?...
— Nie panie.
— Znali się zatem dawniej?...
— Tak.
— Od jakiego czasu?...
— Od kilku miesięcy. i
— Czy hrabia de Credencé przyjmowanym był w domu państwa?...
— Tak panie.
— Czy bywał dosyć często i czy przyjmowaliście go państwo jako przyjaciela?...
— Bywał u nas dosyć często...
— I mąż pani nigdy przedtem nie miał z nim żadnych dyskusyj politycznych?...
— Nigdy... Pan de Credencé nie znał zupełnie przekonań mojego męża, i ta nieświadomość stała się powodem nieszczęścia, jestem bowiem zupełnie pewną, iż za nic w świecie nie chciałby był obrazić Gastona.
— A pani osobiście, jakże pani przyjmowała pana de Credencé?...
— Ależ panie, ja przyjmowałam hrabiego z uprzejmością, z jaką każda wyższego świata kobieta i każda gospodyni domu, powinna przyjmować gościa...
— Czy nie było można zarzucić tym przyjęciom za dużej trochę uprzejmości?...
Joanna zaczerwieniła się — odpowiedziała jednakże spokojnie:
— Nie wiem czy zrozumiałam dobrze pańskie zapytanie, ale nie jestem zdolną do zapominania moich świętych obowiązków...
— Niech pani nie uważa słów moich za oskarżenie... — odrzekł prokurator uprzejmie, — pytanie, które zadałem pani, ma tylko na celu dowiedzenie się, czy częste wizyty pana Credencé i zanadto uprzejme przyjmowanie go przez panią, nie dało powodu panu Castella do podejrzeń i zazdrości...
— Każda zazdrość musi być oparta na podejrzeniu, — odpowiedziała młoda kobieta, — a mąż mój nie podejrzewał mnie nigdy, bo był zanadto pewnym, iż zasługuję w zupełności na jego zaufanie i szacunek.
— Jakaż broń wybraną była do pojedynku?...
— Pistolety.
— Nie wydał się pani niewymownym okrucieństwem fakt, że pan de Credencé nie oszczędził człowieka, którego wczoraj jeszcze nazywał swoim przyjacielem, i którego zabił dla tak błahej przyczyny?...
— Mąż mój wyrządził panu de Credencé taką zniewagę, że tylko we krwi zmyć ją można było... — odpowiedziała Joanna. — Może zresztą traf tylko tak sprawił...
— Może... — mruknął prokurator królewski. — Nie wie pani, czy po tem fatalnem zdarzeniu, pan da Credencé powrócił do Francyi?...
Joanna zawahała się chwilę.
Zrazu chciała powiedzieć że nie wie, ale zastanowiła się, że może urzędnik więcej wiedział, niżeli chciał okazać — a w tym ostatnim przypadku, kłamstwo skompromitowałoby ją okrutnie.
— Tak panie, pan de Credencé powrócił istotnie do Francyi, — odpowiedziała — i jest obecnie w Paryżu.
— Czy widuje się z panią?...
— Raz jeden przedstawił mi się pod pozorem ważnego zwierzenia i raz jeden przyjęłam go.
Prokurator nic nie odpowiedział, ale zmarszczył brwi — a twarz jego przybrała wyraz widocznej pogardy.
— Wiem już wszystko o co mi chodziło, — rzekł, — teraz więc muszę przystąpić do rzeczy głównej... Niech się pani dobrze zastanowi, pani margrabino, i niech pani dobrze zapyta wpierw swojego sumienia, zanim mi pani odpowie, — czy nie zaszło nic takiego w ostatnich czasach, coby źle usposobiło ś. p. Gastona Castella względem pani?
— Nie było żadnej zgoła ku temu przyczyny, nie było stanowczo nic takiego w ostatnich czasach, coby wpłynąć mogło na zmianę postanowień mojego męża.
— Otóż właśnie że się pani myli, margrabino...
Młoda kobieta zbladła jak chusta.
— Jakto?... — zwołała, — czyżby pan Castella zmienić miał swoję wolę?
— Tak pani, i to jest owa smutna wiadomość, o jakiej miałem obowiązek oznajmić pani.
— Ależ to niepodobna... to niepodobna!... — odezwała się pani Castella.
— A jednak jest to prawda, proszę pani, prawda najistotniejsza.
— Istnieje więc drugi testament?
— Z datą 3-go lipca, podpisany zapewne na parę godzin przed fatalnem spotkaniem z panem Credencé... Akt ten późniejszy o trzy dni od tego, jaki pani przedstawiła panu Chauvelin, niweczy w zupełności ten ostatni...
— To jest, — odezwała się Joanna głosem ponurym, — pozbawia mnie połowy majątku po moim mężu!...
— Pozbawia panią całego tego majątku, bo nie ma w nim żadnej zgoła wzmianki o pani!...
— W takim razie, — wykrzyknęła Joanna, nie uznaję tego testamentu, a raczej uznaję go za bezwarunkowo fałszywy...
— Masz pani najzupełniejsze ku a prawo, ale kogo pani oskarżasz o to?...
— Istotę ludzką, kimkolwiek ona jest, istotę, której ten jakiś testament drugi, korzyść przynosi.
— Podobnego oskarżenia nie przyjmie żaden trybunał.
— Dla czego?...
— Dla tego, że margrabia Castella, całą swoję pozostałość przeznaczył na różne cele dobroczynne!...
Od dawna już Joanna w całem tem położeniu, poznała mszczącą się rękę Raymonda, ale teraz dopiero odgadła, iż Prometeusz paryzki zrobił użytek z prawdziwego testamentu margrabiego Castella.
— Panie prokuratorze — rzekła — czy mogę zobaczyć ów wydziedziczający mnie dokument?...
— Dla czegóżby nie!... nie mam prawa odmawiać pani tego.
Mówiąc to prokurator podał Joannie papier, który znała aż nadto dobrze.
Jedno spojrzenie przekonało ją, o wszystkiem dokładnie.
— Stracona wszelka nadzieja... pomyślała Joanna jestem zrujnowaną i bez sposobu do życia, ale uniknęłam przynajmniej posądzenia o fałszerstwo, które mogło w dodatku pozbawić mnie jeszcze wolności!...
— Panie prokuratorze — zaczęła znowu pani Castella — wybacz mi pan moje pomięszanie i zmartwienie, których nie mogę ukrywać przed panem... ale czyż mogę bez głębokiego wzruszenia, widzieć się pozbawioną niesłusznie majątku, jaki sprawiedliwie za swój uważałam?... — Czyż mogę obojętnie przyjąć wiadomość, iż pozbawioną jestem wszystkiego, iż czeka mnie nędza najokropniejsza?...
— Przyznaję, żeś pani godną jest politowania — odpowiedział urzędnik królewski, z ironicznem trochę współczuciem pozwolę sobie przecież zauważyć, iż pozostaje pani pewna mała pociecha, pociecha z jakiej niejedna wdowa, byłaby zadowoloną zupełnie.
— Jakaż to ta pociecha?
— Dwa kroć sto tysięcy franków, czyli dziesięć tysięcy franków rocznej renty! — To nie nędza proszę pani, to dobrobyt zupełny...
— Ach! panie — wykrzyknęła — Joanna — zapytaj pan pana Chauvelin... ile mi z tych dwa kroć sto tysięcy zostało.
Prokurator spojrzał ździwiony.
— Cóż się stało z temi pieniędzmi? — zapytał.
— Uważałam się za posiadaczkę stu tysięcy liwrów renty, — urządziłam się więc stosownie do tego majątku. Posiadam kosztowne meble, konie i powozy, ale nie posiadam pieniędzy!... — O! niech przeklęty będzie ten, co mnie obdarł z mienia i co mnie naraził na rozpacz i nędzę!... — niech przeklętą będzie pamięć jego i jego nazwisko!....
Joanna załamała ręce, a jej twarz prześliczna, wydała się teraz szkaradną prawie, tak ją wściekłość i nienawiść wykrzywiły.
Szlachetne oblicze prokuratora przybrało wyraz groźny.
— Milcz pani! — krzyknął rozkazująco. — Ten, którego oskarżasz i przeklinasz, miał prawo tak postąpić... — Wydziedziczając panią, nie mścił się ale karał!...
Przez kilka sekund Joanna stała milcząca.
Jakby piorunem surowemi słowami prokuratora rażona, czuła wzrok jego ciążący groźnie nad sobą.
Ale znajdowała się w tej chwili w takiem usposobieniu umysłowem, że zapanować nad sobą nie była w stanie...
— Myślałam, że się znajduję w świątyni sprawiedliwości! — zawołała, spoglądając dzikim wzrokiem w oczy prokuratora — widzę, żem się grubo myliła. Zamiast podać rękę kobiecie, którą krzywdzą i obdzierają, pan mnie znieważasz wątpliwemi podejrzeniami, depczesz nogami moją rozpacz!.. — O! tego to już nadto, trochę to może oburzyć nakoniec!... — Mąż mój powiadasz pan miał słuszność — miał prawo mnie ukarać!... — niechajże i tak będzie — ale cóżem takiego zrobiła? Chcę wiedzieć o co mnie oskarżają i kto jest oskarżycielem?
Powiedziała to i umilkła.
Prokurator królewski, wziął z biurka list i podał go margrabinie.
— Przeczytaj to pani — rzekł.
Joanna wzięła list i najpierw spojrzała na adres:
„Panu Prokuratorowi królewskiemu departamentu Sekwany, w pałacu Sprawiedliwości.”
Nie było koperty.
Margrabina chciwie rozwinęła papier i spojrzała na podpis.
Żadne atoli nazwisko nie było pomieszczone u dołu.
— Anonim!... — krzyknęła pogardliwie — O! panie!... dziwną pan bronią się posługujesz!...
— Czytaj pani — odpowiedział prokurator — odpowiesz później, jeżeli będziesz miała co do odpowiedzenia...
List był dosyć długi.
Joanna przeczytała go od początku do końca, a oto co zawierał:
„Panie Prokuratorze królewski!
„Udaję się do pana, dla zapobieżenia krzyczącej niesprawiedliwości...
„Nie wiem już w jakiej tragedyi klasycznej, znajduje się wiersz, który mówi:
„Pewna otoż młoda francuzka, margrabina Castella — po moralnem zamordowaniu swego męża, jest bowiem jedyną przyczyną jego śmierci — zabiera się obecnie do zagarnięcia całego po nim majątku.
„Nie można, aby ta zła kobieta, doszła do dziedzictwa krwią zbryzganego.
„Nie mam wcale zamiaru formowanie, aktu oskarżenia, ale podaję fakta w całej ich prostocie, beż żadnych a żadnych komentarzy.
„Margrabia Castella, miał bardzo poufałego przyjaciela, pewnego francuza, bardzo eleganckiego i bardzo dobrze wychowanego, niejakiego Raula de Credencé, hrabiego.
„Był pan hrabia przyjacielem męża i zarazem kochankiem jego żony...
„Wszyscy wiedzieli o tym związku w Aix-la-Chapelle oprócz pana Castella, który obyczajem mężów miał oczy po to, ażeby nic nie widział...
„Ślepota tego rodzaju, ma jednak zawsze koniec, zwłaszcza, gdy winni postępują niezręcznie, gdy się złapać pozwolą na gorącym uczynku za dużej trochę poufałości...
„Taki fatalny wypadek przytrafił się właśnie hrabiemu i pani margrabinie w dniu 3-cim zeszłego miesiąca.
„Margrabia Castella uderzył w twarz p. de Credancé; obaj panowie strzelali się nazajutrz i to bez świadków...
„Ale to im się zdawało tylko... mieli niewidzialnego świadka w mojej osobie.
„Margrabia Castella, został zabity na miejscu..
„Hrabia pochylił się nad trupem, przeszukał kieszenie jego ubrania, wyjął dużą kopertę zapieczętowaną czarną pieczęcią i uciekł pospiesznie, bo żandarmi posłyszawszy strzały nadbiegali w tym kierunku.
„Każdy wie o tem, że pojedynek bez świadków, ściąga groźne skutki na tego, kto pozostaje przy życiu...
„Postępowałem za hrabią z daleka i spostrzegłem, że w czasie ucieczki, upuścił kopertę, jaką zrabował był z trupa.
„Podniosłem tę kopertę i znalazłem te tylko na niej słowa:
„Złamałem pieczęć i zacząłem czytać papier, gdy spostrzegłem, że hrabia wraca z miną bardzo zafrasowaną.
„Spoglądał po ziemi i z największą obawą poszukiwał zguby.
„Ukryłem się w krzakach.
„Pan Credencé przeszedł tuż około mnie, przeklinając na czem świat stoi, a byłby tak zapewne podszedł aż do trupa, gdyby kaski żandarmów, nie błyskały w słońcu.
„Wyrzekł się więc cennej koperty i z wielką szybkością, zaczął uchodzić w stronę miasta.
„Mnie się nie spieszyło, pozostałem więc w krzakach i przeczytałem testament.
„Datowanym był dnia poprzedniego i wydziedziczał w zupełności panią Castella.
„Dowiedziałem się wieczorem, iż hrabia powrócił do hotelu, w którym mieszkał i kazał zaraz przewieźć swoje rzeczy na kolej.
„W kilka godzin był już we Francyi.
„Następnego tygodnia udała się tam i margrabina.
„Powiem otwarcie panu prokuratorowi, że nie wiedziałem co począć z dokumentem, jaki mi wpadł w ręce.
„Jestem człowiekiem... w sercu mojem młoda i tak nadzwyczaj piękna pani Castella wzbudzała wielkie współczucie.
„— Może — myślałem sobie — może ta śliczna wdówka opłakuje swojego męża i przeklina kochanka?... Po co mam dopomagać do zemsty nieboszczykowi? — Pozostawmy to wszystko do czasu...
„Ale zawsze ciekawy byłem naturalnie, co się dalej stało.
„Mam przyjaciół w Paryżu.
„Napisałem do nich i nie czekałem na odpowiedź za długo.
„Opisali mi wszystkie szczegóły tak dokładnie, jak gdyby policyę mieli na swoje rozkazy.
„Dowiedziałem się, że pani Castella nie tylko nie zerwała z mordercą męża, ale owszem żyje z nim w najlepszej zgodzie i poufałości.
„Hrabia de Credencé przygotował dla margrabiny tymczasowe mieszkanie, w umeblowanym domu przy ulicy Madelaine, zwanym hotelem Wilson.
„Hrabia zajął się następnie zainstalowaniem swojej kochanki, we wspaniałym lokalu przy ulicy Chaussée d’Antin.
„Przez ten czas, kiedy pan Credencé zajmował się urządzaniem rezydencyi, pani Castella uzbrojona w inny testament, którego nie wiem daty, robiła starania, ażeby wejść w posiadanie majątku margrabiego i właśnie ma niebawem doprowadzić do skutku swoje zabiegi.
„Myśl, że bezwstydnica, zaślubi zapewne hrabiego Credencé i wzbogaci tym sposobem zabójcę, oburzyła mnie do najwyższego stopnia.
„Postanowiłem nie pozwolić na to i udaję się do pana.
„Posyłam panu prokuratorowi testament margrabiego Castella, testament jedynie prawdziwy i niweczący wszelkie inne.
„Pan wiesz lepiej odemnie, co ci czynić wypada — nie potrzebują mówić panu o tem.
„Może ździwisz się pan dla czego nie podpisałem tego listu?...
„Przyczyna bardzo prosta.
„Chcę przeszkodzić spełnieniu się wielkiej niesprawiedliwości, ale nie chcę narażać ani swojego życia ani swojego spokoju.
„Hrabia de Credencé i margrabina Castella, są ludźmi nie cofającemi się przed niczem zgoła i mściliby się na pewno na tym, który zniweczył ich podłe zamiary...
„Brak nazwiska na podpisie jest dla mnie najlepszą ochroną... Nie można się mścić na nieznanym winowajcy.
„Dla tego tylko panie prokuratorze pragnę pozostać nieznanym dla wszystkich — i dla pana także.
„List ten chociaż nie podpisany, zasługuje jednak na wiarę... Zbierz pan wiadomości, poszukaj dowodów na to co piszę — a przekonasz się, że moje oskarżenie ma pewne podstawy....
„Nakoniec — zapytaj pan samej pani Castella... sądzę że nie będzie mogła zaprzeczyć prawdzie”.
∗
∗ ∗ |
Skoro Joanna skończyła czytanie, list wypadł jej z ręki, notaryusz więc (podniósł go i oddał prokuratorowi.
— No cóż?.. proszą pani... Cóż pani odpowiesz na to co przeczytała?...
— Nic... — mruknęła ponuro Joanna.
— Przygnębienie pani dostatecznie odpowiada za panią... pani milczenie jest wymowne i wystarcza za dowód...
Margrabina podniosła głowę.
— Mylisz się pan!... — odpowiedziała z wzrastającą bezczelnością, — ja nic nie przyznaję i przypisujesz pan mojemu milczeniu zupełnie fałszywe znaczenie!... Po co bo bronić się mam przeciw nieznanemu oskarżeniu?... A zresztą, jakżebym mogła się obronić?... Oddawna wiem a pan wiesz to jeszcze lepiej odemnie, iż niewinności dowieść niepodobna... Wyrok pański zapadł już przeciwko mnie oddawna...
— Pani margrabino, — zauważył spokojnie prokurator, — współczuję bardzo pani boleści, ale ta boleść za daleko panią unosi!... Ja reprezentuję tutaj sprawiedliwość i prawo, pozwól pani zatem przypomnieć to sobie, bo nie chcę i nie mogę znosić żadnych podobnych napaści...
— Nie powiem już ani słowa, — odrzekła Joanna, — i przyjmuję bez skargi, bez szemrania moję ruinę, którą pan za zasłużoną uważasz. Po chwilowem zaś milczeniu dodała:
— Czy wolno mi się już oddalić?...
— Nie mam już o nic zapytać pani, jesteś pani zupełnie zatem wolną.
Joanna powstała... Skłoniła się lekko prokuratorowi, kiwnęła protekcyonalnie głową notaryuszowi, opuściła gabinet, przeszła salę i podążyła do wozu, który na nią czekał na placu Dauphine.
Po odejściu młodej kobiety, prokurator i notaryusz spojrzeli na siebie.
— Panie Chauvelin, — odezwał się prokurator, — masz klientkę bardzo niebezpieczną... bądź pan bardzo zatem ostrożnym!... Ta kobieta zdolną jest na wszystko.. Czytałem w jej spojrzeniu rzeczy straszne!... Prawo jest bezbronne przeciwko niej, ale mam okropne przekonanie...
— Jakie panie prokuratorze?... — zapytał notaryusz.
— Jestem pewny, że jej męża zabił z jej wiedzą ów jej kochanek.
— O!... — wykrzyknął przerażony pan Chauvelin, — czyż to może być doprawdy?...
— Tak było!... z największą pewnością...
— Taka piękna.. — ciągnął notaryusz — i zdolna do tak straszliwej zbrodni?... w głowie mi się to nie może pomieścić!...
Prokurator uśmiechnął się.
— Czyżbyś pan był aż tak mało doświadczonym, tobyś sądził o duszy z twarzy?... Syreny także były piękne a były bez litości... pamiętaj pan sobie o tem!...
— To prawda... — odrzekł Chauvelin, — ma pan prokurator racyę margrabina Castella może także być syreną...
— Zresztą, — ciągnął prokurator, nie ostatni to raz spotykam się z tą kobietą... spotkamy się jeszcze kiedyś ze sobą.
— Z powodu tego samego testamentu? — zapytał żywo notaryusz,
— Z powodu przestępstwa, którego nie znam jeszcze i które może nie jest jeszcze popełnione w tej chwili, ale które spełni się prędzej czy później i odda ową dumną damę w ręce sprawiedliwości.
Podczas gdy powóz odwożący Joannę z pałacu sprawiedliwości toczył się na ulicę Chaussée d’Antin, pozostawała ona, wyczerpana przez energię, której złożyła dowody podczas rozmowy z prokuratorem królewskim, w rodzaju osłupienia moralnego, podobnego do ociężałości fizycznej, następującej po wielkiem znużeniu albo wielkiej boleści.
„Nic nie pamiętała, myśli wciąż się jej plątały...
Skoro jednak wysiadła z powozu, skoro znalazła się w obecności pana de Credencé, czekającego za nią w salonie, nabrała pewnej otuchy.
— Joanno opowiadaj!... opowiadaj co się tam działo!... — zawołał Raul, — bo wyglądasz zmieniona strasznie!...
Pamięć jej powróciła, głośne łkanie konwulsyjne, ścisnęło gardło, po twarzy łzy puściły się strumieniem.
— Zgubioną jestem Raulu!... zgubioną bez ratunku, bez żadnej zgoła nadziei!...
— Zgubioną, powiadasz?... — powtórzył hrabia — nie, to niepodobna!... kochanie moje... nie możesz być zgubioną, skoro jesteś wolną!...
— E!... — odpowiedziała porywczo Joanna, — nie o wolność tutaj chodzi, ale o majątek!... Co mi po głupiej wolności, wśród nędzy i poniżenia?... A czeka mnie i ta nędza i to poniżenie, bo nie posiadam nic!... nic a nic na świecie...
— Słyszę cię, — odpowiedział pan de Credencé, — ale nie rozumiem wcale... Wytłomacz mi co się stało, a najprzód powiedz, po co cię wzywał prokurator?...
— Ażeby się nacieszyć moim upadkiem... nasycić mojem poniżeniem... ażeby się napaść moim wstydem wobec tego przeklętego testamentu, który niweczył wszystkie maje nadzieje...
Raul zadrżał.
— O jakim testamencie chcesz mówić?... — wykrzyknął,
— O tym fatalnym akcie, napisanym przez margrabiego w wigilię jego śmierci... któryś wziął odemnie i po wierzył Raymondowi.
— Jakto!... — zawołał ździwiony de Credencé, — jakto, więc ten akt istnieje!... więc Raymond nie zniszczył go, lubo cię zapewnił o tem?...
— Skłamał nędznik niegodziwie... testament prawdziwy był bronią w jego ręku, którą mi groził!... Zrobił z „niej właśnie użytek i zadał mi cios — śmiertelny.
— Czy prokurator podejrzewa sfałszowanie?,.. — zapytał Credencé.
— Wcale nie...
— No, to dla czegoż testament, który cię rujnuje, ma obalać ten, który cię robi milionerką...
— Bo data pierwszego jest o trzy dni późniejszą.
Raul tupnął nogą gniewnie.
— O!... poznaję doskonale Raymonda!... To szatan prawdziwy!.. Pamięta o wszystkiem i wszystko przewiduje, a gdy ci się zdaje żeś go pokonała, podnosi się zwycięski i wszechwładny... Widzę teraz aż zanadto dobrze, iż walka z taką istotą jest po prostu niemożebną!...
Joanna milczała.
Po chwili pan de Credencé odezwał się znowu:
— Jakim sposobem testament dostał się do rąk prokuratora królewskiego?...
— Przysłano mu go w liście, ze stemplem prawdziwym czy fałszywym z Aix-la-Chapelle, w liście nie podpisanym wcale. Zaraz się domyśliłem, że Raymond go napisał.
— Możesz mi powtórzyć to co byłe w tym liście?...
Joanna powtórzyła słowo w słowo, wszystko co przeczytała w biurze prokuratora.
— Tak jest!... — szepnął hrabia, wysłuchawszy cierpliwie do końca, — Raymond jest autorem tego listu. Takie zręczne oskarżenie on tylko wymyślić potrafił...
— Cóż sądzisz o sytuacyj?...
— Niestety, kochana Joanno, sądzę jak ty, że położenie jest bez wyjścia.
— Więc trzeba mi się zupełnie i raz na zawsze, wyrzec spadku po margrabim Gastonie Castella?...
— Naturalnie... — Rada główna opiekuńcza, położy łapę na dwóch milionach nieboszczyka — a nie wygrywa się z nią procesu, zwłaszcza, gdy go nie ma możności podtrzymywać...
Joanna upadła na krzesło i zakryła zapłakaną twarz rękami.
— Cóż się zatem ze mną stanie?...
Odpowiedź nie była tak łatwą.
Raul zawahał się też na chwilę.
— Gdybym miał majątek, złożył bym go u nóg twoich kochana Joanno — odezwał się z zapałam — byłabyś bogatą, gdybym ja był nim w istocie... Myślę, że nie wątpisz o tem...
Na nieszczęście, posiadam tyko pozory zamożności, o czem wiesz dobrze przecie... Nie rozpaczaj jednakże... przyszłość do nas należy, skoro masz możność wyczekania...
Margrabina żywo podniosła głową.
— Mam możność wyczekania?... — powtórzyła.
— Zapewne...
— W czemże to widzisz tę możność?...
— Masz dwa kroć sto tysięcy franków, a to znaczy zawsze trochę.
Joanna nie dała Raulowi dokończyć i pogardliwie wzruszyła ramionami.
— Czyż potrzebuję ci powtórzyć, to co mówiłam przed godziną prokuratorowi?... — Te dwa kroć sto tysięcy franków już są prawie wyczerpane!... — Nie podniosłam całej sumy to prawda, ale wszyscy dostawcy są mojemi wierzycielami. Skoro tylko przewąchają co się święci, a to nie zadługo napewno nastąpi, rzucą się na mnie jak sępy na trupa!...
„Patrz Raulu na te meble, na te dywany, na te obicia!... — Moje dwa kroć sto tysięcy franków, reprezentują zbytek, który nas otacza, konie, która rżą w stajni, powozy, które stoją w wozowni.
„Chciałam usłać wspaniałe gniazdko dla moich stu tysięcy liwrów renty... Chciałam się urządzić odpowiednio do dwóch milionów, jakie uważałam już za moję własność, a tu słodkie te marzenia jak sen pierzchnęły... miliony z rąk się wymknęły, a z przepychu tak drogo opłaconego, z przepychu jakiego nie będę w stanie podtrzymać, okroi się nędzne jakie czterdzieści albo piećdziesiąt franków, dla komornika, co moje szczątki rozproszy. — Otóż zapytuję cię Raulu, czy nie lepiej zakończyć od razu żywot, co się tak marnie przedstawia?... Myślę na seryo o śmierci.. dostarczysz mi kilka kropel kwasu pruskiego i... finita la comedia... koniec istnieniu i nędzy...
— Umierać w twoim wieku, kochana margrabino?... — odrzekł z uśmiechem Raul — a toż to byłaby największem szaleństwem i w dodatku szaleństwem nie dającem się powetować...
— E! — odparła zimno Joanna — cóż chcesz ażeby się ze mną stało? — Nie mówiłam ci już ze sto razy, że przekładam śmierć nad ubóstwo? — Podobną jestem do tych kwiatków podzwrotnikowych, co nie mogą żyć bez słońca... Nie mogę się rozwijać w cieniu!... — Natura moje wymaga jasności i dostatków... — Pragnienia moje, to zbytek!
— No to na ten zbytek, ja ci się środków dostarczać podejmuję.
— Ty Raulu?...
— Ja kochana Joanno!... — Dziwi cię to, wszak prawda — a jednak obietnica moja jest pewną i stanowczą... — Zachowasz to godne siebie urządzenie, nie zmienisz nic w sposobie prowadzenia domu, a nawet rozszerzysz skalę jeżeli ci przyjdzie ochota!... — Złoto przelewać się będzie przez twoje ręce i wydawać je będziesz mogła bez rachunku...
— Czy to sen? — spytała ździwiona Joanna.
— To rzeczywistość najprawdziwsza.
— Jakimże sposobem potrafisz podołać temu?...
— Powiem ci o tem zaraz...
— Czy słyszałaś o „Piekłach Londyńskich“ — zapytał pan Credencé.
— Któż by o nich nie słyszał? — odpowiedziała Joanna. — Piekłami — nazywają pokątne domy gry, w których lordowie i przemysłowcy, bogata młodzież i dystyngowani cudzoziemcy, zgrywają się okrutnie w karty...
— Oto właśnie — zaczął znowu hrabia — ogromne sumy pochłaniają co noc takie piekła, a gentlemani, którzy je utrzymują — ciągną stosowne z tego korzyści i bogacą się bardzo prędko...
— Tem lepiej dla nich — dla czegóż jednak mnie prawisz o tem Raulu?.
— Zaraz zrozumiesz kochanko, uzbrój się tylko w troszeczkę cierpliwości. W Paryżu nie ma piekieł podobnych, ale jest pełno pokątnych szulerni, utrzymywanych prawie wyłącznie przez kobiety, zwane w żargonie damami pikowemi... — Niektóre z tych dam są piękne i młode — niektóre dawno już zeszły z pola...
— I pewnego pięknego poranku albo raczej pewnej nocy — przerwała Joanna — zjawia się u takiej pani komisarz policyjny, zjawia się naturalnie niespodzianie, pieczętuje lokal, aresztuje grających, damę zaś pikową odsyła do więzienia, zkąd na naukę wyprawiają ją na sześć miesięcy do Saint-Lazare...
— Tak się istotnie zazwyczaj dzieje — odrzekł Raul — ale czy wiesz dla czego?...
— Dla tego zapewne, że prawo zabrania gier hazardownych surowo...
— To po pierwsze, ale powtóre dla tego, iż damy pikowe są istotami znanemi policyi, że są tym sposobem nieustannie strzeżone, i że przyjmują u siebie, oprócz kilku uczciwych głupców, osoby podejrzane i kompromitujące.
— Ależ! — zawołała Joanna — to bardzo chyba naturalne... — kobiety te przyjmują nie tych, których chcą, ale tych, których mogą... — Trudno się dziwić, że śmietanka towarzystwa paryzkiego, nie u nich naznacza sobie, schadzki... — To bardzo a bardzo jasne!... — Czy nie miałbyś przypadkiem zamiaru, przeistoczyć jakby z damy wielko-światowej w taką damę pikową?...
— Myślę właśnie o tem — odrzekł Raul z przekonaniem.
— Czy mogę się dowiedzieć kto ona?
— Znasz ją.
— Nazwisko jej?
— Margrabina Castella...
Joanna wzruszyła znowu ramionami i głośną się roześmiała.
— Zwaryowałeś — kochany hrabio, czy co?...
— Nie myślę...
— Masz zatem tak już nizkie o mnie pojęcie, iż chcesz mnie postawić na czele jakiejś nikczemnej szulerni?...
— Któż znowu mówi o szulerni margrabino? — Tem brzydkiem nazwaniem, poniżasz najniepotrzebniej znaczenie moich projektów najlepszych... Cóż może być za związek pomiędzy jakąś Bambo-binetką albo Rigolba-batą, ciągnącą bakkara brudnemi kartami, na jakiemś tam piątem piętrze ulicy des Martyrs albo Breda, w towarzystwie, jakich dwudziestu filutów, komisantów kupieckich lub mniemanych dymisyonowanych oficerów, a wielką damą z wielkiego świata, otoczoną w swoich przepysznych salonach wszystkiem co Paryż posiada najświetniejszego, najsławniejszego i najbogatszego?...
„Z pewnością, kochana Joanno, kobiety te nie podobne są tak do siebie, jak niepodobnem jest nędzne zaśniedziałe sous, do błyszczącej sztuki złota!...
„No i powiedz że teraz szczerze — Czy, mam racyę? — czy przekonałem cię...
— Rezonowanie twoje jest łudzące — odrzekła Joanna myślę jednakże, że bardzo mi łatwo byłoby odpowiedzieć na nie...
— W takim razie lepiej nie odpowiadać! — zawołał ze śmiechem pan de Credencé — daj się przekonać — to będzie daleko lepiej!... — Znajdujesz się, jak mówiłaś przed chwilą w położeniu rozpaczliwem i jak także mówiłaś przed chwilą, myślałaś o odebraniu sobie życia... Nie prawda?...
— Prawda — szepnęła Joanna.
— No, a czegóż ja żądam od ciebie? — Chcę oto abyś mogła żyć swobodnie po książęcemu!... — Jesteś królową piękności, królową wdzięku i królową dowcipu, obowiązuję się więc przedstawić cię zaraz jutro, kilku panom dobrze położonym w Paryżu.. Oni ci przyprowadzą innych i okrzykną za boginię!... — Salon twój stanie się wkrótce najmodniejszym i najwięcej poszukiwanym w wielkiem mieście... — Kroniki odzywać się będą najprzód o tobie pani margrabino, a potem o twoich wieczorach, obiadach!... — Będą grywać u ciebie... — ale gdzież nie grywają?... — Graczami będą milionerzy, sumy wygrywane i przegrywane dochodzić będą cyfr kolosalnych! — Wcale cię to nie będzie obchodzić... Ty będziesz starać się tylko aby być piękną, wesołą i promieniejącą... Nie dotkniesz się nawet koniuszczkiem swoich białych rękawiczek, sztuk złota i biletów bankowych, nagromadzonych na zielonym stoliku, a ja ci przyrzekam jednakże, ze posiądziesz wielkie bogactwo...
— Więc ja nigdy nie będę grała?
— Nigdy! ani żartem tylko choćby!... — Czyż sądzisz, żebym pozwolił kiedykolwiek, aby moja piękna Joanna, zmieniła się w szulerkę i aby zbrukała swoje paluszki kartami?...
— Któż więc będzie wygrywał dla mnie?
— To do mnie tylko należy szanowna margrabino...
— Zkądże masz pewność, że fortuna zawsze ci sprzyjać będzie?
— Fortuna jest kokietką, więcej nawet niż kokietką — odpowiedział Raul z uśmiechem — odwraca się często od tych co przed nią na kolana padają i co zasługują na jej względy!— ale oddaje się pierwszemu lepszemu co o nią niedba niby i co nic z niej sobie niby nie robi... Znałem kobiety z podobnym charakterem, kobiety, które potrzeba było zmuszać aby pozostały wiernemi?...
— Miałżebyś zatem zamiar zmuszać i fortunę? — spytała żywo margrabina.
— Trzeba tak będzie, bo tym tylko sposobem można się będzie nie obawiać jej niełaski.
— Szachrować?... — szepnęła z obrzydzeniem Joanna.
— Brzydkie to słowo, przyznaję, ale zapewniam, że sama rzecz bardzo jest dobrze widziana w dzisiejszych czasach.
— A narażania się nie bierzesz wcale w rachubę?...
— Jakiego narażania?...
— Można być przecie schwytanym na gorącym uczynku, a to pociąga następstwa jak najfatalniejsze.
— Dla mnie żadne zgoła niebezpieczeństwo nie istnieje.
— Jak to?...
— Umiem być tak ostrożnym, iż nikt mnie na niczem nie przyłapie, nikt nigdy niczego się nie domyśli...
— Jednakże nie udaje się to nikomu...
— Uspokój się margrabino, mnie się uda najzupełniej, bo będę od innych zręczniejszym... Pozbądź się wszelkiej obawy, bo zapewniam cię raz jeszcze, że mi się uda jak najlepiej... Powiedz tylko, że się zgadzasz, ażebym wykonał moje projekta i uważaj się za ocaloną.
Joanna zdawała się wahać a nareszcie podniosła głowę.
— Człowiek tonący, — rzekła, — brzytwy się chwyta i wcale się nie zastanawia, czy to go wyratuje, czy też pogrąży w otchłani... Ja jestem w tem samem położeniu... Pytasz się czy się zgadzam?... Muszę, ponieważ nie mogę postąpić inaczej... Działaj jak chcesz mój przyjacielu; ale pamiętaj, że dzień hańby, będzie dniem mojej śmierci zarazem!... W chwili gdy goście moi przekonają się, iż ściągałam ich do siebie po to jedynie aby ich obdzierać, przeszyję się sztyletem... Margrabina Castella nie powinna i nie może siedzieć w więzieniu.
∗
∗ ∗ |
Joanna powiedziawszy to umilkła.
Pan de Credencé rozpłomieniony chwycił ją za rączkę i ucałował.
— Zgodziłaś się kochana Joanno, zatem nic więcej nie potrzebuję... wszystko pójdzie jak z płatka!... ja odpowiadam za skutek i tajemnicę... skutek jest pewnym a tajemnica dobrze będzie utrzymywaną... Jesteś zatem bogatą i możesz być wesołą.
— Co mam robić?... — spytała margrabina.
— Ukazać się dziś wieczór w teatrze opery w loży, po którą biegnę w tej chwili.
— Ależ ja jestem w żałobie...
— To zdejm żałobę.
— Czyż to wypada?...
— Dla czegożby nie?... Co do mnie, uważam za wierutne głupstwo żałobę po mężu, który cię wydziedziczył.
— Dobrze... ubiorę się w suknię gris-perle i wezmę białą różę we włosy.
— Będziesz prześliczną i wszystkie lornetki z krzeseł zwrócą się w tej chwili na ciebie.
— Pokażę się tedy w teatrze i cóż będzie dalej?...
— Ukłonię ci się z uszanowaniem z krzeseł, ty odpowiesz mi czarującem, kiwnięciem główki, wskutek czego pójdę złożyć ci wizytę do loży...
— No a dalej?...
— Na dzisiejszy wieczór zupełnie nam tego wystarczy.
— A jutro?...
— Jutro rozpoczną się prezentacye.
Upłynęło około ośmiu miesięcy.
Opowiemy w kilku słowach ważniejsze zdarzenia, jakie zaszły w ciągu tego czasu i powrócimy do wypadków, które były rodzajem prologu tego długiego opowiadania — a powrócimy mianowicie do spotkania się Raymonda z owym młodym nieznajomym z ulicy du Rocher, w zaroślach lasku bulońskiego.
Projekta hrabiego de Credencé udały się jak najlepiej... skutek przewyższył oczekiwania...
Wiemy już, że Raul dzięki swojemu nazwisku i stosunkom rodzinnym, posiadał znajomości bardzo liczne.
Kilku przyjaciół należących do najwyższej arystokracyi rodowej i pieniężnej, otaczało go w krzesłach opery, w chwili, w której pani Castella ukazała się w loży, jaką dlań zakupił przed paru godzinami.
Pan de Credencé skłonił się margrabinie z uszanowaniem i poszedł zaraz złożyć jej wizytę, trwającą pięć minut co najwyżej.
Po powrocie został naturalnie zarzucony pytaniami, kto jest ta gwiazda tak wspaniale a po raz pierwszy błyszcząca na firmamencie paryzkim.
Odpowiedział że jest to margrabina Castella, młoda wdówka, wysoko urodzona i bardzo bogata, że się znał dobrze z jej mężem, że nawet bardzo się z nim przyjaźnił za granicą — a wreszcie dodał, że margrabina osiedliła się obecnie w Paryżu, że urządziła się wspaniale i zamierzała prowadzić dom otwarty, dla pewnej liczby towarzystwa wyborowego.
Nic w świecie nie ma takiego jak piękna kobieta uroku, szczególniej gdy jest wdową i milionerką w dodatku.
Przyjaciele Raula poczęli błagać go w tej chwili, aby ich przedstawił pani Castella, on zaś przyrzekł im swoję protekcję, oświadczywszy od niechcenia, że się cieszy pewnemi względami i pewnem zaufaniem wdówki.
Rzeczywiście podczas następnego antraktu, Raul poszedł zapytać margrabiny, o pozwolenie przedstawienia sobie paru jego znajomych i uzyskał decyzyę bardzo łaskawą.
Nazajutrz, jak przewidział Raul, rozpoczęły się zaraz prezentacye — a w trzy miesiące po tem, margrabina była już w modzie tak, że i najdystyngowańsi i najsławniejsi ludzie w Paryżu bywać u niej mieli sobie za honor, nielada.
Musimy dodać, że Joanna była nadzwyczaj wybredną w wyborze.
Kto nie pochodził ze znakomitego rodu lub nie posiadał tytułu, albo ogromnego majątku, dla tego salony jej były stanowczo niedostępne.
Młoda kobieta, ze swoją żywą inteligencyą i błyszczącym dowcipem, wytworzyła sobie w świecie pozycyę wyjątkową i oryginalną.
Piękne nazwisko i tytuł, oraz sto tysięcy liwrów renty, jakie jej przypisywano, nie pozwalały najzłośliwszym nawet zaliczać ją do rzędu awanturnic, wyższego tylko gatunku.
Jej obyczaje na pozór przynajmniej były bez żadnego zarzutu, — jej zachowanie się, nie dawało nikomu prawa do żadnych a żadnych pogawędek.
Dla systemu, którego nie zmieniłaby za nic w świecie, nie znała ani jednej kobiety i pod żadnym pozorem żadnej nie pozwoliłaby sobie była przedstawić.
Przyjmując samych tylko mężczyzn; ze wszystkimi obchodziła się jednakowo, z wielką dystynkcyą i czarującą kokieteryą, ale nie wyróżniała żadnego.
Każdy jednakże wiał prawo do jej uśmiechów i spojrzeń.
Słuchała oświadczyn ze śmiechem, nie odpowiadała na nie inaczej jak dowcipem rozumnym, dowcipem, który nie zachęcał, ale też nie odbierał nadziei adoratorom.
Salon jej, był jednym z salonów paryskich, w których się najlepiej bawiono.
Urządzała czasami wieczory muzykalne — a artyści najsławniejsi dobijali się, aby mieli honor dać się posłyszeć jej gościom.
Kucharz, mistrz prawdziwy, podtrzymywał tradycyę Beauvilliera i Carema.
Grywano także u pani margrabiny, ale że graczami byli bogacze sami, więc ogromne sumy rozgrywały się za każdą razą.
Joanna nigdy nie dotknęła kart, nigdy nawet nie zbliżała się do zielonych stolików — a graczom nieszczęśliwym okazywała wielkie swoje współczucie.
Któż z gości mógł odgadnąć, że ten dom, w którym zbierało się najlepsze towarzystwo, że te salony nawiedzane przez ludzi najsławniejszych i najwyżej położonych, był w rzeczywistości szulernią, że okradano tu podstępnie — i że pani margrabina była damą pikową wśród tego piekła olśniewającego?...
Któż śmiałby podejrzewać tę prawdę najrzeczywistszą jednakże?...
Nikt...
Gdyby jaki złośliwiec pozwolił sobie bąknąć nieśmiało: — zdaje mi się, iż oszukują w grze u margrabiny Castella... — wzruszonoby ramionami i uznanego za waryata.
Tak więc rzeczy szły jak najlepiej, współka tryumfowała...
Hrabia de Credencé ciskał złotem jak za najlepszych owych czasów, gdy spadek rodzinny topił mu się był w palcach...
Joanna prowadziła dom prawdziwie książęcy, — zdawało jej się, że posiadła źródło niewyczerpane nigdy i nie żałowała też dwóch milionów, z których, jak utrzymywała, obdarł ją Raymond niegodziwie.
Ponieważ bieg tego opowiadania sprowadził nam znowu na usta Raymonda, powrócimy do owego szczególniejszego bohatera występku.
Od kolacyi, przy której byliśmy obecni w zakładzie przy ulicy des Amaudiers — a szczególniej od ostatniego widzenia się bandyty z margrabiną, którego wyniki także znamy, był on najnieszczęśliwszym z ludzi.
Nadzwyczajna piękność Joanny zapaliła w tym wyrzutku miłość niepokonaną, miłość, którą zwalczyć się starał napróżno, miłość, która mu nie dała pokoju we dnie — a sen w nocy odbierała.
Prometeusz paryzki taki dumny ze swojej potęgi moralnej, myślał iż potrafi walczyć nietylko z całym światem, ale i ze sobą samym.
Mylił się atoli bardzo grubo.
Raymond był zakochany i to zakochany do szaleństwa.
Dziwne to i śmieszne zapewne, ale prawdziwe.
Zresztą i Neron nawet przecie, Neron, ten dziki władca, jak tygrys krwi chciwy, kochał się był również szalenie.
Nie będziemy opowiadać, jakie walki staczał ze sobą pan Raymond, aby wyrwać z serca obraz Joanny.
Wyjechał z Paryża i bawił czas jakiś pod chmurnem niebem Londynu, szukając tam zapomnienia i rozrywki.
Heroiczne to lekarstwo pozostało bez skutku.
Prometeusz paryski powrócił do Francy! bardziej jeszcze rozkochany.
Zaniechał bezużytecznej walki i zaczął szukać okazyj zbliżenia się do Joanny.
W bujnej swojej imaginacyi znalazł na to różne sposoby.
Po kilka razy pod rozmaitemi postaciami, dostawał się do margrabiny i w czasie tych chwil, podczas których mógł ją widzieć, starał się ująć obietnicami lub przestraszyć pogróżkami.
Przypuszczał, że jedno albo drugie doprowadzi go do celu.
Nie udało mu się zupełnie.
Nabrał przekonania, że wszelka nadzieja dlań stracona, że nie ma się czego łudzić.
Pewność ta — taki mu ból nieznośny sprawiła, że postanowił raz z sobą zrobić koniec.
Wziął sznurek do kieszeni i poszedł się powiesić do lasku bulońskiego...
Gdy przyszedł do siebie, dzięki, jak sobie czytelnicy zapewne przypominają, dzięki staraniom Maksyma (tak się nazywał młody nieznajomy z ulicy du Rocher), Raymond albo raczej André Bontemps, zaledwie się mógł poznać, taka w nim nastąpiła niespodziewana przemiana.
Prometeusz paryzki wyszedł z tej przeprawy zdrów i cały — a miłość dla margrabiny zniknęła.
Nienasycona natomiast nienawiść i straszna chęć zemsty zastąpiła uczucie, przez które wycierpiał tyle mąk straszliwych.
Odtąd będzie żył w tym jednym jedynie celu, aby zgubić Joannę Castella!...
Ale jakiej broni użyć przeciwko tej kobiecie?...
Jedno spojrzenie rzucone na Maksyma, było dostatecznem dla Prometeusza paryskiego.
Nagła jakaś myśl rozjaśniła jego umysł, a w kilka sekund plan ataku był już zupełnie nakreślony.
Plan godnym był wynalazcy...
Niezadługo dowiemy się o rezultacie wykonania...
∗
∗ ∗ |
Pospieszmy za protektorem i protegowanym do jednego z pokojów w domu przy ulicy des Amandiers.
Siedzieli naprzeciw siebie, przegrodzeni tylko małym stolikiem, na którym stały rozmaite likiery i z pół tuzina małych z czeskiego kryształu szklaneczek.
W otwartym pudełku, leżały cygara, przywiezione prosto z Hawany.
Maksym wyciągnięty w miękkim fotelu, niepodobnym był do siebie...
Twarz jego blada, zmęczona w chwili gdyśmy poznali go na poddaszu, promieniała teraz zadowoleniem i nadzieją.
Ciągnął zwolna wyborne cygaro...
Od czasu do czasu maczał usta w szklaneczce z likierem i używał z widoczną rozkoszą dobrobytu materyalnego.
Raymond przypatrywał ma się z uśmiechem.
Od kilku chwil nie przemówili do siebie słowa — Raymond pierwszy przerwał milczenie.
— Moje kochane dziecko — pozwolisz, że ci zadam jedno pytanie...
— Najchętniej!... — wykrzyknął wesoło Maksym.
— Ale odpowiesz mi szczerze?
— Przyrzekam to panu solennie...
— No, to powiedz, o czem myślałeś w tej chwili?
— Myślałem, że śnię rozkosznie i prosiłem Boga, abym się nie prędko przebudził.
— Tak ci więc trudno uwierzyć, w rzeczywistość tego wszystkiego?...
— Przyznaję, że bardzo, trudno... — Bo czy nie mam zresztą racyi, bo czy można nawet przypuszczać, ażeby okrutna rzeczywistość, tak się nagle zmieniła od rana?... — Przypadek wiele może, to wiem i przyznaję, ale przypadek ma zawsze swoje granice!... — Nie ma przecie cudów na świecie...
— Mimo to doświadczyłeś dzisiaj cudu — odrzekł Raymond — zapewniam cię, że nie śpisz a jeżeli chcesz się o tem przekonać, pomacaj się ręką za lewą kieszeń surduta... znajdziesz tam pakę biletów bankowych, które nie są złudzeniem...
Młody człowiek machinalnie wziął się za kieszeń.
Poczuł pod palcami przyjemne wrażenie jedwabnego papieru biletów bankowych.
— Prawda!... — szepnął — nie można zatem wątpić!... — Przed paru godzinami byłem biednym... biedniejszym od żebraka... — i napróżno oglądałem się dokoła za jakim promykiem nadziei — Otaczały mnie same ciemności... chciałem się życia pozbawić, ażeby nie umierać z nędzy, a teraz jestem oto bogaczem...
— Bogaczem jeszcze nie jesteś... — przerwał Prometeusz paryzki... ale pewno wkrótce nim będziesz... — przyrzekłem ci to i dotrzymam przyrzeczenia...
Maksym przesunął swoję delikatną białą rękę po czole.
— Wybacz mi drogi panie — rzekł — wybacz mi kochany dobroczyńco, jeżeli po raz drugi wyrażę swoje powątpiewanie, które może obrazić pana...
— Niczem mnie nie obrazisz i proszę mów z całą swobodą i otwartością.
— Rozum mój oto nie jest w stanie pojąć, zkąd pan możesz robić to co mi obiecujesz, nic za to w zamian nie wymagając odemnie.
— Jużem ci odpowiedział w tym względzie...
— Odpowiedziałeś mi pan, że jesteś oryginałem...
— Czy to nie najlepsza ze wszystkich przyczyn? czy to nie przyczyna, która wszystko tłomaczy i o którą rozbijają się wszystkie logiczne rozumowania?... Tak jest, jestem oryginałem, w obecnym bowiem czasie, wdzięczność za wyświadczone dobrodziejstwo, jest śmieszną oryginalnością...
— Co pan mówisz o jakiemś wyświadczonem ci dobrodziejstwie, wszakże ja nic dla pana nie uczyniłem!...
Raymond roześmiał się na cały głos.
— Zapominasz galopem moje dziecko... — ale ja pamiętam dobrze, że gdyby nie ty, byłbym w tej chwili wisiał sobie na postronku, kołysany wiatrem na wszystkie strony. — Nie zrobiłeś dla mnie nic więcej, tylko uratowałeś mi życie?...
— To strasznie mała rzecz w pewnych wypadkach, a pan właśnie musiałeś być w jednym z takich wypadków... — Ponieważ miałeś tyle zimnej; krwi, żeś sobie założył pentlę na szyję — musiałeś mieć jakieś ważne ku temu powody, musiało życie stać się dla pana ciężarem...
— Moje kochane dziecko — kto sądzi z pozoru, ten najczęściej mija się z prawdą, tak właśnie jak ty w tej chwili!... — Muszę ci się przyznać z przykrością, iż dzisiaj rano trawiła mnie gorączka taka straszna, że mnie zrobiła prawie waryatem, czego wymowny dałem zdaje się dowód!... Gorączka minęła i rozsądek powrócił. Pragnę żyć bardziej niż kiedykolwiek, czuje się prawdziwie szczęśliwym, że nie przeszedłem do lepszego świata i będę ci do ostatniego tchnienia wdzięczny za to, żeś mnie mimo mej woli na ziemię przyprowadził!... Czy to nie dostateczne wyjaśnienie mojego postępowania z tobą?... Chyba żem cię przekonał nakoniec?...
Maksym potrząsnął głową.
— Chcesz pan się dowiedzieć — rzekł — czyś mnie przekonał?...
— Tak.
— Zachęcałeś mnie przed chwilą do szczerości, więc ci też odpowiem szczerze, że nie przekonałeś mnie jeszcze...
Raymond tupnął nogą.
— Do licha!... — wykrzyknął niecierpliwie — cóż mam zatem jeszcze zrobić?
— Byłoby mi bardzo trudno odpowiedzieć... — pragnę też wierzyć panu, ale mimo woli nasuwa mi się ciągle jakieś powątpiewanie...
— To uparte powątpiewanie zadziwia mnie nad wszelki wyraz... — odpowiedział Prometeusz paryzki. — Nic bo prostszego, nad to co się pomiędzy nami dzieje...
— Ja z panem tego zdania nie podzielam...
— A ja mówię zupełnie szczerze, jakem André Bontems i proszę posłuchaj no mnie uważnie jeszcze przez chwilę.
Maksym skinął głową potakująco.
— Przypuśćmy — zaczął Raymond — że przysługę jakąś mi wyrządził, wyrządził mi ktoś inny... — przypuśćmy, że ten ktoś był osobistością podrzędną, którą nie mógł bym się był tak żywo zainteresować, że był to jakiś naprzykład stróż z lasku bulońskiego, jakiś stangret lub policyant... — Moja wdzięczność byłaby naturalnie jednaką, ale sposób okazania tej wdzięczności, byłby zupełnie inny... — Policyantowi, stangretowi lub stróżowi, ofiarował byłbym bilet tysiąc albo pięćset frankowy i uważając się za zupełnie skwitowanego, byłbym go bardzo prędko wypuścił z mojej pamięci...
— To by było niewdzięcznością!... — zauważył Maksym z uśmiechem.
— Czyż ja powiadam, że nie?... — Nie jestem wcale doskonałością, ale pozwól mi mówić dalej... — Zamiast osobistości podrzędnej, o jakiej wspominałem, przypadek przedstawił moim oczom mojego zbawcę, w postaci prześlicznego młodzieńca, dla którego, od pierwszego spojrzenia, nie można nie poczuć sympatyi...
„Kilka słów zamienionych z tym młodym człowiekiem, przekonały mnie, iż inteligencya jego odpowiadała jego powierzchowności... — Zbliżam się ku starości, ale młodość mnie pociąga — największą zaś zgryzotą mojego życia, z czego wcale nie robię tajemnicy jest to, iż nie mam syna, towarzysza i podpory starości, dziedzica mego majątku...
„Nasza długa rozmowa w gabinecie w d’Armenonville przekonała mnie, iż pomimo trudności położenia i nędzy dokuczliwej, dzielnie walczyłeś z życiem i nie popełniłeś nic takiego, coby się z prawami honoru nie zgadzało.
„Zaraz też powiedziałem sobie:
„— Biednym jest i nie ma rodziny? dam mu więc i rodzinę i majątek!... — Sierotą jest, będę więc jego ojcem!...
Raymond powiedział to i umilkł.
Maksym przez kilka sekund wpatrywał się uparcia w swojego interlokutora, a fizyonomia jego ruchliwa, odbijała wszystkie, jakie przechodził uczucia, wykazywała jak stopniowo rozpraszały się chmury jego wątpliwości...
Raymond śledził te objawy z ciekawością i zajęciem, jakich domyśleć się bardzo łatwo.
— Pragniesz pan gwałtownie wiedzieć co myślę, nie prawda? — odezwał się nagle młodzieniec.
— Prawda... — odpowiedział Prometeusz paryzki.
— Powiem panu ciągnął Maks — ale pod jednym warunkiem...
— Jakim?
— Jeżeli odgadnę, powiesz mi pan szczerze, że odgadłem...
— Przyrzekam ci to najuroczyściej oto przyszła mi do głowy myśl szczególna i śmieszna może, myśl której jednak pozbyć mi się bardzo trudno, bo lepiej od słów pańskich, zdaje mi się odkrywać pewną przedemną tajemnicę...
— Cóż to za myśl? — zapytał Raymond.
— Zdaje mi się, że w chwili, gdy przypadek postawił nas naprzeciw siebie, poznałeś mnie pan po jakimś znaku, o którym ja nie wiem wcale... — Może ja nie jestem panu obcym?... — może pan należysz do mojej rodziny, która mnie kiedyś opuściła?... — nawet ścisłe jakie węzły łączą nas ze sobą?
— Mów... mów mój chłopcze — odezwał się Prometeusz paryzki z czułością. — Pomyślałeś sobie, wszak prawda, że może ja jestem twoim ojcem?
— Tak jest — szepnął Maksym — pomyślałem i o tem... — ale się omyliłem?
Raymond westchnął głęboko.
— Niestety! — omyliłeś się!... odpowiedział ze smutkiem. — O! dużo dał bym za to, przysięgam, gdyby słusznem było przypuszczenie twoje... — Z jakąż radością, z jakiemż upojeniem otworzyłbym ci ramiona i zawołał:
„— Synu chodź, niech cię przycisnę do łona!...
„Na nieszczęście tak nie jest! Ja nie mam rodziny wcale... Przed godziną nie wiedziałem, że istniejesz i teraz jeszcze nic nie wiem o tobie... boś mi tak mało powiedział w tym względzie.
Maksym skinął głową potakująco, a Raymond mówił dalej:
— Porzuć te mrzonki i te marzenia nie oparte na niczem... — powiedziałem ci przyczynę mojego zainteresowania się tobą... — poprzestań na tem i nie szukaj nic innego, bo powiedziałem najszczerszą prawdę...
— Wierzę panu... odpowiedział po chwilowym namyśle młody człowiek.
— Dowody mojej szczerości, będą bardzo liczne i nie będziesz na nie zbyt długo czekać. Tylko — dodał po chwilowem milczeniu — ażeby ci dobrze usłużyć, poznać cię dobrze potrzebuję, że więc obiecałeś mi dziś rano opowiedzieć swoje życie... — czy nie nazwiesz niedyskrecyą, gdy ci to uprzejmie przypomnę?...
— Jestem na rozkazy pańskie — odpowiedział Maksym z życzliwością widoczną w głosie.
— Skoro tak, to zaczynaj moje serce; słucham cię z zaciekawieniem i najżywszą sympatyą...
— Nie będę chciał nadużyć cierpliwości pańskiej i będę się starał wypowiadać treściwie, będę więc pomijał szczegóły a dotykał głównych tylko momentów mego żywota... — Długie bezładne opowiadanie, na nic by się nie przydało... kilka faktów wystarczy na zapoznanie pana z tą przeszłością, której tak jesteś ciekawy...
— Niech i tak będzie, — rzekł Raymond z uśmiechem, — zaspokoję się główniejszemi faktami z tego dramatu czy romansu, a resztę sam sobie już dośpiewam...
— Zaczynam zatem... — rzekł Maksym.
Zapalił świeże cygaro umaczał usta w likierze i rozpoczął w ten sposób:
— Mam lat dwadzieścia trzy albo około tego... i według wszelkiego prawdopodobieństwa, jestem dzieckiem miłości... Wiem o sobie to mianowicie, że podczas pierwszych dni karnawału 1840 roku, młoda praczka, mieszkająca przy jednej z najdalszych uliczek kwartału Saint-Marceau, wydała na świat dziecinę wątłą i słabą, która tydzień ledwie przeżyła.
„W kilka godzin po pogrzebie maleństwa, mężczyzna jakiś okazały i udekorowany, mężczyzna który musiał być zapewne doktorem wszedł do praczki płaczącej w łóżku, podczas gdy mąż jej pracował po za domem, ażeby zarobić na życie na jutro.
„— Straciłaś dziecko, dobra kobieto?... — odezwał się przybyły do zdziwionej tem i odwiedzinami nieszczęśliwej kobiety.
„— Tak panie. — odpowiedziała praczka, wybuchając głośnym płaczem.
„— Jesteście w nędzy?... — zapytał znowu doktor.
„— Tak panie... i ja i mąż mój nie lenimy się wcale, a jednakże idzie nam jak z kamienia.
„— Ktoś, co się wami interesuje, zapewnił mnie, że jesteście ludźmi uczciwemi, i pragnie polepszyć trochę waszę dolę...
„— Ale jakim sposobem, proszę pana?...
„— Chce powierzyć wam nowonarodzone dziecko na wychowanie... Wynagrodzenie byłoby bardzo dobre, czy więc zgodzicie się na to?...
„— O! z całego serca proszę pana, i zapewniam, że dziecko będzie tak starannie, jak prawdziwe książątko, pielęgnowane.
„— Czy tylko pewną jesteś moja kobietko, że mąż nie będzie temu przeciwny?
„— Mój mąż patrzy tylko mojemi oczami, i wszystko co ja zrobię, uważa za zupełnie dobre.
„— Więc to rzecz ułożona?...
„— Zupełnie panie... Kiedyż przyniosą dziecko?...
„— Dziś wieczorem.
„— Kto je przyniesie?...
„— Prawdopodobnie sama matka.
„— Czy to chłopiec czy dziewczynka?...
„— Chłopiec.
Doktór odszedł, pozostawiając chorą kobietę uspokojoną nieco tem niespodziewanem oświadczeniem.
„Nadszedł wieczór... Mąż i żona oczekiwali przybyszów z największą niecierpliwością, że jednak czas upływał, myśleli, iż obietnica nieznajomego nie przyjdzie już do skutku.
„Naraz, gdy wybiła dziewiąta, fiakr zatrzymał się przed nędznem domostwem parterowem.
„Mąż praczki poskoczył drzwi otworzyć.
„Wyobraź pan sobie jego zdziwienie, gdy zobaczył wysiadające z fiakra czarne jakieś widmo, niepodobne do człowieka.
„Widmo to niosło na rękach i przyciskało do piersi z wielką ostrożnością, jakiś przedmiot owinięty w białą bieliznę.
„— Ja jestem tą na którą oczekujecie, — rzekło łagodnie, wchodząc do mieszkania.
„Przy słabem światełku świeczki rozpoznać dopiero było można, że kobieta ta okrytą była szerokiem czarnem dominem.
„Ubrała się tak po karnawałowemu dla tego naturalnie, iżby nie być poznaną.
„Nieznajoma zbliżyła się do łóżka praczki i ukazując jej dziecinkę owiniętą w bogate koronki, wyszeptała:
„— Oto mój syn... którego ci powierzam... pozory źle o mnie świadczą... nie oskarżaj mnie jednakże abym była niedobrą matką. Kocham to maleństwo z całego serca mojego, ze wszystkich sił duszy mojej, i jeżeli z niem się rozstaję, to dla tego jedynie, że nie mam prawa zajmować się niem sama.
„Dała potem szczegółowe przyszłej karmicielce instrukcye postępowania, wręczyła jej woreczek z piędziesięciu sztukami złotemi , objaśniła, że podobną sumę otrzymywać będzie rok rocznie i porzuciła nędzne schronienie, po serdecznem wycałowaniu i zlaniu gorącemi łzami maleństwa.
„Praczka i jej mąż nie byli zdolni uwierzyć na razie w swoje szczęście i zapomnieli o ciężkiej boleści, jaka ich tak niedawno dotknęła.
„Widok piędziesięciu luidorów oszołomił biedaków kompletnie. Nieszczęśliwi ludziska ani setnej części takiej sumy nigdy nie posiadali, pieniądze więc, co jakby z nieba spadły im w ręce, wydawały się im niewyczerpanemi...
„Nie trzeba tutaj dodawać, że cienkość mojej bielizny, wspaniałość koronek w jakie była przybraną i bogate pierścienie na palcach młodej damy ubranej w czarne domino, zaimponowały nędzarzom tak, że wyobrazili sobie, iż powierzono im dziecko, co najmniej książęce”.
Od kilku już chwil niewyraźny uśmiech błąkał się po ustach Raymonda.
W tej chwili przerwał opowiadającemu.
— Moje kochane dziecko, — rzekł jeszcze jedno zadam ci pytanie...
— Jakie?...
— Czy bądź z potrzeby, bądź z upodobania, nie zajmowałeś się też w ciągu paru lat ostatnich pisaniem?...
— Nie mam się zwyczaju zapierać i mówią otwarcie że prawda, że pan odgadłeś...
— Byłem tego prawie pewnym! mruknął Prometeusz paryzki.
— Więc się ja zapytam z kolei, na czem opierałeś pan to swoje przekonanie?...
— Poznałem to ze sposobu opowiadania pańskiego. Masz ten styl urywany, drobny, styl efektowny dzisiejszych felietonistów modnych... Słuchając pana, zdaje mi się, że słucham jakiegoś bohatera romansu ze szpalt gazety „Journal pour Tous“...
— Czy to pochwala czy krytyka?...
— Ani jedno ani drugie, to spostrzeżenie tylko. Opowiadanie, swoją drogą, zajmuje mnie nieskończenie, i mów dalej z łaski swojej.
Maksym ciągnął dalej:
— Dziecięciem powierzonem praczce w taki tajemniczy sposób, w ową noc karnawałową, ja właśnie byłem, też odgadłeś pan już zapewne. Na ćwiartce papieru, przypiętej złotą szpilką do koszulki, wypisane było dużemi literami imię Maksym. Mamka domyślała się, że musiało to być moje imię i tak mnie nazywała. Innego imienia nie znałem. Upłynęło lat kilka...
„Dama w czarnem dominie, matka moja, czuwała zapewne nademną z blizka, ale nie pokazała się więcej w nędznem domostwie na przedmieściu Saint-Marceau, Doktór dekorowany zgłaszał się od czasu do czasu dowiedzieć się o mnie, na przyrzeczone zaś pięćdziesiąt luidorów opiekunowie moi nie czekali nigdy a nigdy...
„Po kilku latach, kiedy zacząłem przychodzić do rozumu, niewidzialna ręka odebrała mnie od opiekunów których uważałem za rodziców, nazywałem ojcem i matką i kochałem bardzo.
„Umieszczono mnie na pensji, gdzie odebrałem początkową edukację.
„Z tej pensyi przeszedłem do jednego z główniejszych kolegiów paryzkich.
„Nie chcę się bynajmniej przechwalać, ale mogę mimo to powiedzieć, iż praca zajmowała mnie bardzo, i że czasu poświęconego na naukę nie zmarnowałem wcale.
„Miałem lat dziewiętnaście, gdy opuściłem zakład z pierwszą nagrodą na wydziale filozofii...
„Ręka, co od samego urodzenia otaczała mnie opieką, doręczyła mi za pośrednictwem pewnego bankiera, sześć tysięcy franków, z poleceniem, że co rok w oznaczonym terminie mam się zgłaszać po odbiór podobnej sumy. Znalazłem się więc na bruku paryzkim sam jeden, jak ptak wolny i jeżeli nie bogaty, to mogący przynajmniej przeżyć dostatnio od jednej pensyi do drugiej...
„Nie wymieniam różnych szczegółów, nie mogących interesować pana, a zdolnych niepotrzebnie przedłużyć opowiadanie.
„Żyłem jak żyje większa część młodzieży paryzkiej. Kochałem się kilka razy... z rozmaitem powodzeniem, raz byłem szczęśliwym, to znowu zniechęconym i rozczarowanym.
„W ogóle żyłem bardzo przyjemnie, czułem się zadowolonym z teraźniejszości i nie myślałem wcale o tem, co będzie dalej...
„Rok temu przyszłość ta zaciążyła mi po raz pierwszy, rok temu, na niebie mojem ukazały się pierwsze chmury ciemne.
„Udałem się w oznaczonym terminie do bankiera, który od trzech lat wypłacał mi najregularniej moję pensyę i zostałem niezmiernie zdziwiony, gdy kasyer po przejrzeniu ogromnej księgi rachunkowej, odpowiedział mi z szyderczem nieco współczuciem, iż żadnego depozytu dla mnie nie było.
„Słowa te raziły mnie niby piorunem i nie chciałem w nie uwierzyć.
„— Ależ to niepodobna!... — wykrzyknąłem.
„— A jednak tak jest najrzeczywiściej — odpowiedział kasyer.
„— Podobne zapomnienie, jest po prostu niemożebnem i chyba zaszła jaka pomyłka...
„— A któż by popełnił tę pomyłkę proszę pana? — zapytał kasyer ozięble.
„— Zapewne pan...
„— Ja się nie mylę nigdy.
„— Nikt w świecie nie może się uważać za nieomylnego, — zrób mi pan to, błagam pana i przejrzyj uważniej księgę.
„Kasyer wzruszył ramionami, ale że był dobry jakiś człowiek... — zrobił o co prosiłem.
„Jeden Bóg wie, z jaką gorączkową niecierpliwością, czekałem na rezultat poszukiwań.
„Po chwili odwrócił się do mnie tryumfująco.
„— Byłem pewny swego!... — szepnął — w takim domu jak nasz, omyłka jest niemożebną! — Kredyt pana Maksyma nie jest wznowiony żadną najmniejszą sumą... — Może pan Juliusz Barral — będzie mógł pana objaśnić w tym przedmiocie...
„Pan Juliusz Barral był bankierem.
„Uspokoiłem się trochę... — zdawało mi się, że zabłysła jakaś nadzieja.
„Odpowiedziałem żywo:
„— Tak, tak... — muszę się zobaczyć z panem bankierem...
„— Jest w swoim gabinecie... — odpowiedział kasyer — zaprowadzę tam pana...
„Za chwilę znalazłem się w obecności jednego z wybitniejszych osobników finansowych...
„Pan Juliusz Barral przyjął mnie bardzo grzecznie i wysłuchał z uwagą.
„— Na nieszczęście — odpowiedział — nie mam nic pocieszającego dla pana... — Co rok, na jaki tydzień przed datą, w której pan przybywałeś do kasy, nadchodził list z pieniędzmi bądź jedną, bądź drugą pocztą... — Kto je nadsyłał pod moim adresem i z komisowem, jakie się zwykle płaci bankierom, niewiedziałem nigdy i nie wiem tego dotąd.... — Tego roku nie nadesłano nic...
„— Może to tylko opóźnienie?...
„— Bardzo być może...
„— Mam nadzieję, że niezadługo, że jutro może już co nadejdzie...
„Bankier skłonił się, a ja wyszedłem...
„Powróciłem nazajutrz i dnia następnego i tak przychodziłem co dzień przez cały tydzień, listu jednak jak nie było tak nie było.. Nie pokazałem się cały miesiąc... Po miesiącu przyszedłem znowu napróżno!...
„Wtedy rzeczywistość zastąpiła złudzenie, zrozumiałem, iż odtąd muszę liczyć sam na siebie...
„Pomyślałem, że matka moja umarła... wyobraziłem sobie, że musiała bardzo ciężko boleć nad tem, iż mnie w opuszczeniu pozostawia.
„Nie oskarżałem wcale nieszczęśliwej kobiety, płakałem owszem po niej i przywdziałem grubą żałobę...
„Potem zastanawiałem się nad tem, jak i z czego żyć będę.
„A miałem się nad czem zastanawiać, pomimo bowiem edukacyi i świetnych rezultatów szkolnych, nie ukrywałem przed sobą, iżem nie zdolny do niczego, że żadna poważna karyera nie stoi przedemną otworem.
„Zajmowałem w jednym z domów przy ulicy Saint-Lazare, umeblowane kawalerskie mieszkanko, prawie eleganckie...
„Miałem zapas ładnej garderoby, — zegarek i łańcuch złote, szpilki brylantowe do krawatów, miałem kilka sztuk cennej broni, którą kupiłem za sto luidorów wygranych w dyabełka, ale w gotowiźnie nie posiadałem literalnie ani jednego sous...
„Udałem się do Mont-de-Pieté, ażeby opędzić najgwałtowniejsze potrzeby i odważnie zabrałem się do roboty... zostałem literatem...
„Ah! panie, co to za obrzydłe rzemiosło!... — największemu nieprzyjacielowi nie życzę zarabiać piórem na chleb powszedni...
„Zacząłem pisać...
„Pracowałem gorączkowo!... siedziałem dzień i noc nad biurkiem, wypotrzebowywałem chmarę atramentu i nie ustawałem dotąd, dopóki zmęczenie fizyczne i moralne nie sparaliżowało umysłu, dopóki ręka nie ustała.
„Napisałem dwa wodewille, jeden dramat, kilka nowelek i romans...
„Zużyłem całe sześć miesięcy na to.
„Wpakowałem rękopismy do kieszeni i zacząłem obchodzić teatry oraz redakcye dzienników...
„Nie wiem, czy moje utwory były dobre, nie wierzę nawet temu, ale wiem, że nie były gorsza od tego co się codziennie drukuje po felietonach i co jest co wieczór grywane po teatrach...
„A jednak nie podobna mi było ich pomieścić... wyrocznie dramatyczne i literackie, ani nawet wysłuchać mnie chciały... wszędzie odpowiadano mi jedno i to samo:
„— Nazwisko pańskie wcale jest nieznane... — daj się pan najprzód poznać, a wtedy zobaczymy...
„— Dać się poznać?... — odrzekłem zrozpaczony — ale jakimże sposobem?...
„— To nas nic a nic nie obchodzi.
„Usłyszawszy ze sto razy jednę i tę samę śpiewkę, wziąłem moje rękopismy i w ogień rzuciłem.”
— Czy doprawdy — rzekł Raymond z niedowierzaniem — czy doprawdy miałeś pan odwagę rzucić w ogień swoje prace?...
— Daję panu słowo na to!...
— Wszystkie?...
— Co do jednego... panie!... — nie zrobiłem żadnego a żadnego wyjątku, a nawet gdy owoc ciężkiej półrocznej pracy, gorzał w moich oczach, robiło mi to przyjemność pewną!
— No, no — odrzekł Prometeusz paryzki z uśmiechem — widzę żeś się nie urodził na literata... — Żaden pisarz z profesyj, nie rozstałby się za nic w świecie, ze swojemi arcydziełami... — No, mów dalej, mój przyjacielu... — twoje opowiadanie interesuje mnie coraz bardziej.
Maksym zaczął znowu:
— Ze wszystkich drzwi do jakich stukałem, jedne tylko otworzyły się przedemną.
„Przyjął mnie mały dzienniczek artystyczno-literacki, zajmujący się wyłącznie nowemi sztukami i aktorkami będącemi w modzie...
„Wydrukowałem tu cztery czy pięć artykułów okolicznościowych, ale gdy bąknąłem o honoraryum, odpowiedziano mi, że tu, w tej świątyni, pogardza się mamoną a pracuje tylko dla sławy...
— Nie za bardzo to pożywne! — przerwał Raymond.
— Byłem tego samego przekonania — odpowiedział Maksym — pomimo to jednakże pracowałem dalej, otrzymując zamiast pieniędzy, bilety do dwóch czy trzech teatrów...
Lubiłem bardzo przedstawienia dramatyczne, a wzrastająca nędza, nie pozwalała mi już na ten zbytek...
„Zgadujesz pan zapewne, jak żyłem przez rok cały...
„Pozbyłem się najprzód mebli, które gospodarz pozwolił mi wynieść, pomimo, że komorne nie było zapłacone.
„Następnie sprzedałem broń i to zaledwie za czwartą część wartości.
„Potem zacząłem wyprzedawać garderobę, tak, że mi pozostał tylko ten jeden garnitur, który pan na mnie oto widzisz.
„Wszystko to podtrzymywało przez parę miesięcy nędzną moję egzystencyę...
„Zajmowałem obrzydłą mansardę przy ulicy du Rocher i żywiłem się strasznie skromnie...
„Pomimo tej atoli bajecznej oszczędności, środki moje wyczerpały się zupełnie i nadszedł dzień, że się znalazłem bez jednego grosza w kieszeni, bez sposobu uczciwego zarobienia najmniejszej choćby sumki.
„Było to wczoraj.
„Wspominałem już panu, że ani żebrać ani kraść nie myślałem... pozostało mi więc do wyboru, albo umierać z głodu, albo w łeb sobie palnąć.
„Wybrałem to ostatnie...
„Miałem stary pistolet bez żadnej wartości, włożyłem go więc do kieszeni... napisałem list i położyłem go na jedynym stole, jaki miałem w mojej izdebce.
List zaadresowany był do komisarza policyi kwartału św. Łazarza i uprzedzał, żem się sam życia pozbawił, że zatem nikogo o zamordowanie mnie posądzać nie należy.
„Udałem się następnie do lasku bulońskiego, wszedłem w gęstwinę i miałem skończyć ze sobą, gdy w tem jakiś szmer dziwny zwrócił moję uwagę...
„Machinalnie szukałem przyczyny tego szmeru i uderzyłem się czołem o nogi wisielca, szamotającego się w ostatnich konwulsyach konania...
„Tym wisielcem pan byłeś.
„Nie pozostaje mi nic do dodania, bo resztę wiesz pan tak dobrze jak i ja...“
∗
∗ ∗ |
Chwilowe milczenie zapanowało po tych ostatnich słowach Maksyma.
Raymond poruszał lekko głową i wybijał takt palcami na srebrnej tacy, na której stały butelki i szklanki.
— Moje kochane dziecko, — odezwał się na koniec, — obadwa mieliśmy dzisiaj szczęście, obaj winniśmy sobie życie i chcę ci zapewnić najświetniejszą karyeryą, o jakiej młodzieniec w twoim wieku marzyć może... Muszą ci się przyznać jednakże, że mam pewną obawę...
— Jaką obawą?...
— Boję się tego, iż nie masz zupełnego dla mnie zaufania...
— Ależ panie!...
— Tak moje dziecko, podejrzewam twoją szczerość...
— Czy mogą się zapytać dla czego?...
— Dla bardzo prostej przyczyny... dla tego, te miłość nie grała żadnej roli w twojem opowiadaniu... Zapewniałeś mnie dziś rano, że nie spotkałeś jej w życiu... ale nie możesz być przecie jedynym wyjątkiem na świecie!... Dwudziestotrzyletnie serce nie może być takie zimne!...
— Mówiłem panu, że żyłem jak wogóle żyją młodzi ludzie w Paryżu — odrzekł Maksym. — Kochałem się nie w jednej... żadna z nich jednakże nie wzbudziła głębszego we mnie uczucia...
— Jakto, nigdy nie kochałeś się szczerze?...
— Nigdy a nigdy panie...
— I możesz mi przysiądz na to?...
Maksym zawahał się na chwilę.
— Więc najzupełniejszej spowiedzi wymaga pan odemnie? zapytał z uśmiechem.
— Wymagam spowiedzi szczerej, bez żadnych wykrętów.
— Kiedy tu idzie o rzecz tak szaloną, żebyś się pan wyśmiał ze mnie...
— Wcale nie będę się wyśmiewał... jesteś w tym wieku, że szaleństwo tysiąc razy jest lepsze od zbytniego rozsądku!... Mów więc bez obawy...
— Mówiłem panu, że w zamian za moję pracę bezpłatną, dziennik artystyczno-literacki dawał mi wejście do kilku teatrów...
— Domyślam się już... — rzekł Raymond, — jakaś oto reputowana artystka...
— Wcale nie... — odrzekł młody człowiek. — Gdybyż to była tylko artystka!... ale cierpliwości...
„Chodziłem więc na przedstawienia prawie codzień, bo była to jedyna przyjemność, jaka mnie nic nie kosztowała.
„Będzie temu ze dwa miesiące, spostrzegłem w jednej z lóż — kobietę dziwnej urody.
Nie opisuję jak wyglądała ta kobieta, zwykle bowiem opis niepodobny jest do osoby...
„Powiem tylko tyle, że była brunetą, że była wspaniałą i dumną niby królowa wschodnia, i że jej spojrzenie spokojne a głębokie, gdy je przypadkiem ku mnie zwróciła, zrobiło na mnie uczucie rozkoszne... i przykre zarazem wrażenie.
„Opuściłem salę przed końcem przedstawienia! poszedłem na bulwar czekać na wchodzących z teatru.
„Niezadługo, młoda nieznajoma, okryta szerokim burnusem algierskim w złote pasy, przeszła w pośród tłumu, z godnością monarchini kroczącej w pośród swoich poddanych.
„Mały powozik zaprzężony w pyszne konie, uniósł ją z szybkością błyskawicy.
„Uczułem pewną ulgę gdy się oddaliła, odetchnąłem swobodniej i powiedziałem sobie:
„— Dzięki Bogu! nie chciałbym już nigdy znaleźć się w obecności tej kobiety... jeżelibym znowu ją spotkał, gotowem się zakochać jeszcze, a otwarcie mówiąc, w położeniu w jakiem się znajduję, tego by mi tylko brakowało...
„Człowiek proponuje, przypadek dysponuje.
„We trzy dni potem, będąc w innym teatrze, poczułem, że jakaś siła nieprzeparta pociąga moje spojrzenie ku loży na lewo.
„Obróciłem się i zadrżałem, jak człowiek, co się dotknął iskry elektrycznej.
„Nieznajoma siedziała w swojej loży... sama... dumna... niewzruszona... wspaniała.
„Nie mówię więcej, bo pan już odgadłeś z pewnością co mam mu powiedzieć.
„Spotkania z młodą kobietą, której spojrzenie paliło mnie, powtarzały się dosyć często...
„To czego się obawiałem spełniło się, jeżeli nie zupełnie, to w części przynajmniej. Nie zakochałem się w nieznajomej, ale obraz jej ciągle miałem w duszy mojej, oczarowała mnie i zaniepokoiła głęboko, nawet ją we snach widywałem.
„Nieznajoma, daję panu na to słowo honoru, nie wzbudziła we mnie żadnego podnioślejszego uczucia, ale opanowała mnie moralnie, tak jak czarownice wieków średnich, opanowywały istoty ludzkie, nad któremi wymawiały tajemnicze swoje zaklęcia.
„Chciałem się dowiedzieć kto była ta kobieta.
„Nie była wcale damą z tego światka błyszczącego pozorami, jak to przypuszczałem początkowo, widząc jej piękność, zbytek i osamotnienie, ale była prawdziwie wielką damą, wielką damą posiadającą ogromny majątek i przyjmującą w swoich salonach śmietankę towarzystwa paryzkiego.
„Stawiało to pomiędzy nią a moją nędzną osobistością, zaporę nieprzebytą, co do tego nie łudziłem się ani chwili.
„Dotąd byłem waryatem; — odtąd stałem się śmiesznym... Wmawiałem w siebie jak głupiec, że moja nieznajoma zwróciła na mnie uwagę... Napisałem do niej dziesięć, a może dwa dzieścia listów błagających żeby mnie przyjęła, przysięgających — że się zabiję, jeżeli mi nie pozwoli zbliżyć się do niej.
„Pisząc to nie kłamałem bynajmniej... Myślałem na seryo o śmierci, tylko, że wcale nie myślałem umierać dla niej...
„Czyż potrzebuję dodać, że nie odpowiedziała mi wcale?...
„Otóż i cały romans... prosty jak pan widzisz a dowodzący, że naiwność moja przechodziła wszelkie granice... Obiecałeś pan jednak nie szydzić sobie ze mnie, liczę więc na pańską obietnicę...
— Tego co przyrzekam, święcie zawsze dotrzymuję... — odrzekł Raymond, ale nie powiedziałeś mi wszystkiego.... nie wiem rzeczy najważniejszej...
— Co takiego?...
— Jak się nazywa ta syrena o czarnych włosach a magnetycznem spojrzeniu?... ta prawdziwa wielka dama, jak jaka księżna bogata?...
— A panu po co to wiedzieć?...
— A ty dla czego to ukrywasz?...
— Chcesz pan koniecznie żebym powiedział?...
— Proszę cię o to bardzo...
— Z nazwiska znasz ją pan zapewne, bo to nazwisko dzisiaj wszyscy znają w Paryżu.
— Tembardziej mi więc powiedz.
— Margrabina Castella...
Jeżeli zdziwienie zdolne by było zmienić człowieka w statuę, to Raymond stałby się odraza marmurem.
Przypadek przychodził mu w pomoc w sposób dziwny i prawie nie podobny do wiary.
Bo też skoro czytelnicy nasi poznają plan zemsty, jaki od paru godzin zajmował umysł Prometeusza paryzkiego, zrozumieją odrazu, iż ślepy traf przechodzi czasami, najzręczniejsze pomysły dramaturgów i powieściopisarzy.
Lubo więc Raymond umiał panować nad sobą, nie potrafił ukryć wrażenia, jakie niespodziewana wiadomość wywarła na nim — a Maksym zauważył to odrazu.
— Czy pan znasz panią Castella?... zapytał z żywością.
— Znam ją z widzenia i z nazwiska... — odpowiedział eks-wisielec.
— Czy okoliczności zbliżyły pana kiedy do pani margrabiny?... — zapytał znowu Maksym.
— Nigdy... Jam prosty mieszczuch tylko i pomimo posiadanych milionów nie mam wcale pretensyj wdzierania się w świat wielki, w którym żyje pani Castella... Mam dosyć rozsądku na to, ażeby się trzymać na swojem miejscu.
— Gdzież pan widziałeś panią Castella?...
— Na przedstawieniu, kochane dziecko, tak samo jak ty... lorneta moja nie raz się ku niej zwracała, nieraz pozwalała mi ją admirować.
— Nieprawda że jest piękną?...
— Jest więcej jak piękną, jest zachwycającą prawdziwie, — wykrzyknął Raymond z zapałem. — To nie kobieta, to bogini.
— A to się pan zapalasz!... — zawołał Maksym z uśmiechem. — Czy i pan przypadkiem nie jesteś także zakochanym w tej czarodziejce?...
Prometeusz paryzki wzruszył ramionami.
— Ja... zakochany?... ja?... a to co znowu?... bierzesz mnie za waryata czy co u licha?... Przypatrz no mi się dobrze i osądź czyż mógłby się we mnie kto zakochać?... Ale gdybym był takim jak ty młodzieńcem, pełnym dystynkcji i elegancyi, o to gdyby mi przyszło postradać rozum i życie, musiałbym się podobać pani Castella, musiałbym postawić na swojem!...
Maksym potrząsnął głową.
— Próbowałem — rzekł — ale mi się nie udało...
— Tak, ale między wczoraj a dziś kolosalna jest różnica... — Wczoraj byłeś dla margrabiny jakimś tam dziennikarzem bez nazwiska i dachu... — dziś czy jutro będziesz jedną z gwiazd młodzieży paryzkiej, będziesz się przejeżdżał po lasku na arabie czystej krwi, będziesz powoził ekwipażem zaprzężonym w przepyszne stepowe rumaki... — Margrabina nie zwracała na ciebie uwagi wczoraj... — jutro z pewnością cię zauważy... Jest przecie córką Ewy i daje się brać na błyskotki...
— Przypuśćmy zatem, że mnie zauważy, ale czy mi to da sposobność, przedstawienia się jej i bywania w jej domu?...
— Znajdziemy i na to sposób, możesz być zupełnie spokojny... — Najdalej za dwa tygodnie, założę się, że będziesz upragnionym gościem na salonach pani Castella...
— Ah! panie!... — wykrzyknął Maksym — zapisane to widać gdzieś tam w górze, że ty we wszystkiem masz być moją opatrznością!
— Widocznie, że tak jest, mój młody przyjacielu.
— Jakże panu wyrażę moją wdzięczność?...
— Nie wspominając mi o tem ani słowa... A teraz wyjdziemy razem, bo mamy wiele dziś rzeczy do załatwienia.,, — Najprzód musimy znaleźć na ulicy Chaussée-d’Antin, albo Madelaine, jakie kawalerskie mieszkanko, ze stajnią i wozownią... potem musimy je umeblować... — nająć stangreta i grooma... — kupić trzy konie... — wybrać dwa powozy i kazać wymalować herby twoje na drzwiczkach...
— Moje herby?... rzekł z uśmiechem młody człowiek — jakto, zapominasz pan?...
— Że nie wiesz kto był twoim ojcem? — przerwał Raymond. — To bagatela... — Jesteś dzieckiem miłości, a takie dzieci są zazwyczaj dobremi szlachcicami... — Ja się obowiązuję wynaleźć ci herb bardzo poważny... dam ci i nazwisko... i nawet tytuł... — Ponieważ oto na przedmieściu Saint-Liarceau upłynęły twoje lata dziecinne... odtąd więc mianuję cię hrabią Maksymem de Saint-Marceau. — Zdaje mi się, że to brzmi wcale ładnie... Nie będziesz posiadał pergaminów to prawda, ale proszę cię, któż ci się o nie zapyta?... — Czy dobrze robisz szpadą?
— Cztery lata uczyłem się fechtunku, a Grisier uważał mnie za lepszego ze swych uczniów...
— Umiesz strzelać z pistoletu?
— Umiem i nie chwaląc się, chybiam raz na dwanaście razy.
— Wybornie... jestem zachwycony... Nie pytam się czyś jest odwżnym, bo skoro dzisiaj rano, byłeś gotów w łeb sobie palnąć, co jasno dowodzi twojej waleczności...
— Nie wiem, czy jest walecznym, ale czuję, że byłbym gotów narazić życie w potrzebie...
— Tego mi właśnie potrzeba, a okazyę dam ci dosyć prędko.
— Jakto?...
— Przygotuję ci pojedynek...
— W jakim celu?
— Dla postawienia cię odrazu na pewnych nogach w świecie, do którego wejdziesz... — Jak się dowiedzą żeś chłopak pewny siebie, żeś gotów bić się za najmniejszą bagatelkę, impertynenci będą się dobrze z daleka trzymać od ciebie... — porządne pchnięcie pałaszem oswobodzi cię na długi czas od tych ciekawców, co się lubią wtrącać do tego co do nich nie należy...
— Uwielbiam pański spryt i rozsądne zapatrywanie się na rzeczy — odrzekł z uśmiechem Maksym.
— I słuchać mnie będziesz zupełnie?... — zapytał Raymond.
— Najzupełniej.
— No to dobrze!... — W zamian za twoje zaufanie, obiecuję oi wszystkie przyjemności życia...
— Przyjmuję obietnicę...
Prometeusz paryski opuścił wraz ze swym protegowanym dom przy ulicy d’Amandiers.
Wsiedli do najętego powozu, a Raymond dał rozkaz stangretowi, aby jechał na ulicę Madelaine.
Po niedługim poszukiwaniu, znaleźli na ulicy Arcade, prześliczną antresolę i zaraz ją wynajęli.
Następnie udali się do tapicera, który obiecał we dwadzieścia cztery godzin dostarczyć wygodne i ładne umeblowanie.
Nie będziemy towarzyszyć przyszłemu hrabi de Saint-Marceau i jego opiekunowi do krawców, jubilerów, jak również do powoźników i handlarzów koni na polach Elizejskich.
Dostatecznem będzie powiedzieć czytelnikom, że zakupy zupełne i zbytkowne, załatwione zostały w kilka godzin.
— Bodaj, że teraz, nie zawadziłoby się posilić — zawołał Prometeusz do swojego towarzysza — ja przynajmniej głodny jestem siarczyście...
— Dotrzymam panu chętnie placu — odpowiedział Maksym na to.
— Brawo!... — odparł Raymond wesoło — zanim jednak udamy się do Palais-Royale, musimy zajść koniecznie na ulicę du Rocher.
— A tam po co kochany panie?...
— Po to, żeby zniszczyć list, jakiś napisał dziś rano do komisarza policyi...
— Słusznie...
— Daj adres stangretowi.
W kwandrans potem, Maksym przestąpił po raz ostatni próg obrzydłego domu, w którym przeszedł tyle biedy, w którym tyle smutnych nocy przepędził.
Wbiegł prędko na schody prowadzące na poddasze i podarł na drobne kawałeczki smutną ową korespondencyę.
Gdy schodził, stróżka go zatrzymała.
— Hej, hej!... panie Maksymie, cóż to się tak pana śpieszy?... — Rano także tak pan pędziłeś, żeś niesłyszał jakem wołała, iż mam list dla pana...
— List do mnie?
— Gdzie jest ten list?... Dawajcie mi go czemprędzej.
— Tak panie Maksymie, mam list do pana i to taki w dodatku pachnący, że...
Stróżka podała pismo lokatorowi, a ten rozerwał żywo kopertę, z której rzeczywiście rozszedł się przyjemny zapach.
List składał się z kilku tylko wyrazów, Maksym przebiegł je oczami, krzyknął z radości i wsunąwszy w rękę luidora osłupiałej kobiecinie, popędził jak strzała na ulicę.
— No co?... no co?... — pytał Raymond, wsiadającego do powozu Maksyma — coś to tam zastał takiego? — bo masz minę człowieka, który odziedziczył milion, albo otrzymał zaproszenie na pierwszą schadzkę od swojej ukochanej.
Maksym nie odpowiedział, tylko wskoczył do powozu.
— Patrz pan — rzekł, podając list wisielcowi — przeczytaj to i osądź moję radość...
Raymond przeczytał następujące wyrazy, skreślone elegancką rączką kobiecą:
„Margrabina Castella prosi pana Maksyma o łaskawe przybycie na wieczór muzykalny w przyszłą środę to jest 28 bieżącego miesiąca.“
— Cóż pan nato? — zapytał Maksym.
— Zaproszenie to, moje dziecko, oszczędza nam potrzeby wyszukiwania kogoś, coby cię przedstawił w salonach margrabiny... — Ale dla czego przed chwilą zapewniałeś mnie, iż pani Castella nie zwracała na ciebie uwagi?...
— Tak mi się, panie drogi, wydawało...
— Był to więc, z twojej strony, zbytek skromności tylko?
— Chyba że tak, proszę pana — to szepnął Maksym spodziewane zaproszenie...
— Jest odpowiedzią na twoje listy — dokończył Raymond — odpowiedzią bardzo naturalnie wymowną... — Tego co nie dopisała, za widzeniem dopowie ci pani margrabina...
— Więc zdaniem pana — ciągnął rozpromieniony młody człowiek — mogę się łudzić nadzieją?...
— Chcesz wiedzieć mo;e zdanie?
— O bardzo tego pragnę...
— Powiem ci zatem krótko, że jeżeli wątpiłbyś teraz jeszcze, musiałbyś być prawdziwym, skończonym głupcem... Teraz wszystko zależy tylko od ciebie, teraz trzeba umieć się kręcić tylko wobec tej najpiękniejszej kobiety w Paryżu...
— Ah!... — wykrzyknął wesoło Maksym — jeżeli dobre chęci mogą starczyć za uczynek, okrzyknij mnie pan z góry za zwycięzcę...
∗
∗ ∗ |
Raymond i jego towarzysz pojechali do braci Provenceaux i Maksym po raz drugi podziwiał talent z jakim pan André Bontems potrafił wybierać godne Lucullusa potrawy.
Po obiedzie, udali się z powrotem na ulicę des Amandiers-Pepincourt, gdzie Raymond zaprowadził swego gościa do prześlicznego pokoiku i oddalił się zaraz, życząc mu dobrej nocy.
Życzenie spełniło się w zupełności — Maksym spał do rana jak zabity, a miał sny najrozkoszniejsze...
∗
∗ ∗ |
Upłynęło kilka dni.
Dzięki pieniądzom hojnie sypanym przez Raymonda, mieszkanie Maksyma urządzone zostało niebawem, w sposób który nie pozostawiał nic a nic do życzenia.
Parę razy Maksym ukazał się już w lasku bulońskim, ubrany elegancko i powożący prześlicznemi ciemnemi kasztankami, które przybrane w czerwone kokardy, zwracały powszechną uwagę znawców i znawczyń sportu.
Trzy dni temu, gdy skromnie ubrany przechadzał się tu piechotą, damy zaledwie spoglądać nań raczyły w przejeździe...
Teraz te kobiety z marmuru, strzelały nieustannie oczami na nowego przybysza, co wyglądał na milionera.
Zimny jak anglik, jak turek niewzruszony, Maksym przesuwał się z pewną dumą pośród tych krzyżujących się spojrzeń.
Nadszedł nareszcie dzień koncertu u pani margrabiny Castella.
Żadna wstępująca w świat ośmnastoletnia panienka, nie zajmowała się tak swoją toaletą, jak Maksym tego wieczora.
Całe dwie godziny przepędził przed lustrem w pokoju sypialnym, zawiązując kokardę krawata!...
Włożył już rękawiczki i miał schodzić do oczekującego na dziedzińcu powozu, gdy groom przyszedł mu zaanonsować wizytę pana André Bontemps.
— Proś! — odezwał się żywo Maksym.
Raymond wszedł a Maksym uściskał serdecznie jego rękę.
— Do licha kochany hrabio, — zawołał ex-wisielec, — a to wspaniale co się nazywa wyglądasz!... Ja który znam się trochę na elegancyi, śmiało twierdzę, że twoja toaleta i postawa nie pozostawiają nic do życzenia.
— Jesteś więc ze mnie, kochany panie, zadowolony?... — zapytał młodzieniec z uśmiechem.
— Jestem zachwycony!... Brumel i książe Orsay, wzięliby cię za arystokratę czystej krwi!... No!... radzę pięknym paryżankom dobrze pilnować swoich serduszek, albo się bowiem grubo mylę, albo powołanym jesteś na zrobienie wielkiego w modnym świecie przewrotu...
— W oczach łaskawego pana... — odpowiedział z nowym uśmiecham Maksym, — wiesz pan zresztą, że się pragnę podobać jednej tylko osobie...
— Margrabinie, nieprawda?...
— Tak jest szanowny panie.
— Oto nie ma obawy!... Jesteś pięknym przecie i młodym... Pierwsza miłość zdaje się trwać wiecznie, ale czas wszystko zmienia na świecie... Zacznij od pani Castella,.. a później zobaczymy...
— O!... — wykrzyknął Maksym ze szczerą egzaltacją — jeżeliby Joanna zgodziła się mnie pokochać, pewnym jest, że serce moje dotrwałby jej wiecznie!...
Za całą odpowiedź Prometeusz paryzki uśmiechnął się tylko.
— Czy masz mi dziś co jeszcze do powiedzenia?... — zapytał młody człowiek.
— Nie... chciałem cię tylko zobaczyć i życzyć powodzenia.
— Więc pozwolisz że się oddalę... bo to już dziewiąta...
— A tobie gwałtownie pilno do swojego bóztwa... — dokończył Raymond
— Przyznaję... Margrabina wywiera na mnie urok nieprzeparty... Nie wiem jeszcze czy ją kocham, ale na samą myśl, że się będę znajdować w jej obecności, że będę z nią mówić, serce mało mi nie wyskoczy z piersi.
— Jedź zatem, jedź moje dziecko!... odrzekł Raymond kiwając głową, — gorzko bym sobie wyrzucał, gdybym choć o pięć minut opóźnić miał to wasze pierwsze spotkanie... Siądę z tobą do powozu... wysadzisz mnie na bulwarze na rogu Chaussée d‘Antin.
W kwadrans potem ekwipaż Maksyma zatrzymał się przed mieszkaniem zajmowanem przez margrabinę.
Młody człowiek zdjął palto w przedpokoju — a kamerdyner otworzył drzwi salonu i głośno zaanonsował:
— Pan hrabia de Saint-Marceau...
Koncert się jeszcze nie zaczął, ale eleganckie tłumy zapełniały już salony pani Castella.
Towarzystwo składało się wyłącznie z mężczyzn, należących do trzech rodzajów arystokracyi panującej w Paryżu, do arystokracji rodowej, pieniężnej i artystycznej...
Joanna przechadzała się pomiędzy gośćmi z czarującym uśmiechem pięknej królowej, przyjmującej miłościwie swoich poddanych.
Toaletę miała skromną ale prześliczną.
Biała jej jedwabna suknia, prawie bez ozdób, mocno wydekoltowana, pozwalała podziwiać zgrabną figurkę i okrągłe ramiona; — czerwone korale wplecione w grube warkocze, naszyjnik i bransolety takie same, dopełniały przybrania i odbijały cudownie od matowej jej białości.
Że nigdy jeszcze nie wyglądała tak zachwycająco — wszyscy goście zgadzali się na to.
Margrabina wspierała się na ręku jednego z młodzieży, który z zaszczytu tego był widocznie niezmiernie dumnym.
Czytelnicy nasi znają już tego pana.
W jednym z pierwszych rozdziałów niniejszej opowieści, mogli już ocenić jego wartość pod względem fizycznym i moralnym i zapewne bo przypominają sobie barona Godefroy de Montaigle, syna krzyżowca, tego milionera i poświęcającego znaczną część swoich dochodów na kaszmiry indyjskie, perły i angielskie konie dla panny Formose, artystki z teatru Variétés.
Pan de Montaigle od chwili gdy go przedstawiono margrabinie i gdy został przez nią uprzejmie przyjętym, zapomniał o aktorce a zapłonął dla wielkiej damy...
Otrzymał pozwolenie przychodzenia codzień po południu — a że pani Castella widocznie go wyróżniała, zdawało mu się, że jest szalenie zakochanym i również szalenie kochanym.
— Doprawdy!... jak ta kobieta mi nadskakuje... — myślał nieraz sobie. Widocznie mamy słabość do siebie... waha się jeszcze, ale niedługo nastąpi chwila naszego szczęścia!...
Usłyszawszy nazwisko hrabiego de Saint-Marceau, pani Castella zadrżała.
Najpewniejsza, że nikogo takiego wcale nie zapraszała, zadziwiła się i rozgniewała dziwną pewnością siebie nieznajomego, który przestąpił próg jej salonu, nie przedstawiwszy jej się przed tem,..
— Jeżeli jest to człowiek z istotnego wyższego świata — pomyślała sobie — to daje dowód zupełnej nieświadomości życia!... Tem gorzej dla niego, bo będę bez litości i dam mu poznać, że nie traktuje się w ten sposób margrabiny Castella!
Młoda wdowa puściła rękę barona bardzo tem niezadowolonego i do drzwi się zbliżyła.
Gniew jej atoli ustąpił miejsca ogromnemu ździwieniu, skoro zobaczyła przed sobą Maksyma.
Młody człowiek skłonił się z uszanowaniem.
— Pani margrabino — rzekł — pozwól pani wyrazić sobie największą moją wdzięczność, za uprzejme zaproszenie...
Pani Castella, jak czytelnicy nasi wiedzą o tem doskonale, posiadała dziwną pewność siebie, posiadała wyjątkowo zimną krew i umiała wyśmienicie panować nad sobą, mimo to wszystko jednakże, nie zdołała ukryć swojego zaambarasowania i zaledwie w rodzaju zapytania zdolną była przemówić:
— Panie Maksymie, ja sądzę...
Młody człowiek skłonił się znowu z uszanowanie.
— Hrabia Maksym de Saint-Marceau, pani margrabino — odpowiedział.
— Ah!... — odrzekła Joanna — a Maksym mówił dalej z uśmiechem:
— Listy które miałem honor pisać do pani margrabiny, podpisywałem imieniem swojem tylko — a to dla tej przyczyny, że zdaniem mojem tytuł i znakomite nazwisko, zawadzają tylko gdy im nie towarzyszy znakomita fortuna... Niestety... przed paru jeszcze dniami, byłem zupełnie biednym...
— A teraz? — spytała margrabina.
— Teraz się to wszystko zmieniło!... — Teraz jestem dobrze nawet bogatym... — Pewien daleki krewny, którego znałem zaledwie, nagrodził niesprawiedliwość losu i pozostawił mi testamentem sześćdziesiąt tysięcy franków renty...
Joanna uśmiechnęła się uprzejmie.
— Przyjmij pan moje powinszowanie najszczersze!... Nie możesz pan wątpić o mojej życzliwości, pomimo, że zapraszałam po prostu pana Maksyma a nie hrabiego de Saint-Marceau spodziewałam się zobaczyć u siebie... — Jeden zresztą jak drugi mają zupełne prawo do mojej sympatyi...
Po tych słowach wypowiedzianych słodziutko, Joanna wzięła pod rękę zaimprowizowanego hrabiego i miała sobie za obowiązek oprowadzić go po salonach,
Baron Godefroy de Mentaigle, przeklinając z całego serca nowoprzybyłego, postępował za niemi w pewnem oddaleniu.
Napotkał pana de Credencé.
— Kochany hrabio — zapytał — co to za młody blondyn, którego pani Castella oprowadza pod rękę?...
Raul spojrzał na Maksyma i przypatrywał mu się przez chwilę.
— Doprawdy, nie wiem kochany baronie, kto to; jeżeli jednak idzie ci o to, zaraz się zapytam o niego margrabiny...
— Nie ma potrzeby... — nie ma potrzeby... — mówił Godefroy — nie fatyguj się proszę... — Podobna ciekawość byłaby niedyskretną...
— Pierwszy raz widzę tego młodego człowieka dodał pan de Credencé — ładny jakiś chłopak i bardzo dystyngowany... — Widocznie ktoś to z naszego świata...
— Niebrzydki — wycedził przez zęby Godefroy — ale szyku nie ma wcale moim zdaniem...
— Margrabina przyjmuje go tak ząpewne przez grzeczność i nie obrażam się wcale o to, i nie wierzę, ażeby nie miała do mnie powrócić...
∗
∗ ∗ |
Pierwszorzędni artyści, którzy mieli przyjąć udział w części muzykalnej wieczoru, zajęli stanowiska.
Zaraz potem odezwała się przygrywka na fortepianie, głęboka cisza zapanowała w salonach i sławny tenor począł śpiewać prześlicznym bogatym głosem urywek z „Roberta dyabła.”
Nie będziemy opisywać szczegółów koncertu.
Powiemy tylko, że Joanna, zasiadła nieopodal Maksyma i kiedy cudowne melodye głosów rozlegały się po salonie, rozkoszne spojrzenia margrabiny zwracały się ciągle ku naszemu młodemu człowiekowi.
Po północy skończył się koncert.
Niektórzy z zaproszonych cichaczem po angielsku wysunęli się z salonu, bez pożegnania gospodyni.
Inni zasiedli do kart, a Maksym należał do ich liczby.
Nie był on graczem, ani z powołania ani nawet ze zwyczaju, chciał jednak dać dowód pani Castella, że umie się zahazardować, że nic dla niego nie znaczy przegranie jakich paruset luidorów.
Usiadł przy stoliku, przy którym ciągnięto lancknechta i położył przed sobą pugilares wypchany banknotami.
Naprzeciw Maksyma, siedział pan Raul de Credencé.
Joanna dała mu znak, zerwał się zatem w tej chwili, podszedł do margrabiny i zapytał jej z cicha.
— Czego sobie życzysz, najpiękniejsza?...
— Spojrzyj no na tego młodego człowieka... — szepnęła Joanna.
— Na którego młodego człowieka?...
Na tego, co siedzi naprzeciw ciebie.
— A! ha!... ten piękny chłopak, którego nikt tu nie zna, a o którego mój przyjaciel Godefroy de Montaigle, wypytywał mnie przed koncertem!... — A propos margrabino, jak się nazywa ten panicz?
— Nazywa się hrabia de Saint-Marceau...
— Któż u dyabla zaprezentował ci go?...
Zanadtoś ciekawy mój drogi Raulu!...
— Przepraszam cię po tysiąc razy, moja najpiękniejsza, nie ohciałem być niedyskretnym!... — Mogęż się przynajmniej zapytać, w jakim celu mówiłaś mi o tym młodzieńcu?
— Bo będzie grał zapewne...
— Tak myślę... skoro zajął miejsce przy stoliku...
— Nie życzę sobie, żeby przegrał...
— Nie życzysz sobie? odrzekł z uśmiechem hrabia. — Ależ, droga moja losowi nie zawsze można rozkazywać...
— Ja jednak chcę tego koniecznie?
— Stanie się zadość twojej woli!... — Więc tak cię bardzo obchodzi ten młody pan hrabia, margrabino?...
— Nadzwyczaj mnie obchodzi.
— Dla czego?
— To mój sekret...
— Czy to przypadkiem, nie jaka tajemnica serdeczna?...
— Mój kochany Raulu — przerwała Joanna — albo się bardzo mylę, albo serce moje do mnie wyłącznie należy i z nikiem liczyć się nie potrzebuję.
— To święta prawda margrabino, ale radzę bądź ostrożną, bo nieroztropna namiętność może cię zaprowadzić bardzo daleko!
Pan de Credencé nie mógł mówić więcej, bo go zawołano do stolika, musiał więc opuścić panią Castella i wziąść karty.
Pytanie, które margrabina uznała za niedyskretne, pobudza i naszę ciekawość.
Zkąd to jej żywe zainteresowanie się Maksymem?...
Odpowiedź bardzo łatwa...
Jak z kamienia można wydobyć iskrę, tak i w najzimniejszem sercu można obudzić gwałtowną namiętność...
Joanna przekonana że nie potrafi nigdy nikogo pokochać, pokochała pierwszy raz w życiu.
Hrabia de Credencé, posłuchał polecenia margrabiny.
Bylibyśmy w kłopocie nielada, gdyby nam przyszło wytłumaczyć czytelnikom, w jaki sposób wziął się do tego.
Wielkie sumy przegrywano tej nocy w salonach damy pikowej, Maksym atoli nie należał do przegrywających... Ba!... nawet wygrał parę tysięcy franków...
Sytuacya jaką mu stworzył Raymond, czyniła go zupełnie obojętnym na tę wygranę.
Po bezskutecznem usiłowaniu przegrania, po obojętnem biciu największych stawek jakie były, opuścił stolik, ażeby się zbliżyć do Joanny i zawiązać z nią rozmowę.
Zrazu nie udało mu się to jednakże.
Baron de Montaigle nie odstępował pani Castella...
Czytelnicy zadziwią się może, że pani Joanna przy swym niepodległym charakterze, dawała tyle dowodów cierpliwości i słuchała barona, którego od razu poznała ze śmieszności i głupoty.
Byłoby to dziwnem rzeczywiście, gdyby młoda kobieta nie była powzięła pewnego planu, bardzo śmiałego, planu jaki od kilku dni snuł się jej już po główce...
Zaczynały ją męczyć już te rezyka i ta ciągła obawa wynikająca z pozycji damy pikowej.
Pomimo nieustannych uspakajań hrabiego de Credencé, przewidywała koniec fatalny.
Kiedy złoto i bilety bankowe piętrzyły się na zielonych stolikach, drżała na najmniejszy szelest, bladła przy każdem poruszeniu drzwi, jednem słowem ciągle się obawiała niespodzianego wkroczenia agentów policyjnych.
Ta niepewność była naturalnie nieznośną i pani Castella postanowiła raz jej położyć koniec, postanowiła w nowym związku małżeńskim odnaleźć spokój i dostatek.
Tego samego wieczora, kiedy Raul zaprezentował jej w teatrze barona, zagięła parol na niego, pewna że pannie Formosa odbić go nie będzie wcale trudno.
Godefroy nosił prześliczne nazwisko i posiadał mienie kolosalne.
Wyglądał dystyngowanie a nadto co było najważniejszem, jako zawojowany przez piękności teatralne, mógł się stać najwygodniejszym mężem w rękach wyższej prawdziwie kobiety.
Czarująca wdówka postanowiła też jak najprędzej zmienić tytuł margrabiny Castella na tytuł baronowej de Montaigle, ażeby zaś dojść do tego, postanowiła rozkochać pana barona.
Jednocześnie atoli kiedy rozniecała uczucie w Godefroy, poczuła iż taki sam ogień zapaliły w jej sercu pierwsze spojrzenia Maksyma.
Ambicya i miłość zapanowały w niej teraz razem Godefroy da mi majątek... — Maksym mówiła sobie po cichu, uszczęśliwi mnie swoją miłością...
∗
∗ ∗ |
Rozmawiając z baronem, uśmiechając się doń słodko i czule nań spoglądając, Joanna spostrzegła, że mniemany hrabia de Saint-Marceau wstał od gry i zaczął przechadzać się po salonie.
Pod jakimś pretekstem, który kobieta odnajdzie zawsze w razie potrzeby, przerwała pani Castella rozmowę z panem Godefroy, zakręciła się w pośród salonów, przystanęła przy grających, porozmawiała z gośćmi i znalazła się nareszcie obok Maksyma.
— Panie hrabio, — rzekła z pewnem wzruszeniem w głosie, czy mogę odtąd zaliczać pana do moich już przyjaciół?...
— O! pani!... będę się za najszczęśliwszego uważał...
— Dajże mi pan zatem dowód, że tak jest rzeczywiście...
— Jakiego żąda pani dowodu? Życie moje do pani należy...
— Przyjęcia takie jak dzisiejsze, przeznaczone są dla wszystkich znajomych... dla moich prawdziwych przyjaciół pozostawiam samotne poobiednie godziny...
— Będę najszczęśliwszym, jeżeli mi pani jednę z tych godzin daruje...
— Daruję panu wszystkie, jeżeli życzysz sobie tego naprawdę...
— Na klęczkach błagam panią... o tę niezasłużoną łaskę...
— Zatem jutro o trzeciej... drzwi moje otworzą się tylko dla pana...
Po tych pełnych znaczenia słowach, margrabina szybko się oddaliła od młodego człowieka, nie pozwalając mu ani jednem słowem wyrazić wdzięczności swojej.
Maksym potrzebował samotności, ażeby oddać się słodkim rozmyślaniom, jakie przepełniały jego serce.
Zaraz też opuścił mieszkanie na Chaussée d’Antin — a że noc była przepyszna, odprawił stangreta i przez bulwar udał się pieszo na ulicę Arcade.
Zaledwie uszedł kilka kroków, ujął go ktoś pod rękę.
Obrócił się żywo i przy świetle latami gazowej zobaczył uśmiechniętą twarz Raymonda.
— A co kochany chłopcze, cóż tam nowego?... — zapytał ex-wisielec, — jakże stoją sprawy twoje sercowe?...
Powiedzieliśmy wyżej, że Maksym potrzebował samotności, ażeby się nacieszyć swojem szczęściem.
Samotność upragnioną jest przez zakochanych, ale poufały powiernik jest jeszcze bardziej pożądanym.
Maksym podziękował niebu, iż mu zesłało Raymonda, któremu zwierzyć się mógł ze wszystkiego.
Uścisnął serdecznie ręce protektora i zaczął mu opowiadać z najmniejszemi szczegółami o tem, co się działo na wieczorze u margrabiny.
Raymond słuchał opowiadania uważnie — a gdy Maksym wspomniał o rendez-vous, jakie miał przyrzeczone na jutro, twarz Prometeusza paryzkiego niezmiernie się rozjaśniła.
— No i cóż ty na to mój przyjacielu?... — zapytał Maksym w końcu.
— Wszystko, moje kochane dziecko, zależy cd tego, czy potrafisz umiejętnie sterować swoją łódką — jeżeli tak będzie, to za jaki tydzień nic nie będziesz miał do życzenia...
— Za jaki tydzień!... — wykrzyknął Maksym, — ale czyż to podobna?...
— Nie przypuszczenie to, ale pewność najzupełniejsza.
— Przyznam się, że wątpię trochę.
— Dla czego?
— Bo, — szepnął Maksym, nie bez pewnego zakłopotania, — bo nie mam wprawy w podtrzymaniu stosunku ze światową kobietą i obawiam się abym nie popełnił jakiej pomyłki. Jestem zanadto nieśmiałym...
— Ta nieśmiałość i niepewność przynosi ci zaszczyt moje dziecko — odpowiedział Raymond z uśmiechem. — Cieszę się z otwartości twojej i z całego serca ofiaruję ci stare doświadczenie moje... Pozwól mi kierować sobą... składaj mi sprawozdanie z każdego dnia, z każdej godziny, z każdego widzenia się z margrabiną, rób nakoniec to wszystko co ci powiem a zaręczam, że gwiazda tak świetnie na paryzkiem niebie błyszcząca, rozkochana na zabój, przestąpi niebawem progi twojego mieszkania...
— Czy to być może?... — zawołał Maksym — to złudne chyba marzenie tylko.
— Marzenie, które stanie się rzeczywistością, moja drogie dziecko...
— Przyjmuję przepowiednię i oddalę się całkiem w pańskie ręce, a do tego co mi pan wskażesz, będę się stosował ślepo.
∗
∗ ∗ |
Nie wiemy gdzie Prometeusz paryski nauczył się galanteryi, ale to wiemy, że jego rady zawsze były wyborne, że zawsze wydawały najświetniejsze rezultaty.
Jakoż pewnego pięknego wieczoru, w jakie dwanaście dni po wieczorze muzykalnym, karetka z zapuszczonemi firankami zatrzymała się przed domem, w którym Maksym zajmował antresolę.
Kobieta okryta dużym szalem indyjskim, z twarzą osłoniętą gęstą koronkową woalką, wyskoczyła z karetki, przeszła prędko obok okienka stróża, weszła na schody i zadzwoniła do drzwi antresoli.
Tą kobietą była margrabina Castella...
Zaledwie dzwonek zadźwięczał, drzwi otworzył sam Maksym, porwał przybyłą w swoje objęcia i zaprowadził w głąb mieszkania, szepcząc drżącym od wzruszenia głosem:
— Joanno... droga Joanno... czy to prawda?... czy to podobna?... czy to ty!... czy to ty na prawdę?... Czekałem, boś mi przyrzekła, boś mi zaprzysięgła że przyjdziesz... ale nie śmiałem się spodziewać i mówiłem sobie: — W ostatniej chwili zawaha się i cofnie zostanę sam z moją zawiedzioną nadzieją i rozdarłem sercem!... Joanno, kochana Joanno, moje życie, moja duszo, moje bóztwo, więc ty kochasz mnie naprawdę, skoro zgodziłaś się przyjść tutaj?...
Była dziewiąta wieczór, gdy Joanna weszła do Maksyma.
Od tygodnia młody człowiek błagał o tę wizytę, której się nareszcie doczekał...
Przygotował wyborną kolącyę z najdelikatniejszych potraw i rzadkich owoców.
Raymond podjął się wyboru i dostawy wina.
Tego samego popołudnia posłaniec przyniósł koszyk butelek Porto, Xeres Alicante.
Maksym uważał Andrea Bontemps za wytrawnego smakosza, za smakosza, który dobre jedzenie przekładał ponad wszelkie przyjemności i pewny był jego gustu.
Istotnie margrabina z przyjemnością zajadała kolację i po kilka razy powtarzała, że jeszcze nigdy nie piła tak wybornego wina hiszpańskiego.
Była już północ blizko, gdy Joanna pożegnała mniemanego hrabiego de Saint Marceau, zapuściła woalkę i wyszła z mieszkania, aby wsiąść do czekającej nań karetki, która miała ją odwieźć do domu.
Czytelnicy rozumieją, że margrabina ażeby się nie skompromitować wobec służby swojej, nie mogła korzystać ze swojego powozu na trzygodzinną wizytę w kawalerskiem mieszkaniu.
A pani Castella, wobec zamachu na małżeństwo z baronem de Montaigle, nie chciała się kompromitować.
Podczas jednak gdy kochankowie zachwycali się ze sobą, zaszło na ulicy pewne zdarzenie, na jakie nikt atoli nie zwrócił żadnej uwagi.
Jakiś oto mężczyzna średniego wzrostu, elegancko ubrany, wyszedł z domu do którego weszła margrabina, zbliżył się do fiakra i odezwał się do stangreta:
— Dama, którą przywiozłeś tutaj, nie potrzebuje cię już więcej i kazała mi zapłacić ci za jazdę — wiele się zatem należy?...
Należało się za godzinę, woźnica powiedział że za dwie, i na piwo dostał więcej jak myślał, zakręcił więc koniem i uradowany odjechał.
W kwadrans potem inna karetka zupełnie do pierwszej podobna, zatrzymała się w tem miejscu i czekała.
O północy Joanna wsiadła do tej karetki.
— Gdzie mam jechać obywatelko?... zapytał stangret.
— Na róg Chaussée d‘Antin i bulwaru...
— Dobrze.
Młoda kobieta zatrzasnęła drzwiczki, karetka ruszyła natychmiast.
Przejechała ulicę Arcade i zaczęła wolniutko jechać bulwarem, jak gdyby koń nie był w stanie podążać prędzej.
Dociągnęła pomimo to do Chaussée d‘Antin, stangret jednak zamiast się zatrzymać jak to miał poleconem, jechał dalej, Joanna zaś nie zawołała ażeby się zatrzymał.
Miało to przyczynę swoję.
Margrabina skoro tylko oparła główkę o ścianę karetki, zasnęła snem tak twardym, że niepodobna było przypuszczać, iżby był to sen naturalny.
Kto chce wiedzieć snu tego przyczynę, niechaj przypomni sobie, iż wina hiszpańskie, co tak smakowały przy kolacyi pani Castella, pochodziły z piwnic Prometeusza paryzkiego.
Silny to narkotyk, jakim je zaprawił, był tego snu przyczyną.
Karetka zatrzymała się aż na ulicy des Amandiers-Pepincourt, naprzeciw małej furtki w murze ogrodowym.
Margrabina spala ciągle.
∗
∗ ∗ |
Tego samego dnia około dziewiątej wieczorem, hrabia Raul de Credencé przebrany za komisanta Regulusa, zwiedził z kolei zakład „Pod ściętym kłosem“, szulernię Rigolade, szynkownię Pawła Niqueta — a wreszcie szynkownię „Pod białym królikiem“ przy ulicy Féves — w której udało mu się nareszcie odnaleźć kilku z tych, których poszukiwał.
Bec de miel, Peau d‘Angora Tape à l‘oeil i Redis noir, strasznie wynędzniali i obdarci siedzieli tu, zmuszeni zadawalać się jedną miarką wódki na czterech i palić fajki nałożone siakańcem z porzuconych niedopałków cygar.
Przyjęli oni z niezwykłym naturalnie zapałem Regulusa, bo jego hojność znali przecie doskonale.
Mniemany komisant poprowadził ich do małej stancyjki, od której oszklone okno wychodziło na salę, kazał podać flaszkę wódki, zakąski i paczkę tytoniu i odezwał się w te słowa:
— Towarzysze! potrzebuję was gwałtownie...
— To bardzo pięknie!... — mruknął Bec de miel chropowatym swoim głosem, — potrzebujesz nas... a my ciebie potrzebujemy!... a zatem doskonale się składa...
— Zdaje mi się że jesteście w wielkiej potrzebie...
— Jesteśmy w najokropniejszej potrzebie... — odrzekł Peau d‘Angora — nędza i kwita... nie ma co w gębę włożyć poprostu... boki się oto schodzą...
— Zadusiłbym nie wiem kogo za jakie trzydzieści okrągłych!... — odezwał się Tapeà l‘oeil ponuro.
— Dzielnie!.,. — wykrzyknął Regulus, — doskonale żem was znalazł takich przeposzczonych, bo zapewne z tem większą pracować będziecie odwagą.
— Przynosisz nam robotę jaką?.., — zawołał Radis noir ciekawie.
— Znakomitą.
— Na kiedy?...
— Na dzisiejszą noc właśnie...
— A tłusta będzie?...
— Możecie być jutro bogaci niby handlarze wołów.
— Do licha!... to wcale ładna perspektywa...
— Tylko, — ciągnął Raul, — potrzebny jest koniecznie i Larifla, więc który z was podejmuje się sprowadzić go tutaj zaraz?...
Wszyscy czterej spojrzeli po sobie a Radis noir odpowiedział:
— Jeżeli koniecznie potrzebny jest Larifla do tej roboty, to powiedz dobranoc całej kompanii... albo mówmy o czem innem.
— Dla czego?... — spytał hrabia. — Czyżby przepadł gdzie Larifla?...
— Prawie...
— Może siedzi w więzieniu?...
— O! wcale nie!... Ta kanalia spaceruje sobie całkiem swobodnie po Paryżu, tylko albo odziedziczył jaki spadek, albo znalazł gdzieś worek wypchany biletami bankowemi... Chodzi ubrany jak książę, przejeżdża się fiakrami po bulwarach, romansuje z pannami wyfalbanowanemi, fryzuje się u fryzjera i nie poznaje swoich przyjaciół...
— O! — mruknął pan de Credencé, który szukał w głowie przyczyny tej nagłej i dziwnej zmiany.
Nie domyśliwszy się niczego, rzekł:
— Na wojnie jak na wojnie. — Ponieważ Larifla, jest wielkim panem, musimy się obejść bez niego...
— To dobrze i rozumnie powiedziane! — zawołał Tape à l’oeil. — Zaczynaj towarzyszu... — i powiadaj o co idzie?...
— Przypominacie sobie — ciągnął Raul — ową noc, gdy przybyłem po was pod arkady mostu d’Arcole?...
— Zapewne, że sobie przypominamy...
— A pamiętacie wyprawę następnej nocy na ulicę des Amandiers-Pepincourt?
— Pamiętamy, pamiętamy...
— Idzie otóż o zrabowanie do szczętu mieszkania, przy którem staliście na straży... — Znajdziemy tam baryłki złota i paki papierów bankowych...
— Milion milionów dyablich rogów!... — wykrzyknął Radis noir — najprzód się już jak kot przed mlekiem oblizuję...
— Czy będzie potrzeba kogo ochłodzić?... — zapytał Tape à l’oeil ze złowrogim uśmiechem.
— Pałacyk zamieszkany jest przez jednego tylko człowieka, a jestem prawie pewnym, że sypia on w domu rzadko kiedy i że nie zastaniemy go u siebie...
— Przecie służbę jakąż mieć musi...
Pan de Credencé potrząsnął przecząco głową.
— A jednakże powiadasz, że dom jest bardzo bogaty?...
— Piwnice poprostu bankowe.
— Jeżeli gospodarz zabawia się na mieście, pójdzie zatem jak po maśle, bo nikt nie będzie przeszkadzał...
— Trzeba jednak przewidzieć wszystko... — W razie, gdyby był na miejscu, gdyby nas posłyszał i gdyby się obudził, cóż by się stało?...
Raul zmarszczył brwi i odpowiedział ponuro:
— Jeżeli się przebudzi, tem gorzej dla niego... bo trzebaby go uśpić było...
Dzika twarz Tape à l’oeil zajaśniała radością.
— Ot to rozumiem!... — mruknął — to przynajmniej wiadomo czego się trzymać... — Tak to lubię!... — To moja rzecz... — O której godzinie rozpoczniemy generale?...
— Pomiędzy w pół do pierwszej a pierwszą nad ranem — odpowiedział Raul — o tej porze ulice przedmieścia Pepinoourt są zawsze zupełnie puste, a wiecie, że pierwszy sen jest najgłębszy...
Na zegarach paryzkich biła godzina w pół do pierwszej.
Głęboka ciemność otaczała ogród Raymonda, gęste czarne chmury pokrywały niebo, na którem ani jednej gwiazdki nie było.
W chwili, gdy karetka, w której znajdowała się Joanna, przystanęła przed furtką, Prometeusz paryzki ukazał się na progu takowej.
— No cóż? — zapytał żywo.
— Młoda dama ani się poruszyła, ani jednego nie odezwała się słowa — odpowiedział stangret.
— Byłem tego z góry pewnym... — mruknął Raymond z wyrazem tryumfu na ustach.
Otworzył drzwiczki, chwycił w silne swoje ramiona nieruchomą margrabinę i wszedł w ogród powiedziawszy przedtem do woźnicy:
— Nie potrzebuję cię już tej nocy... — odjeżdżaj.
Powóz szybko się oddalił, Raymond zaś ze słodkim swoim ciężarem udał się ścieżką, prowadzącą do pałacyku.
W chwili, gdy wchodził na kamienne schody peronu i zamykał za sobą drzwi podwójne, opatrzone sztucznemi zamkami, pan de Credencé i czterej bandyci, zaopatrzeni we wszystkie potrzebne narzędzia, przybyli także na ulicę des Amandiers-Pepincourt i przesadzili mur ogrodowy, nie domyślając się, że p. Bontemps dopiero co właśnie powrócił.
Pozostawmy na chwilę pana hrabiego i jego godnych wspólników, a pójdźmy za Prometeuszem paryzkim.
Zamiast udać się na pierwsze piętro i zanieść panią Castella do owego przepysznego salonu, w którym widzieliśmy ją poprzednio przy kolacyi, Raymond przeszedł kilka dolnych pokojów i zatrzymał się w małym ulubionym przez się pokoiku, w którym sypiał zawsze, ile razy zdarzyło mu się przepędzać noc w tym domu.
Pokoik ten skromny ale dostatni, obity był perską materyą.
Łóżko i parę głębokich wygodnych foteli, stanowiły całe umeblowanie — lampa porcelanowa rozlewała przyjemna, łagodne światło.
Raymond ułożył panią Castella na jednym z foteli — zdjął duży szal w jaki była owiniętą, rozwiązał wstążki kapelusza i stanął przed nią rozkoszując się jej widokiem.
Następnie szepnął prawie głośno, jak gdyby Joanna mogła go była usłyszeć.
— Co powiesz na mój odwet pani margrabino? — Pogardziłaś moją miłością!... — odrzuciłaś ogromną fortunę i władzę... a teraz jesteś moją!... moją w zupełności!... — moją bez żadnych warunków!... Znajdujesz się w jaskini lwa i nie wyjdziesz stąd dopóty, dopóki nie zostaniesz moją wspólniczką i moją niewolnicą na zawsze!...
Raymond przerwał monolog i spojrzał na zegarek.
— Trzy kwadranse na pierwszą... — Działanie narkotyku przeciągnie się zapewne aż do rana, a nie będę miał cierpliwości, ani odwagi czekać tak długo na mój tryumf... — Obudzę ją natychmiast!...
Rzekłszy to Prometeusz paryzki wyjął z kieszeni klucz i otworzył szafeczkę w ścianie, zakrytą bardzo zręcznie fałdami obicia.
Szafka ta z pólkami, wyglądała na biblioteczkę, nie było w niej jednak książek, ale wielka liczba przeróżnej broni: noże, puginały, pistolety różnych kalibrów i rewolwery.
Nadto była tam pewna ilość flaszeczek szczelnie zakorkowanych z etykietami.
Raymond wybrał jednę z nich i miał ją przyłożyć do nosa Joanny, gdy nagle się zatrzymał, podniósł głowę i zadrżał całem ciałem...
Posłyszał jakiż hałas, jakby brzęk wybitej szyby...
Hałas ten zdawał się pochodzić z wyższego piętra.
Po paru sekundach Prometeusz paryzki wstrząsnął głową i uśmiechnął się.
— Co znowu?... to niepodobna.... — szeptał, jak człowiek, starający się koniecznie uspokoić... — zdawało mi się tylko...
Dom zupełnie pusty, a hałas który słyszałem, istniał w mojej wyobraźni tylko... — Napewno się omyliłem... wszystko spokojnie do okoła a zresztą...
Raymond nie dokończył.
Oczy mu się rozszerzyły i pobladł.
Nowy hałas, zupełnie niepodobny do poprzedniego, rozległ się wśród ciszy.
Ktoś chodził w dużym salonie pierwszego piętra i Prometeusz paryzki, nie mógł już wątpić o tem, bo szkiełka małego żyrandola wiszącego u sufitu trzęsły się i brzęczały metalicznie, jak gdyby miały za zadanie zdradzać każdy krok stawiany na posadzce na górze.
— Z pewnością jest ktoś na piętrze — mruknął Raymond — ale kto?...
Po chwilowym namyśle, odpowiedział sobie:
— Zapewne to ten nędznik Bijou, łajdak myślał, że mnie niema, opuścił swoich pensyonarzy i wszedł przez okno, ażeby mnie okraść!... — Okraść Raymonda!... — co to za zuchwałość, co to za bezczelność szalona!... Ale źle się wybrałeś ptaszku, bo ja tu jestem i czuwam!... — Biada ci!
Wymówiwszy te pełne groźby słowa, Prometeusz paryzki wyjął z szafki rewolwer sześciostrzałowy i skierował się ku drzwiom, po za któremi ukryte schodki prowadziły na pierwsze piętro.
Popchnął drzwi owe gwałtownie, zamiast jednak pójść dalej, cofnął się w tył z głuchym okrzykiem.
Jacyś ludzie schodzili ze schodów i rzucili się ku niemu.
Za chwilę weszli do pokoju sypialnego.
Raul był na ich czele.
— Regulus!... zaledwie dosłyszanym z przerażenia głosem zawołał Prometeusz paryzki. — Regulus!... ty tutaj!... — po co ty tutaj przyszedłeś?...
— Z pewnością, że nie po ciebie, podły stary rozbójniku! — odpowiedział hrabia — ale ponieważ cię zastałem tem gorzej dla ciebie!... — Zjadliwą jesteś gadziną, której nienawidzę od dawna, a teraz muszę się obliczyć z tobą za margrabinę Castella!...
Zaledwie Raul, który nie spostrzegł obecności Joanny dokończył tych stów, wystrzelił do Raymonda.
Prometeusz paryzki, raniony w lewą rękę, ryknął z boleści i wściekłości i wypalił dwa razy z rewolweru.
— Na śmierć! — wrzasnął pan de Credencé, strzelając na nowo — na śmierć!...
Dym z prochu napełnił pokój i pomiędzy fałszywem Andreem Bontems a jego przeciwnikami, stworzył zasłonę ze mgły.
Rewolwer miał jeszcze cztery naboje.
Raymond lubo powalony na ziemię, i strzelił też jeszcze cztery razy na chybił trafił i słyszał jak ciała z głuchym jękiem na podłogę padały.
Zdawało mu się, że podłoga się pod nim zapada, czuł się blizkim omdlenia, gdy naraz uczucie dziwne, fantastyczne prawie, przywróciło go do nieprzytomności.
Hałas niespodziewany, z którego nie mógł zdać sobie sprawy, uderzył jego uszy.
Dym z prochu zaczął się rozchodzić po przez drzwi i okna otworzone raptownie — a wielkie światło zajaśniało w pokoju.
Raymond zobaczył wchodzących żołnierzy z bronią w ręku i bagnetami u karabinów, a obok fotelu, na którym leżała margrabina, zauważył gromadkę agentów i sędziego.
Na przodzie tego orszaku stal młody blady brunet z wystraszoną miną, z kajdanami na rękach i ledwo utrzymujący się na nogach.
Pomimo ufryzowanych włosów młodzieńca i eleganckiego ubrania, Prometeusz paryzki poznał w nim odrazu Lariflę.
Trochę dalej, na ostatnim stopniu schodów, trzech ludzi w kałuży krwi broczyło.
Dwóch z nich: Tape à l’oeil i Radis-noir już nie żyli — trzeci Raul — lubo raniony śmiertelnie, oddychał jeszcze i nie stracił przytomności.
Ale jedna z kul przecięła mu arteryę prawego ramienia i życie ze krwią uchodziło.
Żołnierze i agenci podtrzymywali Bec de miel i Peau d’Angora.
Jeden z urzędników zwrócił się do bladego więźnia i zapytał:
— Jak się nazywają ci ludzie?...
Larifla przystąpił do Prometeusza paryzkiego...
Nienawiść odmalowała się na jego bladem obliczu i wykrzyknął:
— To Raymond oskarżam... — go jako fabrykanta fałszywych pieniędzy, za które mnie przyaresztowano.
— A ci drudzy? — pytał urzędnik.
Larifla spojrzał smutnie na Regulusa.
— O! biedny Regulusie — wyszeptał — drogi, kochany przyjacielu mój i opiekunie... — Ciebież to widzę w takim stanie?
— Ten człowiek nazywa się Regulus? wszak tak? — zapytał sędzia śledczy.
— Nazywa się Regulus panie sędzio, ale jakem Larifla, jest to najdzielniejszy chłopak, jakiego kiedy kula ziemska nosiła!... — Odpowiadam za niego jak za samego siebie!...
To osobliwsze zalecenie, nie wywołało nawet uśmiechu na usta przedstawiciela władzy.
Miał znowu badać Lariflę, gdy Raymond uniósł się, a wyciągnąwszy rękę w stronę Raula, lubo już konający, wykrzyknął pewnym jednakże głosem:
— Ten mniemany Regulus, ten fałszerz, ten morderca, jest to hrabia de Credencé właściwie. Bierzcie go, niech na galerach zakwitnie ostatnia gałęź jego genealogicznego drzewa!...
Słowa te wyczerpały siły bandyty — padł wznak, oczy stały kołem a serce bić przestało. — Skonał...
— A ta kobieta? — zapytał sędzia śledczy, wskazując na Joannę.
Larifla i pan de Credencé wydali okrzyk ździwienia.
Ani jeden, ani drugi nie spostrzegli do tej chwili margrabiny, której wątła postać ginęła prawie cała w głębokim fotelu.
Pytanie sędziego, zostało bez odpowiedzi.
Larifla nie wiedział nazwiska pani Castella, a Raul nie chciał go wymienić.
∗
∗ ∗ |
W godzinę po wypadkach, któreśmy opisali, sędzia śledczy i agenci, opuszczali pałacyk w ogrodzie, zostawiając na straży oddział żołnierzy i zaleciwszy mu nie wpuszczać tu ani nie wypuszczać ztąd nikogo...
Raul przeżył Raymonda, o kilka minut zaledwie...
Letargiczny sen pani Castella trwał nieprzerwanie.
∗
∗ ∗ |
Musimy wytłomaczyć czytelnikom naszym niespodziewane zjawienie się sprawiedliwości i policyi w tej krwawej scenie, która kończy nasze opowiadanie.
Dwadzieścia pięć czy trzydzieści biletów bankowych, jakie znalazły się w czerwonym portfelu, skradzionym Baymondowi przez Lariflę, stanowiły dla tego ostatniego dostatek prawdziwy.
To też przemienił się zaraz w człowieka eleganckiego, zaczął prowadzić życie knajpiarskie, a wyjażdzki po za miasto na bale za rogatkowe, stanowiły dlań szczyt przyjemności i używania.
Co miesiąc zmieniał bilet bankowy na tysiąc franków i używał przez trzydzieści dni zapamiętale!...
Absynt pił pełnemi szklankami, palił cygara po cztery sous i zjadał wytworne obiady z Leromains, balów „Pod białą królową” wyprawianych.
Bilety owe były fałszywe!...
Skargi wzmagały się ustawicznie, ale policya pomimo wysiłków nie mogła schwytać przestępcy.
Papiery naśladowane były z rzadką dokładnością.
Nakoniec pewnego dnia Larifla przekonany, że bilety są jak najrzetelniejsze, zjawił się u wekslarza, który dwa miesiące temu widział go już u siebie, poznał od razu i kazał natychmiast aresztować.
Wobec okropnego oskarżenia, jakie na nim zaciężyło, Larifla sądził, że rozumniej będzie przyznać się do złodziejstwa, niż dać się skazać za puszczanie w obieg fałszywych pieniędzy.
W rezultacie wymienił Raymonda jako podrabiacza i podjął się zaprowadzić policyę do niego.
Wiemy już w jaki sposób wyprawa się urzeczywistniła.
Nazajutrz o świcie drugi raz zeszła policya na ulicę des Amandiers.
Zrewidowano nietylko dom, ale i ogród cały.
Odkryto w ten sposób kryjówkę Bijou, Babylasa, Gedeona i całą pracownią fałszywych pieniędzy i dokumentów.
Różne osobniki wymienione powyżej znalazły godne siebie pomieszczenie w Brest, Tulonie i w więzieniach głównych, tak samo jak Bec de miel i Peau d’Angora doznali tego samego losu.
Kilka słów jeszcze o Joannie i Maksymie.
Margrabina Castella, skoro przyszła do siebie, została szczegółowo zbadaną.
Żadne poważne oskarżenie przeciwko niej nie istniało, ale jej obecność w porze nocnej u Raymonda, obecność z której w żaden sposób niepodobieństwem było się jej wytłumaczyć, z powodu, że sama nic nie wiedziała zkąd się tu wzięła, dalej ciągłe jej stosunki z hrabią de Credencé, i nakoniec życie wystawne jakie prowadziła nie posiadając odpowiedniego na to majątku, wzbudziły podejrzenia i zaczęło się śledztwo.
Pani Castella nie wyszła jak śnieg biała z tego śledztwa...
Stosy nowych kart poznaczonych starannie, jakie znaleziono w mieszkaniu przy ulicy Chaussée d‘Antin, wybrały źródło, z którego czerpała fundusze.
Wyrokiem doskonale umotywowanym, odesłano Damę pikową do Saint-Lazare na trzy miesiące...
Skazanie to narobiło ogromnego hałasu w Paryżu.
Baron Godefroy de Montaigle rozczarował się zupełnie; wyrzekł się miłości dla kobiety skazanej przez policję poprawczą i powrócił bardziej jeszcze zakochany do nóg panny Formozy.
∗
∗ ∗ |
We trzy dni po dramacie przy ulicy des Amandiers, śmierci Raymonda i uwięzieniu Joanny, we wszystkich dziennikach paryzkich, w dziale wiadomości bieżących czytano artykulik następujący:
„Młody człowiek, należący do wielkiego świata, hrabia Maksym de Saiunt-M..., zamieszkały przy ulicy d’Arcade, wystrzałem z rewolweru, odebrał sobie wczoraj życie.
„Hrabia Maksym liczył zaledwie dwadzieścia trzy lata wieku.
„Przyczyną samobójstwa miał być podobno ciężki zawód sercowy”.