Margrabina Castella/Część trzecia/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Sześć lat upłynęło od wypadków w drugiej części opowiedzianych.
Pewnego pięknego wieczora sierpniowego, mały powozik zaprzężony w dzielnego konia angielskiego, zatrzymał się przed jednym z hoteli Garnies, najarystokratyczniejszym na ulicy Magdaleny. Hotele czyli raczej domy z mieszkaniami umeblowanemi, przy ulicy dopiero co wymienionej położone, cieszą się, albo raczej cieszyły się niezmiernie liczną klijentelą.
Składały się na nią bogate rodziny prowincyonalne, ekscentryczni anglicy o kieszeniach grubo wypchanych banknotami i milionerowie amerykańscy.
Hotelowi Louvre, a szczególniej Wielkiemu hotelowi z bulwaru Kapucynów, temu istnemu Leviatanowi paryzkiemu, hotele garnies — zadały jak wiadomo cios okropny i niepowetowany, w epoce jednak, do której czytelników naszych przenosimy, jeszcze ich wcale nie było.
Powróćmy atoli do małego powoziku, który się zatrzymał przed hotelem Wilson.
Młody człowiek dystyngowany, elegancki i bardzo przystojny, ze wstążeczką kolorową w dziurce od surduta, wysiadł z powoziku, przeszedł bramę i wszedł do kantoru, czyli do noszącego zwykle taką nazwę, małego saloniku, w którym znajduje się zawsze właściciel lub administrator zakładu.
Kobieta w pewnym wieku, widocznie ongi bardzo ładna i usiłująca ładną być i teraz jeszcze, kobieta, w stroju jaskrawym, mocno uwydatniającym dojrzałe jej wdzięki, siedziała sama jedna, rozparta na dużej kozecie i przerzucała z pewnem roztargnieniem jakiś dziennik mód, ilustrowany.
Kobieta ta, albo raczej dama ta, była dyrektorką hotelu Wilson.
Nazywała się pani Damirau.
Była wdową po szefie wydziału w ministeryum skarbu, któremu niestety... przyczyniała ogromne swego czasu zgryzoty...
Nieboszczyk Damirau, rozweselał codziennie kolegów swych i podwładnych, opowiadaniami różnych scen ze swego pożycia małżeńskiego, tak, że w końcu przezwano go w ministeryum Grzegorzem Dandin i nigdy nie nazywano inaczej.
Nie przeszkadzało to wcale, aby zawsze jeszcze piękna Eleonora, nie miała być wdową niepocieszoną...
Są przecie podobne kobiety... — ba! jest ich nawet dość na świecie.
Po skończonej żałobie, pani Damirau, której środki bardziej niż skromne, nie pozwalały na na stroje, postanowiła zająć się przemysłem jakim...
Potrzebowała atoli zajęcia, któreby dawało dobre dochody i odpowiadało jej przyzwyczajeniom...
Szukała długo, ale nic się odpowiedniego nie trafiało.
Przyszło jej nareszcie na myśl, zostać właścicielką jakiego porządnego hotelu, w jakiej porządnej dzielnicy.
Niemała liczba przygasłych gwiazd paryzkich, oddawała się podobnym zajęciom.
Pani Damirau, zaczęła szukać i znalazła sobie hotel Wilson, którego właściciel dorobiwszy się fortunki , chciał się wycofać z interesu.
Hotel Wilson podobał się jej niezmiernie i byłaby chętnie zaraz skończyła z właścicielem, ażeby nazajutrz wejść już w posiadanie, ale była jedna okoliczność, która powstrzymywała ją od tego.
Okoliczność ta jedna i jedyna, była jednak nadzwyczaj ważną...
Ażeby zostać właścicielką hotelu, potrzeba było złożyć od razu dosyć znaczną sumę, a nadto mieć jeszcze pewien zasób na prowadzenie interesu...
Pani Dumirau, posiadała zaledwie czwartą część kwoty wymaganej.
Co zrobić, ażeby usunąć tę fatalną przeszkodę?...
Pani Damirau przyszła myśl do głowy genialna.
Dopóki żył pan Damirau piękna Eleonora, chociaż bardzo podobna do lwicy paryzkiej w sztuce Emila Augiera, dała dowody delikatności, która jej prawdziwy zaszczyt czyniła.
Nie tylko, że nigdy nic nie żądała, ale nic nigdy nie przyjmowała od swoich adoratorów...
Miałaby sobie najmniejszy prezent, za uchybienie godności kobiecej i miłości własnej.
— Kwiatów i cukierków, możecie znosić wiele wam się żywnie podoba — mówiła — ale więcej nic a nic...
Naturalnie, że to postępowanie tak wyjątkowe w Paryżu, zjednało jej szacunek wielbicieli!
Pozostali oni dobremi jej przyjaciołmi, lubo panowanie jej minęło.
Otóż jaka myśl przyszła pani Damirau do głowy.
Jako wdowa, postanowiła udać się teraz do tych panów, przedstawić im interes i prosić, ażeby jej przyszli z pomocą... przez nabycie udziałów...
Ex-przyjaciele pani Damirau, byli po większej części ludźmi z wyższego towarzystwa i bardzo bogatymi.
Chętnie się zgodzili na propozycyę pani Eleonory i każdy zapisał się na listę udziałową, stosownie do chęci i możności.
Kiedy wdowa się obliczyła, spostrzegła, że nietylko zdobyła możność nabycia zakładu, ale, że pozostawała jej daleko jeszcze znaczniejsza suma, aniżeli ta, jaka koniecznie potrzebną była.
Cały zresztą interes w najzupełniejszym był porządku.
Wdowa aktem notaryalnym zabezpieczyła prawa współwłaścicieli, a że prowadziła rzecz umiejętnie, hotel cieszył się tem samem, a bodaj lepszem nawet niż dawniej powodzeniem i wspólnicy najregularniej odbierali procenty od wkładów.
Młody ów elegancki człowiek udekorowany wstążeczką, któregośmy widzieli wysiadającego z powozu, był jednym z dawniejszych ulubieńców wdówki...
Przedstawialiśmy wam już tego młodzieńca, w pierwszej części opowiadania, w krześle teatru Varieté i w loży margrabiny Joanny Castella.
Był to hrabia Raul de Credencé.
Kiedy się otworzyły szklane drzwi kantoru, pani Damirau położyła dziennik na kolanach i wolno podniosła głowę.
Ale zaledwie spojrzała na wchodzącego... twarz jej zajaśniała radością.
Krzyknęła ździwiona, podskoczyła pomimo okazałej tuszy, jakby piłka elastyczna i z trudnością zdawała się powstrzymywać od rzucenia się przybyłemu na szyję.
Powstrzymała się atoli i poprzestała na podaniu mu ręki i głosem drżącym ze wzruszenia przemówiła:
— O! kochany hrabio, jakże jestem szczęśliwą, żeś przypomniał sobie o mnie, żeś przyszedł mnie odwiedzić!...
Czy ta radość miała oznaczać, iż hrabia był kiedyś wyjątkowo przez nią lubionym?...
Wcale nie...
Pani Damirau nie kochała Raula ani więcej ani mniej niż jego poprzedników i następców...
Każdego z dawnych znajomych witała z jednaką sympatyą.
Wszyscy ex-kochankowie zajmowali jedno i to samo miejsce na jej hipotece sercowej.
Gość odpowiedział na powitanie, przeciągłem uściśnieniem drżących rączek wdówki.
— Zawsześ jest prześliczną Eleonoro!... — rzekł.
— Czy naprawdę? — odrzekła robiąc zalotną minkę.
— Słowo honoru... Piękniejszaś bodaj jak kiedyś!...
— A z ciebie kochany hrabio zawsze po dawnemu galant!...
— Jestem zawsze szczerym Eleonoro o czem wiesz doskonale!... Twoje lustro zresztą, codzień cię o prawdzie słów moich zapewnia i potrzebaby być dobrze ślepym, aby tego nie widzieć...
Wdowa zadowolona i dumna, usiadła znowu na kozecie.
— Kochana Eleonoro, — zapytał hrabia, — jakże ci idzie interes?...
— Jak najlepiej.
— Jesteś więc zadowoloną?...
— Byłabym bardzo niewdzięczną, gdybym mówiła inaczej...
— Zdobędziesz zatem niezadługo z jakie sto tysięcy dochodu!...
— Ależ!... kochany hrabio, nie mam wcale takich wygórowanych nadziei. Sto tysięcy liwrów dochodu!... Wielki Boże, a cóż jabym z tem robiła?... Dosyć dla mnie dwadzieścia pięć, a jeżeli nie zajdzie jaka nieprzewidziana katastrofa, zdobędę je w ciągu jakich lat dziesięciu...
— Widzisz kochanko — co to jednak za szczęście, że ten poczciwy Damirau pozostawił cię wdową w kwiecie wieku!...
— O! to prawda, że poczciwina opuścił mnie w samą porę... — odpowiedziała naiwnie, pulchna damulka. — Ale... nie ma się czemu dziwić, zawsze był dla mnie taki dobry, zawsze kochał mnie bardzo i nie pominął żadnej nigdy sposobności, aby mi dać tego dowód...
— Ten dowód ostatni jest szczególniej wymowny... — zauważył z uśmiechem hrabia.
— Tak... ale dosyć już o mnie... — odezwała się wdowa wpatrzona czule w hrabiego. — Powiedz mi teraz co o sobie kochany Raulu... Kopę lat cię nie widziałam!... — Nie było cię chyba w Paryżu?...
— Tak...
— Gdzież przebywałeś?
— Podróżowałem po świecie...
— Jakże długo podróżowałeś?... — ciągnęła pani Damirau.
— Nie byłem rok z górą we Francyi.
— Rok?... wielki Boże!... a toż to wieki całe!... Kiedy powróciłeś nareszcie?...
— Zaledwie dziesięć dni temu!...
— I zaraz pomyślałeś o przywitaniu dawnej swojej przyjaciołki, o przywitaniu swojej zawsze ci jednakowo wiernej Eleonory... O! mój prześliczny Raulu, bo tak cię kiedyś nazywałam, wszak prawda?... jakże to uprzejmie z twojej strony!... jak to ładnie!... jak to istotnie ładnie!... Doprawdy gotowam się rozpłakać ze wzruszenia!...
I wyciągnęła z kieszeni batystową chusteczkę oszytą koronkami, a mocno wyperfumowaną.
Uśmiech ironiczny trochę ukazał się na ustach hrabiego.
— Moja piękno przyjaciółko, — rzekł, — uspokój no się z łaski swojej, bo muszę przyznać, że nie w porę jest całkiem to twoje wzruszenie.
— Nie w porę powiadasz?...
— Ależ tak moja duszko...
— Dla czego?...
— Bo pomimo wielkiej przyjemności, jaką w twojem towarzystwie znajduję, — dziś przybyłem z interesem tylko...
— O cóż ci idzie?...
— Chciałbym wynająć apartament w twoim domu...
— Wybornie.
— Masz jaki wolny?...
— Dla ciebie i twoich przyjaciół, zawsze musi być wolny.
— Jak to rozumiesz?...
— Najprościej w świecie... W razie gdyby cały dom był zajęty, od piwnic aż do strychu — wybieraj co chcesz... a ja postaram się opróżnić zaraz mieszkanie wybrane...
— Nieskończenie byłbym ci wdzięczny za to, kochana Eleonoro. ale może w tej chwili nie będzie potrzeba uciekać się do takiej ostateczności...
— Może i nie — chyba gdybyś potrzebował wielkiego bardzo lokalu!...
— Nie, nie, potrzebuję tylko salonu, sali jadalnej, pokoju sypialnego i gabinetu toaletowego.
— Mam właśnie takie mieszkanko na drugiem piętrze, prześlicznie umeblowane, prawdziwe pieścidełko. Wolne jest od dwóch dni dopiero...
— A to wybornie!...
— Czy chcesz zobaczyć?...
— Nie ma potrzeby, skoro powiadasz że ładnie urządzone to...
— Urządzone prześlicznie — ja się znam przecie na tem.
— Miałaś zawsze gust wyborny...
— Więc kochany hrabio zatrzymasz ten spartament?...
— Koniecznie...
— Od jutra może już być do twojej dyspozycyi...
— To bardzo dobrze.
— Kiedyż przyjeżdża ten jakiś twój przyjaciel?...
Hrabia roześmiał się serdecznie.
— Moim przyjacielem... — odpowiedział — jest pewna bardzo piękna dama...
Wdowa przygryzła wargi i uśmiechnęła się także.
— Domyślałam się tego, hrabia Credencé, dziś jak dawniej, to jest jak zawsze, myśli o jednem tylko.
— U kobietkach pięknych i młodych, możesz śmiało dodać kochana Eleonoro, bo sama wiesz coś o tem przecie...
Komplement rozpromienił na nowo twarz wdówki.
— Więc istotnie młoda i piękna?...
— Młoda i nadzwyczajnie piękna... odpowiedział hrabia.
—Jesteś więc w niej zakochany zapewne?...
— A to mi się podoba!... Cóż to, czy chcesz żebym cię wtajemniczał w moje życie prywatne?... To wcale niedyskretne pytanie.
— Tembardziej niedyskretne, że uwagi na nicby się nie przydały... odrzekła Eleonora z westchnieniem. — Twoja miłość to płomień słomiany co raptem błyska, ale i gaśnie od razu... Ja i o tem wiem coś także przecie.
Ale to nie do mnie należy... Kiedyż przyjedzie ta pani? i sama czy w twoim towarzystwie?...
— Zapewne pomogę jej w zainstalowaniu.
— Czy przywiezie ze sobą służbę?...
— Nie, i bardzo byłbym ci wdzięcznym, gdybyś jej nastręczyła jaką odpowiednią pannę służącą.
— Chętnie podejmuję się tego... Ale wiesz kochany hrabio, że będę musiała zapisać nazwisko tej damy na listę moich lokatorów... Wymagają tego przepisy policyjne, od których nie można się uchronić...
— To najmniejsza — a mogę nawet teraz zaraz formalność tę uskutecznić.
Wdowa wzięła ołówek i kawałek papieru.
— Twoja przyszła lokatorka to pani margrabina Castella... — ciągnął hrabia.
— Ho! ho!... — mruknęła pani Damirau, — dystyngowana jakaś dama!...
— Wielka dama — i bardzo w dodatku bogata...
— Młoda, piękna, bogata i w dodatku margrabina!... O! są więc szczęśliwe kobiety!... Tej do zupełnego szczęścia, potrzeba by tego tylko, ażeby została wdową.
— W takim razie nic jej nie brakuje.
— Więc to wdowa?.. — wykrzyknęła pani Damirau.
— Wdowa.
— A kiedyż jej mąż umarł?
— Zaledwie kilka tygodni temu.
— Tak niedawno?
— Tak niestety.
— Czy kochała tego męża?
Hrabia parsknął śmiechem.
— Pytasz się mnie czy go kochała? — wątpię bardzo kochana Eleonoro.
— Ah!... bo zapewne... — rzekła żywo wdowa, ale nie dokończyła.
— Tak właśnie „dla tego że” — dodał pan Credencé, śmiejąc się coraz bardziej — przyczyna wydaje mi się bardzo prawdopodobna...
— Właśnie, że się mylisz.
— Ale! ba..: — Ależ tak mój Boże... — Ja hrabio, kochałam szczerze mojego męża, kochałam szczerze poczciwego Damirau, świeć Panie jego duszy... oczy mi poczerwieniały od płaczu po jego śmierci, a jednakże nie przeszkadzało mi to...
— Wiem... wiem... — przerwał pan de Credencé żywo, — aleć serce córek Ewy, to otchłań prawdziwa... Dla czegóżby pan Castella nie miał być równie opłakiwany przez pozostałą wdowę?...
Na tem skończył nasz pan hrabia rozmowę i wyszedł pożegnawszy uprzejmie piękną Eleonorę.
Na trzeci dzień, około dziewiątej wieczorem, powóz jego zamiast zatrzymać się przed hotelem, wjechał odrazu w bramę.
Wtoczyły się za nim dwa fiakry obładowane walizami i pudłami.
Hrabia wyskoczył z powozu i podał rękę młodej damie, w czarnym kostyumie podróżnym.
Gęsty woal zapuszczony na twarz nie pozwalał dojrzeć jej rysów, co wielce zmartwiło Eleonorę, zmuszoną odłożyć zaspokojenie swej ciekawości do dnia następnego,
Podczas kiedy pan de Credencé prowadził do mieszkania Joannę, — bo ona to właśnie była — pani Damirau rozpoczęła badanie stangretów.
— Zkąd przyjechaliście?...
— Z kolei północnej.
— A ta dama, czy razem z bagażami przyjechała?...
— Tak jest obywatelko; ale ten młody pan co na nią czekał, wsiadł z nią w tej chwili do powozu, a komisyonerowi polecił zająć się bagażami.
— Więc ona przyjechała z zagranicy, — pomyślała sobie pani Damirau, — i jest naprawdę w żałobie. Czyżby to była w samej rzeczy wdowa i czyżby to była prawdziwa margrabina?...
Pozostawmy Eleonorę a sami udajemy się na drugie piętro, do apartamentu, do którego pan Credencé poprowadził Joannę.
Pani Damirau, prawdziwa mieszczanka i wdowa po szefie biura w ministeryum skarbu, nie miała pojęcia o tem, na czem się zasądzało prawdziwie eleganckie umeblowanie.
Mówiła z jak najgłębszem przekonaniem, że apartament jest urządzony prześlicznie...
I nie myliła się wcale...
Było tu rzeczywiście ładnie, ale najzupełniej pospolicie.
Pełno złota, pełno materyi, pełno luster i dywanów, wszystko to piękne i drogie nawet, jak zwykle w salonie wzbogaconego przemysłowca, bankiera czy agenta giełdowego, ale gustu, ale jakiegoś pięknego obrazu, jakiejś grupy ze starej serwskiej porcelany, jakiego wazonu chińskiego, na próżno byś tu szukał.
O tem co uprzyjemnia życie, co jest prawdziwą ozdobą mieszkania, o tem nie myślano tu wcale.
Hrabia de Credencé, wprowadził Joannę do istnego gniazdka bankierskiego.
Przestąpiwszy próg, wyjęła ona popier jakiś z portmonetki i podała hrabiemu.
— Mój drogi Raulu, oto lista moich bagaży... bądź łaskaw każ to wszystko poznosić do przedpokoju.
— Zaraz się zajmę — odpowiedział pan de Credencé i wyszedł.
Margrabina udała się do pokoju sypialnego a hrabia pilnował aby ustawiano walizy w należytym porządku.
Zajęło mu to z kwadrans czasu.
Miał już akurat powrócić do Joanny, gdy ukazała się pani Damirau i zapytała z uszanowaniem:
— Czy pani będzie jeść obiad?...
— Będzie, — odpowiedział Credencé.
— O której godzinie mamy podać?
— Jak tylko będzie gotów...
— Czy pani jeść będzie sama?...
— Nie.. proszę o dwa nakrycia...
— Bardzo dobrze panie hrabio, za godzinę będzie podane.
Pan de Credencé wszedł do pokoju sypialnego.
Joanna zrzuciła okrycie podróżne, rzuciła się na nizką kanapkę, zdjęła kapelusz i gęsty woal.
Była bardzo bladą ale zawsze zachwycająco piękną — była piękniejszą może teraz niż wtedy, gdy swoją piekielną kokieteryą usidlała serce Gastona i śmierć Blanki spowodowała.
Nie zdawała się starszą ani o jeden dzień nawet, zdawała się tylko bardziej rozwiniętą w szczegółach — była niby statua Wenery, którą mistrz rzeźbiarz wykończył ostatecznie!...
Miała pozór w tej chwili bardzo zamyślonej i smutnej.
Lekka fałda rysowała się na czole a sinawa obwódka okrążała oczy,
Z wyraźnem roztargnieniem podała hrabiemu rękę w rękawiczce jeszcze i starała się uśmiechnąć, nie mogła jednak przezwyciężyć zasępionego wyrazu twarzy.
— Joanno — odezwał się hrabia po chwilowem milczeniu — niepokoisz mnie doprawdy — przestraszasz mnie prawie...
— Niepokoję cię?... przestraszam?... — powtórzyła młoda kobieta ździwiona.
— Na seryo...
— A to dla czego?
— Ten smutek widocznie musi mieć jakąś przyczynę... — Czyżbyś mnie już nie kochała?...
Margrabina wzruszyła ramionami i nic nie odpowiedziała,.
— Czy żałujesz tak swego męża?... — pytał dalej pan de Credencé.
Joanna wzruszyła znowu ramionami i roześmiała się głośno.
— No nakoniec, musi ci coś chyba dolegać... Powiedzże mi co ci jest?...
— Szczególni wy jesteście mężczyźni, nie domyślacie się nigdy niczego! Jestem okrutnie zmęczona i to wszystko...
— I nic więcej?...
— Daję słowo.
Hrabia potrząsnął głową.
— Nie wierzysz?... — zapytała Joanna.
— Przyznaję się, że nie zupełnie ci wierzę... — Zmęczenie powiadasz?... — Zkąd-że znowu!... — Zanadto cię znam kochana Joanno, ażebym nie odgadł, iż chcesz coś ukryć przedemną!... — Znużenie fizyczne, nie męczy cię tak znów bardzo. Czyż nie widziałem cię przebiegającą po piętnaście mil konno, a potem zaraz ubierającą się na bal i tańczącą do dnia białego... Ty masz żelazne nerwy margrabino, zmęczenie przesuwa się po tobie, jak kropla rosy po listku...
— Być może, ale do czego to prowadzisz?...
— Do tego, że w twoim życiu jest jakaś tajemnica.
— A gdyby i tak było?...
— Tak jest napewno i nie zapieraj się napróżno!... — O!... wiem bardzo dobrze, że masz prawo zachowywać swoje tajemnice, istnieją jednakże pomiędzy nami takie zażyłe stosunki...
— Stosunki miłości, nieprawda?... — przerwała Joanna ze źle ukrytą ironią.
— I krwi... — dodał poważnie hrabia.
Joanna bardziej pobladła,.
— No i cóż dalej? — pytała głosem wyzywającym prawie. — Nie wiedziałam, że krew przelana uczyniła mniej twoją poddaną...
— Bynajmniej, ale dowodzi, że w każdej rzeczy możesz ślepo mi zaufać i że cię nie zdradzę nigdy... Zaufajże mi więc i pozwól mi podzielać ze sobą twój smutek...
— Na co mam powierzać ci zmartwienie, któremu pomódz nie masz możności.
— Nie ma na świecie zmartwienia, na którebym nie znalazł lekarstwa... Opowiedz mi tylko o co chodzi...
— Życzysz sobie tego?...
— Proszę cię o to bardzo...
— No to..
Joanna miała się odezwać, ale wejście lokaja w czarnym fraku i białym krawacie, z serwetą na ręku, oznajmiającego że podano do stołu, zatrzymało jej wyrazy na ustach.
Kucharz hotelu Wilson, dowiedziawszy się że ma podawać obiad dla takich dystyngowanych osób jak margrabina i hrabia, uniósł się honorem i przyrządził świetne menu.
Joanna, jak o tem wiedzą nasi czytelnicy, urodzoną była na prawdziwą kapłankę siedmiu grzechów głównych, była więc naturalnie i łakomą — a że pan de Credencé lubił również zjeść sobie dobrze, jedli więc nie żałując sobie, przyczem wcale także nie żałując, popijali Burgunda i Bordoaux.
Joanna podczas uczty, zdawała się zapominać zupełnie o swojem zmartwieniu, hrabia ze swej strony nie miał także jakoś wielkiej ochoty słuchać, zwierzeń towarzyszki...
Zresztą ciągła prawie obecność służby, nie pozwalała na żadne poufniejsze rozmowy...
Nareszcie obiad się skończył i podano czarną kawę.
Joanna zapijała ją z gustem prawdziwym.
Wyraz twarzy zmieniła teraz zupełnie, zmarszczka na czole zniknęła.
Hrabia odprowadził ją do sypialnego pokoju, gdzie znowu zajęła miejsce na kozecie a sam usiadł naprzeciw niej.
— Teraz porozmawiajmy — rzekł.
— Porozmawiajmy, skoro sobie tego życzysz, kochany Raulu — odpowiedziała Joanna. — Czy trochę wcześniej, czy trochę później, zmuszoną będę zaspokoić twoję ciekawość, najlepiej więc zaraz to uczynić!
— Niemyśl tylko droga margrabino — nie myśl tylko, że to prosta ciekawość — bo to raczej współczucie naturalne i głębokie. Pragnę jeżeli to w mojej mocy, zaradzić złemu.
Joanna wstrząsnęła głową.
— Nie! — powiedziała — ani ty ani nikt nie może naprawić ciosu, jaki we mnie uderzył...
— Kto to wie?...
— Aż nadto jestem tego pewną niestety!..
— Powiedz no tylko, a zobaczymy. Ja jestem bardzo wpływowym, mogę zrobić bardzo dużo.
— Nie podejmujesz się jednak czynienia cudów...
— Kto to wie — odpowiedział ze śmiechem — nie znasz mojej potęgi...
— Wiem — ciągnęła margrabina — że jesteś moim przyjacielem...
— Bodaj nawet więcej trochę... — szeptał pan Credencé, ściskając rękę Joanny.
— Z tego tytułu... odczuwasz moje zgryzoty...
— Podzielam je całem sercem...
— Współczucie i sympatya przyjaciela sprawiają ulgę!... To rzecz dowiedziona...
— Słucham cię z najżywszą uwagą...
— Nie zadziwisz się bardzo, gdy ci powiem, że moje małżeństwo z margrabią Castella, nie było małżeństwem z miłości...
— Domyślałem się tego, chociaż co prawda biedny Gaston był bardzo przyjemnym człowiekiem, był bardzo odpowiednim na męża.
— Przyznam się, że nie oczekiwałam tej pochwały z ust twoich...
— Ależ... mój Boże... dla czegóż nie miałbym oddać mu sprawiedliwości... zwłaszcza teraz?... — Mógł narzekać na mnie to prawda, ale ja nie miałem do niego urazy...
— Uczucie to przynosi ci zaszczyt! — odparła Joanna z ironją — kto wie, może dojdziesz do tego, iż będziesz żałował margrabi?
— O co to, to wcale nie, moja droga, chociażby dla tej tylko przyczyny, że gdyby żył, to mnie z pewnością nie byłoby dziś przy tobie.
Joanna nic na to nie odpowiedziała a po chwili zaczęła znowu.
— Kiedy poślubiłam Gastona Castella, byłam jeszcze dzieckiem prawie, on zaś był już wdowcem wtedy...
— Czy ładną była pierwsza małżonka?... — wtrącił hrabia.
— Znałam ją bardzo mało, utrzymywano jednak, że się odznaczała wyjątkową urodą... Od roku już nie żyła, kiedy mi przedstawiono margrabiego...
— I od pierwszego wejrzenia zakochał się szalenie?... — dodał Credencé z uśmiechem.
— Tak jest... szalenie — a mnie tak się nie podobał, iż wahałam się bardzo... Oświadczył że sobie życie odbierze, jeżeli dostanie odpowiedź odmowną...
— A ty, ponieważ miałaś serduszko niezmiernie czułe, ulitowałaś się nad nim?...
— Może że i tak było — chociaż była i inna jeszcze przyczyna...
— Bodaj że się jej domyślam...
— Bardzo to łatwe do odgadnięcia... Ujęło mnie piękne nazwisko i ogromny majątek...
— Żadna z cór Ewy nie postąpiłaby inaczej...
— Żadna... przynajmniej w moim położeniu. Należałam do rodziny uczciwej wprawdzie, ale mieszczańskiej tylko. Ojciec mój był urzędnikiem na dworze królewskim... majątek posiadał bardzo skromny... wszystkiego jakieś sto tysięcy franków... W takich warunkach nie mogłam chyba patrzeć zbyt wysoko...
— Nie było żadnej ku temu przyczyny...
— Jakto?... bez urodzenia i majątku?..
— A cóż to znaczy, twoja nadzwyczajna uroda dawała ci prawo do najwyższych godności.
— Być może, poprzestałam jednak że na tytule margrabiny i stu tysiącach liwrów renty.
— Dla innej byłoby to bardzo dużo, dla ciebie bardzo niewiele...
— Daj pokój pochlebstwom!... Krótko mówiąc, zostałam margrabiną Castella... — Mąż mój chciał zrobić znaczny zapis na rzecz moją w kontrakcie ślubnym...
— Było to bardzo rozumnie i bardzo sprawiedliwie z jego strony.
— Dziś i ja tak samo o tem myślę, ale wtedy byłam dzieckiem, a w dodatku dzieckiem o wygórowanej ambicyi. Nie chciałam się zgodzić na wspaniałomyślną ofiarność margrabiego...
W podobnych okolicznościach, pozwól sobie powiedzieć kochana Joanno, był to tylko dobrowolny przecie układ, który zabezpieczając interesa żony, nie ubliżał jej ambicji.
— Masz najzupełniejszą racyę, ale nie rozumiałam się wtedy na interesach... — Byłam sierotą, mój opiekun zaś myślał o wszystkiem, byle nie o pilnowaniu moich interesów... — Umieszczono więc ostatecznie w kontrakcie, że wnoszę tytułem posagu dwakroć sto tysięcy franków wszystkiego.
— O!... kochana Joanno, przewiduję jakąś katastrofę!...
— Przewidywania twoje nie dosięgną rzeczywistości!... — Przyszłość nie obchodziła mnie wcale... — Mówiłam sobie: — mąż mój jest milionerem, więc ja jestem milionerką i uważałam w głupiej swojej naiwności, iż cały jego majątek do mnie należy.
— Naiwność zawsze gubi kobiety!... — odezwał się poważnie hrabia!...
Joanna ciągnęła dalej:
— Po ślubie, margrabia Castella, nie czuł się tak szczęśliwym jak się był tego spodziewał... Są ludzie tak wybredni, że ich zadowolić niepodobna...
— O cóż właściwie chodziło margrabiemu?...
— Czy ja wiem? On sam zresztą dobrze chyba tego nie wiedział? Może marzył o jakim poemacie miłosnym, w którym zimna moja natura, nie pozwoliła mi odegrać takiej roli jak pragnął.
— Przypomina to bajkę o psie, co dla cienia porzucił zdobycz...
Margrabia był prawdziwym waryatem, kiedy gonił za marami posiadając najrozkoszniejszą rzeczywistość!...
— Po bardzo krótkim przeciągu czasu — ciągnęła dalej młoda kobieta — waryactwo mojego męża — stało się poprostu nieznośnem.
— To jest, że stał się zazdrosnym?
— Właśnie...
— Założyłbym się, że bez przyczyny?
I wygrałbyś stanowczo zakład.
— Powiem, aby być zupełnie szczerze może margrabia miał mi do zarzucenia, trochę niewinnej kokieteryi.
— Kokieterya nie jest przecie żadną zbrodnią... — to konieczne dopełnienie pięknej kobiety... — Cóż kwiat winien jest temu, że rozlewa zapach do koła?... Kobieta piękna ma prawo zbierania należnych jej hołdów.
— Dziękuję... prawdziwie pełna galanteryi konkluzya — na nieszczęście pan Castella całkiem był innego zdania. — Wszelkiemi sposobami chciałam go przekonać, że się niesłusznie uprzedza, ale nie na wiele się to przydało.
— Cóż utrzymywał margrabia?...
— Upierał się przy swoich podejrzeniach coraz bardziej i w końcu, stał się dla mnie tyranem.
— O! mężowie — mężowie!... cóż to za rasa ohydna!...
— Dobrze mówisz kochany hrabio! — mężowie są z pewnością najgorszemi stworzeniami pod słońcem!... — Pan Castella nie ustępował im w niczem... — Wywiózł mnie z Paryża i zaczął obwozić po świecie.
— Pytam się, jak podobne nadużycia mogą być tolerowane w naszym cywilizowanym wieku?... — wykrzyknął pan de Credencé.
— Mężczyźni przecie układają prawa!... Nie wiele mam do opowiedzenia o tych kilku latach naszego pożycia: — Moja egzystencya to nieustanna podróż — dnie to etapy — głowa moja spoczywała na zakurzonych poduszkach wszystkich karavanserajów europejskich... — Nigdy niczyje życie nie było obfitsze w bardziej przeróżne wydarzenia a jednocześnie nigdy niczyje nie było monotonniejszem od mojego!... — Byłam istną „Żydowską tułaczką” z dziewiętnastego wieku! Ta egzystencya byłaby się z pewnością przeciągała dotąd, gdyby szczęśliwa moja gwiazda nie pozwoliła cię napotkać w roku zeszłym.
— O! kochana Joanno — przerwał hrabia — jeżeli jedno z nas ma błogosławić to szczęśliwe spotkanie, to tylko ja jeden z pewnością...
Gorzki uśmiech zaigrał na ustach Joanny.
— Nudy są dla kobiety największem cierpieniem, to też kiedy przypadek zetknął mnie z tobą, przestałam być nieszczęśliwą, bom się już nudzić przestała. Czas naszego kochania był dla mnie snem rozkosznym.
— Śniliśmy więc razem i jestem pewny, że tak jak ja, nie zapomniałaś żadnego z owego czasu szczegółu.
— Niebo nasze było wypogodzone... nie było żadnej na nim chmurki... Do tej chwili zazdrość margrabiego nie była uzasadniona, błądziła to w prawo to w lewo, czepiała się każdego, kogo się dało, ale naprawdę nie znajdowała gruntu.
Trafił jednak nareszcie do celu: — podejrzenia skierowane przeciwko tobie nie były nieuzasadnione.
Pan Castella wyzwał cię na pojedynek!...
— Więcej jak wyzwał!... — wykrzyknął hrabia, — wyrządził mi taką zniewagę, że ją tylko we krwi zmyć było można.
— To też nazajutrz o wschodzie słońca, padł ugodzony przez ciebie, ażeby się już więcej nie podnieść.
— Ja tak samo jak i on narażałem przecie życie... zginął w szlachetnej walce, że jednak pojedynek, na żądanie margrabi odbył się bez żadnych świadków, uznałem za stosowne umknąć przed poszukiwaniem policyi i zaraz powróciłem do Francyi.
— Miałeś zupełną racyę, mój drogi, skoro bowiem znaleziono zakrwawionego trupa mojego męża, głoszono, że nie zginął w pojedynku, lecz został zamordowany...
— Cóż chcesz?... świat jest zawsze jednakim!. ..najczęściej sądzi z pozorów!.. szczęście że dostałem się za granicę, bo doprawdy nie wiem, jakbym dowiódł swojej niewinności.
— Otóż, — mówiła dalej Joanna, nie kochałam mojego męża, a jednakże płakałam po nim.
— Pogrzeb i konwenans wymagały tego koniecznie.
— Miałam zresztą czem się pocieszyć... jestem, mówiłam sobie, wolną i posiadam sto tysięcy liwrów renty!... Złudzenie krótko trwało... Opuszczając hotel, ażeby się udać na spotkanie, które tak się fatalnie skończyło dla niego, margrabia pozostawił na stole w swoim gabinecie, dużą zapieczętowaną kopertę, zaadresowaną do jednego z najlepszych swoich przyjaciół w Paryżu.
„Wahałam się czy oddać ją na pocztę... bo przeczuwałam coś złego...
„Walczyłam przez parę godzin sama ze sobą i nie mogłam przezwyciężyć ciekawości dowiedzenia się co zawierała ta koperta.
„Z wielką ostrożnością rozpieczętowałam ją, tak żeby zapieczętować z powrotem w razie, jeżeli moje przeczucia okażą się mylnemi.
„Koperta zawierała list i testament.
„Otworzyłam drżącą ręką testament i o mało trupem nie padłam. W tym dokumencie pisanym w wigilię pojedynku, moje imię nie było wcale wspomniane.
„Margrabia przeznaczał większą część swojej fortuny, to jest przeszło dwa miliony, na zakłady dobroczynne.
„Zostałam więc wydziedziczoną, odartą i okradzioną!... Tak okradzioną, bo przecie jeżeli wyszłam za tego człowieka, to dla jego majątku jedynie, a on mi wydziera wszystko...
„Spadłam z bogactwa w przepaść nędzy, bo nie posiadam nic... oprócz tych nędznych dwukroć stu tysięcy franków posagu, które nic nie znaczą dla mnie, przy moich nawyknieniach i potrzebach. Czeka mnie nędza, okrutna nędza!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
„Teraz wiesz już wszystko kochany Raulu i widzisz że miałam zupełną słuszność, gdym oświadczyła na początku opowiadania, że nieszczęście jakie mnie dotknęło, nie jest do powetowania!...
Powiedziała to i zamilkła.
Pan da Credeacé, który słuchał z najwyższą uwagą, zamiast odpowiedzi zamyślił się tylko.
Oparł się łokciem na marmurowej płycie kominka, pochylił czoło na rękę i przez kilka minut medytował głęboko.
— O czem tak myślisz — i czemu nic nie mówisz?... — zapytała Joanna po chwili.
Pan de Credencé podniósł głowę.
— Powiedziałaś mi dolegliwość, szukam na nią lekarstwa.
— Lekarstwa?... — powtórzyła — nie ma na takie choroby lekarstwa.
— Zadziwisz się niepomału gdy posłyszysz, że jestem przeciwnego zupełnie zdania...
— Jakto!... ty sądzisz że to da się naprawić.
— Tak myślę...
— Czy mówisz seryo?
— Masz o mnie nie tęgą opinię Joanno, skoro przypuszczasz żem zdolny do żarcików w sprawie tak ważnej!...
— Nie rozumiem nic doprawdy...
— Bądź spokojną, zaraz ci się wytłomaczę.
— Proszę serdecznie o to, bo serce bije mi gwałtownie, bo taka nawet płonna nadzieja, raduje mnie do szaleństwa.
— Przedstawię ci projekt, który odrzucisz może... powiedz mi jednak przedewszystkiem otwarcie, czy te sto tysięcy liwrów renty margrabiego Castella, były jedyną przyczyną twojego wyjścia za niego.
— Zapewniam cię o tem uroczyście...
— Uważałaś zawsze jego majątek jako należący tak dobrze do ciebie jak i do niego?...
— Naturalnie, bo bez tej pewności nie byłabym nigdy została jego żoną.
— Wobec tego, postępek względem ciebie Gastona, musi ci się wydawać nietylko ohydnym, ale i nielegalnym?...
— Powiedziałam ci kochany hrabio i powtarzam raz jeszcze, że postępek ten uważam za nikczemne okradzenie mnie z mojej własności...
Rozporządzić fortuną, która należała do mnie, to niesłychana zaprawdę zuchwałość!...
— Czy podzielasz zdanie, że gdy idzie o odzyskanie kradzieży, wszystkie środki są godziwe?
— Zapewne!... Skoro bowiem jak nocny bandyta, zakradłby się do mojego mieszkania, aby mi wydrzeć pieniądze, nie wahałabym się użyć przeciwko niemu pierwszej lepszej broni jakąbym znalazła pod ręką...
— Brawo margrabino! Cieszę się, że słyszę to od ciebie...
— Ale na cóż te wszystkie pytania?...
— Ażeby cię usposobić do propozycyi jaką zaraz zrobię...
— O! mów śmiało mój przyjacielu!... gotowam przejść przez ogień i wodę, byle wejść w posiadanie dwóch milionów, które do mnie należały i z których mnie ograbiono.
— O tym przeklętym testamencie, o tej niegodziwości bezczelnej, nie wspominałaś wszak nikomu?...
— Nikomu a nikomu, prócz ciebie...
— Przypomnij sobie tylko dobrze!... Jedno nierozważne słówko wypowiedziane w chwili uniesienia, uczyniłoby niebezpiecznem wykonanie zamiarów moich...
— Nikt w świecie oprócz ciebie, nie domyśla się iż jestem wydziedziczoną...
— Spodziewam się, że nie zniszczyłaś ani testamentu, ani listu pisanego przez margrabinę.
— Ani jednego, ani drugiego...
— Posiadasz zatem i ten list i ten testament.
— Mam je w skrytce portfelu, w moim worku podróżnym...
— Czy masz zupełne zaufanie do mnie...
— Nieograniczone, jak wiesz o tem Raulu...
— Przyszła chwila, że musisz mi dać tego dowód.
— Jaki?...
— Oddaj mi i testament i list...
— Co chcesz z nimi zrobić?...
— Chcę przynieść ci za ośm dni inny testament pana Castella, w którym będziesz wymienioną jako jedyna, sukcesorka milionów twego męża...
Joanna zadrżała.
— Ależ to będzie dokument podrobiony!... — szepnęła głosem zmienionym.
— Cóż to szkodzi, skoro my tylko sami będziemy o tem wiedzieli?... We własnej obronie dobrą jest każda broń bezwarunkowo.
— Niebezpieczna to broń jednakże.
— Bądź o to całkiem spokojną!... Robota tak będzie dokładną, iż sama gotowa będziesz przysiądz, że margrabia powstał umyślnie z grobu, ażeby naprawić swój niegodny względem ciebie postępek.
Joanna spojrzała na pana de Credencé wzrokiem rozpłomienionym.
Hrabia wytrzymał spojrzenie.
— Raulu — odezwała się nagle margrabina — jeżeli zgodzę się na to co projektujesz — czy sam podejmiesz się przerobienia testamentu?...
— Nie — odpowiedział hrabia z uśmiechem — nie posiadam talentu, do tak bardzo trudnej roboty...
— Myślisz więc wyszukać kogoś uzdolnionego?...
— Nie potrzebuję wcale szukać...
— Bo?...
— Bo znam takiego doskonale.
— A jesteś go zupełnie pewnym?...
— Ufam mu jak samemu sobie...
— Powiadasz zatem dziwne jakieś znajomości?...
— Zgadzam się na to, w pewnych jednak okolicznościach, podobne stosunki mogą się widocznie na coś przydać...
— Jesteś nieocenionym przyjacielem!...
— Bez wątpienia, skoro gotów jestem na wszystko dla tych, których kocham...
— Od tej chwili dopiero zaczynam cię rozumieć i należycie oceniać Raulu!... — Dotąd znałam cię jako człowieka światowego, jako rozkosznego patrycyusza...
— A teraz jakże mnie sądzisz?...
— Masz dzielną duszę, inteligencyę wyższą nad pospolite przesądy... naturę energiczną, o jakiej marzyłam; ale jakiej nie spodziewałam się spotkać kiedykolwiek...
— Ty więc nie podzielasz także tych głupich gminnych przesądów?...
— Nie!... sto razy nie!... A że miałeś odwagę albo raczej szczęśliwa natchnienie przedstawić mi się takim jakim jesteś, pójdę za twoim przykładem, zdejmę przed tobą swoję maskę!... — Ja w nic nie wierzę Raulu, nic nie szanuję, niczego się nie obawiam... — nie uznaję innych praw nad prawo mojej bezgranicznej ambicyi, innego sposobu postępowania jak taki, który dałby mi zdobyć bogactwa i przyjemności, bo to jest dopiero życiem...
— Ja tak samo Joanno, ja zupełnie tak samo!... — wykrzyknął pan de Credencé, z zapałem: — O! ty jesteś prawdziwie dzielną kobietą... — jesteś istotą wybraną i zajdziesz z pewnością daleko!... tak... tak... oboje zajdziemy daleko!...
— Nic nas nie powstrzyma!... — ciągnęła margrabina — połączymy siły nasze!... bo godni jesteśmy siebie Raulu!... Oto takiego jak ty męża potrzeba mi było!... — Oto takiego jak ty męża, zdolną byłabym kochać Raulu...
— No! — odrzekł hrabia z uśmiechem — zdaje mi się, że jeszcze nie za późno na nasze wspólne szczęście... — jesteś wdową a jam zupełnie wolny...
Joanna wstrząsnęła głową.
— Niepodobna!... — odrzekła.
— Dla czego?
— Bo poprzysięgłam nie wiązać sobie życia, chyba gdyby przypadek sprowadził do stóp moich starca milionera, ofiarującego mi cały swój majątek i perspektywę niedługiego wdowieństwa.
Pan de Credencé skłonił się ironicznie.
— Nie jestem zatem pod żadnym względem odpowiedni.
— Nie, — odrzekła margrabina, — nie zostanę nigdy twoją żoną, ale co to ci szkodzi; jeżeli pozostanę na zawsze twoją przyjaciółką?...
— Jak to uważać?...
— Jak ci się żywnie podoba.
— Ha cóż robić — muszę poprzestać na tytule przyjaciela, gdy inaczej być nie może...
— Powróćmy do naszej sprawy... do sprawy która przedewszystkiem powinna nas teraz obchodzić...
— Do testamentu nieprawdaż?...
— Tak. Powiedz że mi raz jeszcze, czy jesteś zupełnie pewnym pomyślnego rezultatu...
— Mam takie przekonanie moralne, którego nic zniweczyć nie jest w stanie.
— Człowiek, który się podejmie roboty, wykona ją całkiem dokładnie?...
— Mogę cię zapewnić, że nie istnieją dlań żadne trudności...
— Więc to rzemiosło jego, naśladować pisma i fałszować podpisy?...
— To jedno z jego tysiącznych zajęć, bo uprawia najrozmaitsze przemysły.
— A z policyą żyje w zgodzie?...
— Policya poszukuje go od dwudziestu lat... i będzie poszukiwać drugie tyle... ale nie znajdzie nigdy!...
— Cóż to za jeden ten człowiek?...
— To Prometeusz paryzki!... to geniusz metamorfozy!... Żaden najsławniejszy aktor nie potrafi tak charakteryzować twarzy, tak jej odmieniać zupełnie, od tej jaką go obdarzyła natura... I nietylko zmienia dowolnie swoje rysy i głos... ale wykrzywia sobie członki stosownie do potrzeby, jak gdyby był z kauczuku!... Ja co go widziałem tysiąc razy, przeszedłbym koło niego nie poznawszy go... więcej jeszcze, bo mógłbym z nim rozmawiać przez cały dzień, nie domyślając się że to dobry mój znajomy...
— Czy nie przesadzasz tylko trochę mój hrabio?...
— Prędzej może nie dosadzam bodaj margrabino...
— A jakże się nazywa ta znakomita osobistość?...
— Niktby tego nie mógł powiedzieć dokładnie, zmienia nazwiska tak samo jak twarz... znam zaledwie parę jego pseudonimów, a on zapewne posiada ich ze setkę...
— Gdzie mieszka?...
— Wszędzie i nigdzie.
— No a gdzież go znajdziesz?...
— Nie obawiaj się o to... posiadam nitkę Aryadny, która mnie doprowadzi do niego...
— Kiedyż zrobisz użytek z tej nitki?...
— Zaraz dziś wieczór... gdy ztąd odejdę... Wierz mi kochana Joanno, że nie stracę ani minuty gdy idzie o rzecz tak ważną...
— W takim razie, chociaż wydam ci się wielką może egoistką, mam ochotę pożegnać cię zaraz...
— Rozumiem doskonale niecierpliwość. I mnie również pilno dojść do szczęśliwego rezultatu.. zacznę więc zaraz moje poszukiwania, daj mi tylko testament i list...
Joanna podniosła się z kozety... i otworzyła worek podróżny.
Wyjęła dosyć duży portfel czarny ze srebrnemi zapinkami, nacisnęła sprężynkę, a gdy zapinki się otworzyły, wyjęła dużą kopertę z trzema czarnemi pieczęciami.
Rozdarła tę kopertę i podała panu de Credencé, papier złożony we czworo.
— Oto testament!... — rzekła.
Hrabia wyjął swój pugilares i chciał schować doń papiery.
Zatrzymał się jednakże.
Zbliżył się do stojącego na stole świecznika i z wielką uwagą zaczął się przypatrywać każdej sylabie, każdej literze...
— Co się tak kochany hrabio — zapytała Joanna — przypatrujesz?.. — Wszakże opowiedziałam dokładnie, co zawierają dokumenty...
— Margrabino — odpowiedział pan de Credencé — nie zajmuję się wcale czytaniem.
— A czemuż przypatrujesz się z taką uwagą?...
— Nie znałem charakteru pisma margrabiego Castella...
— Więc to cię tak interesuje?...
— Do najwyższego stopnia...
— Dla czego?...
— Charakter jaki mam przed oczami, należy do tych, które nadzwyczaj łatwo naśladować.
— Jakto?...
— Dostatecznem będzie przypatrzeć się przez kilka minut, aby zrozumieć ten charakter, pewny, regularny, że tak powiem matematyczny... — Student znaśladował by go z łatwością, a co dopiero mówić o mistrzu w tym rodzaju?...
— Doprawdy — wykrzyknęła Joanna — podziwiam cię kochany hrabio... ty myślisz bardzo o wszystkiemi. — Tęga z ciebie głowa!... — Sądziłam, że cię zajmują tylko konie, zakłady i kobiety!... Jak to się można omylić!...
— No, ale teraz margrabino — odrzekł hrabia, wkładając papiery do pugilaresu — żegnam cię już, albo raczej do widzenia...
— Kiedy przyjdziesz?...
— Będę chciał jak najprędzej...
— Jutro?...
— Zapewne.
— O której godzinie?...
— Po południu
— Czy będziesz już miał jakie wiadomości?...
— Mam nadzieję, ale nie mogę przyrzekać?... Zależeć to będzie od tego, czy mi się uda dzisiejszej nocy odszukać moją osobistość...
— No idź już idź... życzę ci powodzenia, a pamiętaj, że cię będę oczekiwać z największą niecierpliwością...
Pan de Credencé ucałował z uszanowaniem rękę margrabiny Castella, zapominając prawie, że miał prawo do czulszego pożegnania.
Zeszedł do powozu, który czekał na niego przed bramą hotelu i powiedział do stangreta:
— Bulwar Saint-Martin, obok teatru Ambigu...
Powóz zatrzymał się w miejscu wskazanem.
Hrabia wysiadł i postąpił parę kroków, ale się zaraz zawrócił i kazał stangretowi odjechać.
Skoro tylko się oddalił, przeszedł na drugą stronę i doszedł aż do Chateau d’Eau.:
Tu się znowu zatrzymał, wyjął kolorową wstążeczkę z dziurki guzika i zadzwonił do nizkiej bramy, którą mu natychmiast otworzono.
Wszedł na korytarz dobrze oświetlony.
— Dobry wieczór ojcze Mathias — rzekł uprzejmie do odźwiernego, który mu się przypatrywał z uwagą, biorąc za kogoś nieznajomego — Cóż to, nie poznajesz swojego lokatora?...
— Ale bo!... ale bo!... — wykrzyknął ojciec Mathias, z miną człowieka przebudzonego ze snu — jeżeli mnie oczy nie mylą!... to pan Regulus?...
— W swojej własnej osobie... — odpowiedział hrabia Credencé. — Ale dla czegóż tak się dziwisz temu ojcze Mathias?...
— A! bo pana nie widziałem już tak dawno!...
— Myślałeś więc zapewne, że mnie już nie zobaczysz nigdy — nieprawda?
— Bodaj, że tak myślałem...
— Przypuszczałeś, że już nie żyję?
— A no tak...
— I zmartwiło cię to bardzo?...
— Co prawda to nie tyle pan mnie obchodził, coby obszedł każdy lokator inny?...
— Dla czego?...
— Bo pan ma dobry zwyczaj płacić za cały rok z góry...
— Aha!... — zawołał śmiejąc się hrabia — więc to zapłacone komorne pocieszało cię po mojej śmierci!...
— Cóż!... — panie Regulusie... gospodarz przedewszystkiem!...
— Bardzo słusznie, nie mam nic przeciwko temu.
— Cieszę się jednakże bardzo, że pan powrócił panie Regulus.
— Dziękuję ojcze Mathias!... dziękuję!...
— A zkąd pan powracasz, jeżeli wolno zapytać?...
— Latałem po świecie, zgodnie z wymaganiami komisanta sukna i materyj firmy Magellan Canivet i Comp.
— Cóż... czy interesa dobrze poszły?...
— Wcale nie źle ojcze Mathias, dość jestem zadowolony...
— Zatem przywiózł pan chmarę orzechów...
— Starczy na przyjemne utrzymanie na czas pewien...
— Będziesz pan sobie z pewnością używał!... Obiadki, widowiska, kobietki... A no baw się i używaj młodzieńcze!... baw się... boś od tego młody... — ja z pewnością nie będę ci przeszkadzał...
— Bardzo poczciwy człowiek z ciebie ojcze Mathias, ale chciałbym na jaki kwadrans wejść do siebie, a nie mam zupełnie światła... — Nie mógł byś mi dać z kawałka świeczki?...
— Mam tu stoczek pańskiego sąsiada... — wyjechał na wieś i powróci dopiero jutro wieczorem, możesz go pan używać tymczasem.
— Dobranoc ojcze Mathias — rzekł Raul i szybko wszedł na schody prowadzące na szóste piętro.
Hrabia de Credencé, albo raczej Regulus, bo taki sobie nadał pseudonim, dla przyczyn, których się niebawem dowiemy, zatrzymał się dopiero na samej górze.
Długi wązki korytarz na który wychodziło mnóstwo małych drzwiczek, przecinał na dwie połowy szóste piętro.
Każde drzwi prowadziły do pokoiku, albo raczej do mansardy niewielkich rozmiarów.
Większa część mansardów zajmowaną była przez służbę piętr niższych.
Pięć z nich, albo sześć tylko miało za lokatorów młodych ludzi, urzędników i komisantów, których nie wielkie dochody zmuszały do zajmowania tanich mieszkań.
Regulus należał do ich liczby.
Po nad każdemi drzwiami znajdował się przybity numer.
Hrabia zatrzymał się przed nr. 21.
Te drzwi zaopatrzony byłe w zamek duży ordynaryjny i w mały zatrzask angielski.
Mały ów zameczek przybity kosztem lokatora, nasuwał Mathiasowi zamiatającemu korytarz następujące uwagi:
— Pan Regulus jest człowiekiem bardzo a bardzo ostrożnym i ma rozum że tak robi!... Panowie komisanci wielkich domów, mają często w swoich mieszkaniach wiele kosztowności... muszą się dobrze wystrzegać złodziei...
Hrabia de Credencé miał przy dewizce zegarka masę rozmaitych breloków, niektóre nawet bardzo kosztowne.
Wybrał pomiędzy niemi maleńki kluczyk i otworzył zatrzask.
Wszedł do stancyi, zapalił świecę stojącą na komodzie i zgasił stoczek.
Umeblowanie było tu nadzwyczaj skromne.
Komoda, łóżko bez firanek, małe lusterko w krzywych ramach, stolik i stary fotel...
Nikt w świecie nie mógłby się domyśleć, że lokator tego mieszkania, wysiadł ze ślicznego powoziku zaprzężonego w angleza, wartującego pięćset franków.
Hrabia rozebrał się zupełnie.
Otworzył jednę z szuflad komody.
Wyjął kompletne ubrania prawie jeszcze nowe, ale niezgrabne i całkiem niegustowne...
Spodnie w kraty, kamizelka niebieska, krawat jedwabny zielonawy w czerwone kwiatki i jasno żółtawego koloru sac-palto.
Przybrał się w ten jaskrawy garnitur i z pretensyą rozrzucił włosy.
Uróżował mocno policzki i podkreślił oczy,
Skończywszy tą operacyę, nałożył popielaty na głowę kapelusz i wziął z kąta laskę trzcinową ze złoconą gałką.
Laska mająca we środku zaostrzony sztylet, mogła w razie potrzeby stanowić obronę doskonałą.
Pan Credencé ukończywszy toaletę, przejrzał się w małem lusterku i uśmiechnął się do siebie.
Metamorfoza tak była wyborną, że nie pozostawiała nic do życzenia.
Król mody, człowiek dobrego gustu, wszystko zniknęło...
Miejsce jego zajął chłopak z miną podejrzaną trochę, chłopak zawsze bardzo ładny, ale widocznie należący do młodzieży drugiego rzędu.
Pan de Credencé opuścił mansardę, zamknął drzwi, ale zamiast iść schodami z prawej strony, któreby go poprowadziły nu bulwar, zeszedł schodami na lewo, które wychodziły na ulicę Messlay; bo dom ten tak jak i każdy prawie na bulwarze świętego Marcina, miał wyjście na tę ulicę, gdzie także był odźwierny.
— Proszę o sznurek... — zawołał hrabia przy bramie.
— Kto tam?... — zapytał jakiś ochrypły głos z głębi mieszkania.
— Ja ojcze Legrande, Regulus... — odpowiedział Raul, — szóste piętro numer 21.
Okienko zaraz się otworzyło.
— Ho! ho! ho! — zawołał wesoło ojciec Legrande, — to pan powrócił z podróży, panie Regulus?...
— Powróciłem jak widzicie...
— Przy dobrem zdrowiu?...
— Z całemi nogami, z dobremi oczami i gotów do zabawy...
— I zaledwie pan przyjechałeś już zaraz wychodzisz na hulankę?...
— Po co czekać ojcze Legrande, trzeba korzystać z czasu.
— Co prawda!... możem tak samo i ja robił w pańskim wieku... Młodość mija i nie zawsze można być tem czem się było... Baw się dobrze panie Regulus!... baw się dobrze... Życzę ci tego z serca...
— Dziękuję.
Stary odźwierny pociągnął za sznurek, pogwizdując jakąś piosnkę, a hrabia Credencé znalazł się na nierównym bruku ulicy Moslay i zawrócił szybko ku bulwarowi du Temple.
W chwili gdy z ulicy du Temple wychodził na bulwar, było około północy.
Widowiska tylko co się skończyły we dwóch czy trzech teatrach.
Trotuary przepełniona były publicznością, kursowało tysiące powozów.
Pan de Credencé, albo raczej Regulus, ponieważ podobało mu się przybrać takie nazwisko, i ponieważ odpowiadało ono doskonale całej jego postawie, torował sobie wśród tłumów drogę łokciami i nie zważając na wcale energiczne protestacye, szedł dalej z butną miną.
Przesunął się pomiędzy powozami na drugą stronę ulicy.
W tej epoce obok teatru „Historycznego”, który później przezwano teatrem „Lirycznym”, następnie teatrem bulwaru du Temple, a później nareszcie zburzono, istniała kawiarnia wcale dobrą nie ciesząca się reputacyą, kawiarnia, do której żaden uczciwy ojciec rodziny nie zajrzałby za nic w świecie i której nocna klientela rekrutowała się pomiędzy prawdziwą cyganeryą paryzką.
Kawiarnia owa znana dobrze policyi, nosiła nazwę „Pod ściętym kłosem”.
Nie ma ani jednego z dawnych włóczęgów bulwaru du Temple, któryby do dziś dnia nie pamiętał szyldu z tym napisem.
Nie wahając się ani chwili, Regulus wszedł na trzy schodki prowadzące do zakładu i znalazł się zaraz wewnątrz takowego.
Na pierwsze wejrzenie trudno było cokolwiek tu rozeznać, tak gęsty był dym wydobywający się z pięćdziesięciu przynajmniej fajek i tyluż najobrzydliwszych papierosów.
Po za mgłą tą gęstszą od sławnej mgły londyńskiej, zaledwie dojrzeć było można poruszające się istoty ludzkie.
Słychać było głosy jakieś ochrypłe, brzęk szkła, stuk kul bilardowych, rzucanie kości a nadto różne wykrzykniki i przekleństwa. Istny przedsionek piekielny...
Pan de Credencé mimowoli wyciągnął z kieszeni chustkę wyperfumowaną i przyłożył ją do nosa.
Po namyśle schował jednak zaraz tę chustkę.
— Cóż to?... — pomyślał sobie z uśmiechem, — czyż jestem tak lichym aktorem, że jeszcze przed wyjściem na scenę zapominam o swojej roli?... Regulusie, kochany chłopcze, dobry mój przyjacielu, toż przed chwilą byłeś artystą niezrównanym...
Hrabia przebił następnie odważnie mgłę waporów, co mu oddech tamowały.
Zobaczył opróżnione miejsce w końcu sali, usiadł przy stoliku i uderzył weń laską parę razy.
Chłopak w brudnym białym fartuchu, stawił się przed nim natychmiast.
— Czem mogę służyć — zapytał nie za bardzo grzecznie.
— Miarkę za trzy sous — odpowiedział hrabia.
— Dobrze...
Chłopak odszedł i prawie zaraz powrócił ze szklanką napełnioną płynem musującym, który nazywano piwem Strasburgskiem i ze spodkiem pełnym cygar piętnasto centimowych.
Pan Credencé zapalił cygara — pociągnął nie bez wstrętu parę łyków musującego trunku i zaczął się rozglądać do okoła sali, jak gdyby szukał kogoś.
Stali goście tutejsi, byli wszyscy podobni do siebie, jeżeli nie z ubioru i twarzy, to przynajmniej z powierzchowności.
Byli tam młodzieńcy bez wąsów i starcy z siwemi brodami...
Były bluzy, były zniszczone czarne tużurki, były garnitury nowe pretensyonalne, w guście garnituru Regulusa.
U jednych parę sztuk grubej monety, wystarczającej zaledwie na skromne wino, brzęczało w podartych pantalonach, u innych sztuki złota, wypychały kieszonki kamizelek...
Arystokracya i proletaryat występku, spotykały się i ocierały o siebie w zakładzie „Pod ściętym kłosem,” a fizyonomie odpowiadały sobie zupełnie.
Najniewprawniejszy w świecie obserwator przeniesiony tutaj przypadkiem, byłby od razu zauważył, że się znajduje w towarzystwie łotrów.
Pan de Credencé — rozglądający się do okoła, spostrzegł niedaleko od swego miejsca, młodego dwudziestopięcioletniego może człowieka, który oparty o stół łokciami, z dziwnym wyrazem oczu wpatrywał się uparcie w małą szklaneczkę, stojącą przed nim na stole.
Twarz tego młodzieńca do połowy przysłonięta długiemi puklami czarnych włosów, była rysów nadzwyczaj regularnych, chociaż trupio blada...
Na policzki wystąpiły mu sinawe plamy, oczy były mocno zaczerwienione. Cała fizyonomia tego człowieka wyrażała jednocześnie smutek i głupowate zbydlęcenie palacza opium...
Nagle człowiek ten ocknął się jakby ze swojej zadumy, podniósł głowę i szklankę do ust przechylił...
Szklanka była niestety próżna!...
Młody człowiek zaczął szukać po kieszeniach.
Pokazało się, że były równie próżne jak szklanka.
Zrobił minę zdesperowaną i stuknął w stół...
Chłopak znalazł się przy mim.
— Czego pan żąda? — zapytał.
— Absyntu... — odpowiedział młodzieniec.
— Proszę zapłacić naprzód...
— Ani grosza nie mam tej nocy...
— W takim razie nie będzie i absyntu tej nocy.
— Zapłacę jutro...
— No to się pan napijesz jutro.
— Mógłbyś mi przecie skredytować marne trzy sous, cóż u dyabła!...
— Niepodobna... — właściciel nie pozwala.
— Właściciel jest łajdak skończony!...
— Powiedz mu pan to osobiście...
— Nigdy w życiu nie przyjdę do waszej cuchnącej knajpy... — zawołał pogardliwie młodzieniec.
Chłopak wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć:
— Niewielka wcale strata!...
Młody człowiek podniósł się i chwiejnym krokiem skierował ku wyjściu.
Jedno z dwojga, albo był pijany, albo osłabiony... prędzej jednak to ostatnie.
Ażeby wyjść z sali potrzebował przejść około stolika, przy którym siedział Regulus.
Ten ostatni trącił go w łokieć i zatrzymał:
— Cóż to znaczy Larifla?... cóż to, nawet dobry wieczór nie powiesz swojemu przyjacielowi?... To wcale nie grzecznie chłopaczku!...
Blady młody człowiek zatrzymał się i spojrzał głupowato na interlokutora.
— A!... to ty Regulusie!... — rzekł po chwili.
— W swojej własnej osobie... — odpowiedział hrabia. — Napijesz się
czego?...
— Ja zawsze piję.
— Więc siadaj, każ dawać.
— Któż będzie za to płacić?...
— Naturalnie że ten co zaprasza.
— Są jeszcze widzę dobre dzieci na księżycu, — mruknął Larifla.
— A widzisz...
— Regulusie, kocham cię z całego serca!... — zawołał Larifla i usiadł, a chwyciwszy laskę z rąk przyjaciela, zaczął nią walić w stół z całej siły.
— Karafkę absyntu i piwa!... — krzyknął do chłopaka, — tylko — co tchu!... ten pan płaci!...
Karafka mogła zawierać pięć albo sześć małych szklaneczek napoju, który śmiało możnaby nazwać trucizną dziewiętnastego wieku...
Larifla odlał na podłogę połowę prawie piwa, nalał w to miejsce absyntu i duszkiem wychylił straszną mieszaninę.
Zaledwie ją przełknął tylko, kurcz nerwowy wykrzywił mu rysy, bladego zrobił czerwonym.
Trwało to krótką chwilę...
— Nieszczęśliwy... — zauważył pan de Credencé, — toż ty się przecie zabijasz!...
— Wiem o tem dobrze... — Odpowiedział Larifla, — ale cóż mnie to obchodzi?...
Akcent z jakim wypowiedziane były te słowa, świadczył aż nadto dobrze o szczerości młodego człowieka.
Jasnem było, że nie mówił tak sobie dla fanfaronady jedynie.
— O! chłopcze, — wykrzyknął hrabia, albo raczej Regulus, — musisz być bardzo nieszczęśliwym, skoro traktujesz życie tak obojętnie?...
— Dla czego pytasz mnie o to?...
— Bo chcę wiedzieć.
— Ale dla czego chcesz wiedzieć?...
— Bo mnie bardzo interesujesz...
— Słowo?...
— Słowo.
— Nie wydaje mi się to podobnem do prawdy, ale z tem wszystkiem skoro płacisz za piwo... należy ci się grzeczność za grzeczność, odpowiem przyzwoicie, pomimo że nie lubię gdy się ludzie wtrącają do moich interesów. Tak jest, ja jestem bardzo nieszczęśliwy...
— Cóż ci się przytrafiło?...
— Nic mi się zgoła nie udaje!... Od samego urodzenia, wszystko przeciwko mnie się zwraca... Bywałem na melodramach w Ambigu i w Rozmaitości, w których aktorzy prawią zawsze o swoich złych gwiazdach. Uwierzyłem że i ja posiadam taką właśnie niedobrą gwiazdę.
— Opowiedz mi swoje strapienia, mój biedny kochany Larifla.
— Gotów jestem zrobić to chętnie, ale uprzedzam, że jeżeli zechcesz natrząsać się potem ze mnie, miej się na ostrożności.... jestem szczupły, to prawda, ale mam ręce silne i gdy biję to już dobrze!,..
— Nie myślę wcale wyśmiewać się z ciebie... ciekawość moja pochodzi jedynie że współczucia dla ciebie...
— Powiem ci tedy naprzód, że nie jestem pierwszym lepszym... Mam porządne nazwisko, którego nikt nie zna, Larifla zaś jest tylko przezwiskiem przybranem...
— Domyślałem się tego...
— Moi rodzice byli ludźmi dobrze urodzonemi... Mieli duże mieszkanie w pięknym domu przy ulicy Vendome... Byli odźwiernemi a właściciel zaszczycał ich zaufaniem... Ojciec łatał starzyznę a nawet robił nowe rzeczy jak nie każdy potrafi!.. Matka zajmowała się gospodarstwem lokatorów i zarabiała sporo pieniędzy...
— To także pozycya w społeczeństwie...
— I ja tak myślę!... To też moi rodzice mieli ambicyę i posyłali mnie do szkoły... Nie jestem głupszym od innych, a jednakże nie chciałem się nigdy uczyć...
— Dla czego?...
— Bo nie miałem usposobienia ku temu... Widząc że nie dam się nakłonić do nauki, oddano mnie do terminu, najprzód do kupca, później do piekarza.. I jeden i drugi z pryncypałów wyrzucił mnie bardzo prędko...
Moja zła gwiazda popychała mnie do zjadania rodzenków u kupca, a ciastek u piekarza... Nie miałem ani za grosz szczęścia...
— To bardzo wzruszające, mów dalej...
— Chciałem powrócić do rodziców. Ale ojciec nazwał mnie bandytą i złapawszy kij od miotły, chciał wygrzmocić... matka zaś oświadczyła, że nie chce mnie uznawać za syna... Dałem tedy drapaka i nie pokazywałem się im więcej...
— I cóżeś porabiał?...
— Zostałem tem, czem jestem teraz, łajdakiem do niczego...
— Zanadto ostro się sądzisz Larifla...
— Jestem sprawiedliwy... a wiem dobrze co ja jestem!... Uprawiałem aby żyć wszelkie próżniackie rzemiosła... Zbierałem ogryzki cygar, sprzedawałem zapałki, otwierałem drzwiczki od fiakrów przy wejściach teatralnych. To szkaradne zajęcie żywiło moich towarzyszy, ja o mało nie zdechłem z głodu.
— Dla czego?...
— Abo ja wiem?.. nie miałem szczęścia i kwita... Otóż nie będąc już bardzo uczciwym, chciałem zostać do reszty łotrem, w nadziei że to mi się lepiej uda!... Ale gdzietam!... Jeżeli zdarzyło mi się odczepić jaki zegarek, to na pewno był mosiężny!... Jeżelim zdołał wyciągnąć portmonetkę, to najpierw próżną... Gdybym wybił szybę u jakiego wekslarza i pochwycił pełną kobiałkę, dałbym głowę za to, że złoto zmieniłoby się w moim ręku w miedzianą monetę..
— Biednyś chłopak, — szepnął z uśmiechem hrabia.
Larifla mówił dalej:
— Wszyscy ludzie na świecie powinni mieć jakie schronienie i żywność, wszyscy też mniej więcej to mają, oprócz mnie chyba jednego... Przyzwyczaiłem się jadać co drugi dzień, ale pić muszę przecie... Za trzy sous wódki podtrzymuje lepiej człowieka, niż za tyleż chleba..
Na nieszczęścia tych trzech sous brakuje mi najczęściej... Pewnego pięknego poranku, znajdą mnie nieżywego na rogu jakiej ulicy. Będą się zapytywać z czego on umarł?... ale nikomu nie przyjdzie na myśl, że ten łotr umarł z głodu?... Jedynem moim marzeniem jest teraz upić się absyntem, bo jak się upiję, to czuję, że mi krew żywo krąży w żyłach.
Jestem wtedy z jakie pół dnia szczęśliwym... Za to przebudzenie jest okropne... Zdaja mi się że mi głowa pęka, że mi coś rozdziera wnętrzności... Nie wesołe to, daję słowo!... Mówię prawdziwie jak jest. Widzisz więc, że nie mogę się bardzo chwalić i że nie mam powodu dbać o życia bardziej, niż o dziurawą podeszwę...
Nastało chwilowe milczenie.
Pan de Credancé zamyślił się.
Blady młodzieniec zanucił przez zęby melodyę popularną, od której wziął swoja nazwisko.
fla fla
La ri fla
fla fla
— Czy można?... — zapytał.
— Można, — odpowiedział hrabia.
Były trzy jeszcze.
Larifla schował dwa do kieszeni a zapalił trzecie.
— Wyśmienite!... — mówił zaciągając się mocno dymem.
— Ale pić mi się chce strasznie!... ty co masz porządny worek, a jesteś tak dobry chłopak, kup mi co jeszcze...
— Nie, — odpowiedział pan de Credencé, — nie teraz...
— Dla czego”...
— Bo nie chcę abyś, jak sam mówiłeś, zdechł jak stary muszkiet...
— Miałbyś zamiar adoptowania mnie?... — zapytał blady młodzieniec z komiczną miną.
— Nie, ale mam zamiar dopomódz ci.
— W jaki sposób?...
— Dając ci sposób do życia...
— Żartujesz chyba Regulusie?...
— Wcale nie.
— Będę miał pić za co naprawdę?
— Będziesz miał jeść za co mój bracie.
— Czy nie jesteś przypadkiem jakim świętym opiekunem ludzkości?...
— Nie mam wcale do tego pretansyi...
— No to przypuszczam, że w zamian za swoje dobrodziejstwo, zażądasz czegoś porządnego odemnie...
— Na teraz to nic a nic stanowczo.
— A później?...
— Bardzo być może...
— Cóż takiego?
— Jeszcze nie wiem... może bardzo mało a może bardzo dużo... Nie potrzebujemy mówić teraz o tem... Najwaźniejszem jest to, abyś był w pogotowiu, gdy nadejdzie chwila działania, jeżeli zaś ta chwila nie nadejdzie nigdy...
— Regulusie mój przyjacielu, możesz spać zupełnie spokojnie... — wykrzyknął Larifla. — Od chwili w której staniesz się moim ojcem żywicielem, jestem zawsze gotów na wszystko, czego tylko zażądasz...
— Teraz oblicz no się dobrze... — wiele ci potrzeba na to, ażebyś żył szczęśliwie?...
— Myślę... — że trzydzieści sous na dzień — wyszeptał blady młodzieniec, po chwilowem zastanowieniu.
Hrabia parsknął śmiechem.
Larifla zdetonował się widocznie.
— Sądzisz, że to za dużo?... — zapytał zawstydzony. — W rzeczy samej trzydzieści sous to gruba suma...
— Przeciwnie, sądzę, że to bajecznie mało — zawołał hrabia.
— Ale! ba!...
— To też — oświadczył pan de Credencé — wyznaczam ci z własnej mojej szkatuły, pensyę dwa franki dziennie.
— Czy ja tylko dobrze słyszałem?... powtórz no proszę cię... powtórz no co powiedziałeś.
— Dwa franki — powtórzył, śmiejąc się hrabia — czyli sześćdziesiąt franków na miesiąc...
Larifla wstał ze stołka i podskoczył do góry.
— Najszlachetniejszy z pośród ludzi całego świata człowieku, chyba masz zamiar kazać mi zamordować jednego z twoich wujów!...
— O! wcale nie... — odpowiedział hrabia obojętnie.
— No, no, nie żenuj się mój przyjacielu — rzekł żywo Larifla — daj tylko rozkaz... a jestem w tej chwili gotów!... — Wuj jest nieprzyjacielem naturalnym... zatem śmierć wujom!...
— Zapał twój podoba mi się bardzo, no ale dosyć tego tymczasem...
uspokój się mój chłopcze.
— Jestem już spokojny niby płomień gazowy... Czy nie dałbyś jakiej zaliczki, na rachunek tej przyszłej płacy.
— Masz tu za piętnaście dni naprzód...
— Co? trzydzieści franków!... O! nieba! o nieba, czyż mogę własnym oczom zawierzyć?...
— A to bal!... — ciągnął Larifla, którego zapał zamiast się uspokoić wzrastał ciągle. — Oh! la! la! Otóż jestem milionerem!... Założę towarzystwo akcyjne... bank jaki... jaki kantor dyskontowy... albo coś w tym rodzaju!... — Kto chce akcyj!... Ja je daję... — Niech no tam zaprzęgają do mojej karety!...
Mówiąc to schował do kieszeni spodni pieniądze i z teatralnym gestem wyciągnął ręce do pana Credencé.
— W moje objęcia przyjacielu!... w moje objęcia!... niechaj cię przycisnę do łona!...
Hrabia z trudnością ustrzegł się tego uścisku i ażeby koniec położyć zbytnim czułościom, zwrócił przedmiot rozmowy:
— Chciałem ci się zapytać o coś.
— Pytaj! jeżeli tylko będę umiał, to ci zaraz odpowiem z pewnością... Jesteś dla mnie więcej niż ojcem!... jesteś moim dobroczyńcą, jesteś Opatrznością moją!...
— Jeżeli mnie pamięć nie myli, to zdaje mi się, że znasz dobrze Raymonda.
— Jak zły szeląg... — odpowiedział ponuro Larifla.
— Dla czego odpowiadasz takim tonem?...
— Odpowiadam jak powinienem... O! to prawdziwie podły pies z tego człowieka!...
— Czy zrobił ci co złego?...
— Nie tak wiele!... Ale to zasada moja narzekać na świąt cały, oprócz naturalnie na ciebie...
— Jesteś mizantropem Larifla!...
— Zapewne, bom nie potrzebny na świecie...
Hrabia nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
— Potrzebuję widzieć się z panem Raymondem — odezwał się po chwili.
— Kiedy?...
— Jak najprędzej... — Tej nocy choćby, jeżeli to możebne...
— I nie później jak natychmiast nie prawdaż?
— Właśnie. — Nie wiesz gdziebym go spotkał?
— Nie... — ale znam kogoś co będzie może wiedział.
— Jak nazywasz tego kogoś.
— Boule-qui-roule... — Ładny chłopak i sprytna kanalia...
— Gdzie go znajdziesz?...
— Niedaleko... na ulicy Fosses-du-Temple.
— To chodźmy go poszukać...
— Jestem, prawdziwy przyjacielu gotów na twoje rozkazy.. — Może mi każesz wleźć na księżyc — gadaj — to zawołam zaraz, aby mi podano drabinę!...
Pan de Credencé zapłacił i wyszedł z zakładu razem z Lariflą.
Północ wybiła.
Widowiska pokończyły się we wszystkich teatrach i bulwar przed chwilą tako ożywiony i oświetlony, był teraz zupełnie pusty i ciemny.
Dwaj towarzysze skręcili w ulicę Fosses-du-Temple.
Ulica ta nie istniejąca już dzisiaj, była bezspornie najobrzydliwszą w Paryżu.
Wązka, źle oświetlona, błotnista o każdej porze roku, szła tuż po za teatrem, parter zaś każdego prawie domu, zajęty był przez winiarnie i szynki, w których figuranci, maszyniści i posługacze teatralni, byli gośćmi stałymi.
Nie trzeba nigdy figuranta paryzkiego równać z istotnym aktorem.
Aktor najmizerniejszego talentu i najmniejszą pobierający pensyę, jest zawsze człowiekiem przyzwoitym — posiada nazwisko, posiada rodzinę — i szanuje samego siebie.
Inna rzecz z figurantami.
Nie wszyscy są zapewne jednacy, większość jednakże tych cyganów bez dachu i jutra, żyje w najochydniejszej rozpuście a często dopuszcza się zbrodni.
Przedsiębiorcy znają dobrze tę plagę, ale nie są w możności zaradzić, złemu.
Zabrakłoby figurantów, gdyby za piętnaście sous od występu, żądano od nich świadectwa prowadzenia się moralnego.
Naprost tyłów teatru Lazary, nie istniejącego już dzisiaj, stał dom jednopiętrowy, brudny i czarny z pozoru.
Naturalnie zajmował ten dom kupiec winny.
Po nad drzwiami widniał napis, wypisany czerwonemi literami na tle niebieskiem
Na dole mieściła się sala obszerna i trzy przegrody jedna za drugą, każda ze stołem i czterema taboretami, nazywane pretensyonalnie: gabinetami.
Szklane drzwi prowadziły ztąd do ogródka, w którym oprócz małych zielonych stolików i kilku altanek, nic a nic więcej nie było.
Wązkie schody z poręczą, obite starym czerwonym perkalem, prowadziły na pierwsze piętro.
Dom ten posiadał od frontu sień i dwa okna tylko.
Okiennice były pozamykane.
Kupiec stał przed sklepem z założonemi rękami, palił fajkę i zdawał się być w złym humorze.
Kiedy ukazali się pan Credencé i Larifla, nie ustąpił im nawet z progu.
— Czego chcecie? — zapytał gburowato,
— Butelkę z zieloną pieczątką kochany stary — odpowiedział na to Larifla.
— Nie wpuszcza się już nikogo... — już po północy... — zamykam zaraz — idźcie sobie do licha gdzieindziej...
— Nie możemy tego zrobić, bo musimy się zobaczyć z pewną osobą, która się tu znajduje...
— Nie ma tu nikogo... — sala zupełnie pusta... — odczepcie się i dajcie mi pokój święty.
Osoba ta nazywa się Boule-qui-roule... ciągnął Larifla, nie zrażając się niegrzeczsem przyjęciem kupca.
— Ani go nieznam, ani niewidziałem nigdy... — idźcie sobie do licha...
— No, no, tylko nie doprowadzaj mnie do złości... bo ci mówię że Boule-qui-roule jest tutaj i basta.
— A ja mówię — krzyknął ze złością kupiec — że sala pusta i że nie ma w niej nikogo zgoła. Zobaczcie jeżeli chcecie..
— W sali być może, że niema, — zawołał, śmiejąc się Larifla — ale trzeba zobaczyć pod podłogą...
Zaledwie blady młodzieniec wypowiedział te słowa, kupiec schwycił go silnie za gardło, jakby zdusić pragnął...
Pan de Credencé podniósł laskę, chcąc przyjść z pomocą towarzyszowi...
Ten ostatni nie potrzebował jednakże niczyjej a niczyjej pomocy.
Dał silnego kułaka w piersi przeciwnikowi i oswobodził się zupełnie.
Kupiec oszołomiony na chwilę, zachwiał się, krzyknął głucho i spuścił głowę jak bawoł gotujący się do nowego natarcią.
— Ojcze Chose — zawołał Larifla — jeżeli chcesz mieć połamane kości — to ci służę... radzę jednak dobrze się zastanowić przed rozpoczęciem. — Najprzód oto, posłuchaj co ci powiem:
„ — Król pikowy i dama pikowa!..“
Te kilka słów niby bez sensu, wywarły jednak takie wrażenie, jak „sezamie otwórz się...” w bajce wschodniej.
Złość opuściła natychmiast gospodarza zakładu.
— Trza ci było od razu to powiedzieć...
— Nie dałeś mi na to czasu! tobie przecie trzeba było postarać się o porozumienie!... A ty tymczasem zaraz do gardła jak tygrys!...
— No... wchodźcie...
— A któż to ten twój towarzysz?
— Nazywa się Regulus, ale zresztą co cię obchodzi, skoro przychodzi ze mną...
Hrabia i Larifla weszli do sali na dole.
Była zupełnie pustą.
Jeden tylko płomień gazowy, oświecał zaledwie ciemności.
Gospodarz zamknął drzwi na klucz i rygle pozasuwał.
Skierował się następnie do jednego z bocznych gabinetów, odstawił stół, który stał na środku i podniósł taflę zupełnie podobną do tej, jaka pokrywa wejście da piwnicy, we wszystkich prawie domach na prowincji.
Skoro tylko taflę otworzono, duszne, gorące powietrze uderzyło pana de Credencé.
— Co to jest?... — zapytał po cichu Larifla.
— Jakto, nie wiedziałeś!... — odpowiedział równie po cichu zapytany — to szulernia...
— No... schodźcie — odezwał się gospodarz — schodźcie tylko prędko... Bule-qui-roule tam się znajduje.
Hrabia i jego towarzysz zaczęli spuszczać się na dół po prostych jak drabina schodach.
Prowadziły one do obszernej, pod całym domem piwnicy.
Nic podobna sobie wyobrazić coś oryginalniejszego, nad tę ogromną izbę z gołemi wilgotnemi ścianami, mającą za całą ozdobę, zwieszającą się w festonach pajęczynę.
Dawniej znajdował się tutaj, jak w każdej innej piwnicy, skład butelek, teraz gospodarz przerobił skład ten na salę gry.
Stara lampa zawieszona po środku i cztery dymiące kinkiety po bokach, dostateczne dawały oświetlenie.
Wielki stół ze zbitych na kozłach desek, przykryty zieloną kitajką, stał na samym środku piwnicy.
Czarno pomalowane ławki ustawione były do okoła.
Nie było innego dla graczy siedzenia.
Ci gracze w liczbie trzydziestu, palili, rozprawiali i grali zapamiętale w trente et quarante.
Bankier, mężczyzna wysoki i gruby, o szerokich ramionach, z czarnemi faworytami, był wspólnikiem gospodarza.
Mieszał i ciągnął brudne zatłuszczone karty.
Stawki pokrywały stół cały.
Była tam moneta miedziana, sporo srebrnej a nawet kilka sztuk złota.
Biletów bankowych nie było wcale.
Towarzystwo przedstawiało dziwną mieszaninę.
Obok prawdziwych bandytów paryzkich, obok włóczęgów podrogatkowych, od których występki czuć było z daleka, spostrzedz było można twarze uczciwsze ale zupełnie przygnębione, robotników biednych, wciągniętych do tej kryjówki przez namowę i chęć łatwego dojścia do pieniędzy bez pracy.
Pan de Credancé zatrzymał się na przedostatnim stopniu, ażeby się przypatrzeć temu widokowi, ciekawemu i pełnemu grozy zarazem, którego nie widział dotąd nigdy...
Chociaż nie przybył na obserwacyę, zapomniał o celach swojej wizyty, pochłonięty przez to co miał przed oczami.
Larifla, znający doskonale obyczaje szulerni, rozglądał się na wszystkie strony.
— O! — odezwał się nagle, — już go widzę...
— Kogo?... — zapytał hrabia.
— Boule-qui-roule.
— No to dawaj go tutaj...
Larifla opuścił pana de Credencé, obszedł stół do okoła, zbliżył się do jednego z najzapaleńszych graczy, trącił go w ramię i szepnął coś po cichu, ale nie bardzo dobrze został przyjęty.
Larifla powrócił do hrabiego. |
— No co?... — zapytał ten ostatni, czy przyjdzie?...
— Nie...
— Jakto, nie przyjdzie?...
— Nie, nie chce porzucić gry.
— Dla czego?...
— Bo chodzi w tej chwili o dużą sumę, chce się odegrać... i odegra się z pewnością, albo też przerżnie wszystko... to z pewnością.
Hrabia uśmiechnął się.
— Duża suma, powiadasz...
— O! tak... duża...
— Jaka naprzykład?...
— Cztery franki piędziesiąt centimów.
— To idźże z powrotem i powiedz mu odemnie, że jeżeli gry zaniecha, dostanie dwadzieścia franków... Tylko niech wie że mi się spieszy... że musi przyjść natychmiast...
— Dwadzieścia franków!... — wykrzyknął Larifla. — O! za tę cenę interes się załatwi... Ale powiedz no mi mój stary, czy ty posiadasz Kalifornię w kieszeniach?...
— Być bardzo może.
— Muszę temu uwierzyć, bo spodziewam się, iż nie fabrykujesz monety Regulusie.
— Bądź o to spokojny i zrób com ci powiedział...
— Lecę.
Larifla podszedł znowu do grającego i powiedział mu kilka słów.
Tym razem udało mu się zupełnie.
Boule-qui-roule wstał w tej chwili od stołu i udał się za nim.
Dość było spojrzeć na tę nową osobistość, ażeby zrozumieć znaczenie przezwiska — „tocząca się kula”.
Wyobraźcie sobie człowieka, mającego najwyżej cztery stopy wzrostu.
Wyobraźcie sobie korpus okrągły jak beczka, wspierający się na dwóch krótkich nóżkach i ozdobiony dużą okrągłą głową.
Nie można się było wstrzymać od śmiechu, spojrzawszy na tego dziwoląga.
Ale gdy dłużej się patrzyło na niego, uśmiech zamarzał na ustach.
Potwór przestawał być komicznym, stawał się przestraszającym.
Twarz jego miała wyraz zimny, złośliwy, który bardzo łatwo stać się mógł okrutnym.
Nogi tego człowieka obdarzone były nadzwyczajną szybkością.
Gdy szedł, zdawało się, że się toczy.
Ztąd nadano mu przezwisko „toczącej się kuli”, które przyjmował z zupełną obojętnością.
— Śmieszny człowiek! — pomyślał pan de Credencé, widząc go podchodzącego.
Boule-qui-roule prowadzony przez Larifla, zatrzymał się przed panem de Credencé i spojrzał na niego jssnoniebieskiemi oczami. Spojrzenie to było zimne jak ostrze sztyletu
— Czy to pan płacisz? — zapytał głosem zakatarzonego poliszynela.
— Ja, — odpowiedział hrabia.
— No to jestem — gdzież pieniądze?
Pan de Credencé podał mu monetę złotą.
— Pełne kieszenie ma takich — szepnął Larifla dosyć głośno, tak, żeby go Boule-qui-roule usłyszał.
Oczy mu dziko zabłysły.
— Dobrze, — rzekł. — Teraz czem mam służyć.
— Larifla mi mówił, że znasz pana Raymond...
— Znam.
— Potrzebuję się z nim widzieć tej nocy.
— Cóż od niego pan żądasz?
— To już moja rzecz... — odpowiedział hrabia wyniośle.
— Racja.
— Czy możesz mnie do niego zaprowadzić?
— Tak i nie...
— Jakto?
— To na Grandorge’a przypada ten tydzień... Grandorge wie gdzie szukać Raymonda, a ja wiem tylko gdzie się znajduje Grandorge.
— Możesz mnie zaprowadzić?
— Zapewne, skoro jestem zapłacony.
— To chodźmy zaraz.
— A czy daleko trzeba będzie iść?
— O... spory kawał drogi!... około halli... do Pawła Niquet.
— I pewny pan jesteś że zastaniemy tam Grandorge’a?
— Założyłbym się o tysiąc franków.
Pan de Credencé skierował się ku schodom, któremi zeszedł.
Larifla go zatrzymał,
— Gdzież u dyabła idziesz Regulusie? — zapytał.
— Zdaje mi się, że nie mamy już co tutaj robić.
Larifla i Boule-qui-roule spojrzeli na siebie ze śmiechem.
— Prawda, tędy się wchodzi... — rzekł blady młodzieniec, — ale nie tędy się wychodzi...
— Pokażemy ci drogę, — dodał Boule-qui-roule, idąc w głąb piwnicy.
Drzwi, wyglądające jak spróchniałe, przecie bardzo mocne. Łatwo otwierały się z wewnątrz, ale za pomocą sprężyny przymykały się natychmiast.
Drzwi te prowadziły na korytarz, albo raczej do przejścia podziemnego, bardzo wązkiego i wilgotnego.
Boule-qui-roule i Larifla zapuścili się pierwsi w to tajemnicze przejście.
Hrabia udał się za nimi.
Drzwi zaraz się zamknęły i znaleźli się w zupełnej ciemności.
Larifla jak mógł oświetlał drogę.
Wyjął z kieszeni pudełko zapałek i zapalał jednę po drugiej.
Przejście ciągnęło się ze sześćdziesiąt kroków i nieznacznie prowadziło pod górę.
Wreszcie kończyło się po za krzakami bzu, w jakiejś pustce, ogrodzonej parkanem z desek.
Boule-qui-roule wysunął jednę z desek parkanu i wyszedł na wązką uliczkę.
Dwaj towarzysze poszli za jego przykładem.
Założyli deskę, ażeby nie zostawić, żadnego śladu i weszli na przedmieście Temple, tamtędy zaś dostali się na bulwary, nie przemówiwszy do siebie ani jednego słowa.
Kiedy przybyli do zakładu „Pod ściętym kłosem,” Larifla się z
zatrzymał...
— Regulusie, ty wzorze przyjaciół — odezwał się — czy będziesz mnie jeszcze potrzebował tej nocy?
— Nie — odpowiedział pan de Credencé.
— Jesteś tego pewnym?
— Najzupełniej.
— To pozwolisz mi się oddalić?.. — Oczekuje na mnie, bardzo elegancka kobietka, zakochana ogromnie w mojej fizyonomii, chcę ją dziś uszczęśliwić.
— Nie potrzebny mi jesteś... możesz robić co ci się podoba.
— Prawdziwy przyjacielu, bądź błogosławiony!... a kiedy mnie potrzebować będziesz?
— Nic nie wiem.
— Postaraj się, ażeby to było jak najprędzej, o! jak najprędzej!...
— A gdzie cię mogę znaleźć?
— W dzień, to trochę trudno powiedzieć... jestem to tu, to tam... wszędzie mnie pełno, rozumiesz... — Wieczorem, zwykle można mnie spotkać „Pod ściętym kłosem,” albo w piwnicy La Rigolade.. — W nocy nie zawsze można mnie złapać od razu.
— Ależ gdzież sypiasz?
— Przed dwoma miesiącami, zajmowałem apartament w opuszczonym piecu wapiennym w Montmartre... mieszkanie miałem bezpłatne i świeże powietrze — nic pyszniejszego... ale przyszło im do głowy sprzedać plac pod budowę domu — i zostałem zmuszony wyprowadzić się natychmiast... Oj! ci właściciele!...
— A teraz? — zapytał hrabia.
— Przez miesiąc zajmowałem mieszkanie pod jedną z arkad mostu... — było tam pełno słomy, dalibóg wygodnie, a towarzystwo prześliczne! wszystko ludzie wykształceni!... Przed pójściem spać można było zarzucić wędkę i z rana gotowe śniadanie! trudno o czem lepszem i zamarzyć, jakiem Larifla! — Ale policya zajrzała tam nie wiem po co — i trzeba było dać nurka do wody, ażeby nie dostać lokalu w areszcie, na szczęście pływam doskonale!... wykąpałem się tylko niepotrzebnie...
— Ależ do dyabła — krzyknął zniecierpliwiony hrabia — co mi po tej twojej paplaninie nieznośnej... nie pytam cię gdzie mieszkałeś, ale gdzie mieszkasz obecnie.
— Dobrześ powiedział!... — odrzekł za śmiechem Larifla... — niepotrzebnie się rozgadałem... — obecnie zostałem jaskółką.
— Kpisz sobie ze mnie?...
— Ja miałbym z ciebie kpić!... a to mi się podoba!... — nasza przyjaźń na to nie pozwala, wolałbym raczej kpić sam ze siebie.
— Czy znasz most d’Arcoles?...
— Doskonale.
— Wyobraź że sobie zatem, że ze dwunastu takich jak ja ładnych chłopców, mamy tam swoje gniazdka w wiązaniach... Wynaleźć nas i wypłoszyć ztamtąd prawie niepodobna, to też samiśmy przezwali się „Jaskółkami“. Rozumiesz mnie przyjacielu?...
— Rozumiem... wyobrażam sobie atoli, że musi wam tam być dyabelnie niebezpiecznie!...
— Zapewne, że jest trochę niebezpieczeństwa... i że nie zawsze można być pewnym dostania się cało na grzędę, zwłaszcza gdy noc ciemna. Ale cóż chcesz?... — kto nie rezykuje, ten nie niema... — mówi przysłowie... — Ja zazwyczaj powracam o północy...
— Jakże się tam dostać do ciebie?...
— Bardzo łatwo... kup sobie tylko gwizdawkę za jednego sous... Umiesz przecie grać na gwizdawce?...
— Może i potrafię, ale nie próbowałem nigdy...
— Instrument to wcale nie trudny i nie wymagający nauki... sam gra po prostu... Weźmiesz oto świstawkę... staniesz w pobliżu mostu, niby jaki hiszpan, zamierzający wyprawić serenadę swojej pięknej Andaluzyance, i zagrasz coś wesołego, naprzykład oto:
Ty coś mnie kochała tak szczerze...
Zrozumiałeś?...
— Zrozumiałem... — odpowiedział śmiejąc się hrabia.
— Domyślę się w ten moment że mnie potrzebujesz — i zaraz zeskoczę z grządki... No a teraz kochany opiekunie bywaj zdrów i szczęśliwy... życzę ci dobrej nocy i wszelkiego powodzenia.
Larifla oddalił się w stronę Chateau d’Eau, pan de Credencé zaś poszedł dalej ze swoim towarzyszem.
Z początku zachwycał się prędkością jego nóg, ale wkrótce trudno mu nadążać było.
Boule-qui-roule zaś coraz bardziej przyspieszał kroku.
A postępując tak miał na myśli pewien projekt, który zaraz poznamy.
Od chwili kiedy Larifla powiedział że Regulus ma kieszenie pełne złota, mały człowieczek myślał bezustannie nad tem, jakimby sposobem przeprowadzić to złoto z kieszeni Regulusa do swojej.
Po namyśle wynalazł pewną kombinacyę.
Szło poprostu o stosowną chwilę do dobrego w jakiej pustej uliczce poczęstowania towarzysza i obdarcia go następnie...
Boule-qui-roule wsunął rękę pod bluzę do kieszeni spodni i otworzył duży wyostrzony nóż, z którym się nie rozłączał nigdy, a który nie raz już służył mu w ważnych okolicznościach.
— Byłeś mi zawsze dotąd wiernym przyjacielem — mówił, bawiąc się nożem — liczę zatem, że i teraz dopomożesz w robocie.
W miarę jak Boule-qui-roule i pan de Credencé oddalali się z bulwarów, liczba zapóźnionych zmniejszała się coraz bardziej.
Teraz zaledwie w rzadkich przerwach, napotykali jakiego, szukającego przygód obywatela, albo pijaka, czepiającego się muru.
Nakoniec nic już nie przerywało samotności głuchych i pustych uliczek, w które bandyta poprowadził swojego towarzysza.
Było około pierwszej po północy.
Boule-qui-roule zatrzymał się nagle, przy zbiegu trzech uliczek.
Bystre spojrzenie przekonało go, że wszystkie były zupełnie puste.
— Miejsce dobrze obrane, — pomyślał — i galopem się na pewno załatwię.
Jednocześnie odwrócił się do hrabiego.
— Nie możesz pan nadążyć?... — zapytał.
Od pół godziny pędzisz jak lokomotywa... Możesz się doprawdy pochwalić swojemi nogami... masz je chyba na sprężynach!...
— Chodzę tak zawsze gdy sam idę i nie pomyślałem wcale o tem, że pan tego nie potrafisz... Należało się było zatrzymać!... Ale niech pan za to odpocznie trochę... Niechaj pan usiądzie pa chwilę...
— Niezła rada... — odrzekł hrabia i zaimprowizował sobie, nie zbyt co prawda wygodne siedzenie.
Tego właśnie pragnął Boule-qui-roule.
Wyciągnął z kieszeni małą fajeczkę, nałożył ją, zapalił i zaczął się przechadzać koło hrabiego w ten sposób, iż był to przed nim to znów za nim, aby zupełnie odwrócić jego od siebie uwagę.
Skoro osądził, że dopiął celu, wyjął nóż, podniósł rękę do zadania ciosu i przeszedł za hrabiego, który siedząc tyłem, bawił się od niechcenia laseczką.
Gdyby kto był świadkiem tej sceny, byłby z pewnością powiedział o panu Credencé, że jest człowiekiem zgubionym...
Tak samo rozumiał Boule-qui-roule.
Uważał sprawę za zupełnie skończoną i drżał z rozkoszy, na myśl o bogatym łupie, jaki wkrótce zdobędzie.
Zaledwie trzy kroki oddzielały go od mniemanego Regulusa...
— Nic nie zdoła już teraz przeszkodzić zbrodni.
Boule-qui-roule powtarzał to sobie z przekonaniem.
Można więc sobie wyobrazić jego ździwienie i przerażenie, gdy hrabia skoczył naraz na równe nogi, stanął przed nim i zaczął wywijać młynka swoją laseczką...
— To cud doprawdy!... — mówił sobie bandyta — boć przecie ten człowiek, nie mógł widzieć co się działo po za jego plecami...
Boule-qui-roule mylił się najzupełniej...
Nie zauważył, że płomień gazowy, umieszczony o jakie dziesięć lub dwanaście kroków, odbijał najdokładniej oczom pana de Credencé sylwetkę mordercy.
Hrabia, nie zwracał z początku uwagi na dziwaczny cień małej figurki odbitej na trotuarze, ale gdy spostrzegł, że ręka owej figurki uzbraja się w długi nóż, odgadł od razu co się święci.
Wiemy już jakiem było następstwo tego odkrycia...
Boule-qui-roule ździwiony, ogłupiały w pierwszej chwili, odzyskał natychmiast przytomność umysłu...
Sytuacya wydała mu się krytyczną...
Zawahał się na sekundę co zrobić, ale jego dzikość połączona z chciwością, wzięła górę nad roztropnością.
Ufając swojej nadzwyczajnej sile rzucił się jak jaguar na swoję zdobycz...
Doznał znowu najfatalniejszego niepowodzenia...
Laska hrabiego zdruzgotała prawą rękę Boule-qui-roula i wytrąciła zeń nóż, który odleciał o jakie piędziesiąt kroków...
Jednocześnie bandyta, dostał silne uderzenie w brzuch, stracił równowagę i padł jak długi na bruk.
Nieprzyjemne uczucie otrzeźwiło go z oszołomienia.
Kolano oto pana de Credencé naciskało mu piersi a ostrze sztyletu łechtało niemiło po gardle.
— Czy chcesz mnie zabić?... — szeptał głosem zmęczonym.
— Zasłużyłeś przecie na to nędzniku!... — odpowiedział hrabia — daruję ci jednak życie tym razem nie przez litość bynajmniej, ale dla tego, że mi potrzebny jesteś, że potrzebuję, ażebyś mnie poprowadził do pana Raymonda. No, podnoś się i marsz przedemną, a nie zapominaj, że cię mam na oku, że mam sztylet w mojej lasce i że za najmniejszem podejrzanem poruszeniem, przeszyją cię jak psa na wylot!...
— O! niema się pan czego obawiać... — szeptał Boule-qui-roue, powstając — mam przecie strzaskaną rękę...
— Nie rękę lecz łeb powinienem był ci zgruchotać łotrze.
— Chodźmy!...
Bandyta ruszył nie odpowiedziawszy ani słowa, ale ta druga połowa drogi lubo daleko krótsza, potrzebowała na przebycie daleko więcej czasu.
Nareszcie dwaj mężczyźni przybyli do zakładu Pawła Niquet.
Nie ma nikogo, coby chociaż ze słuchu nie znał tego sławnego zakładu, z którym mógł rywalizować jeden chyba tylko zakład pod „Białym Królikiem” w Cité.
W owej epoce, kiedy tajemnicze obyczaje paryzkie bardzo były w modzie, wszyscy niemal mówili o szynku Pawła Niquet...
Tylko, że z pomiędzy tych, którzy go z taką drobiazgową dokładnością opisywali, bardzo mało kto odważył się zwiedzić go osobiście..
Zakład wspomniany składał się z ogromnej sali opartej na kilku filarach, oświetlonej kinkietami zamiast gazu i uczęszczanej przez właściwego rodzaju publiczność.
Klientela Pawła Niquet składała kię prawie wyłącznie z gałganiarzy, złodziei i włóczęgów z pod rogatek paryzkich; jednem słowem z ludzi bez dachu i ogniska.
Gałganiarze przewyższali fachy inne i stanowili tu stronnictwo arystokratyczne.
Trzymali się tylko ze sobą — i zdaleka od zwierzyny, na którą polowała policya.
Wymagali, aby szanowano ich i pozycyę ich socyalną: — pili umiarkowanie gdy przebrali miarkę, brali się za czupryny, ale tylko między sobą i unikając wszelkich za grubych skandalów...
Inni goście, nie szli bynajmniej tym śladem.
Przyczyniali więcej hałasu niż dochodu, przy pierwszej lepszej okazyi, dopuszczali się burd i bójek nieraz krwawych, a czubili się tak zawzięcie, że służbie Pawła Niqueta z trudnością przychodziło poskramiać ich i wyrzucać na ulicę.
Oprócz gości powyższych, nie należących bynajmniej do śmietanki towarzystwa, bywali w zakładzie Pawła Niquet, goście całkiem inni, zostawiający pieniędzy dużo a przychodzący z ciekawości...
Prawie co noc trafiali się tu artyści, literaci, ludzie dystyngowani, którzy chcieli na własne oczy przekonać się o tem, o czem słyszeli lub czytali.
Przebierali się oni za robotników i przybywali w towarzystwie aktorek z małych teatrzyków, ubranych jak gryzetki.
Zachowywano dla tej publiki pewną liczbę gabinetów oszklonych, pozasłanianych z wewnątrz firankami, z po za których mogli widzieć wszystko co się działo w wielkiej sali...
Za te gabinety płacono drogo, ale koszt się opłacał.
W żadnem innem miejscu Paryża, nie można by zobaczyć coś dziwniejszego i straszniejszego, nad to, co się przedstawiało oczom ciekawych w sali Pawła Niquet...
Całe życie nie można było zapomnieć wrażenia, jakiego się tu doświadczało.
Było to rzetelnie trzecie podziemie piekła paryzkiego. Malarz tworzyłby prawdziwe arcydzieło, — przenosząc na płótno i tę źle oświetloną salę i te twarze i te postawy i łachmany tych ludzi wybladłych, co zapijali na stojący wino i wódkę dobrze pieprzem zaprawne.
Boule-qui-roule i hrabia weszli do szynkowni...
Pan de Credencé lubo zwiedził dopiero co szynkownię „Pod ściętym kłosem” i szulernię „La Rigolade” uczuł dziwne jednak uczucie jakiegoś obrzydzenia, zaraz skoro próg tutejszy przestąpił.
Boule-qui-roule opatrzył sobie jak mógł strzaskaną rękę owinąwszy ją starą chustką, ale sądząc z wyrazu twarzy, cierpieć musiał okropnie.
Jakieś dzikie błyski wypadały mu z oczu, gdy je zwracał na swego towarzysza a błyski te wyrażały dokładnie straszną obietnicę zemsty.
— Czekam... — rzekł z cicha hrabia widząc, że towarzysz jego zatrzymuje się z pewnem wahaniem.
— Nie będziesz pan czekał długo...
Wmieszał się w tłum — i po chwilowem poszukiwaniu, zaczepił wysokiego nadzwyczajnie chudego chłopaka, który przysiądz można, że nie był gałganiarzem.
— Rozprawiał z nim coś bardzo żywo wskazując na hrabiego.
— Zrobiłem wszystko co do mnie należało — odezwał się nareszcie do tego ostatniego. — Oto jest Graindorge, porozumiej się pan z nim bo reszta mnie już nie obchodzi...
I wśliznął się w tłum niby wąż, wcale nie czekając ha odpowiedź pana de Credencé...
Graindorge — ponieważ tak nazywano wysokiego chudego chłopaka — zbliżył się do hrabiego i przez parę sekund przypatrywał mu się uważnie...
Następnie podniósł rękę zaciśniętą z jednym tylko wakązującym palcem do góry.
Pan de Credencé odpowiedział takim samym gestem, tylko z tą różnicą, że podniósł dwa palec zamiast jednego.
Potem zaczęli obaj rozmowę, która nie była niczem więcej jak tylko wymianą pewnych umówionych haseł.
— Przechodzę... — rzekł Graindorge.
— Widzę... — odpowiedział hrabia.
— Co takiego?...
— Złoto i banknoty.
— Idzie...
— I dobrze idzie...
— Dobrze, — szepnął Graindorge, należysz do nas... Więc chcesz się zobaczyć z panem Raymondem?...
— Tak... po to tu tylko przyszedłem...
— Idzie ci o coś ważnego?...
— Bardzo ważnego i bardzo pilnego.
— Ale bo pan Raymond jest bardzo zajęty obecnie.
— Zaczekam aż będzie wolny... czy to potrwa długo?...
— Sam doprawdy nie wiem... Jest to zajęcie, które jak się domyślać wolno, zależy od wielu rzeczy...
— Czy pan Raymond jest tutaj w zakładzie Pawła Niquet?...
— Naturalnie...
— No więc powiedz mu, że jestem i niechajże się spieszy.
— Jakże się pan nazywasz? — zapytał Graindorge.
— Regulus... — odpowiedział hrabia.
— Regulus?... a to dopiero nazwisko... Regulus?.. a toż tylko do wyrzucenia za drzwi!... Ale mniejsza!... to nie moja rzecz... powiem Raymondowi, że się pan Regulus niecierpliwi...
Graindorge oddalił się ze śmiechem a pan de Credencé zobaczył jak wszedł niebawem do jednego z gabinetów.
Wysoki i chudy Graindorge powrócił po chwili do pana Credencé.
— No i cóż?... — zapytał ten ostatni, — widziałeś pana Raymonda?
— Ma się rozumieć...
— Powiedziałeś mu moje nazwisko?...
— Powiedziałem mu: Regulusowi spieszy się bardzo i to w bardzo ważnej sprawie...
— Cóż odpowiedział?...
— Odpowiedział żebyś pan zaczekał...
Hrabia poruszył się niecierpliwie.
Graindorge ciągnął dalej:
— A czy dostanę na piwo?
Pan de Credencé, pomimo zirytowania, że osoba do której miał interes, nie spieszy się wcale, wyjął sztukę drobnej monety i rzucił na wyciągniętą rękę chłopaka.
— Dziękuję bardzo... — rzekł Graindorge chowając pieniądze do kieszeni, wypiję za pańskie zdrowie i uprzedzę pana jak przyjdzie kolej na niego...
Upłynęło z dziesięć minut.
Raul dla zachowania pozorów, kazał sobie podać szklankę wódki i udawał że pije...
Naraz poczuł rękę na swojem ramieniu i posłyszał jakiś głos po za sobą:
— Dobry wieczór, Regulusie!... cóż, czy zdrów jesteś mój drogi?... — i zaraz ten sam głos szeptał po cichu tak żeby nie być przez nikogo posłyszanym:
— Jestem na rozkazy pana hrabiego i bardzo pana przepraszam, iż kazałem czekać na siebie...
Pan de Credencé odwrócił się żywo i zobaczył obok siebie grubego, nizkiego człowieka, brzydkiego jak śmierć a uśmiechniętego dobrodusznie.
Mały ten człowieczek, ubrany nędznie, w starej wełnianej czapce, w wielkich butach z grubemi miękkiemi podeszwami, podobnym był do tych żebraków patentowanych, najczęściej ślepych lub udających tylko ślepotę, jakich spotyka się pod kościołami z miseczką w ręku, szepcących urywane głowa pacierza.
Osobistość tę nasi czytelnicy znają bardzo dobrze.
Przedstawiliśmy ją już na początku tego opowiadania, pod nazwiskiem p. André Bontems i przedstawiliśmy w chwili, gdy tylko co się powiesił w lasku Bulońskim i został oderżnięty przez nieznajomego, co także myślał o samobójstwie.
Pan André Bontems chciał zabić najpierw w pojedynku swojego wybawcę, a następnie zaproponował mu przy śniadaniu, żeby razem z nim zamieszkał i żył z jego majątku.
Otóż ten pan André Bontems, albo raczej pan Raymond — pozostawimy mu to ostatnie nazwisko aż dopóki okaże się to potrzebnem — był to człowieczek mały, z karkiem bawołu, z wielkiemi łapami, ogromnemi nogami — a brzydki śmiertelnie.
Wybierzcie najzdolniejszych aktorów paryzkich i każcie im znaśladować fizyonomię pana Raymonda, a z pewnością żaden nie podejmie się tego.
Pan Raymond był to pień oryginalny, wycięty przez naturę.
A jednakże pan Raymond, taki jakim go opisujemy, był właśnie tym bohaterem metamorfozy, o którym pan de Credencé opowiadał pani Castella, był tym którego hrabia tytułował prawdziwym Proteuszem paryzkim.
— Jestem na rozkazy pana hrabiego, — powtórzyła dziwaczna postać z nadzwyczajnem uszanowaniem, w którem łatwo było dopatrzeć ironię.
— Mam z panem do pomówienia — rzekł Credencé.
— Mówił mi to właśnie Graindorge, a że kazałem czekać na siebie panu hrabiemu, przepraszam go za to stokrotnie.
— Masz pan czas?...
— Mam!... i gotów jestem słuchać z całą uwagą.
— Nie możemy jednak rozmawiać w pośród tego oto tłumu...
— Bezwątpienia... Pan hrabia pozwoli więc pójść może ze mną?...
— Gdzie pan chcesz mnie prowadzić?...
— Ot... bardzo blizko... Do jednego z gabinetów.
— No to prowadź proszę...
— Za chwilę pan Raymond i hrabia siedzieli naprzeciw siebie.
Dymiący kinkiet na ścianie oświetlał gabinet, a jego światło odbijało w zatłuszczonych szybach wychodzących na ogólną salę.
— Czy pan hrabia pozwoli sobie czem służyć? — zapytał z wielką nieśmiałością Raymond.
— Bardzo dziękuję!... — odpowiedział Raul. — Od dwóch godzin szukam pana, a każdy z moich etapów, to jakaś knajpa obrzydliwa, na wspomnienie której robi mi się doprawdy niedobrze.
— Święta prawda, — szepnął Raymond, — ale cóż kiedy jesteśmy za bardzo daleko od bulwaru Włoskiego, od kawiarni Angielskiej i od Tortoniego... Gdybyśmy się znaleźli w mojem skromnem mieszkaniu, jestem pewny, że pan hrabia raczyłby przyjąć szklaneczkę tokaju, albo mrożonego Teneryffa... Posiadam wcale ładny zasób butelek zasługujących na szacunek a to co się w nich znajduje, nie byłoby niegodnem ust pana hrabiego.
— Czy na prawdę panie Raymondzie, posiadasz swoję piwnicę?
— Posiadam panie hrabio.
— To może jesteś smakoszem?...
— Nie zapieram się tego wcale panie hrabio... Lubię dobry stół i dobre stare wina... a nawet jedyna to dla mnie przyjemność, skoro z moją figurą i z moją twarzą — nie mogę mieć pretensyi do podobania się kobietom.
— Dla takiego bogacza jak pan, wszystko stoi otworem! — zawołał śmiejąc się hrabia, a Raymond potrząsnął głową przecząco.
— Wiem, że istnieją i takie dla których złoto jest wszystkiem, ale ten rodzaj syren nie pociąga mnie ku sobie... A zresztą nie jestem bogatym.
— Co też pan mówisz panie Raymondzie... myślisz że ci uwierzę?...
wiem dobrze że jesteś milionerem.
— Chciałbym nim być panie hrabio ale niestety tak nie jest... Ciężkie teraz bardzo czasy i muszę dobrze się napracować, ażeby uczciwie zarobić na życie.
— No, no, kochany Raymondzie wprowadzasz mnie z podziwienia w podziwienie!...
— Nie rozumiem doprawdy zdziwienia pana hrabiego. Czy dla tego się panu dziwnym wydaje, że wspomniałem o piwnicy?
— Może i trochę dla tego... nie wiedziałem że taki facecyonista z cie bie.
— Nie umiem żartować, nie myślę wcale o żartowaniu i wyrażam się jak najszczerzej i jak najpoważniej w świecie.
— Ale ba!...
— Tak panie hrabio i zaraz się z tego wytłomaczę: Uczciwość jest rzeczą względną i ten co w oczach ludzi uchodzi za skończonego łotra, zasługuje nieraz zdaniem mojem na uznanie i pomnik...
— Na pomnik w znaczeniu angielskiem, to jest na szubienicę, — mruknął przez zęby hrabia, głośno zaraz dodał: — jakże u dyabła rozumiesz to kochany panie?...
— Najprościej w świecie... Ja oto naprzykład, ja który to mówię, uprawiam dla tego, ażeby uczciwie zarobić na życie, kilka przemysłów źle rozumianych i źle uważanych, kilka przemysłów, które w oczach sprawiedliwości nie cieszą się opinią pochlebną. Zapytaj pan o mnie sądów... Odpowiedzą ci bez wahania, żem jest łotrem skończonym, a jednak dotrzymuję jaknajskrupulatniej przyrzeczeń, spełniam z najskrupulatniejszą sumiennością wszystkie zobowiązania przyjęte względem spólników i klientów moich. Mam więc chyba wobec tego prawo nazywania się uczciwym, bo jestem pod tym względem lepszym od bardzo wielu tych, co głośno cnotę swoję wychwalają!...
— Brawo! kochany Raymondzie!... brawo!... — wykrzyknął pan de Credencé ze śmiechem, — potrafiłbyś pan być doskonałym adwokatem!...
— O! gdybym był przywdział czarną togę i biret, umiałbym bodaj wygadać się z łatwością. I byłbym z pewnością energicznym, byłbym szczerym w moich sprawach i nieraz wypowiedziałbym ostre słowa prawdy całemu bodaj ministeryum! Wierzaj mi pan że mówię szczerze!... Adwokatura może właśnie była mojem powołaniem. Na nieszczęście, człowiek nie wie nigdy naprzód co mu sądzono i spostrzega się dopiero wtedy, gdy już nie czas mu się cofać...
Raymond przerwał na chwilę.
— No!... ale za długo zajmuję się sobą — pomówmy teraz o panu panie hrabio i o tem co pana do mnie sprowadza.
— Interes jaki mnie tu sprowadza, powtórzył pan de Credencé, — jest bardzo ważny, jak się pan sam na pewno tego domyślasz.
— Naturalnie że się domyślam, gdyby bowiem nie chodziło o coś wyjątkowo ważnego, nie szukałbyś mnie pan po nocy aż w tej tutaj knajpie.
Nie widzieliśmy się od bardzo dawna, boś pan o mnie zapomniał panie hrabio i miałbym powód uskarżać się nawet na to...
— Przebywałem za granicą.
— A czyż to powód ażeby nie dać o sobie wiadomości, swojemu wiernemu Raymondowi?
Pan de Credencé poruszył się niecierpliwie.
— Powróćmy proszę do naszego interesu, — powiedział.
— Bardzo chętnie... O cóż więc idzie panie hrabio?...
— O testament...
— Trzeba go chwycić przemocą?
— Wcale nie.
— Czekam zatem na objaśnienia.
— Zaraz opowiem wszystko.
Fizyognomia Raymonda, która od samego początku rozmowy wyrażała uprzejmość nadzwyczajną, teraz zmieniła się nagle.
Naraz stała się zimną jak kamień, miała wygląd jak u sędziego, który jest o winie podsądnego przekonany ostatecznie.
Pan de Credencé zaczął:
— Muszę zaznajomić pana przedewszystkiem z biegiem różnych okoliczności odnoszących się do tego, czego chcę żądać od pana.
Raymund kiwnął głową protekcyjnie.
— Osoba, względem której dopuszczono się wielkiej niesprawiedliwości, jest kobietą zasługującą na wielkie względy i współczucie...
— Takie uczucia, — przerwał a Raymond, — żywi dla niej zapewne pan hrabia...
— Z tobą kochany Raymondzie, będę zupełnie szczerym i wszystko nazywać będę po imieniu...
— Zobowiąże mnie pan tem bardzo...
— Jestem kochankiem osoby, o której mówić pragnę...
— Domyśliłem się tego gdym się dowiedział, że to kobieta młoda i ładna... Do jakiej klasy towarzyskiej należy wybranka pana hrabiego?....
— Do najwyższej...
— Nazwisko jej?... Pytanie moje nie jest zapewne niedyskretne, skoro prędzej czy później...
— Nazywa się margrabina Castella...
Przez kilka sekund Raymond zdawał się szukać czegoś w pamięci.
— Nic sobie nie przypominam.. — i bodaj, że po raz pierwszy słyszę to nazwisko....
— To bardzo prawdopodobne... — odpowiedział pan de Credencé — nie mogłeś pan mieć nigdy żadnego stosunku z Castellami...
Pan Raymond potrząsnął głową.
— O! panie hrabio... — ilu jest w Paryżu ludzi wysoko położonych, honorowych, zasłużonych ludzi, którzy według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie powinni nie mieć ze mną do czynienia... — a których jednakże znam doskonale... — zacząwszy od pana hrabiego de Credencé, z którym mam honor rozmawiać w tej chwili.
— Zgadzam się na to — odpowiedział kochanek Joanny — utrzymuję jednakowoż, że margrabia de Castella nie należał do ludzi tego rodzaju...
— I tą razą masz pan słuszność, ponieważ nawet nazwisko jego jest mi nieznane. Ale proszę mów pan dalej panie hrabio...
— Margrabina była piękną jak anioł i trochę kokietką — margrabia był nadzwyczaj zazdrosny...
— To konieczne... — szepnął Rayemond.
— Znalazł, że pobyt w Paryżu jest za bardzo niebezpiecznym dla jego żony i zaczął z nią podróżować...
Gruby człowieczek wzruszył pogardliwie ramionami.
— Najgłupszy sposób!... — mruknął — ale... wszyscy mężowie są do siebie jak dwie krople wody podobni... — wyobrażają sobie, że zmieniając powietrze, unikną katastrofy koniecznej a jak świat starej... zapominają, że to co napisane musi się spełnić bezwzględnie!... — Komukolwiek przeznaczono na świecie rolę nieszczęśliwego męża, ten będzie nim choćby nie wiem jakie przedsiębrał przeciwko temu środki...
— Ależ kochany Raymondzie — wykrzyknął śmiejąc się hrabia — cóż to za dzika znowu filozofia.
— Nie wierzę w cnotę kobiet, a że posiadam rozum logiczny i nic przed sobą nie ukrywam... — wiedziałem coby mnie czekało w razie ożenienia i nie chciałem nigdy zrobić tego głupstwa...
— To bardzo rozsądnie z twojej strony i margrabia Castella, byłby bardzo dobrze zrobił, gdyby był rozumował tak samo i tak samo postępował...
— Założyłbym się, żeś hrabia w drodze się zapoznał z jego żoną.
— I wygrałbyś zakład mój drogi...
— Miałem zatem najzupełniejszą racyę w tem wszystkiem, co mówiłem przed chwilą...
— Nie mogę spierać się oto... — Zobaczyłem hrabinę przypadkowo... uderzyła mnie jej piękność, zakochałem, się szalenie i po pewnym czasie stałem się najszczęśliwszym z ludzi...
— A margrabia?...
— Margrabia uważał mnie za najlepszego swego przyjaciela, bo umiałem mu się przypodobać, dzięki czemu pomimo całej podejrzliwości, nie dostrzegał co się koło niego działo...
— Tak być koniecznie musiało... — ale czy długo był ślepym?...
— Kilka miesięcy jednakże...
— Potem otworzyły mu się oczy!...
— Przypadkiem, albo raczej przez nieostrożność naszę...
— Cóż się stało?... Czy znalazł się właściwie?... z godnością?...
— Nie znalazł się rzeczywiście wcale...
— Ah! do dyabła!... więc wybuchnął!...
— Wybuchnął ale po cichu... po kryjomu... bez hałasu, bez skandalu, nie przypuszczając nikogo do tajemnicy... Znieważył mnie śmiertelnie...
— Policzek!... — wykrzyknął Raymond.
Hrabia kiwnął głową.
— To bardzo brzydki wypadek... — mruknął interlokutor Raula.
— Rozumiesz dobrze, — odpowiedział ten ostatni, — że pojedynek stał się nieuniknionym.
— Rzeczywiście, stał się nieuniknionym.
— Spotkanie zostało wyznaczone na następny dzień rano, przyczem margrabia, chcąc zapewne uniknąć domysłów uwłaczających jego honorowi, zdecydował, że będziemy się bić bez świadków...
— Bez świadków?... a to co za nierozwaga?...
— Powtarzam ci, że taką była jego wola...
— Biliście się na pałasze zapewne?
— Byłbym chętnie przyjął pałasze, ale margrabia wybrał pistolety.
— Oto szlachcic, co prawdziwie nie dbał o życie.
— Nie wiem, ale wiem, że mu chodziło bardzo o to aby mnie zabił...
Miał opinię dzielnego strzelca i o czterdzieści kroków dwanaście razy z rzędu asa wystrzelał...
— Niebezpieczny przeciwnik!...
— Nie łudziłem się też wcale i uważałem się za straconego, jeżeli Castella będzie miał prawo pierwszego strzału.
— Smutna to pewność!...
— Margrabia, któremu jako wyzwanemu, służyło prawo dyktowania warunków, zdecydował, że jeden z nas, policzy głośno do trzech i że zaraz obaj wystrzelimy jednocześnie...
— Wyborny to sposób na to, ażeby zamiast jednej, były dwie ofiary!...
— O świcie stawiliśmy się na schadzkę, zajęliśmy stanowiska i pociągnęli supełki aby wiedzieć, który z nas ma rachować... — Przypadek mnie do tego wyznaczył...
— To była dobra przepowiednia...
— Zapewne, bo we trzy sekundy później, margrabia padł nieżywy z roztrzaskaną głową...
— A pan hrabia nie byłeś wcale rannym?...
— Pan Castella, nie strzelał wcale...
Raymond się uśmiechnął:
— Widzę co to było... — margrabia zajęty myślą o swojem nieszczęśliwem pożyciu małżeńskiem, opóźnił się z pociągnięciem za kurek, a pan hrabia zanadto się pospieszył.. — Szczerze panu winszuję!... — widocznie sprzyja panu gwiazda szczęśliwa!... — Opowiadanie pańskie interesuje mnie zresztą nad wszelki wyraz, i proszę pana najuprzejmiej, mów pan wszystko dalej... — Co się stało po śmierci pana Castella?...
— Powróciłem do miasta... — udałem się do hotelu, — uprzedziłem margrabinę o tem co się stało; następnie chcąc uniknąć wszelkich usprawiedliwień z władzą sądową, zapakowałem naprędce walizy, wsiadłem na kolej, a nazajutrz byłem już w Paryżu...
— Dawno to temu?... — zapytał Raymond.
— Piętnaście dni zaledwie, — odpowiedział hrabia.
— A cóż się stało z margrabiną, po pańskim odjeździe?...
— Margrabina nie straciła bynajmniej głowy... była obecną na pogrzebie męża... płakała ile potrzeba było, przybrała się w grubą żałobę, a dopełniwszy wszelkich formalności, wsiadła na kolej i także pojechała do Paryża...
— Gdzie już też zapewne przybyła?...
— Przed kilku godzinami zaledwie, a teraz kochany Raymondzie, teraz kiedy znasz całą historyę mojej znajomości z margrabiną, przechodzę do najważniejszej rzeczy, to jest do testamentu.
— Do testamentu pana Castella zapewne?...
— Zgadłeś... Margrabia postąpił, bardzo względem swojej żony niegodnie...
— Doprawdy?... — szepnął z uśmiechem Raymond.
— Zanim opuścił hotel, ażeby się stawić na spotkanie zemną, napisał testament, zaadresowany do jednego ze swoich przyjaciół w Paryżu, którym zrujnował zupełnie margrabinę...
— Wydziedziczył ją więc zupełnie?...
— Najzupełniej.
— A tymczasem młoda dama nie posiada żadnego osobistego majątku?...
— Posiada coś, ale bardzo mało...
— Wiele?...
— Dwakroć sto tysięcy franków... Nędzota.
— Czy margrabia bardzo był bogatym?...
— Obrzydliwie...
— Wieleż mógł mieć dochodu?...
— Co najmniej ze dwa miliony...
— O, do dyabła!... okrągła sumka i jest czego pożałować... Rozumiem, że pani margrabina musi się wściekać ze złości...
— Była zrozpaczoną... ale ją uspokoiłem dziś wieczór jak mogłem...
— Jakże to?...
— Mówiłem jej o tobie, o twojej zręczności nadzwyczajnej i obiecałem że przyjdziesz jej z pomocą, że ją wyciągniesz z kłopotu...
— Możeś pan źle zrobił przyrzekając.
— Dla czego?
— Dla tego, że jak panu o tem wiadomo, nie podejmuję się niczego, dopóki nie mam przekonania, że będą mógł coś zrobić...
— Interes jaki ci proponuję, jest interesem bardzo pewnym...
— Nie wiem jeszcze...
— Ale ja cię zapewniam...
— Pozwoli pan hrabia, że sam będę sądzić w tej rzeczy... Zanim powezmę zamiar stanowczy, musisz mi pan odpowiedzieć dokładnie na różne moje pytania...
— Jestem gotów uczynić to w tej chwili...
— Najprzód testament zaadresowany był do przyjaciela, cóż się z nim tedy stało?...
— Jest w pewnem ręku.
— W jakim ręku?...
— W mojej kieszeni...
Raymond śmiać się zaczął.
— Ha! ha! ha!... widocznie piękna dama spodziewała się katastrofy i uznała za stosowne zeskamotować korespondencye!...
— Na szczęście swoje... — podpowiedział Raul, — bo bez tego wszystko byłoby stracone.
— Pokaż mi pan ten dokument...
Pan de Credencé wyjął z kieszeni kopertę i podał ją Raymondowi.
Grubas rozłożył papiery i uważnie przypatrywał się im przez kilka minut.
Raul nie spuszczał z niego oczu, ciekawy wyczytać coś z jego twarzy.
Ale wiemy już, że na tej twarzy nie odbijało się żadne wrażenie.
— Zalecam uwadze i pismo i podpis, — powiedział pan de Credencé, jedno i drugie zdaje mi się bardzo łatwem do naśladowania...
— Nie ma pisma, któregoby nie można znaśladować, — odpowiedział Raymond obojętnie.
— Dla czegoż więc przed chwilą powątpiewałeś o skutku?
— Nie myślałem o skutkach materyalnych naśladowania, co jest dla wprawnej ręki bagatelą... Jakoż obowiązuję się chętnie, znaśladować pański podpis tak, że pan go pierwszy nie poznasz...
— O cóż więc właściwie idzie?...
— O rezultaty sprawy... Nie biorę się nigdy do działania aż dotąd, dopóki nie mam najzupełniejszej pewności, że nie narażę się w następstwie ani na żaden proces, ani na żadne gadaniny z przyczyny sfałszowanych dokumentów... Czy mam taką pewność w tym razie?.. .oto w czem leży kwestya...
— Jakże ja ci to wyjaśnię?...
— Bardzo prosto, bo nikt prócz naturalnych spadkobierców margrabiego, nie miałby możności zakwestyonować testamentu.
— Bezwątpienia... — wykrzyknął hrabia.
— Otóż, czy Castella miał czy nie miał naturalnych spadkobierców... — ciągnął Raymond. — Mogę przypuszczać że ich miał, skoro rozporządził cały majątek na rzecz zakładów dobroczynnych. Chodzi jednak o stanowcze przekonanie się, czy przypuszczenie to prawdziwe jest, czy tylko prawdopodobne....
Pan Castella nie miał żadnej zgoła rodziny, — odrzekł pan de Credencé.
— Ale pewnym pan jesteś tego?
— Najpewniejszym... — W chwili kiedy to mówię, Castellowie nie istnieją już wcale... Margrabia Gaston był jedynym przedstawicielem tego szlachetnego rodu, pochodzącego z Wenecyi i wieki całe błyszczącego tam w całej świetności...
„Ojciec margrabiego, skazany przez rządy austryackie na powieszenie za przestępstwo polityczne, uciekł do Francyi, zamieszkał z żoną i synem w Prowancyi i umarł już bardzo dawno...
„Margrabina jego żona umarła w Auteuil przed niespełna sześciu laty...
„Ostatni potomek patrycyuszów weneckich, skończył w moich oczach przed piętnastu dniami, wśród okoliczności jakie opowiedziałem, mogę więc uroczyście zapewnić pana, że rodzina ta całkiem wygasła i, że co zatem idzie, niema nikogo coby mógł narazić nas na dochodzenia i procesy.
Raymond zamyślił się przez chwilą.
— No, jakże — odezwał się hrabia — decydujesz się czy nie?...
— Dobrze — odpowiedział Raymond — zrobię co sobie życzysz...
— Tak to lubię!... — wykrzyknął pan de Credencé — spodziewałem się tego po tobie! — Nie pozostaje nam jak tylko ułożyć się... w tej delikatnej kwestyi.
— W jakiej?...
— Jakie warunki pan postawisz?...
— Czy hrabia mówisz o warunkach przedwstępnych?...
— Naturalnie.
— To wcale nie z panem hrabią będziemy traktować o tem...
— A z kimże?..— zapytał z ogromnym ździwieniem Raul.
— Z samą panią margrabiną, kochany panie — odpowiedział Raymoad
z uśmiechem.
— Czy na seryo?
— Uważam to za najlepsze...
— Nie... stanowczo nie... kobiety tego stanowiska co margrabina, nie zajmują się osobiście podobnemi sprawami.
— Nie przeczę że tak bywa zazwyczaj, ale nie jest to przecież przepisem niewzruszonym...
— Co znaczy ta dziwna fantazya?...
— Dobrześ hrabia powiedział... — To rzeczywiście fantazya... — to kaprys, to chęć zobaczenia z blizka margrabiny, damy wielkoświatowej, a w dodatku prześlicznej kobiety; bo to fakt, że pani margrabina musi być bardzo... bardzo ładną, skoro taki don Juan jak hrabia, człowiek tak jak pan zepsuty powodzeniami paryskiemi, tak się do niej zapamiętale przywiązał!...
— No dobrze... dobrze... ale cóż jej pragniesz powiedzieć?...
— O! bądź pan hrabia zupełnie spokojny... potrafię z pewnością znaleźć się i wysłowić przyzwoicie.. — Chociaż pochodzę ze skromnej sfery, chociaż dzieckiem będąc nie wysiadywałem na kolanach hrabianek i księżniczek, pani margrabina uzna mnie z pewnością za gentelmana...
— Nie wiem czy pani Castella, zgodzi się na pańską fantazyę czy kaprys... zwłaszcza, że jest w żałobie i nie przyjmuje nikogo!...
— Dajże pan pokój z tem nieprzyjmowaniem nikogo — zawołał Raymond, parskając śmiechem. — Nie ma drzwi na tym świecie, wierzaj mi pan, któreby się nie otworzyły na rozcież przed milionami...
Ponieważ pan de Credencé milczał, Raymond mówił dalej zdejmując czapkę i z ironicznym uśmiechem skłaniając się hrabiemu:
— Zresztą jak się panu hrabiemu podoba!.. Jeżeli bóstwo pańskie jest rzeczywiście za dużą damą, ażeby raczyło zobaczyć się z taką nędzną jak ja istotą, to nie mówmy więcej o tem!... Nie potrzebuję zakłócać spokoju niepocieszonej wdowy po margrabim Castella... Owszem niechaj zażywa błogiej ciszy i niech w tej ciszy opłakuje i męża i jego milionów... — Zwracam panu list i testament... postąp pan z nim jak uważasz za właściwe; co do mnie żałuję tylko że straciłem kawał czasu na marne.
Wypowiedziawszy to, Raymond wstał i zabierał się do wyjścia z gabinetu.
Raul zatrzymał go za rękę.
— No... no... jesteś pan zanadto znowu obraźliwym, cóż u licha! możemy się przecie porozumieć...
— Jeden jest tylko na to sposób... Pan hrabia powinien wiedzieć, żem jest jako statua żelazna z siły a jako orzeł z oporu... Jak raz postawię jaki warunek, zły czy dobry, nie ustąpię zeń z pewnością.
— Ha.. skoro tak... to ja muszę ustąpić, — odpowiedział Raul, — czegóź wymagasz zatem?...
— Zaanonsuj pan moję wizytę pani margrabinie Castella!...
— Dobrze, zaanonsuję.
— Przyjmie mnie pani margrabina?...
— Przyjmie...
— A kiedy?...
— Kiedy ci się żywnie podoba... chociażby jutro nawet zaraz...
— Proszę o adres?...
— Ulica Madelaine, hotel Wilsona...
— Dobrze... teraz podejmę się wszystkiego, możesz pan zupełnie liczyć na mnie.
Hrabia załatwiwszy się z Raymondem, opuścił czemprędzej szynkownię a zaledwie uszedł z jakie dziesięć kroków w ciemnej uliczce, potrącił nagle o jakąś postać, co szła szybko naprzeciw niego.
— Głupie bydle!... nie możesz uważać, — krzyknął.
— Toś ty bydle!... — krzyknął pogardliwie nieznajomy.
Rozłoszczony pan de Credencé podniósł laskę do góry.
Ale przyszło mu na myśl, że kłótnia i bójka nocna z jakimś nieznanym obdartusem, może być niebezpieczną.
Wzruszył więc tylko ramionami i chciał ruszyć w swoję drogę.
Ale nieznajomy nie zdawał się być skorym do ustąpienia.
Zastąpił ponownie drogę hrabiemu i zaczął wyzywająco:
— Hej... obywatelu, a to co znowu znaczy?... dla czegoż to zaczepiasz spokojnych ludzi, którzy ci nic złego nie zrobili a potem nie chcesz się rozprawić z nimi?... A wartoby przecie rozgrzać się na taki czas... chyba że do wszystkich dyabłów, nie jesteś wcale człowiekiem, żeś jest niczem po prostu... niczem!...
— Głupcze jakiś, — fuknął pan de Credencé, odpychając natręta od siebie, — odejdź precz!... radzę ci szczerze!...
— Nie odejdę nędzny tchórzu, dopóki cię jak się należy nie oskubię...
— Puszczaj mówię ci po raz ostatni, — rzekł hrabia, — i miej się na baczności, bo jestem uzbrojony!...
— Nie obawiam się twojej broni!... Żebyś nawet miał cały arsenał w kieszeni, tobym ci również nic z niego nie zostawił, jakem Larifla....
Pan de Credencé wysunął z laski koniec sztyletu i czekał na najmniejszą choćby zaczepkę czynną ze strony przeciwnika.
Ale posłyszawszy wymienione nazwisko, począł się śmiać i schował sztylet.
— Aj! ty biedny kochany Larifla, zwaryowałeś chyba czy co!... co za szczególny ogarnął cię zapał wojowniczy, że chcesz mordować najlepszych swoich przyjaciół?...
— Przyjaciele moi mają swoje nazwiska... — wybełkotał wysoki blady chłopak, — a ty jakże się nazywasz?...
— Oj! głupcze! głupcze!... a toż ja Regulus jestem...
Larifla odskoczył i zaczął się bić silnie w piersi...
— O! ośle jakiś!... — zaczął wołać, ośle przeklęty, cóżeś ty chciał zrobić, chciałeś napaść na swojego dobroczyńcę?.. Zasługujesz na naukę i błagam cię, Regulusie, ażebyś mnie dobrze wygrzmocił po plecach...
— Nie ma potrzeby... — odpowiedział pan de Credencé, ciągle się śmiejąc.
— Dla czego nie ma potrzeby?... — powtarzam ci, że zasłużyłem na tęgie wały...
— A ja ci jednak daruję...
— Darujesz?...
— Naturalnie...
— Naprawdę?...
— Jakem Regulus!...
— I nie odbierzesz mi mojej pensyjki?...
— Wcale...
— Regulasie, chcesz wiedzieć co o tobie myślę... — Wiem, że ci o to nie chodzi... ale ci powiem jednakże... — Ty jesteś olbrzymem wspaniałomyślności!... jesteś czemś niesłychanem... — jesteś jakby bożek jakiś, brakuje ci tylko piedestału, a ja ci stawiam go w mojem sercu!...
— Zkąd u licha znajdujesz się tutaj? — zapytał hrabia, ażeby przerwać zapał Larifla — sądziłem, że jesteś gdzieś w okoliły Chateau d’Eau.
— Tak sobie przyszedłem.
— A mówiłeś mi, że masz iść do handlującej cukierkami, która cię oczekuje....
— Przyjacielu, dotknąłeś krwawej rany...
— Dla czego?...
— Moja kochanka jest niewierną...
— Pewnym tego jesteś Larifla?...
— Przekonałem się na własne oczy!... — Miejsce moje zajął strażak... — Qj! kobiety! kobiety!... — Wtedy powiedziałem sobie: — nie — nie warto się martwić... — pójdę do Pawła Niquet’a i tam się rozerwę trochę — powiedziałem tak i tak zrobiłem — a ty mój przyjacielu, czy też jesteś zadowolonym, czy Boule-qui-roule zarobił uczciwie twoje pieniądze?...
— Boule qui-roule chciał mnie zamordować podstępnie...
— Czy to być może?... żartujesz chyba!...
— Mówię ci tak jak było...
— Zamordować cię chciał!... ale cóż to za okropność?... ależ dla czego?...
za co?...
— Ażeby mnie ograbić...
— A! łotr... a niegodziwiec... mordować mojego przyjaciela!... Wybacz, ale spodziewam się, żeś mu dobrze karku nakręcił...
— Jednem uderzeniem laski strzaskałem mu tylko rękę.
— To źle, to za mało... Takiej nikczemnej bestyi trzeba było łeb urwać, ażeby więcej nie gryzła... Wystrzegaj się Boule-qui-roula!... Skoro się tylko wyliże, będzie szukał okazyi ażeby ci się odwdzięczyć. Mogę ci ręczyć za to i dla tego powtarzam, wystrzegaj się Boule-qui-roula...
— Będę się miał na ostrożności, bądź o to całkiem spokojny.
— A cóż Raymond?... ten łotr drugi?...
— Widziałem się z nim przed chwilą.
— Czy jest u Pawła Niquet?...
— Tak.
Larifla cofnął się gwałtownie.
— O! skoro on jest jeszcze tutaj, to ja co tchu uciekam. Do widzenia niezrównany Regulusie... do widzenia przyjacielu i bracie...
Larifla wykręcił się na pięcie.
Pan de Crédencé powstrzymał go jednem słowem.
— Pozostań... — rzekł.
Wysoki, blady młodzieniec zatrzymał się w tej chwili.
— Chcesz abym pozostał?... — zapytał.
— Tak, proszę cię o to...
— Bo będziesz mi potrzebnym.
— Doskonale!..,.
— Błogosławię przypadek, który cię na moję drogę sprowadził, — ciągnął hrabia, — bo będę potrzebował pewnej przysługi od ciebie... Spodziewam się że mi jej nie odmówisz?...
— Myślę że nie wątpisz o tem wcale, mój dobroczyńco!... Mów Regulusie!... mów prędko o co chodzi, a jeżeli ci nawet krew moja potrzebną się okaże, wierzaj, żem ją gotów przelać za ciebie!... — wykrzyknął z zapałem Larifla.
— Zachowaj swoję krew dla siebie, — odpowiedział z uśmiechem Credencé. — bo nie masz jej wcale za dużo — idzie tu o co innego.
— A o cóż takiego?...
— O Raymonda!...
— Aj! do dyabła! — mruknął Larifla i ostygł w zapałach nagle.
— Raymond siedzi jeszcze u Pawła Niquet, ale zdaje mi się, Że go tam nic już nie zatrzymuje i, że wyjdzie lada chwila.
Larifla znowu się poruszył jak gdyby chciał uciekać.
Hrabia prawił dalej:
— Ukryjesz się niedaleko od wyjścia, tak abyś widział wychodzącego Raymonda... Po ubiorze poznasz go łatwo. Pójdziesz więc za nim w takiej odległości, abyś go nie stracił z oczu, ale abyś mu nie dał także zauważyć, iż jest przez ciebie śledzonym.
Zobaczysz gdzie będzie wchodził, zanotujesz numer domu i ulicę — i powrócisz potem do mnie... Zrozumiałeś?...
— Ha! hm! — mruknął Larifla w miejsce odpowiedzi.
— Co to znaczy?... — zapytał hrabia, — czyżbyś się naprawdę wahał?...
— O! nie, nie... ja się nigdy nie waham, — odpowiedział Lerifla, — ale stanowczo odmawiam...
Pan de Credencé oniemiał z podziwienia.
— No, Larifla, — zawołał po chwili, wytłomacz mi się dla czego?...
— O to mi właśnie idzie tylko, ażebym się mógł wytłomaczyć.
— Musiałeś mnie bodaj nie zrozumieć, musiałeś źle bodaj wytłomaczyć sobie moje żądanie...
— Zrozumiałem je doskonale... kazałeś mi śledzić za Raymondem aż dotąd, dopóki nie wlezie do swojej dziury.
— No tak...
— A ja właśnie zrobić tego nie chcę i nie mogę...
— Dla czego?...
— Dla przyczyn bardzo ważnych, mnie tylko wiadomych... Nie chcę się mieszać do niczego zgoła cokolwiek Raymonda dotycze... Upiekłby mnie on narożnie... a chodzi mu bardzo o moję skórę...
Hrabia poruszył się niecierpliwie.
— Słucham cię i uszom własnym nie wierzę... jakto... ty co przed chwilą oddawałeś mi krew swoję!...
— Jeszcze raz ci ją najchętniej oddaję... — odrzekł Larifla.
— Pod warunkiem że nie przyjmę tej ofiary!... — wykrzyknął Raul wzruszając ramionami.
— Ma się rozumieć, — mruknął blady młodzieniec.
— Słuchaj, — rzekł pan Credencé, uważaj na to co ci powiem.
— Obiecałem ci rentę stałą...
— Obiecałeś prawdziwy mój przyjacielu, pamiętam to i jestem ci wdzięczny nieskończenie...
— No... więc daję ci teraz do wyboru jedno z dwojga...
— Co takiego?...
— Cofnę rentę jeżeli nie zechcesz wyśledzić Raymonda, — zwiększę ją o dwadzieścia franków zaraz płatnych, jeżeli spełnisz moje żądanie.
Larifla poskrobał się w ucho
— Ponętne to; bo ponętne...
— A zatem?...
— Ma się rozumieć przystają... Jeżeli mnie spotka jakie nieszczęście, jeżeli Raymond mnie uśmierci, zapłacz nad mojemi popiołami...
— Więc Raymond jest zdaniem twojem taką bardzo niebezpieczną bestyą?...
— Jest najniebezpieczniejszym i najzjadliwszym ze wszystkich zwierząt na świecie...
— Cóż on ci zrobił takiego?
— To moja tajemnica.
— Nie możesz mi jej powiedzieć?...
— Nigdy!... zabiorę to z sobą do grobu.
Pan de Credencé zaczął się śmiać całym głosem.
— Przyjacielu Larifla, powinieneś był zostać aktorem... byłbyś niezrównanym w melodramatach.
— Ba... mówiono mi już nieraz o tem, — odpowiedział młody człowiek ponuro, — ale cóż...
— Niepotrzebnie tracimy czas, — przerwał hrabia, — Raymond może wyjść lada chwila... leć zatem na stanowisko...
— Dobrze... idę... ale... dawaj dwadzieścia franków.
— Masz i postaraj sprawić się dobrze.
— Bądź spokojnym, wcale nie napróżno wyrzucasz swoje pieniądze.
Larifla postąpił naprzód kilka kroków, ale cofnął się zaraz znowu.
— Ale.. ale... gdzież cię znajdę, — rzekł, — żeby ci zdać sprawę z wyprawy, jeżeli z niej powrócę żywy?...
— Skoro tylko Raymond wyjdzie, ja udam się do Niqueta i tam w gabinecie będę czekał na ciebie.
— Dobrze.
Larifla opuścił swojego interlokutora i zajął pozycyę pod sklepem na wprost szynkowni.
Zakładowi Pawła Niqueta wolno było być całą noc otwartym.
Słabe światło wychodziło z po za brudnych szyb i zaledwie wchód oświetlało, druga więc strona ulicy pogrążona była w najzupełniejszej ciemności.
Niepodobna było ażeby Raymond mógł wyjść nie zauważony przez Larifla, tak samo, jak niepodobna było aby tamten mógł zauważyć wystającego na posterunku młodego bandytę.
Pan de Credencé oparty o mur, o trzydzieści kroków od szynkowni, zaledwie mógł rozeznać miejsce, w którem ustawił się Larifla.
Upłynęło z pięć minut czasu.
Jakiś szarawy cień człowieka opuścił szynkownię i drobnym krokiem przeszedł zwrócony tyłem do Raula.
Zaraz potem drugi cień zarysował się po drugiej stronie ulicy.
Pierwszy cień był gruby i nizki.
Drugi długi, cienki, przejrzysty prawie.
Pierwszym był pan Raymond, drugim Larifla.
Pierwszym zwierzyna a drugim strzelec.
Tylko, że zwierzyna nabawiała w tym razie strzelca ogromnej trwogi.
Skoro Raymond i Larifla zniknęli zupełnie, pan de Credencé wszedł do zakładu.
Kazał otworzyć ten sam gabinet, w którym przed chwilą naradzał się z Raymondem, a że chłód i wilgoć nocna dały mu się we znaki, kazał podać sobie grzanego wina, lubo miał obrzydzenie do wszystkich napojów podawanych w miejscach podejrzanych.
Po chwili chłopiec bufetowy postawił na stole przykrytym zatłuszczoną ceratą — wazę dawniej platerowaną, teraz wytartą do czerwoności a napełnioną dymiącym napojem z mocnym zapachem gwoździków i muszkatołowej gałki.
Cienkie kawałki cytryny pływały po wierzchu.
Przejęty szacunkiem dla gościa, który kazał sobie służyć takim drogim napojem, chłopak odezwał się z pokorą:
— Oto biszot co się nazywa obywatelu, sam go przyrządzałem, cukru wcale nie żałowałem, i przysiągłbym, że w wielkich bulwarowych kawiarniach; nie przyrządziliby nic tak wyśmienitego. To prawdziwy balsam na żołądek. Jeżeli się pan znasz na tem, to mi serdecznie podziękujesz.
Pan de Credencé wytarł szklanką, nalał w nią czerwonego płynu, ale skoro pierwszy łyk pociągnął, poczuł drapanie w gardle i zakasłał się okrutnie.
— Do licha, — mruknął, — widocznie mam nieprzyjaciół tutaj!... Uwzięli się na moje życie... Borgia, Exili, la Brinvilliers, byli świętymi wobec tych trucicieli!... Obawiam się czy przeżyję!...
Uspokoiwszy się trochę, odsunął się od stołu i oparł o ścianę.
Zapalił cygaro, i ukołysany szmerem dochodzącym z sali, zdrzemnął niebawem.
Ten stan senności fizycznej i moralnej, który jednakże nie był ani snem, ani czuwaniem, trwał z pół godziny, gdy naraz drzwi się głośno i otworzyły.
Credencé podniósł głowę, zobaczył przed sobą indywiduum wysokie, chude, którego nie mógł rozpoznać zrazu.
— Kto to? — zawołał.
— Co? nie poznajesz mnie? odpowiedział zapytany piskliwym głosem.
— Jakto? to ty nieszczęśliwcze? — pytał ździwiony pan de Credencé.
— Niestety.. to ja... nieszczęśliwy...
Rzeczywiście był to Larifla, ale w jakim stanie okropnym.
Twarz jego zazwyczaj bardzo blada, pokryta była cała pręgami, sinemi i czerwonemi, z których gdzie niegdzie krew się sączyła.
— Co to znaczy?... pytał hrabia ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, — co ci się stało takiego, powiadaj żywo! Larifla rzucił się na taboret i zamiast odpowiadać zaczął jęczeć okrutnie...
— No — powiedzże na koniec kto cię uraczył w ten sposób! powtarzał Raul do najwyższego stopnia zaciekawiony. Gadajże prędko!...
— Niestety!... niestety!... zostałem zeszpecony do końca życia!... krzyknął Larifa z rozpaczą... Stałem się teraz prawdziwem monstrum, paskuctwem całego świata!...
— Ależ nie wierz temu — zaręczam ci, że za tydzień nie pozostanie ci ani znaku, odezwał się uspokajająco hrabia.
— Mówisz tak, ale tak nie myślisz... O! moja uroda... moja uroda!... Stracone wszelkie nadzieje!... Jestem zeszpecony na wieki!... Tak się podobałem kobietom, miałem coś tak pociągającego w oczach... a teraz... mogę się jako potwór pokazywać za dwa sous na jarmarku!... Nie!... ja chyba sobie łeb rozbije o ścianę!... Aj złoczyńco Regulusie, toś ty mnie przyprawił o to nieszczęście!...
Hrabia de Credencé jak już wspomnieliśmy o tem w rozdziale poprzednim, wywierał ogromny wpływ na istoty w rodzaju Larifla.
To też ażeby tego ostatniego, przyprowadzić do winnego sobie uszanowania, skinął nakazująco ręką i ostro zawołał:
— No, no, dosyć tych głupstw!... — Chcę wiedzieć co się stało i to natychmiast.. — Czy wpadłeś w jaką zasadzkę?... czy cię kto napadł?... powiadaj zaraz...
Larifla nie stawiał już żadnego oporu tylko — zapewne dla orzeźwienia się porwał stojącą wazę z napojem i wychylił go do ostatniej kropli.
— Muszę przyznać zawołał, że to wcale dobrze robi!... Wyśmienite, po królewsku przyrządzone... to prawdziwy balsam na żołądek!... Ho! ho!... ty sobie dogadzasz Regulusie! — Jeżeli chcesz oddam ci się chętnie w kuracyę...
— Czujesz się zatem lepiej?...
— O! nawet... daleko lepiej...
— Zatem możesz mnie już zadowolnić i opowiedzieć co ci się przytrafiło. Słucham...
— Opowiadanie nie będzie długie, ale wcale nie będzie wesołe... Oto cała rzecz w dwóch słowach...
Poznałem od razu doskonale tego łotra Raymonda, gdy wyszedł od Pawła Niquet i poszedłem za nim niebawem.
— Wiem o tem, — przerwał hrabia — bo widziałam was obudwu...
— Z początku wszystko szło jak najlepiej, bo niedołęga nie szedł prędko, a ja postępowałem za nim o dwadzieścia pięć kroków trzymając się zawsze muru, ażeby ukryć się w razie potrzeby...
„Dreptaliśmy tak przez kwadrans, i mówiłem już sobie, że uczciwie a bez mozołu zarobiłem trochę grosza, gdy na raz na rogu ulicy zobaczyłem stojący mały powozik, podobny do fiakra...
„Złoczyńca Raymond, zbliżył się do tego powoziku i nie odezwawszy się ani słowa do stangreta, co mnie przekonało, że to nie był fiakr zwyczajny, otworzył drzwiczki i wsiadł.
„Stangret nie zapytał wcale gdzie jechać, ale podciął konia i ruszył z miejsca.
„No, to mi wcale nie na rękę... pomyślałem, Regulus dał mi dwadzieścia franków, żebym się dowiedział gdzie się pan Rajmund udaje, muszę się więc koniecznie o tem dowiedzieć, bobym zniesławił na nic swoję imię.
„I zacząłem lecieć.
„Koń pędził jak gdyby mu kto szpilkę wpakował.
„Ja gnałem, jak ten co czuje za sobą policyę.
„Ażeby nadążyć za powozem, potrzeba mieć nogi sarnie, aleć wygrałem przecie pierwszą nagrodę na wyścigu w workach będzie temu lat ze cztery.
„Wyciągałem tedy kopyta i dogoniłem powozik.
„Uczepiłem się resora — dałem się wlec przez chwilę — a potem wdrapałem się i uwiesiłem z tyłu powozu.
„A był już wielki czas potemu, — bo zabrakło mi tchu zupełnie i nie mógłbym był już postąpić ani dwudziestu kroków nawet.
„Fiakr pędził jakby nigdy nic, a ja mówiłem sobie:
„— I odpocznę bardzo ślicznie i przybędę na miejsce razem z panem Raymondem.
„Z tyłu powoziku, tak jak we wszystkich powozach, było maleńkie okienko.
„Otóż naraz, kiedy się najmniej tego spodziewałem, słyszę tłuczące się szkło na drobne kawałeczki...
„Zgadnij co się stało!...
— Jakże chcesz ażebym odgadł? — odpowiedział hrabia z niecierpliwością — opowiedz mi... będzie daleko lepiej...
„— Otóż to szkło było z tej małej szybki...
„Zrozumiałem, że jest źle i chciałem zeskoczyć na bruk.
„Ale do wszystkich piorunów, już było na to zapóźno.
„Ten zapowietrzony Raymond, ten łotr, ten bandyta, któremu odgryzłbym nos z przyjemnością, wyciągnął łapę przez otwór — uchwycił mnie za kołnierz jak żelaznemi kleszczami i przytrzymał na miejscu...
„Jednocześnie stangret odwrócił się do mnie, a przewyższałem na nieszczęście o całą głowę pudło powozu...
„Nędznik nie przestając jechać okładał mnie batem przynajmniej jakie pięć minut, a okładał tak, że będę to pamiętał całe życie...
„Myślałem, że zaślepłem!... kręciłem się, szamotałem, krzyczałem i piałem jak kogut ze złości — ale nikt mnie nie usłyszał, nikt mi nie przybył z pomocą.
„Nakoniec Raymond puścił kołnierz mojej bluzy...
„Padłem wznak na bruk w tej chwili.
„Fiakr zatrzymał się zaraz.
„Raymond wysiadł i zbliżył się do mnie.
„Widziałem, albo raczej przeczuwałem, że idzie, ale że nie miałem siły się bronić, nie dawałem znaku życia...
„Łajdak kopnął mnie w twarz dwa razy.
„Na szczęście miał miękkie buty... — gdyby był miał twarde podeszwy, byłby mi łeb roztrzaskał napewno.
„Słyszałem potem jak mruknął.
„— Z każdym, coby mnie chciał szpiegować, urządzę się zawsze w ten sam sposób!...
„I oddalił się pewny, że już nie żyję i wsiadł z powrotem do powozu.
„Podniosłem się, gdy już turkotu kół słychać nie było i przywlokłem się tutaj.
„Teraz już wiesz tyle co i ja...
„Widzisz, że nie miałem wcale szczęścia i, że nie miałem racyi nie chcąc się mieszać do Raymonda... To nie człowiek... to dyabeł...
„Mam nadzieję, że wewnątrz nie uszkodził mnie szkodliwie, ale mi fizyognomię sponiewierał tak okrutnie, że niepodobna się będzie nigdy pokazać na oczy kobietom.
„Ale trudno, co się stało to się już nie odstanie — nie mówmy więc już o tem... Czy nie dobrze by było na pocieszenie napić się czego?...
— Może chcesz jeszcze porcyę tego ciepłego wina, skoro ci tak smakowało przed chwilą.
— Spodziewam się że chcę!...
— No to każ podać sobie...
Larifla nie kazał sobie tego powtarzać i niezadługo drugą porcyę biszotu postawiono na stole.
Podczas gdy Larifla zapijał, hrabia tak mówił:
— Nie powiodło ci się mój biedny chłopcze i niczego się nie dowiedziałem...
„No, ale trudno — robiłeś co mogłeś... — nie twoja wina że się nie udało! Zostałeś pobity pracując dla mnie, należy ci się więc wynagrodzenie... Oto masz jeszcze dwadzieścia franków... Użyj tej sumy na kompresy do buzi — to ci dobrze zrobi na pewno... No łap... prędko i zgrabnie!...
Larifla skoczył i schwycił w locie ze zręcznością małpy sztukę złota, jaką mu rzucił hrabia.
— A! daję słowo, że to prawdziwa przyjemność, dać się poszarpać dla ciebie. Gdybyś był nawet synem zagranicznego monarchy, który przebrał się aby mieć możność szukania przygód i wrażeń, nie byłbyś wspaniałomyślniejszym... za tę cenę Regulusie, sprzedam ci całą swą skórę po kawałku!... Co do tych kompresów... to nie ma głupich...
Gęba niech się sama goi, ja wolę wzmacniać żołądek, bo to daleko więcej znaczy.
— Rób sobie co ci się podoba... Mnie obchodzi to tylko, abyś nie zapominał o naszej umowie i żebym każdej chwili mógł liczyć na ciebie...
— O! bądź zupełnie spokojny mój przyjacielu... Należę całkiem do ciebie i gdy Regulus powie: — Zabijaj... — Larifla odpowie: — morduj!...
Po tych ostatnich słowach van de Credencé i Larifla, opuścili zakład Pawła Niqueta.
Hrabia powrócił do dzielnicy cywilizowanej, jego zaś kamrat, pokrzepiony dostatecznie ciepłem winem i filozoficznie już patrzący na ślady batów na twarzy, podążał lekkim krokiem do swojej zwykłej siedziby... przyśpiewując sobie jakąś zwrotkę popularną.
Pozostawmy go w spokoju, a zobaczmy co się stało z Raymondem, gdy pozostawił Larifla na bruku.
Dziwna osobistsść, którą pan de Credencé nazywał Proteuszem paryzkim, wsiadła naturalnie napowrót do swojego powoziku.
Stangret pochylił się z kozła i zapytał:
— No co kumie, skończyliście z dryblasem?
— Uraczyłem go tak... — odpowiedział zapytany — że wątpię czy się podniesie, a napewno wiem, że nie przyjdzie mu już ochota, aby mnie szpiegować...
— Poznałeś go?...
— Doskonale...
— Któż to taki?...
— Ten sam głupiec Larifla, który już raz oberwał odemnie porządnie, za to, że się wtrącał do moich interesów...
— Widocznie pierwsza lekcya nie wiele poskutkowała...
— Ta druga z pewnością jednak poskutkuje...
Ruszyli dalej i nie zatrzymali się już, aż przed drzwiami umieszczonemi w murowanym parkanie przy ulicy Amandiers-Papincourt.
Raymond wysiadł, powóz zaś zawrócił szybko i odjechał.
Grubas wyjął z kieszeni klucz, otworzył furtkę i wszedł do dużego ogrodu w aleję z drzew tak gęstą, iż zupełnie ciemno w niej było.
Przy końcu tej alei, długiej mniej więcej na sto pięćdziesiąt kroków, znajdował się nizki mały domek.
Domek ten znają już czytelnicy nasi.
Byliśmy w nim w towarzystwie pana Andrea Bontems i Maksyma, owego tajemniczego młodego człowieka z ulicy du Rocher i z lasku Bulońskiego.
Raymond zakręcił kluczem i nacisnął sprężynę, która otworzyła bardzo silne i skomplikowane zamki.
Skoro się drzwi otworzyły, wszedł do przedpokoju, zapalił ślepą latarkę stojącą na stołku obok paczki zapałek — wziął tę latarkę i wyszedł znowu do ogrodu, zamiast jednak pójść w cienistą aleję, szedł tuż pod murem, aż do wejścia do jednej z grot kamiennych, tak modnych przy końcu ośmnastego i na początku dziewiętnastego stulecia.
W głębi tej groty pod szeroką prostą ławką drewnianą, znajdowała się zupełnie ukryta, duża płyta kamienna z kółkiem po środku żelaznem.
Raymond odsunął ławkę, chwycił za kółko, uniósł z łatwością płytę i ukazały się schody z kamieni zupełnie dobrze utrzymane.
Ośm tych schodów prowadziło do korytarza sklepionego, dosyć szerokiego, długiego na stóp dwanaście i zakończonego mocnemi jak więziennemi drzwiami drewnianemi.
W poprzek tych drzwi znajdowało się łóżko żelazne, na którem spał wysoki i barczysty mężczyzna, mający dwa rewolwery obok siebie.
Mężczyzna ów sen miał tak lekki, że przelatująca mucha zrywała go na równe nogi.
Na szmer, jaki sprawiał Raymond odsuwając kamień, obudził się, usiadł na łóżku i chwyciwszy rewolwery zawołał:
— Kto tam? odpowiadaj, bo strzelę!...
— To ja Klejnocie — odparł żywo Raymond, świecąc latarką.
— A! to pan... — czyż to już dzień?...
— Nie jeszcze — jest najwyżej trzecia godzina rano, muszę jednak jeszcze tej nocy pomówić z młodymi ludźmi...
Klejnot podniósł się i odsunął łóżko, ażeby zrobić przejście grubemu.
Tymczasem Raymond pytał:
— Jakże się mają młodzieńcy?...
— Ni tak ni owak... — odpowiedział zapytany. — Nie jestem co prawda doktorem, wątpię jednak ażeby pociągnęli długo...
— Tak ci się zdaje?
— Tak panie...
— Z czego to wnosisz?...
— Z tego co widzę.. — Chłopaki w oczach się jak to mówią zmieniają — wyschli jak śledzie, apetytu wcale nie mają, a trawi ich gorączka okrutna. Litość doprawdy bierze patrzeć się na nich!
— Skarżą się?...
— O! wcale sobie tego nie żałują...
— Cóż mówią?...
— Utrzymują, że zginą, jeżeli będziesz pan wymagał od nich ścisłego spełnienia warunków... Mówią, że skoro się z panem godzili, nie wiedzieli do czego się zobowiązują, mówią, że umrą z pewnością i zgniją wpierw mim się doczekają majątku na jaki skusić się dali...
— Trzeba się im było pierw namyśleć — nie ciągnąłem ich przecie gwałtem... — nigdy nikogo nie zmuszam...
— To rzecz pewna i dowiedziona.,.
— O cóż im głównie chodzi?...
— Chcieli by wyjść... bo powtarzają nieustannie, że jeżeli zgodzi się pan aby choć przez godzinę odetchnęli świeżem powietrzem, to by się czuli jak zmartwychwstali i pracowali gorliwiej.
— A ty ich słuchasz?...
— Naturalnie, bo nie jestem przecie głuchy...
— I myślisz zapewne, że mają zupełną racyę?...
— Ani myślę, ani nie myślę, pozwalam im mówić co im się podoba, nie przeczę, bo nie chcę przyprowadzać ich do wściekłości... Czy nie mam racyi?...
— Masz... masz... ale pamiętaj, że położyłem w tobie najzupełniejsze zaufanie i że nie przebaczyłbym ci najmniejszego nieposłuszeństwa, najmniejszej nieroztropności...
— Ależ nie ma oto obawy przecie!...
— Pamiętaj żeś mi winien życie... że głowa twoja byłaby bezecnie spadła na szafocie przed trzema laty...
Ponura twarz „Klejnota” pobladła pod gęstym zaniedbanym zarostem.
— Do wszystkich dyabłów — zawołał — nie przypominaj mi pan o tem...
— Przeciwnie, będę ci to przypomniał — odpowiedział Raymond — ażebyś rozumiał dobrze jakiego posłuszeństwa bez granic żądam od ciebie...
— Ależ rozumiem! przysięgam, że rozumiem to doskonale...
— Zgubiłbyś się bez ratunku, — ciągnął Raymond, — zgubiłbyś się nieodwołalnie, jeżelibyś zaniedbał się w dozorowaniu młodych ludzi, których ci powierzyłem... Mam zapieczętowane w kopercie wszystkie dokumenty dowodzące, żeś jest mordercą zegarmistrza z Courbevoi. Koperta zaadresowaną jest do prokuratora cesarskiego...
Klejnot drżał jak w febrze, zęby mu dzwoniły, wargi zsiniały.
Raymond zaledwie powstrzymywał się od śmiechu.
— Wyobraź sobie radość pana prokuratora, gdyby naraz ujrzał się w posiadaniu ptaszka, który dotąd wymykał się tak zręcznie przed poszukiwaniami policyi!... Otóż jeżeliby młodzieńcy, któremi zanadto się interesujesz, potrafili się ztąd wydobyć, w dwie godziny potem koperta byłaby w ręku prokuratora...
Po chwilowym przestanku Raymond mówił znowu:
— No odpowiedzże mi teraz, czy ci wypada zezwolić na przechadzkę pansyonarzom, ażeby stan ich zdrowia polepszyć?
— Wolałbym im we łby wypalić od razu!... — wykrzyknął Klejnot zgnębiony.
— I to trzebaby zrobić koniecznie, gdyby ci się wymknąć chcieli.
— O! tego nie obawiam się wcale, Biedne chłopaki wcale nie myślą o tem, bo wiedzą dobrze, że sześciu takich zgniótłbym w jednej swojej łapie...
— Doskonale! — odparł Raymond, nie potrzebuję więc obawiać się niczego?
— Niczego zgoła!... Możesz pan spać spokojnie!... ja nie zapomnę tego coś mi pan mówił... Chcesz pan wejść do nich nieprawdaż?...
— Potrzebuję koniecznie...
— W tej chwili panu otworzę...
„Klejnot” ubrany był w długą kapotę z niebieskiego sukna z mosiężnemi guzikami.
Wyjął z kieszeni ogromny klucz i włożył go w zamek drzwi co zamykały korytarz.
Klucz dobrze nasmarowany oliwą, obrócił bez najmniejszego zgrzytu i drzwi otworzyły się niebawem.
Podziemie do którego wszedł Raymond z zapaloną w ręku latarką, przedzielone było przepierzeniem na dwie połowy.
Zamiast drzwi, była tylko ciężka portyera.
Lubo światło dzienne nie dochodziło tu nigdy, a powietrze dostawało się otworem wywierconym w kamieniach, nie był to loch jednakże więzienny.
Ściany pokrywały jasne tapety, a umeblowanie chociaż skromne, dostatnie było i wygodne.
Pierwsza przegroda była rodzajem pracowni.
Stały w niej dwa duże biurka a na każdem paliła się lampa z umbrelką z zielonej materyi.
Na jednem biurku rozłożone były wszystkie narzędzia potrzebne dla drzewo i miedziorytnika.
Pomiędzy temi narzędziami, obok małej prasy ręcznej, leżał z tuzin biletów bankowych francuzkich i angielskich.
Drugie biurko zawalone było piórami różnego rodzaju, atramentami różnych kolorów i pieczątkami różnych form.
Z paru otwartych pudełek wyglądały paczki biletów pokrytych różnemi hieroglifami.
Raymondowi światło latarki wydało się niedostateczne, zapalił więc obydwie lampy.
Zasiadł w szerokim fotelu stojącym przed pierwszem biurkiem i zaczął bacznie śledzić najpierw gołem okiem a następnie przez powiększającą lupę, dwie tabliczki miedziane, na których snać mistrz artysta, wyrznął wzory biletów bankowych.
Wpatrywanie się trwało z górą dziesięć minut.
Egzaminator to się uśmiechał z zadowoleniem, to znów ściągał lekko brwi.
Napatrzywszy się nareszcie dowoli, wstał, przeszedł do drugiego biurka i zaczął się znów z niemniejszą uwagą przypatrywać wekslom i mandatom.
— No... No... — mruknął przez zęby, — wcale, wcale nieźle... Za rok najbogatsi bankierzy francuzcy i europejscy, będą wobec mnie biedakami
Po tej uwadze, która go napełniła niewymowną radością, wstał, wziął latarkę, uchylił ciężkiej zasłony i wszedł do drugiego przedziału, będącego sypialnią obitą perską materyą i bardzo elegancko umeblowaną.
Dwa łóżka ustawione jedno za drugiem, zajmowały całą ścianę przedziału.
Na tych łóżkach spali dwaj młodzieńcy, snem tak twardym, że ani otwierające się drzwi, ani światło latarki nie przebudziło ich wcale.
Jeden był blondyn — a brunet drugi.
Zdawali się być mniej więcej w jednym wieku i mogli mieć od dwudziestu ośmiu do lat trzydziestu.
Regularne ich twarze, którym niej brakowało pewnej nawet dystynkcyi, wyglądały bardzo blado i były nadzwyczaj wychudłe.
Oczy mieli podsiniałe a przy ustach zmarszczki.
Włosy gęste bardzo na skroniach, znacznie na czubkach głów przerzedziały.
Brody, których widocznie nie dotykała nigdy brzytwa, spadały im aż na piersi.
I jeden jak drugi — mieli na sobie czerwone flanelowe koszule.
Raymond przypatrywał im się przez chwilę, nareszcie głosem donośnym, jak trąba sądu ostatecznego, zawołał:
— No Babylas, no Gedeonie, wstawajcie przyjaciele!... mamy do pomówienia ze sobą...
Młodzi ludzie zbudzeni tak nagle, zerwali się z łóżek i osłupiałym wzrokiem patrzyli na Raymonda, którego zrazu poznać nie mogli.
— Czy to dyabeł? — szepnął jeden z nich, myśląc że śni jeszcze.
Raymond posłyszał to i zaczął się śmiać na głos cały.
— Dyabeł?... — powtórzył, — nie moje chłopaki, nie dyabeł... ale może blizki jego kuzyn. Babylas nie tak bardzo znowu się myli.
— A!... to pan panie Raymondzie, odezwał się z kolei Gedeon.
— Tak — to ja kochane dziecko, to ja, a że mi się bardzo spieszy, nie dajcie czekać na siebie długo... Nie potrzebujecie się zupełnie ubierać... tak tylko aby prędzej...
Gedeon i Babylas wyskoczyli z łóżek i zaczęli zbierać porozrzucane ubrania.
Powiedźmy zaraz naszym czytelnikom, że Babylas był brunet, a Gedeon blondyn.
Podczas gdy się ubierali — Raymond mówił tymczasem:
— Słuchajcie no moje chłopaki, co to mi Klejnot opowiadał o was przed chwilą?... Nie chciałem doprawdy wierzyć, tak mi się to wydało nieprawdopodobnem. Klejnot mówił mi, że tracicie większą część czasu na skargi i wyrzekania!.. To nie ma najmniejszego sensu i bodaj że on chyba nie wie co mówił...
Gedeon i Babylas nic nie odpowiedzieli...
— Cóż to, czyście zaniemówili obadwa?... czy też nie wiecie co mi odpowiedzieć?... Jakże, mam wierzyć, czy nie temu co mi Klejnot powiedział?...
Babylas wziął na odwagę:
— Tak panie Raymondzie, Klejnot mówił ci zupełną prawdę...
— Więc narzekacie na mnie?
— Na pana nie, ale sami na siebie. Przeceniliśmy nasze siły wchodząc w układy z panem...
— Zdaje mi się, — odrzekł Raymond z ironią, — że te warunki, takie niby zabijające, pozwalają wam żyć jednak dotąd...
— Ładne mi życie, — mruknął ponuro Gedeon, — przypatrz nam się pan tylko, wyglądamy jak z grobu wyciągnięci!...
Młody człowiek mówiąc to nie przesadzał wcale a wcale, obaj wyglądali jak widma.
Raymond widział to doskonale, ale co go to obchodziło?...
— Moi kochani przyjaciele, — rzekł, wasza szczerość zachęca mnie również do szczerości i oto oświadczam, że uważam was za bardzo śmiesznych i raz chcę skończyć z temi waszemi reklamacyami bez sensu... Czego odemnie żądacie?...
Babylas zabrał głos:
— Nic tak nadzwyczajnego: — prosimy tylko o zwolnienie nas z układów, jakiemi jesteśmy związani ze sobą... Zrzekamy się korzyści, jakie mieliśmy osiągnąć za dotrzymanie zobowiązań, nie żądamy nawet ażebyś nam pan zapłacił za ten czas cośmy tu pracowali...
— Jednem słowem, życzycie sobie aby się ztąd wydobyć za jaką bądź cenę!...
— Tak, bo chcemy żyć... a tutaj umieramy...
— Pragniecie wolności, chociążby bez jednego sous w kieszeni!...
— Tak... wolności... nie tylko wolności, bieda nie przestrasza nas wcale...
Raymond uśmiechnął się ironicznie.
— O! moi poczciwi chłopacy, jaką wy, jak się pokazuje, macie paskudnie krótką pamięć...
— Jakto?... co pan chcesz przez to powiedzieć?...
— Muszę postąpić z wami jak w sztuce teatralnej, w której osobistość główna opowiada drugim to, o czem oni sami wiedzą najdoskonalej. Ale niech i tak będzie, przez ten czas zanim się ubierzecie, sprobuję rzucić światło na pewne fakta spełnione. Babylas, zaczynam od ciebie...
— Ależ... panie Raymondzie.
— Cicho smarkaczu!... pamiętaj nie otwierać ust, chyba gdy cię o co zapytam. Czem byłeś kiedy przypadkiem poznałem się z tobą?...
— Trzecim dependentem notaryusza.
— Jaką brałeś pensyę?...
— Ośmset franków.
— Czy miałeś wtedy kochankę?...
— Miałem niestety.
— Jak się nazywała?...
— Grandinette’a.
— Kobieta ta, która zresztą kochała cię szczerze i nie żądała od ciebie pieniędzy, kosztowała cię jednak miesięcznie więcej, aniżeli wynosiła twoja pensya roczna... Nie prawda?...
— Zupełna prawda... wiesz o tem dobrze...
— Pewnego dnia, znalazłszy się bez grosza, przyszła ci myśl, aby skorzystać ze swojego stanowiska i dobyć pieniądze... Jeden z twoich przyjaciół, dał ci adres pewnego wekslarza Dawida, bardzo łatwego do interesów...
— Tym Dawidem pan byłeś...
— Ma się rozumieć... — Otóż przyszedłeś do mnie i pokazałeś mi weksel na pięć tysięcy franków wystawiony — a podpisany przez twojego pryncypała. — Znałem doskonale podpis... nie zawahałem się więc ani chwili, i wypłaciłem sumę żądaną... — W cztery miesiące później, gdy nadszedł termin wypłaty, wpadłeś do mnie zrozpaczony, rzuciłeś mi się do nóg, wyznałeś, że weksel był twojej roboty i, że ci nie pozostaje nic jak tylko utopić się, albo w łeb sobie wypalić, jeżeli ci nie pozostawię czasu na regulacyę... — Mogłem cię był odprawić z kwitkiem jak to było moim obowiązkiem i byłbyś dzisiaj o sześć łokci pod ziemią, albo spacerowałbyś po wybrzeżu portu Tulońskiego, w kitlu czerwonym...
— Być może — mruknął Babylas — ale przynajmniej oddychałbym świeżem powietrzem i korzystał ze światła dziennego...
— No, a przytem, brał cały dzień kijem po grzbiecie od dozorców, co także jest bardzo przyjemne!... — dorzucił Raymond. — Ale nie o to idzie... zamiast cię wyrzucić za drzwi albo przyaresztować, poprosiłem grzecznie, ażebyś poczekał... Poszedłem po weksel, przypatrzyłem się przez lupę podpisom i znalazłem, że robota była prawdziwem arcydziełem... O! pomyślałem sobie, ten chłopak ma przed sobą świetną przyszłość...
— Przeklęty weksel!... — wykrzyknął Babylas strapiony — żebym był lepiej uciął sobie prawą rękę, aniżeli dopuścił się czegoś podobnego...
Raymond roześmiał się głośno.
— Gdybyś, jak powiadasz, uciął był sobie prawą rękę... byłbyś zaraz na drugi dzień zaczął naśladować podpisy lewą ręką... To twoje powołanie mój chłopcze... Zresztą taki talent jak twój, wymagał długiej wprawy, ażeby się wydoskonalić... — Ale powróćmy do rzeczy... Mogłem cię przyaresztować nie prawda?...
— Bez wątpienia.
— Byłeś winny, przyznałeś się, i sąd byłby cię zesłał na jakie dziesięć lat na galery!... Zamiast tego wszystkiego, cóżem ci zrobił?...
— Zaproponowałeś mi, abym zaprzedał się tobie..
— Powiedziałem ci mniej więcej te słowa: — Moje kochane dziecko, jeżeli zechcesz mi poświęcić dwa lata, to po upływie tego czasu, obowiązuję ci się dać okrągłą sumkę sto tysięcy franków... — Czy przyjmujesz propozycyę?... Jeżeli nie, to poślę po straż w tej chwili — ale pozostawiam ci zupełną wolność wyboru... — Przyjąłeś ofertę z zapałem, czego nie zechcesz zapewne zaprzeczyć.
— Naturalnie, bom wolał przecie sto tysięcy franków kiedyś, niż natychmiast aresztowanie... — mruknął ponuro ex-dependent.
— Powiedziałem nadto: Będziesz mieszkał wygodnie, będziesz miał życie doskonałe, brakować ci będzie tylko wolności, bo nie wyjdziesz nigdzie przez dwa lata... Odpowiedziałeś mi najwyraźniej: Wszystko mi jedno że nie będę wychodził, mój poczciwy panie Dawidzie — i tak robisz strasznie dużo, gdy mi ocalasz honor i życie!... Czy przypominasz sobie te słowa?...
— Przypominam...
— Upłynął od tego czasu rok i dni ośm... czy nie dotrzymałem wszystkich obietnic moich?... Czy niewygodnie mieszkasz, czy jeść dobrze nie dostajesz?...
— Zanadto nawet dobrze... bo straciłem apetyt i najdelikatniejsze potrawy nie są mnie w stanie odżywić.
— Rozumiesz doskonale, że nie mogę wchodzić w podobne szczegóły... wiem tylko tyle, że mi winien jesteś jeszcze dwanaście miesięcy bez ośmiu dni i że mi musisz je odsłużyć.
— Jesteś pan w zupełnem prawie, ale ja z pewnością nie doczekam oznaczonego terminu...
— Nie obchodzi mnie wcale dłuższa czy krótsza twoja egzystancya, i jeżeli ci się przytrafi co niedobrego to krzywda tylko dla ciebie.
Pokonany Babylas w milczeniu opuścił głowę.
Raymond zwrócił się z kolei do blondyna.
— Twoja historya Gedeonie, jest prawie taką samą jak twojego towarzysza...
„Lekkomyślność, która cię mogła zaprowadzić bardzo daleko, ściągnęła na cię uwagę policyi... Zostałeś mi przedstawiony... A że jesteś dzielnym rytownikiem i, że mogłeś bardzo być przydatnym w moich zamiarach, zainteresowałem się tobą i zrobiłem ci taką samą jak Babylasowi propozycyą... dwa lata życia — sto tysięcy franków gotówką.
„Tak samo jak i twój towarzysz przyjąłeś prypozycyę natychmiast...
Raymond mówił dalej:
— Dzisiaj zaczynacie obaj narzekać. Nie będę dbał o to, bądźcie pewni, oświadczam wam z góry, że nie wyjdziecie ztąd aż po dwóch latach skończonych... Zrozumieliście?...
— Ależ, — zawołał Babylas zdesperowany, dla czego nam zabraniać odetchnięcia co noc świeżem powietrzem, pod dozorem Klejnota, któremu ufasz pan przecie zupełnie? Moglibyśmy przejść się codzień choć z godzinę...
— Jestem człowiekiem ostrożnym, i nie chcę was narażać na pokusy... W usposobieniu w jakim się znajdujecie, gdybyście wyszli na świeże powietrze, przesadzilibyście pomimo baczności dozorcy mur ogrodu, ażeby uciec od dostatniego i wygodnego Życia, jakie tu prowadzicie... Ponieważ nie macie ani pieniędzy, ani mieszkania, nie przepędzicie jednego dnia w Paryżu, tak, ażeby was policya nie przydybała.. Zaczną was badać, każą się legitymować z czasu, będą wypytywać coście porabiali i gdzie się obracali przez rok zeszły, a że panowie komisarze policyjni są daleko od was zręczniejsi, wyśpiewalibyście więc wszystko na pewno...
— A — ośmielił się odezwać Gedeon — niebezpieczeństwo, jakiego pan dziś się obawiasz, czyż za rok nie będzie u istniało?...
— Właśnie, że nie — moi drodzy.
— Jakto, więc i za rok nawet, jeżeli przeżyjemy, nie będziemy jeszcze wolni?...
— Będziecie wolni z jak największą pewnością!...
— A więc?...
— Za rok nie będę się miał czego obawiać — za rok będziecie już bogaci — a człowiek bogaty posiadający sto tysięcy franków w kieszeni, wcale nie podobny jest do tego co nic niema. Bogactwo da wam pewność siebie i zdolności, nie będziecie w możności mnie zdradzić, ażeby się samym nie skompromitować.
Obaj młodzieńcy zrozumieli, że nie ma co walczyć z postanowieniem Raymonda, pospuszczali więc głowy i milczeli.
Raymond mówił dalej:
— No, ubraliście się już i zdaje mi się, żeśmy się doskonale porozumieli — przejdźmy zatem do pracowni... — Mam wam porobić niektóre uwagi co do waszej roboty i dać coś bardzo pilnego...
Obaj młodzieńcy, poszli za tym, którego z początku uważali za najlepszego opiekuna — a który teraz stał, się okrutnym dla nich tyranem...
Raymond przystąpił najprzód do biurka Babylasa.
Podniósł przycisk żelazny, pod którym leżała niezliczona liczba fałszywych biletów tysiąc-frankowych — a przypatrzywszy się im dobrze przez lupę powiększającą, powiedział:
— Bardzo dobrze, ale jest jeden zarzut i to dużej wagi.
— Jaki? — zapytał Babylas, dotknięty w miłości własnej.
— Tutaj — odpowiedział Raymond — w medalionie, w którym bank francuzki przypomina karę zastrzeżoną w kodeksie karnym na podrabiaczy, twój rylec taki pewny w każdem innem miejscu, wydaje się trochę niepewnym, przy literze c zaczynającej — wyraz ciężkie roboty i przy literze e kończącej wyraz wiecznie.
Babylas wziął miedzioryt z rąk Raymonda i przypatrywał się z natężoną uwagą literom wspomnianym.
— Masz pan racyę — rzekł następnie — jest niedokładność rzeczywiście, ale się ją poprawi.
Raymond skończywszy z Babylasem, podszedł do biurka Gedeona.
— Ty — rzekł, przeglądając zwolna pakę papierów wartościowych — zasługujesz na pochwałę... wszystko jest doskonałe, wyjąwszy...
— Ah! — mruknął Gedeon niezadowolony — jest jednak i jakiś wyjątek?...
— Nawet dwa.. — w przekazie z New Yorku William Wythe i Comp. na Rotszylda, pierwszy strych podwójny wydaje się trochę drżący... — Kasyer tego nie spostrzeże i wypłaci pieniądze okazicielowi, ale zawsze zwracam ci jednak uwagę...
— A drugi wyjątek?... — zapytał Gedeon.
— Przypatrz się temu przekazowi na kasę państwa... Podpis odbierającego jenerała Haute-Saône jest bez zarzutu, ale szczegóły zakrętu przedstawiają pewne dodatki, których niema w oryginale, jaki masz przed oczami.
— Prawda... — odpowiedział Gedeon — widzę to sam teraz... — Ale co pan chcesz?... Są chwile, że ręka staje się ciężką... Niezadługo nie zdam się panu na wiele...
— No... no... zanadto jesteś skromny, bo właśnie co dzień stajesz się doskonalszym...
Gedeon potrząsnął głową.
Raymond ciągnął dalej:
— Przynoszę ci bardzo piękną robotę i proszę cię abyś rozwinął cały dla niej swój talent...
— Będę się starał, nie wiem jednak czy mi się uda...
— Zaręczam ci to z góry...
— O cóż idzie?
— O testament... — To twoja specyalność...
Rzekłszy to, sięgnął Raymond do głębokiej swojej kieszeni i wyjął z niej list oraz testament margrabiego Castella.
Rozłożył oba dokumenty na biurku przed Gedeonem.
— Przeczytaj to najpierw uważnie... — a później pomówimy...
Gedeon spełnił polecenie.
— No cóż? — zapytał, patrząc mu w oczy Raymond — nie rozumiesz?
— Rozumiem, że ten testament jest nie na rękę komuś i że trzeba go zastąpić innym...
Raymond zatarł ręce z radości. — Masz rozum mój Gedeonie!... masz rozum i serce...
— Doskonale mój chłopcze — domyśliłeś się od razu. — Tak jest ten testament przeszkadza komuś i musimy zastąpić go innym, który cały świat zadowoli...
— Margrabia Castella legował swój majątek na zakłady dobroczynne — zauważył Gedeon — akt ten jest zupełnie nieważnym, jeżeli testator pozostawił dzieci albo wnuki.
— Ani dzieci ani wnuków... — odpowiedział Raymond.
— W takim razie, najbliżsi krewni, mogą go zakwestyonować, ale powinni zaryzykować i rozpocząć proces.
— Nie ma krewnych ani bliższych ani dalszych...
— Na czyję więc korzyść mamy przerobić testament?...
— Na korzyść pozostałej wdowy.
— A więc jest margrabina Castella?...
— O jest — i jest prześliczną kobietą, co niezgorzej dokuczyła mężowi za życia, który przed piętnastu dniami poległ w pojedynku z kochankiem pani... Ta młoda wdówka Gedeonie, stanie się z łaski naszej prześwietną partyą?.. — Nie braknie jej konkurentów!... Choćby miała lać pięćdziesiąt a była brzydka jak stary murzyn, jeszcze by miała kłopot z wyborem.. — Dwa miliony to tęgi wabik... — No, Gedeonie zabieraj się do dzieła.
— Jaką formę trzeba nadać testamentowi?...
— Najkrótsza będzie najlepszą — gdyby ot trzy wiersze naprzykład...
— Niechaj będzie trzy wiersze, ale cóż w nich wyrazić?...
— Nie więcej nadto:
„Żonie mojej margrabinie Castella, pozostawiam i leguję cały mój majątek. Szczegóły znajdują się poniżej.”
— Czy to wystarczy?
— Zupełnie.
— Czy podobny dokument, byle pismo i podpis były dobrze znaśladowane, będzie najzupełniej dostatecznym?...
— Mógłby zostać unieważnionym w jednym tylko wypadku.
— W jakim?...
— Gdyby znalazł się inny testament z datą późniejszą.
— Nie ma wcale oto obawy.
— Czy przyjmujesz to co zredagowałem?...
— Przyjmuję... — w tych rzeczach lepsze pan masz doświadczenie odemnie...
— Wiele czasu potrzebujesz na robotę?...
— Cały dzień a może i drugi cały...
— Jakto!... cały dzień na napisanie kilku wierszy?...
— Zapominasz pan, że muszę najpierw wystudyować i to nadzwyczaj charakterystyczne pismo i ten podpis margrabiego.
— Masz racyę... — Pozostawiam cię więc i pracuj... — Przyjdę tu wieczorem, aby się przekonać o rezultacie.
—. Tylko jeszcze pytania jedno... — Testament margrabiego nosi datę trzeciego lipca!...
— Więc co?...
— Jakąż datę ma nosić moja reprodukcya?...
— Tę samę co oryginał — odpowiedział Raymond — bo nazajutrz do dnia jeszcze pan Castella został zabitym...
Reymond wziął latarkę i skierował się ku drzwiom, ale zaraz cofnął się i zapytał:
— Czy, jeżeliby twoje fac-simile nosiło datę l-go lipca, starczyłoby do obalenia go przedstawienie oryginału?
Gadeon kiwnął głową potakująco, a Raymond opuścił podziemie mówiąc do siebie wesoło:
— Bodaj! że mi przyszła genialna myśl do głowy!...
∗
∗ ∗ |
Opuścimy dom dziwnej osobistości, którąśmy wyprowadzili na scenę — i poprosimy naszych czytelników do najświetniejszej dzielnicy Paryża.
Pomiędzy bulwarem Madelaine a szynkownią Pawła Niqueta jest taka różnica, jak pomiędzy Chinami a Paryżem.
Wstąpmy na schody hotelu Wilsona, wyłożone czerwonym chodnikiem, i wejdźmy do mieszkanka, najętego przez pana Credencé dla pani margrabiny Castella.
Joanna zupełnie wypoczęta po podróży, piękniejszą, bardziej pociągającą i bardziej czarującą była niż zwykle — a przed chwilą zaledwie skończyła ranną swoję toaletę.
Grube sploty ciemnych włosów otaczały marmurowe czoło i uwydatniały bardziej jeszcze matową białość cudnej naprawdę twarzyczki.
Miała na sobie penioar biały, przewiązany jedwabnym sznurem w pasie, z rękawami z których wyglądały rączki jak utoczone i przyozdobione w aksamitne bransolety.
Spojrzała w lustro, uśmiechnęła się do swojej wdzięcznej postaci i pociągnęła za sznurek od dzwonka.
— Śniadanie!... — powiedziała do pokojówki przybyłej na wezwanie.
W pięć minut później siedziała przed małym stoliczkiem, zastawionym najdelikatniejszemi potrawami.
Właśnie zabierała się do jedzenia, kiedy znowu ukazała się pokojówka.
— Co takiego?... spytała Joanna.
— Pan de Credencé czeka w salonie... Czy pani margrabina przyjmuje?...
— Przyjmuję... przyjmuję... — odrzekła młoda dama wesoło. — Pan de Credencé jest zawsze miłym mi gościem... poproś go tutaj...
Raul posłyszał te słowa.
— Margrabino, — rzekł wchodząc, nie pytam o zdrowie pani, bo wyglądasz czarująco.
— Zjesz zemną śniadanie kochany hrabio?...
— Dziękuję, już się z tem przed chwilą załatwiłem.
— No to siadaj... proszę...
Raul usiadł nieopodal Joanny.
— Niepotrzebną mi jesteś, — odezwała się ta ostatnia do pokojówki — możesz odejść sobie.
Skoro tylko drzwi się zamknęły, pani Castella żywo zwróciła się do hrabiego.
— No có2?... czy masz jakie wiadomości?...
— Naturalnie.
— Złe czy dobre?...
— Doskonałe...
Twarz Joanny zajaśniała radością.
— O!... — wykrzyknęła ze szczerością, — jesteś nieocenionym przyjacielem, bo w czynach nie w słowach składasz dowody przywiązania...
— Ten co mówi a nie działa jest głupcem lub przyjacielem fałszywym, odparł pan hrabia...
— Nie wszyscy są jednak takiego zdania... No — ale zaspokójże kochany Raulu moję ciekawość...
— Cóż chcesz wiedzieć?...
— Wszystko, z najmniejszami szczegółami.. Czy widziałeś się z tym tajemniczym jegomością, któregoś tak wychwalał przedemną?...
— Widziałem.
— Wczoraj wieczorem czy w nocy?...
— Dziś — około drugiej nad ranem, a że dostałem się doń, nie bez trudności i niebezpieczeństwa, na to uroczyście przysięgam...
— Nie bez niebezpieczeństwa powiadasz?... Groziło ci więc niebezpieczeństwo?...
— Tak jest piękna Joanno, i to niebezpieczeństwo takie, że mało brakowało, ażebyś mnie wcale już nie oglądała...
— Przerażasz mnie!... Cóż ci się przytrafiło?... co ci uczynić chciano?...
— Usiłowano mnie zamordować po prostu, aby obedrzeć... Opowiem ci zresztą zaraz całą historyę ubiegłej nocy...
Raul opowiedział nie bez upiększenia wypadki, o jakich wiedzą już czytelnicy nasi.
Słuchając go, Joanna bardzo na prawdę była wzruszoną...
Prześliczna margrabina niepokoiła się istotnie o kochanka i zadrżała na samą myśl o morderstwie, dla tej prostej przyczyny, iż życie Raula stanowiło dla niej obecnie ani mniej ani więcej, jak okrągłe dwa miliony.
Rozumiała dobrze, że jeżeliby pan Credencé, padł pod razami zabójcy, zabrałby ze sobą na tamten świat majątek, jaki spodziewała się odzyskać przy jego pomocy.
Bladość jej i przerażenie łatwe były do zrozumienia.
— Podły nędznik!... — wykrzyknęła, — Postąpiłeś zanadto względem niego wspaniałomyślnie... bo powinieneś był zabić go jak psa na miejscu...
— Zapominasz kochana Joanno, — odpowiedział z uśmiechem Credencé, że gdybym Boule-qui-roula wyekspedyował do lepszego świata, nie miałby mnie kto doprowadzić do Raymonda, bo on jeden tylko wiedział gdzie go szukać. A chodziło mi tymczasem mniej o własne życie, niż o to, ażebyś nie czekała na wiadomość.
Margrabina zarzuciła rączki na szyję hrabiego i zaczęła go całować.
— O!... mój przyjacielu!... — wołała wzruszona, — nie ma drugiego takiego jak ty człowieka na świecie... Jesteś rycerzem średniowiecznymi... Całe moje życie nie wystarczy na okazanie ci wdzięczności i przywiązania!...
— Błagam cię kochana Joanno, — przerwał hrabia, — nie mów mi wcale o tem... wynagrodzony jestem aż zanadto.
— No, to już nic nie powiem, ale serce moje nie przestanie cię uwielbiać...
Po małej chwili odezwała się znowu:
— Teraz opowiedz mi jeszcze widzenie się z Raymondem i jakeście się ułożyli?...
Raul opisał Raymonda takim, jakim go zastał w zakładzie Pawła Niquet.
— Cóż to za dziwne stworzenie?... zauważyła Joanna. Zdawało mi się, że podobne istoty można tylko napotykać w zawikłanych romansach Frederyka Soulié’go!...
— Byłaś zatem w wielkim błędzie, kochana margrabino... o typy podobne codzień można się ocierać w Paryżu. Nie ma szynkowni w całem mieście, w którejby nie napotkać fizyognomij i charakterów, godnych współzawodniczyć z bohaterami Soulié’go i Eugeniusza Sue...
— Zaciekawiasz mnie nad wszelki wyraz Raulu...
— Naprawdę?...
— Twoje opowiadanie o gorączkę mnie przyprawia...
— Czy trzeba posłać po doktora?... zapytał śmiejąc się de Credancé.
— Nie szydź sobie mój drogi ze mnie... jestem wszak córką Ewy, więc jestem ciekawą... Wiesz czego teraz pragnę najbardziej?...
— Zkądże mogę wiedzieć?... A może przypadkiem chciałabyś zajrzeć tej nocy do Pawła Niquet?...
— Życzenia moje nie sięgają tak daleko... Pijani gałganiarze nie obchodzą mnie za bardzo...
— Cóż więc jest przedmiotem twojej ciekawości?...
— Chciałabym własnemi oczyma popatrzeć się choć przez chwilę na tego sławnego łotra, przybierającego tak przeróżne postacie, na tego traktującego z tobą kameleona, na tego opryszka przybranego w podartą kurtkę i czapkę wełnianą a strzeżonego przez cały sztab bandytów...
— Chciałabyś zobaczyć Raymonda?... — wykrzyknął hrabia zdziwiony, ale zarazem ucieszony bardzo tym niezwykłym kaprysem.
— Dałabym nie wiem co za to...
— Czy mówisz całkiem seryo?...
— Słowo ci daję na to!...
— No, to moja piękna margrabino, nic łatwiejszego, jak spełnienie tego życzenie — a muszę dodać, że wybawiasz mnie z niemałego kłopotu...
— Nie rozumiem...
— Zaraz mnie zrozumiesz jednakże... Nie wiedziałem oto jak ci oznajmić o dziwnem wymaganiu Raymonda, o wymaganiu, które mi się wydało niepodobnem do przeprowadzenia...
— Cóż to za wymaganie?...
— Raymond oświadczył, że chce się z tobą porozumieć osobiście, co do warunków na jakich przerobi testament według twej woli... Inaczej nie podejmie się niczego...
— Cóżeś mu odpowiedział na to?...
— Obawiałem się z twojej strony odmowy... — przekładałem na różne sposoby...
— Ale ci się nie udało?...
— Nie... Raymond obraził się nawet — chciał zerwać ze mną zupełnie, musiałem go więc na klęczkach prawie przepraszać i przystać na wszystko co żądał
Joanna klasnęła w ręce.
— Cieszę się prawdziwie, że mi tak łatwo przyjdzie zaspokoić moję ciekawość...
— Trzeba przyznać margrabino, że masz szczęście szalone, kiedy wypadek nawet zaspakaja twoje fantazye...
— Więc Raymond przyjdzie tutaj?...
— Bezwątpienia.
— Tutaj...
— No maturalnie tutaj, bo — tutaj wskazałem mu twój adres.
— A kiedy przyjdzie?...
— Może dzisiaj... ale prędzej chyba jutro... —
— Więc to nie ty go przyprowadzisz hrabio?...
— Nie żądał tego — oświadczył owszem, że nie potrzebuje nikogo aby go prezentował.
— Czy sądzisz że się zaanonsuje pod nazwiskiem Raymonda?
— Nic nie wiem — a w tej chwili może i on sam także nie wie jak postąpi w tym względzie. Mogę cię tylko zapewnić, że jakkolwiek się przeistoczy i jakiekolwiek przybierze nazwisko, zachowanie jego będzie bardzo przyzwoite, i wyda ci się lepszym gentelmanem, od wielu z wyższego świata...
— O!... — krzyknęła Joanna, — to źle...
— Dla czego?...
— Jeżeli przybierze maniery dystyngowane, nie będzie tak ciekawym...
— Doprawdy, — odrzekł ze śmiechem Credencé, — nie pomyślałem o tem... bądź jednak spokojną moja piękna. Spotkanie wasze nie straci na malowniczości — a za scenę jaką zapewniam, grubo by z pewnością jaki powieściopisarz zapłacił... Bandyta-dyabeł z podziemi paryzkich, traktujący z prześliczną margrabiną o cenę za sfałszowanie testamentu, to przecie coś nadzwyczaj oryginalnego... Czem więcej dyabeł będzie ukrywał swoje pazury pod mankietami koronkowemi, tem bardziej położenie będzie ciekawsze... Czy podzielasz moje zdanie?...
— Zaczynam.
— Przekonasz się nie zadługo...
— Bądź łaskaw zadzwonić...
Pan de Credencé spełnił żądanie.
Weszła pokojówka, i
— Pani margrabina mnie potrzebuje?... — spytała.
— Tak — zejdź do biura hotelowego, i powiedz, że jeżeliby dzisiaj albo jutro, pytał się kto o mnie, niechaj tu przyjdzie... — Przyjmuję wszystkich — rozumiesz, wszystkich... bez wyjątku...
— Dobrze pani margrabino.
— Idź...
Pokojówka odeszła.
— Widzę, że jesteś przezorną!... i że ci bardzo chodzi o wizytę pana Raymunda!
— Ale bo widzisz hrabio, taka osoba ciekawa, a przytem przynosząca dwa miliony w kieszeni, nie może być narażoną na nieprzyjęcie, a ja powiedziałam poprzednio, iż nie przyjmuję nikogo.
— Ale, masz zupełną słuszność margrabino.
Około drugiej, pan Credencé pożegnał Joannę, przyrzekając że przyjdzie wieczorem, aby się czego dowiedzieć.
Joanna pozostawszy sama, zaczęła się głęboko zastanawiać, jakby się ubrać na przyjęcie Raymonda.
Przejrzała się w lustrze.
— W białym kolorze bardziej mi do twarzy niż w czarnym... — rzekła — dla czegóż bym więc nie mogła w białym pozostać?... Kostyum to negliżowy, ale cóż mi to szkodzi? — Jestem przecie u siebie, a mój gość oryginalny, nie musi być tak dalece znowu obeznanym z kodeksem wielkiego świata... — Zresztą najwaźniejszem jest dla kobiety, żeby się ładnie prezentowała, a ja chyba zadowolnić mogę pod tym względem najwybredniejsze nawet gusta.
Wypowiedziała to i roześmiała się zadowolona.
— No, no — mówiła znowu prawie głośno — czy czasami nie przyjdzie mi ochota skokietować tego pana Raymonda?... — Oh! margrabino!... margrabino!... ostrożnie!... Taki adorator mógłby się stać bardzo dla ciebie niebezpiecznym!...
Pozostała w swoim negliżu, rzuciła się na szezląg, wzięła w rękę jakiś dziennik i... czekała...
Oczekiwanie to trwało dzień cały...
Nadszedł wieczór.
Raymond nie dawał znaku życia, margrabina więc była w bardzo złym humorze, gdy się pan Credencé pokazał.
— Doprawdy, kochany hrabio — zawołała cierpko — twój kameleon szydzi sobie widocznie ze mnie! — Przyznam ci się, że to wcale nieprzyzwoicie!... — Kiedy margrabina Castella godzi się na przyjęcie pana Raymonda, pan Raymond — nie powinienby kazać czekać na siebie...
— Droga, kochana Joanno, — odpowiedział hrabia — jesteś kobietą, więc jesteś naturalnie niesprawiedliwą...
— Co!... jestem niesprawiedliwą?...
— Pod każdym względem...
— Trudno by chyba było mi dowieść tego.
— A ja cię o tem przekonam jednak w dwóch słowach...
— Powiedzże mi te dwa słowa...
— Jeżeli Raymond nie przyszedł, to widocznie, że testament nie jest jeszcze gotów... — Nie utrzymywałem wcale, żeby musiał przyjść dzisiaj koniecznie... jutro trzeba się go spodziewać...
Słowa te uspokoiły zupełnie panią Castella, i uzbroiła się w cierpliwość do jutra.
— Całą noc nie zmrużyła oka, zasnęła dopiero nadedniem i nie obudziła aż o dwunastej.
Ubrała się jak dnia poprzedniego — zjadła naprędce śniadanie i rozłożyła na szezlongu, usiłując coś czytać...
Ale za każdym szelestem drżała jak liść...
— Czy też przyjdzie?... — zapytywała, spoglądając na wolno obracające się skazówki zegaru.
Skoro wybiła trzecia, rozległ się dzwonek w przedpokoju.
— A! przecie... nakoniec! — szepnęła Joanna. To on!... to z pewnością on... nie może być nikt inny!...
Ukazała się pokojówka i podała kartę wizytową.
Na karcie tej ładnemi gotyckiemi literami napisane było nazwisko nieznane:
Zgrabna korona baronowska przyozdabiała jeden z rogów.
Joanna ździwiła się niezmiernie.
— Co to może być za nazwisko? — Chyba, że pomyłka jakaś...
— Ten pan czeka w przedpokoju — odezwała się pokojówka — i prosi o przyjęcie...
— Pewną jesteś, że się nie pomylił? — zapytała Joanna.
— O! nie proszę pani... — najwyraźniej pytał się mnie o panią margrabinę Castella.
— Poproś zatem...
Przez chwilę, jaka upłynęła pomiędzy wyjściem pokojówki a wejściem nieznanego gościa, Joanna miała czas powiedzieć sobie:
— Zaczynam się domyślać... to zapewne ów Raymond pod nazwiskiem przybranem. Raul uprzedził mnie wszakże, że nie wie pod jaką postacią zjawi się on u mnie... — Przekonam się o tem zaraz.. — Można zmylić czujność policyi, ale z kobietą trudniejsza trochę sprawa...
Otworzyły się drzwi i ukazał się baron de-Saint-Erme z ukłonem i pewnością, znamionującemi człowieka z najlepszego towarzystwa.
Zaledwie przestąpił próg, a już Joanna zlustrowała go od stóp do głów samych.
— Niepodobna, aby to był Raymond — pomyślała — ale któż to taki?...
Musimy opisać naprędce osobistość, co tak zaniepokoiła panią margrabinę.
Był to człowiek lat jakich czterdziestu pięciu, średniego wzrostu, dobrej tuszy, twarzy jasnej, spokojnej, zupełnie łysy, mający na skroniach tylko kosmyki siwiejących blond włosów.
Złote okulary — prawdziwe okulary dyplomaty lub naczelnika wydziału z jakiego ministeryum, przysłaniały oczy żywe z zaczerwienionemi nieco powiekami...
Broda starannie wygolona spoczywała na krawacie śnieżnej białości.
Oprócz tego krawata i jasnych rękawiczek, całe ubranie było zresztą czarne...
W dziurce od guzika miał mikroskopijną wstążeczkę legii honorowej — a na czarnej jedwabnej kamizelce, zawieszony łańcuszek od zegarka w złote ogniwa z koralami.
Pod pachą trzymał pan baron de Saint-Erme, dosyć duży portfel czerwony.
Jego twarz wyrażała rozumną dobroduszność — na ustach igrał uśmiech nieustannie, z całej zaś osoby wiał zapach zapamiętałego biurokraty.
— Czy z panią margrabiną de Castella mam honor mówić?... — zapytał uprzejmie.
— Tak panie... — odpowiedziała Joanna, przysuwając fotel gościowi.
— Z panią margrabiną Castella, wdową po margrabim Gastonie Castella, poległym w pojedynku w kwiecie wieku, w sposób bardzo nieszczęśliwy?...
— Tak panie — odpowiedziała po raz drugi Joanna, której ździwienie wzrastało po każdem słowie gościa.
— Pani margrabino — ciągnął baron — niechaj mi pani proszę wybaczy, żem się zjawił tak niespodzianie, nie będąc wcale znanym... — Musi to dziwnem wydawać się pani i niestosownem, uwzględni mnie pani jednakże — skoro się dowie o przyczynie wizyty...
W tem miejscu baron de Saint-Erme przerwał przemowę, obejrzał się wolno w prawo i w lewo po pokoju — jakby badał wszystkie części salonu i tonem tajemniczym zapytał:
— Czy sami jesteśmy margrabino?
— Najzupełniej sami, łaskawy panie...
— Czy nas nikt przypadkiem nie podsłuchuje?
— Tak mi się przynajmniej zdaje...
— Czy nas nikt nie może usłyszeć?
— Tak sądzę...
— Śmiałbym prosić margrabinę, aby się dobrze o tem przekonała?
Joanna podniosła się trochę zniecierpliwiona, a bardziej jeszcze zaintrygowana tem wszystkiem, i zajrzała do dwóch sąsiednich pokoi.
W jednym i drugim nie było nikogo zgoła.
— Jesteśmy zupełnie bezpieczni — powiedziała, siadając na szezlągu — możesz pan mówić zupełnie swobodnie, a proszę uczyń to jak najprędzej, bo jestem niezmiernie ciekawą. Co pan masz za tajemnicę mi zwiastować?...
— Idzie tu o własny pani interes margrabino...
— O mój własny interes?... — powtórzyła Joanna, zadrżawszy mimowoli.
Twarz barona przybrała wyraz poważny.
Dobroduszny uśmiech zniknął jak słońce za chmurą.
— Tak pani margrabino — odpowiedział — idzie o pani majątek, o honor pani i jej przyszłość...
— Ależ to niepodobna mój panie!... — wykrzyknęła ździwiona Joanna — to niepodobna mój panie... — nie wierzę temu co pan mówisz! — Nie mam przyjemności znać pana i nazwisko pańskie usłyszałam przed chwilą pierwszy raz w mojem życiu. — Jakimże sposobem zatem...
Baron de Saint-Erme skłonił się z uszanowaniem.
— Pani margrabino — odrzekł — uwaga pani jest zupełnie naturalną,
więc czuję się w obowiązku odpowiedzieć.
— Czekam na to — mruknęła Joanna i nie ukrywam wcale przed panem, że mnie to dziwi i niecierpliwi.
— W tej chwili pani margrabino. Miałem honor doręczyć pani bilet z nazwiskiem mojem... ale bez pomieszczonego na nim mojego tytułu urzędowego...
— A ten tytuł?...
— Naczelnik wydziału w prefekturze policyi...
Pomimo całej krwi zimnej, Joanna poczuła, że zbladła śmiertelnie i że na chwilę serce jej bić przestało.
— Uspokój się pani margrabino!... wykrzyknął pan de Saint-Erme z galanteryą — doprawdy zrozpaczony jestem, że mimowoli sprawiłem pani przykrość taką ogromną.
Słowa te przypomniały młodej kobiecie jej położenie i odzyskała od razu całą przytomność umysłu.
— Nie miej pan nic sobie do wyrzucenia, — odpowiedziała głosem zupełnie spokojnym, — podlegam często osłabieniom, a pan wziąłeś to za wzruszenie. Przeszło mi już i nie pozostaje mi nic, jak tylko coraz większe zdziwienie z pańskiej u mnie obecności, nigdy bowiem nie miałam żadnego interesu z policyą.
Pan de Saint-Erme uśmiechnął się z właściwą sobie dobrodusznością — a oczy żywo mu po za złotemi okularami zabłysły.
Wydobył z prawej kieszeni kamizelki małą tabakiereczkę srebrną przelicznej roboty, otworzył ją, chwycił dwoma palcami szczyptę tabaki, zażył wolno i zaczął strzepywać proszek opadły na gors holenderskiej koszuli.
Joanna siedziała jak na szpilkach, ale milczała, nie chcąc zdradzić wewnętrznego swego niepokoju
Po dwóch albo trzech sekundach, które się jej wydały wiekiem, baron zaczął w rodzaju badania:
— Pani margrabina utrzymuje zatem, że nie ma nic a nie wspólnego z policyą... wszak tak powiedziała mi pani przed chwilą?...
— Powiedziałam to i to samo raz jeszcze powtarzam...
— Pozwoli pani sobie powiedzieć, że się zupełnie myli w tym względzie.
— Mylę się?... powiadasz pan...
— Tak pani...
— Więc policya mną się zajmuje?...
— Nawet bardzo się zajmuje... Specyalnie się zajmuje panią, lubo ze wszystkiemi względami winnemi sobie, tak jak pani margrabina wysoko położonej.
— Jakież to są te względy, o których pan wspomniałeś?...
— Są istotnie wyjątkowe, jak się pani zaraz o tem przekonasz... Każda inna kobieta, potrzebująca tłomaczyć się przed policyą, nie doczekałaby się u siebie wizyty naczelnika wydziału, ale dwóch poprostu agentów i zostawałaby pod strażą w prefekturze, zanimby ją odprowadzono do więzienia...
— Do więzienia?... — krzyknęła Joanna przerażona, — do więzienia?... powtórzyła.
Baron de Saint-Erme skłonił się z uszanowaniem.
— Tak niestety pani margrabino...
— Ależ to absurd!... bezsens!... pan sobie chyba żartujesz ze mnie... wszystko to jest ohydnem kłamstwem! Ażeby być zagrożoną więzieniem, potrzeba przecie popełnić jakieś przestępstwo... — a ja mam zupełnie czyste sumienie.
Powiedziała to z akcentem patetycznym i wzrokiem w niebo utkwionym.
— Z pewnością, — odrzekł baron z uśmiechem, — nikt nie jest odemnie skłonniejszym do uwierzenia w niewinność pani, faktem jednakże jest, że istnieją podejrzenia...
— Przeciwko mnie?...
— Tak pani margrabino, są podejrzenia i bardzo poważne nawet.
— Czyś pan przy zdrowych zmysłach baronie?...
— Zapewne... skoro mi taką ważną sprawę powierzono.
— Powiedz-że mi pan przynajmniej nareszcie, kto i o co mnie oskarża?...
— Podwójne pani zapytanie, wymaga podwójnej odpowiedzi. Przedewszystkiem zatem oskarżają panią margrabinę fakta... co do natury oskarżenia, do tego dojdziemy troszkę później...
— Panie baronie — wykrzyknęła pani Castella z wyrzutem — musisz jak sądzę przyznać, że daję dowody cierpliwości niezwykłej...
— A pani — odrzekł gość z ukłonem — nie odmówi mi chyba przeświadczenia, że się znajduję ze wszelką możliwą względnością...
— Daj pan jeszcze jeden jej dowód — odrzekła poważnie Joanna — i jeżeli masz mnie badać, badaj bezzwłocznie. Jestem gotową do zeznania...
— Czekałem aby pani raczyła mi pozwolić na tę poufną, że się tak wyrażę, pogadankę.
— Czy będziesz pan zapisywał moje odpowiedzi?... — zapytała ironicznie margrabina — przypuszczam, że potrzebny będzie protokół!...
— Nie, nie zachodzi tego potrzeba, mam pamięć doskonałą... a zresztą powtarzam, że nie idzie o badanie, lecz rozmowę poufną.
— No więc rozmawiajmy.
— Pani margrabina ma wszak bardzo poufałego przyjaciela?
— Mam ich kilku panie baronie...
— Być może; ja jednak mówię o tym, którego pani wyróżniasz z pośród innych... którego... no domyśla się pani margrabina...
— Nie panie... nie domyślam się niczego wcale.
— A... hrabia Raul de Credencé, skoro muszę wymienić nazwisko...
Po raz drugi od początku rozmowy Joanna straciła krew zimną.
Zaczerwieniła się obrażona, iż ośmielono wnikać w najskrytsze tajniki jej życia...
Miała już wybuchnąć i kazać wyjść za drzwi natrętowi, ale instynkt ostrzegł ją, aby tego nie czyniła.
Dziwna osobistość, której obecność burzyła jej krew w żyłach, była osobistością wszechwładną, skoro groziła policyą.
Znieważyć ją i wypędzić, było to stworzyć sobie nieprzyjaciela, którego zemsty nie możnaby może uniknąć...
Trzeba było koniecznie postępować dyplomatycznie.
— Panie baronie — szepnęła drżącym głosem — nie wiem, czy jakie wsteczne myśli pokrywają pańskie słowa i nie chcę tego wcale wiedzieć... — Wymieniłeś pan hrabiego de Credencé... — Jest on rzeczywiście przyjacielem moim....jest człowiekiem posiadającym nieograniczone moje zaufanie, jest człowiekiem mającym dla mnie pełne uszanowania przywiązanie...
— Pani margrabino — odpowiedział baron dobrodusznie — porzuć pani skrupuły niegodne takiej jak pani kobiety... — Naczelnik policyi jest jakby spowiednikiem, pani to dobrze przecie rozumie... — Błądzi kto przed nim kłamie, bo go okłamać nie potrafi... oczy uzbrojone w powiększające szkło doświadczenia, przenikają wszelkie tajemnice kobiece... Grajmy w odkryte karty... Hrabia de Credencé jest poprostu kochankiem pani...
— Panie... — odezwała się wyniośle Joanna...
Baron przerwał jej w tej chwili.
— No... no, no! nie unośmy się niepotrzebnie... — Nie ma potrzeby ukrywać tego, co jest jasnem jak słońce?... — Pan de Credencé, powtarzam to po raz drugi, jest kochankiem pani. Zabił on przed piętnastu dniami margrabiego Castella, o czem pani wiesz zapewne równie dobrze jak i ja, a jednakże... pozostał jej przyjacielem.... Przypuszczam margrabino, że na ten niewielki argumencik nie znajdziesz dostatecznej odpowiedzi....
Joanna w milczeniu spuściła głowę a pan de Saint-Erme mówił dalej:
— Nie pytam wcale o to, czy mąż pani — pan margrabia Castella, zabity został przez hrabiego w sposób legalny... lubo trudno, aby w tym względzie nie nasuwały się także pewne wątpliwości.
„Bodaj, że do pewnego stopnia pani sama je przypuszcza.
„Skoro jednak pojedynek nie odbywał się we Francyj, nie mamy obowiązku zaczepiać o to pana Credencé...
„Idzie mi jednak wszakże — a wierzaj pani, że mam do tego powody bardzo ważne — idzie mi wszakże o szczerą pani opinię o tym człowieku, który tak lekkomyślnie uczynił z pani wdowę...
— Chcesz pan wiedzieć co myślę o panu de Credencé?... — zapytała Joanna ździwiona obrotem jaki wzięła rozmowa.
— Tak właśnie...
— Uważam hrabiego za najprzyjemniejszego człowieka na świecie, i jestem najpewniejszą, że gotów zgodzić się na to nawet najzawziętszy jego nieprzyjaciel...
— Podzielam w zupełności zdanie pani margrabiny — odpowiedział Saint-Erme z widoczną ironią. — Reputacya pana hrabiego zanadto dobrze jest znaną. Wiemy, że to jest człowiek światowy, a jeżeli może to zrobić pani przyjemność, opowiem jej wszystko co tylko o nim wiemy...
— Chcesz pan oczerniać pana de Credancé?... — zawołała margrabina.
— My nikogo nigdy nie oczerniamy łaskawa pam... A nam na co to się zdało?... — Mamy pełne ręce prawdy i nie otwieramy ich łatwo. Tylko jako dowód wielkiego dla pani szacunku, przedstawię rzeczy takiemi jak są, bo to przydać się bardzo może... — Jeżeli pani będzie trwać przy swojem zdaniu po tem co jej opowiem, będzie to dla mnie dowodem, że pani nie chce, aby jej oczy otworzono...
— Mów-że pan... słucham... — szepnęła Joanna, nadając twarzy wyraz najwyższego znudzenia.
— Niechaj pani margrabina będzie zupełnie spokojną, postaram się być jak najzwięźlejszym: — Pan de Credencé pochodzi z wysokiej i bardzo bogatej rodziny... — Zostawszy wcześnie sierotą i panem majątku, strwonił wszystko co miał i zabrnąwszy w kolosalne w dodatku długi, dostał się przez stosunki na drogę dyplomatyczną, z tytułem sekretarza ambasady... — Dzięki temu posiada dziś nawet wstążeczkę orderową... — Ponieważ zawsze przepadał za zbytkiem i lubił żyć wystawnie, a pensyjka nie wystarczała, zaczął dla powiększenia dochodów grywać zawzięcie w karty... Złapany na gorącym uczynku w Wiedniu, w salonie półoficyalnym, musiał zwrócić pieniądze wygrane podstępnie i podać się do dymisyi. Powrócił wskutek tego do Francyj... — Ambasador dla honoru członków poselstwa, zatarł naturalnie brudną sprawę... dzięki czemu nie pozamykano drzwi salonów przed oszustem.
„To z czem mam honor zaznajamiać panią, działo się przed pięciu laty.
„Od tego czasu pan de Credencé nie otrzymał żadnej sukcesyi, a jednakże zapłacił wszystkie dawne długi i nowych nie narobił.
„Prowadzi prócz tego życie, jakby posiadał przynajmniej pięćdziesiąt tysięcy liwrów rocznego dochodu.
„Trzyma trzy konie, każdy wart co najmniej ze dwa tysiące dukatów, i podróżuje jak magnat prawdziwy.
Przed ostatnim wyjazdem za granicę, gdzie miął szczęście spotkać się z panią margrabiną, opiekował się damami z teatru Rozmaitości i innych.
„Ciekawą pani zatem być musi, jakiemi też środkami zdobywa pan hrabia pieniądze na zaspokojenie wszystkich tych swych wydatków...
„Powiem pani otóż krótko, że nietylko jest rycerzem przemysłu na wysoką skalę, ale jeszcze jest złodziejem... Tak pani margrabino złodziejem...”
— Cóż znowu panie baronie? wykrzyknęła margrabina, — żartujesz pan sobie ze mnie... czy co?...
Zna pan stare przysłowie, utrzymujące iż ten kto zawiele mówi, to nic nie mówi!... — Gdybym z początku nawet uwierzyła panu, to po ostatnich jego słowach...
— Mówię najszczerszą prawdę margrabino, — odpowiedział baron... Pan hrabia de Credencé, należy do bandy rabusiów, do bandy która zna go jako komisanta kupieckiego pod nazwiskiem Regulusa...
Pan hrabia de Credencé daje bandytom tym wskazówki: jak, gdzie i kiedy uderzyć mają na najpoufalszych bogatych przyjaciół jego, i na bogate domy położone w okolicach Paryża i naturalnie dzieli się łupem z opryszkami.
Oto źródło jego bogactwa...
Joanna — o czem mówić niepotrzebujemy — była najzupełniej przekonaną... że prawdą jest wszystko co słyszy, ale nie chciała tego pokazać po sobie.
— Ah! panie baronie — rzekła — gdyby hrabia de Credencé był złodziejem, a panowie bylibyście o tem przekonani, nie byłby przecie wolnym ani jednej nawet chwili...
— Sądzi pani, że posadzilibyśmy go po za kratę?...
— Naturalnie.
Baron uśmiechnął się znowu ironicznie.
— Pani wybaczy — ale nie ma mniejszego o tem wyobrażenia, co to jest dobrze zorganizowana policya.
— Czyż taka policya pozostawia podobnym łotrom wolne pole działania?... spytała szyderczo Joanna.
— Czasami proszę pani, czasami...
— Ciekawa rzecz dlaczego?
— Dla tego, że taki łotr na wolności, jest nam daleko użyteczniejszym aniżeli w więzieniu.
— Zagadka to, której rozwiązać nie potrafię.
— Zaraz to pani wytłómaczę. — Pan de Credencé jako więzień nie przyda się nam na nic.
Pan de Credencé na wolności, oddaje nam rozliczne usługi.
— Jakie?
— Służy nam za rodzaj nitki przewodniej... Za jego pomocą dostajemy jego współtowarzyszów, którzy jako wykonawcy daleko są niebezpieczniejsi...
Nie dalej jak zeszłej nocy, nie wiedząc wcale o tem, dał agentom naszym możność zaaresztowania jednego z największych łotrów, — który od wielu lat wyśmiewał się z usiłowań naszych.
W obec owego łotra, pan de Credencé nic, ale to nic nie znaczy...
Wie pani teraz zatem, jak nam bardzo zależy ażeby pana de Credencé nie chwytać...
Pan de Saint-Erme, mógłby był długo jeszcze opowiadać, nie obawiając się braku tematu, ale Joanna już go wcale nie słuchała.
Drżała całem ciałem i była blizką omdlenia.
Wiadomość o aresztowaniu zeszłej nocy łotra, na którego ślad niewiedząc o tem naprowadził hrabia policyę, była przyczyną wielkiego jej osłabienia.
— Panie baronie — szepnęła głosem zmienionym kto jest ów łotr, o którym pan wspominasz?...
— Czy pani margrabina zapytuje o nazwisko tego człowieka?
— Joanna kiwnęła głową potakująco.
— Na pytanie to, nie mogę dać odpowiedzi dokładnej...
— Dla czego?
— Dlatego że ów łotr posiada tyle przynajmniej nazwisk, ile imion w kalendarzu... Mogę wszakże wymienić jedno, bo jest zapewne znanem pani margrabinie.
— Jakto? ja mam wiedzieć nazwisko tego łotra!...
— Ależ z największą pewnością... zaraz się przekonamy — nazwisko łotra... Rajmund...
Nastało chwilowe milczenie, które baron przerwał niebawem wykrzyknikiem:
— O! pani margrabino!... czy pani źle się zrobiło?...
Joanna rzeczywiście przymknęła oczy, przechyliła na szezląg głową i...
straciła przytomność.
Pan de Saint-Erme wyjął czemprędzej z kieszeni flakonik kryształowy, napełniony bardzo mocną solą angielską i przytknął takowy do noska pani Castella.
Przyszła w tej chwili do siebie.
— Muszę się panu wydawać bardzo dziwną, — rzekła usiłując się uśmiechnąć, — i mocno przepraszam za to co się zemną stało, ale to pan temu winien!... Opowiada mi pan historye takie dziwne... ciska takie okrutne podejrzenia, że słuchając ich, pomimo woli doznaje się przygnębiającego wrażenia!... Nie przeszkadza mi to jednak słuchać pana dalej, bo jestem zaciekawioną niezmiernie.
— Gotów jestem zaspokoić tę ciekawość.
— Dla czego powiedziałeś pan przed chwilą, że muszę znać Raymonda?...
— Nie powiedziałem, że pani go znać musisz... powiedziałam tylko i powiadam, że musiała pani słyszeć to nazwisko.
— Najzupełniej się pan myli...
— Mam dowód na to w portfelu...
Dowód?...
— Tak pani margrabino.. mam na to dowód w portfelu...
Mówiąc to pan de Saint-Erme odpinał wolno srebrne zameczki czerwonej teczki, na, którą oczy Joanny zwróciły się z przerażeniem.
Przeczuwała groźne niebezpieczeństwo,.
Wtrącanie się policyi do jej interesów, nie wróżyło nic dobrego.
Podczas kiedy zastanawiała się nad tem, baron otworzył porfel.
— Tak pani margrabino, — powiedział, — mam na to co mówiłem niezbite dowody w ręku — a muszę dodać, że gdyby nie szczęśliwy wypadek, który dostarczył nam tych dowodów, nie znajdowałbym się z pewnością tutaj w tej chwili.
— Zlituj się pan!... — wykrzyknęła Joanna, — nic nie ma dokuczliwszego nad niepewność, a pan masz widocznie przyjemność trzymać mnie w takiej pozycyi... O cóż idzie?... jakież to dokumenty masz mi pan zamiar przedstawić?...
Baron skłonił się uprzejmie.
— Proszę pani o trochę cierpliwości i względności... Postępuję tak jak mogę, nie zaś tak jakbym pragnął... Przyzwyczajenie stają się drugą naturą, a ja mam zwyczaj nie razu przystępować do rzeczy, bo z doświadczenia wiem, iż prostą drogą nie osiągniemy nigdy tego co osiągnąć potrzebujemy.
— A zatem mój panie!... — odparła margrabina Castella, zniecierpliwiona już do najwyższego stopnia, — obierz-że pan sobie krzywą drogę, ale skończ już raz na Boga przecie!...
— Czy łaskawa pani, — zapytał baron, — będzie mi mogła wytłomaczyć, dla czego i po co testament jej nieboszczyka męża — znajdował się w posiadaniu Raymonda?...
Pytaniem tem, którego wcale się nie spodziewała, została Joanna jakby piorunem rażona.
— Testament mego męża? — powtórzyła wolno, testament mojego męża znalazł się w rękach tego człowieka?...
— Czyż pani wcale o tem nie wiedziała?...
— Zkądże bym wiedzieć mogła?...
— A więc w takim razie testament ten został skradzionym pani?...
Joanna skorzystała z furtki, jaką jej baron otwierał — i przez którą jak sądziła, zdoła się wydobyć z trudnego położenia.
— Tak... właśnie skradziono mi go, odpowiedziała.
— Czy pani spostrzegła tę kradzież?...
— Nie panie...
— W jakim celu mogła być uskutecznioną?...
— Nie mogę tego wiedzieć.
— Czy pieniądz lub kosztowności jakie nie zginęły pani także?...
— Nie panie.
— Trzeba jednak przypuścić, że był cel jakiś w wykradzeniu testamentu i musimy koniecznie przekonać się o tem... Pani margrabina rozumie...
— Zapewne... — szepnęła młoda kobieta.
— Czy testament był na korzyść pani czy przeciwnie?... — zapytał gość z naciskiem.
Joanna nadstawiła ucha...
Może się dowie czy dokument znaleziony u Raymonda, był oryginałem, czy też już fabrykatem...
Pan Saint-Erme mówił dalej:
— Testament ten reprezentował dwa miliony dla pani margrabiny, bo wskazywał ją jako jedyną po panu Gastonie Castella sukcesorkę.
— Aha!... — pomyślała Joanna, — więc to fałszywy testament dostał się w ręce policyi!...
— Czy pani posiada majątek osobisty?... — zapytał baron...
— Majątek mój osobisty jest niewielki... — odpowiedziała Joanna. — Dwakroć sto tysięcy franków wszystkiego.
— W takim razie zniszczenie testamentu, zrujnowałoby panią doszczętnie. Co dwa miliony... to nie dwakroć sto tysięcy franków...
— Tak panie...
— No to teraz wiemy już cośmy się dowiedzieć chcieli, wiemy jaki był powód skradzenia testamentu!... Raymond miał na widoku pewne własne swoje korzyści!... Ukradł testament dla tego, ażeby mógł powiedzieć: — ten papierek wart jest dla pani okrągłe dwa miliony franków... dajże mi pięć kroć sto tysięcy, bo inaczej rzucę go w ogień.
Joanna błogosławiła w duchu naczelnika policyi, że daje zapytania i sam sobie na nie odpowiada, bo tym sposobem wybawiała się z ogromnego kłopotu.
— Ależ, panie baronie, — zawołała, — jestem naprawdę zachwycona pańską przenikliwością!... Nie ma wątpliwości, iż złodziej działał w takich mianowicie widokach.
— Pani margrabina nie byłaby tego sama się domyśliła?... — zapytał.
— Z pewnością, że nie!...
— Pani margrabina wiedziała jednak, że mała pewna ugoda, miała jej być właśnie dzisiaj przedstawioną.
— Nie, nie wiedziałam... bo i jak że by to być mogło, gdy nie wiedziałam o skradzeniu testamentu...
— Pomimo najszczerszej chęci, nie mogę uwierzyć pani...
— Zaczynam znowu nic nie rozumieć pana barona...
— Bo pani nie chce mnie rozumieć.
— Jakto?...
— Wczoraj cały dzień oczekiwałaś pani na Raymonda, oczekiwałaś go nawet dziś, nawet przed chwilą jeszcze...
— Ja?...
— Tak pani — i na to także mam dowód...
— Proszę mi ten niby dowód przedstawić.. proszę oto i domagam się tego!...
— Służę pani...
Baron otworzył czerwony portfel i wyjął zeń maleńki notesik.
— Pani margrabino — powiedział — notesik ten należał, albo raczej — należy do pana Rajmonda...
„Jest to jego memorandum.
„Na każdej stronniczce zapisane jest tu coś tajemniczego, jakieś naznaczone rendez-vous...
Na ostatniej z datą wczorajszą, czytam co następuje:
„Ulica Madelaine... hotel Wilson... margrabina Castella... dzisiaj albo jutro... koniecznie... rendez-vous naznaczone...
A w nawiasie:
Czy pani zechce dowodzić jeszcze, że nie czekała na Raymonda i to z wielką niecierpliwością w dodatku?...
— Tak jest panie, stanowczo będę czego innego dowodzić — odparła śmiało młoda kobieta, odzyskując wobec grożącego niebezpieczeństwa całą swoję energię i zadziwiającą zimną krew.
— Zapierasz się pani pomimo takich aż dowodów?...
— Te dowody to uprzedzenie! — Co za związek może mieć moja osoba z temi kilku słowami napisanemi przez jakiegoś nieznanego bandytę? — Co ja panu złego zrobiłam, żeś się pan tak uwziął na mnie?.. Zkąd jesteś pan wrogiem moim?...
— Jestem o tyle nieprzyjacielem pani, że użyłem wszelkich sposobów, aby ocalić panią, daję na to słowo honoru...
— Aby mnie ocalić?... — powtórzyła Joanna z najwyższem przerażeniem... — Cóż mi takiego zagraża?...
— Bardzo jest pani zagrożoną...
— Uprzedziłem zaraz na wstępie naszej rozmowy, że idzie o honor pani i jej przyszłość — powinienem był jeszcze dodać, że idzie i o wolność pani nawet...
— Kto zagraża mojej wolności?
— Prawo.
— Jestem więc oskarżoną?..
— Nie, ale może się to stać lada chwila...
— O cóż mnie posądzają?
— O wspólnictwo z Rajmondem, o potrójne przestępstwo, o przyczynienie się do śmierci męża, o ukrycie testamentu i o fałszerstwo.
Baron wypowiedziawszy to uśmiechał się złośliwie.
Joanna nie miała siły odpowiedzieć choćby jednem tylko słowem.
Pan de Saint-Erme ciągnął dalej:
— Z przykrością widzę, że słowa moje robią na pani przygnębiające wrażenie... — ale niechże pani się uspokoi — będę się usilnie starał o wydobycie jej z tego przykrego położenia, będącego skutkiem raczej nierozwagi aniżeli złej wali...
Zapewnienie to niespodziewane ożywiło trochę Joannę i przywróciło jej równowagę umysłową.
— Jeżeli ten człowiek jest istotnie dobrze dla mnie usposobionym — myślała sobie — to jeszcze nie ma nic straconego... — Będę walczyć do ostatka.. O! przeklęty Raul, co on mi narobił, wciągając mnie w tę awanturę!
— Wybacz pan, mojemu przygnębieniu — odezwała się po cichu — ale nie dziw mi się wcale... nie wiem sama czy śpię czy jestem na jawie... — słyszę pana, ale napróżno silę się go rozumieć...
„Powiedz mi pan, co znaczą te oskarżenia, osłonięte jakąś nieprzeniknioną tajemnicą?... Wspomniałeś pan o ukryciu testamentu... wytłomacz że mi ten mniemany występek. — Gdy poznam rodzaj przestępstwa, będę się usiłowała obronić...
— Na nic by się to nie zdało, łaskawa pani margrabino.
— Jakto?... więc chcesz mnie skazywać bez wysłuchania...
— Daleki jestem od tej myśli — jeżelim jednak mógł mieć jakie wątpliwości, rozmowa moja z panią — utwierdziła mnie w mojem przekonaniu.
„A ażeby dać pani dowód, że tak jest, opowiem jak się to wszystko stało...
— Nieboszczyk mąż pani, nie bardzo zadowolony z pani postępowania, wyraził w testamencie ostatnią swoję wolę i wydziedziczył panią zupełnie...
„Nie mam tego testamentu, ale pewny jestem, że istniał a może istnieje jeszcze.
„Zniszczyć go — nie było wystarczającem dla pani, lubo bowiem nie byłby doszedł do rąk adresata, nie byłby ocalił majątku dla pani.
„Pan hrabia de Credencé, wskazał pani Raymonda, jako najzręczniejszego
fałszerza nie tylko w Paryżu, ale w Europie, ale nawet w świecie całym...
„Pan hrabia de Credencé zapewnił, że Raymond wybawi panią z kłopotu... udał się do niego, wręczył mu testament prawdziwy jako wzór pisma i podpisu i zamówił testament odpowiedni fałszywy...
„Nie wiem co się stało z oryginałem, jednak wiem, że ten jaki mam w portfelu, jest już roboty Raymonda.
„A teraz pani margrabino, nie pozostaje mi nic, jak tylko pożegnać panią.”
Pan de Saint-Erme powstał i zabierał się do wyjścia.
— Jakto? pan baron odchodzi... — krzyknęła Joanna.
— Muszę... — zanadto już i tak przecie wynudziłem panią margrabinę.
— I byłbyś pan tak okrutnym, żebyś mnie pozostawił w takiej niepewności strasznej?
— Niech pani mną rozporządza, jestem na jej usługi... ale co ja poradzić mogę...
— Pan wszystko,.. możesz zrobić!... wszystko!...
— Pani margrabina za bardzo możność moję przecenia — odpowiedział baron z ukłonem.
— Panie, — zawołała Joanna, składając ręce — panie błagam cię, ocal mnie pan na miłość Boga!...
— Więc pani margrabina nie zapiera się już?... — zapytał baron, którego oczy zabłysły pod złotemi okularami.
— Przyznaję się, przyznaję do wszystkiego — tak, uległam złym namowom... — jestem kobietą... — nie mogłam poddać się myśli, że z ogromnego bogactwa zejdę do skromnej fortunki...
„Tak jest... margrabia Castella wydziedziczył mnie istotnie; ale niszcząc jego testament, nie zrobiłam krzywdy nikomu, cały bowiem majątek przeznaczył na zakłady dobroczynne...
„Nie kochałam nigdy mojego męża... — wyszłam za niego jedynie dla majątku — liczyłam na ten majątek i zdawało mi się, że wszelkie sposoby są legalne, gdy idzie o naprawienie takiej niesprawiedliwości...
„Zbłądziłam, nie zapieram się tego, ale pan sam mówiłeś przed chwilą, że jestem raczej nieroztropną aniżeli występną... mam prawo do pańskiej litości... zasługuję na pobłażanie... ratuj mnie pan!... błagam cię o to...
Pan de Saint-Erme zdawał się być wzruszonym i rozczulonym.
Podniósł nawet okulary i batystową chusteczkę przycisnął do oczu, ażeby otrzeć łzy z zaczerwienionych powiek.
Joanna widząc że dobrze idzie — uchwyciła jego tłuste, ale bardzo starannie utrzymane ręce i ściskała w swoich a nawet przyciskała do piersi i głosem jak mogła najczulszym szeptała:
— O!... panie baronie!... bądź dobrym dla mnie!... bądź wspaniałomyślnym... nie daj mi cierpieć dłużej... wybaw mnie z tego kłopotu... No... powiedz... że mnie ocalisz!...
Twarz barona zaczerwieniła się bardzo.
Szare jego oczki migotały dziwnym światłem.
Podniósł rączkę Joanny i ucałował z galanteryą.
— Rachuj na mnie margrabino a będziesz zupełnie zadowoloną... Chcę się okazać prawdziwym pani przyjacielem i niczego nie zaniedbam, aby panią wydobyć z biedy!...
— A co panu przeszkadza uczynić to zaraz... natychmiast?...
— Czyż to możliwe?...
— O możliwe z pewnością.
— Jakim sposobem?...
— Najprostszym w świecie... otwórz swój portfel i oddaj mi testament.
Pan de Saint-Erme uśmiechnął się pobłażliwie.
— Pan to zrobisz, nieprawda panie baronie?... — mówiła Joanna z całą kokieteryą kobiety, która poprzysięgła sobie dopiąć swego. — Pan się zgodzisz na moję proźbę?.. Nieprawdaż?...
Naczelnik wydziału pokręcił głową.
— Niepodobna pani margrabino... niepodobna!...
— A to dla czego?... proszę pana dla czego?...
— Obowiązek mój i sumienie nie pozwalają na to.
— Nie idzie tu ani o obowiązek, ani o sumienie... Idzie tylko o oddanie przysługi biednej kobiecie, która w panu tylko widzi zbawienie... Niech pan nie sądzi, że chcę zrobić jaki użytek z tego fałszywego dokumentu... o nie... ja go chcę zniszczyć... tu... Zaraz... w pańskich oczach... Skoro tylko ten przeklęty papier nie będzie egzystował, nie pozostanie śladu z mojego błędu, a moja wdzięczność dla pana trwać będzie wiecznie.
Baron zamyślił się poważnie.
— Pani margrabino... — odezwał się tonem stanowczym, — kosztuje mnie to bardzo wiele, że muszę odmówić żądaniu pani, ale niechaj pani nie nalega na mnie napróżno... Dla własnego interesu pani nie mogę uczynić zadość jej żądaniu, proszę jednak zaufać mojej obietnicy, proszę uwierzyć, że sprawka Raymonda nie wyjdzie na światło dzienne. Zapewniam panią, że nie zagraża jej żadne a żadne niebezpieczeństwo, ponieważ dotąd ja jeden tylko wtajemniczony jestem w tę ważną sprawę... Jutro będę miał zaszczyt zobaczyć się z panią, lub dać jej wiadomość całkiem bodaj zadawalającą — pod jednym wszakże warunkiem...
— A ten warunek?... — zapytała żywo Joanna.
— Że pan de Credencé nie dowie się o tem co zaszło... Jeżeli powie mu pani, iż byłem tutaj i jeżeli objaśni go pani o tem, cośmy mówili ze sobą, sprawa będzie musiała pójść swoim torem, a wtedy nic a nic już nie poradzę!... Miej pani odwagę zamknąć mu drzwi na dzień jeden lub dwa, bo wymaga tego koniecznie interes pani.
— Zrobię jak pan każesz baronie... Hrabia zadawałby mi z pewnością pytania, na które nie umiałabym odpowiedzieć tak, ażeby się nie skompromitować... najlepiej więc nie będę przyjmować go wcale.
— Nawet gdyby nalegał?... — zapytał baron.
— Gdyby nie wiem jak nalegał... wydam zaraz stosowne rozkazy.
— Nie pozostaje mi nic zatem, jak pożegnać panię margrabinę.
— A jutro mogę się spodziewać pana?
— Przyjdę albo przyślę pani wiadomość... może być nawet, że dziś jeszcze wieczorem dam znać o sobie.
— Żegnam cię zatem baronie a proszę nie zapominać, iż w tobie cała nadzieja moja.
Naczelnik wydziału ucałował rączki Joanny i wyszedł z salonu.
Pani Castella odprowadziła go aż do przedpokoju.
Można łatwo wyobrazić sobie jej ździwienie, gdy skoro się drzwi za baronem zamknęły, zobaczyła stojącego przed sobą pana da Credencé.
Był trochę blady, w ręku trzymał bilet barona, a palcem przyłożonym do ust nakazywał milczenie.
Gest ten powstrzymał Joannę od okrzyku.,
Raul nachylił się i szepnął:
— Nie obawiaj się niczego!... słyszałem wszystko... dzieją się jakieś rzeczy nadzwyczajne, ale ja czuwam nad tobą... Powrócę wieczorem.
I nie czekając na odpowiedź margrabiny, otworzył po cichu drzwi, któremi wyszedł baron i puścił się na schody.
Joanna pozostawszy samą pod wrażeniem ostatnich wypadków, chciała przynajmniej dowiedzieć się, jakim sposobem dostał się do niej pan de Credencé w chwili gdy go się wcale nie spodziewała.
Powróciła do salonu i zadzwoniła.
Pokojówka zjawiła się natychmiast.
— Kiedy przybył pan de Credencé? zapytała Joanna.
— W kwadrans może po przybyciu tamtego pana, którego bilet wręczyłam pani.
— Dla czego nie uprzedziłaś mnie o jego przyjściu?...
— Bo mi pan hrabia zabronił... ja sądziłam, — dodała z minką dyplomatyczną, — iż trzeba go słuchać tak samo jak pani?.. czy źle zrobiłam...
— Nie mówię tego — a gdzież czekał hrabia?...
— W sypialnym pokoju pani, do którego dostał się korytarzem, prowadzącym z przedpokoju do garderoby pani margrabiny.
Pokój sypialny przytykał do salonu.
Raul potrzebował więc tylko przyłożyć ucho do drzwi, aby słyszeć całą rozmowę.
Po skończonej wizycie przeszedł przez salon i wziął bilet, który Joanna położyła była na stole.
Wiemy już resztę.
Upłynęło kilka godzin.
Potrzebaby nam Bóg wie ile czasu na opisanie przeróżnych myśli nurtujących w rozgorączkowanym umyśle margrabiny.
Skończyło się jednak nakoniec niecierpliwe jej oczekiwanie.
Otworzyły się drzwi i pan de Credencé wpadł jak strzała do salonu.
Był niezwykle pomieszany i jakby zafrasowany.
Rzucił się na fotel nie przemówiwszy ani słowa.
— Co to się stało Raulu?... — wykrzyknęła Joanna, ponurą twarzą hrabiego przerażona już do reszty. — Nie sądziłam abyś był zdolnym do takiego przygnębienia!... Przynosisz chyba bardzo złe jakieś wiadomości.
— Przynoszę wiadomości bardzo dziwne i wcale niespodziane...
— Mówże prędko...
— Czy wiesz zkąd powracam?...
— Jakżebym mogła wiedzieć?...
— Zgadnij...
— Nie!... nie!... nie chcę się bawić w domysły, powiedz lepiej odrazu...
— No więc powracam prosto z prefektury policyi...
Joanna podskoczyła na fotelu.
— Z prefektury policyi?... — powtórzyła. — Doprawdy, że nie chce mi się temu wierzyć Raulu, to mi się nieprawdopodobnem wydaje...
— A jednak nic prawdziwszego nad to co mówię...
— Po coś tam chodził?... wykrzyknęła margrabina.
Pan de Credencé podał jej bilet, jaki trzymał w ręku.
— Poszedłem po to po prostu, aby zobaczyć się z naczelnikiem wydziału baronem de Saint-Erme...
— Drżę cała!...
— Dla czego?
— Podobna nieostrożność może nas zgubić oboje!...
— Uspokój się margrabino, potrafiłbym się cofnąć w porę, gdyby była jakakolwiek tego potrzeba...
— Wiesz co mi odpowiedziano w biurze policyi?...
— No?...
— Odpowiedziano mi, że baron de Saint-Erme nie istnieje, przynajmniej że w prefekturze nie było nigdy w życiu żadnego naczelnika wydziału tego nazwiska.
— Niepodobna!...
— Najprawdziwszą mówię ci prawdę, mniemany baron Saint-Erme nie istnieje...
— A więc któż jest ten człowiek, który był u mnie przed kilku godzinami, który zna najskrytsze szczegóły mojego i twego życia, który posiada w swym ręku fałszywy testament margrabiego Gastona Castella?... któż jest ten człowiek Raulu?...
— Zdziwię cię ogromnie Joanno — odpowiedział hrabia — a jednakże uwierz mi, bo mówię szczerą prawdę... że tym człowiekiem nie był nikt inny tylko... Raymond.
— Ten łotr paryzki?... — wykrzyknęła margrabina.
— On we własnej swojej osobie! — Nie mogłem widzieć twojego gościa ponieważ drzwi były zamknięte, ale słysząc głos jego powziąłem zaraz pewne podejrzenie...
„Puściłem się za nim, chciałem go dogonić, iść za nim, ale potrafi on zatrzeć zawsze wszelki ślad za sobą, potrafi wymknąć się jak widmo przed najlepszym wzrokiem...
— Nie uszedłem dwudziestu kroków, gdy baron zniknął mi z oczu, jakby go ziemia pochłonęła...
„To potwierdziło moje domysły...
„Wtedy też, ażeby się lepiej utwierdzić, pobiegłem do prefektury policyj...
„Powiedziałem ci już, jaką mi dano odpowiedź: — odpowiedź ta przekonała mnie ostatecznie!...
∗
∗ ∗ |
Chwilowe milczenie zapanowało po tych słowach.
Margrabina odezwała się pierwsza:
— Ach!... — wykrzyknęła — miałeś zupełną racyę, mówiąc przed chwilą, że przynosisz mi nowiny dziwne. — Cóż za cel jednak mógł mieć Raymond, przedstawiając mi się pod taką fantastyczną postacią?... — spytała Joanna.
— Nie wiem, jaki miał cel... — odpowiedział de Credencé — ale wiem, że nie zrobił tego bez przyczyny... — Nie odgrywa on komedyj, bez ważnych powodów...
— Czegoż mamy się więc obawiać?...
— Nic nie wiem.. niepodobna zbadać tego dyabelskiego człowieka. — Jego przewrotne kombinacye mylą wszelkie rachuby...
— Cóż mamy robić?...
— Czekać... — Nie możemy kierować wypadkami, ale będziemy gotowi do walki...
Rozmowa margrabiny z panem de Credencé trwała jeszcze parę godzin.
Joanna coraz bardziej stawała się niespokojną, a Raul pomimo wszelkich usiłowań, nia potrafił jej pocieszyć, nie był w stanie dodać jej odwagi.
Pan de Credencé pożegnał margrabinę i wyszedł, ale na schodach przyszła mu do głowy myśl, że Raymond czuwający nad wszystkiem i przewidujący wszystko, nie zaniedbał też zapewne usunąć wszelkie zawady, jakieby mu przeszkodzić mogły w dopięciu celów jego.
Łotrowi temu, myślał sobie, bardzo na pewno zależy, ażeby na czas jakiś przerwać stosunki moje z margrabiną, toteż porozstawiał niechybnie szpiegów na ulicy w pobliżu hotelu i pilnuje każdego poruszenia mojego.
Trzeba zmylić jednak czujność niegodziwca.
Zamiast opuścić hotel, hrabia wszedł do kantoru, gdzie wystrojona pani Eleonora Damirau królowała jak zwykle.
— Kochana przyjaciołko — rzekł — przychodzę cię prosić o jednę wielką przysługę...
— Rozporządzaj mną hrabio, jak ci się żywnie podoba — wiesz bo przecie, że jestem gotową zawsze na twoje usługi... — O cóż idzie mianowicie?...
— O numer na czterdzieści ośm godzin...
— Dla kogo?...
— Dla mnie samego.
Eleonora poruszyła się ździwiona.
— No, to nie numer ale apartament chyba cały.
— Najskromniejszy numer, choćby na mansardzie nawet... i z tego będę zadowolony...
— Są wolne dwa małe pokoiki w antresoli... być może, że będą dobre?
— Wyśmienite...
— Kiedy hrabia chcesz je zająć?...
— W tej chwili...
— Proszę zatem... zaprowadzą cię tam sama.
Hrabia poprzedzany przez właścicielkę, wszedł do dwóch małych pokoików, mających okna od ulicy.
— Lokal to wcale dla hrabiego nie stosowny — odezwała się pani Damirau.
— Nie żądam nic a nic lepszego... ale mam ci jeszcze dwie rzeczy do zalecenia.
— Jakie?
— Najprzód każesz mi tu przynieść dzisiaj obiad a jutro rano śniadanie...
— Więc nie będziesz jadał razem z ową piękną z pierwszego piętra?...
Pan de Credencé uśmiechnął się znacząco.
— Nie kochana przyjaciołko, nie...
— No a drugie zlecenie?...
— Prośba, żebyś nikomu nie powiedziała, iż tu jestem, jakby się zaś pytał kto o mnie, abyś odpowiedziała, że od wczoraj nie widziano mnie w hotelu...
— Możesz być najzupełniej spokojny.. stanie się tak jak żądasz...
— Dziękuję ci serdecznie przyjaciołko...
— Więcej nie masz nic do powiedzenia?...
— Nic...
— Zatem zostawiam cię i odchodzę... — Czy przysłać dzienniki jakie?...
— Nie — nie potrzeba... Nie bawię się w politykę...
Wdówka Damirau zachodziła w głowę, co miało znaczyć to zachowanie się hrabiego — a nareszcie doszła do przekonania, że Raul zazdrosny o panią Castella, ukrył się, aby ją szpiegować.
Zaledwie pani Damirau odeszła, hrabia udał się na drugie piętro i zadzwonił do pani Castella.
Pokojówka wpuściła go w tej chwili.
— To ja jeszcze — rzekł do Joanny — przychodzę cię uprzedzić — jakie postanowienie uznałem za konieczne. A oto — mówił — będziesz mnie miała ciągle pod rękę... — Jeżeliby Raymond, albo raczej jeżeli baron de Saint-Erme — — przysłał ci jaką wiadomość, każesz zastukać do drzwi numeru piątego, a ja zaraz się stawię....
Powiedział to i odszedł.
O dziewiątej, rozległ się znowu dzwonek w przedpokoju Joanny.
Pokojówka otworzyła a we drzwiach ukazał się lokaj w liberyi.
— Do kogo?... — zapytała służąca.
— Czy mieszka tu pani margrabina Castella?...
— Tak właśnie...
— A czy jest teraz w domu?...
— Jest — czego pan sobie życzy?...
— Przyniosłem list.
— Od kogo?...
— Od pana barona de Saint-Erme.
— Proszę... Czy ma być odpowiedź jaka?...
— Pan baron nic nie mówił, kazał tylko list ten doręczyć...
— W takim razie zlecenie pańskie skończone.
— Nie zupełnie, pan baron bowiem rozkazał mi, aby młodej ładnej pannie, jaka man drzwi otwierała, coś doręczyć jeszcze...
— Co takiego?...
— A czy to panna jesteś tą dziewczynką ładną?...
— Zapewne...
— A no to proszę o rączkę... Oto co mi kazał oddać pannie pan baron.
— Ho! ho! dwa luidory. — Podziękuj pan panu baronowi — rzekła pokojówka ze śmiechem.
— Nie zapomnę... dobranoc pannie...
Lokaj skłonił się pokojówce i oddalił, a zaledwie uszedł parę schodów, wyjął z kieszeni drugi list i udał się z nim do mieszkania odźwiernego.
— Pan de Credencé?... — zapytał.
— Nie znam... tutaj taki nie mieszka wcale.
— Być może... ale bywa często w tym hotelu...
— To się pan dowiedz w kantorze...
— A gdzie kantor?...
— Naprzeciwko...
Lokaj wszedł do kantoru i zwrócił się do pani Damirau.
— Czy hrabia de Credencé u siebie? — zapytał.
Eleonora pomna zalecenia Raula, odparła:
— Pan de Credencé nie mieszka wcale w hotelu.
— Wiem proszę pani, ponieważ jednak bywa w nim bardzo często, moja pani sądziła, iż go i dzisiaj tu zastanę....
— Jak się nazywa twoja pani?...
— Pani vice-hrabina de Randal.
— Czy to pilny list jaki?...
— Bardzo pilny, potrzeba aby był zaraz doręczony koniecznie.
— No, to w takim razie zanieś go zaraz na ulicę Latette Nr. 7, bo tam mieszka hrabia de Credencé... — Od wczoraj nie pokazywał się tutaj, więc zapewne i dziś się już nie pokaże.
— Dziękuję uprzejmie pani.
Barczysty lokaj pani Randal wyszedł z hotelu i udał się ku bulwarowi.
Mały powozik czekał nań na rogu ulicy Madelaine.
Nieszczęśliwy Larifla byłby z pewnością poznał odrazu ów ekwipaż taki dla niego fatalny, był to ten bowiem po za którym się uczepił i którego stangret tak go posmagał sromotnie.
Lokaj wsiadł do powoziku i zapuścił czerwone firanki.
Nie mamy potrzeby podpowiadać naszym czytelnikom, kto był ten lokaj barczysty i taki niezgrabny niby.
Każdy pozna w nim z pewnością Raymonda.
∗
∗ ∗ |
Powróćmy do hotelu Wilson i wejdźmy do apartamentu pani Castella w chwili, gdy ów lokaj się oddalił.
Joanna zadzwoniła i czekała kilka minut niecierpliwie.
— Kto dzwonił?... zapytała stojącej w progu pokojówki.
— Służący pana barona de Saint-Erme.
— Czego chciał?...
— Przyniósł list do pani margrabiny.
Joanna żywo list pochwyciła i przez parę sekund przypatrywała mu się uważnie...
Wyglądał niezmiernie okazale.
Duża wyperfumowana koperta zapieczętowana była pieczęcią herbową.
Adres bardzo był pięknie wypisany.
Joanna chciała odpieczętować, ale się zatrzymała.
— Lepiej niech on przy mnie będzie... — pomyślała i zadzwoniła.
Pokojówka zjawiła się natychmiast.
— Zejdź do antresoli i zastukaj pod numer 5.
— Dobrze pani margrabino.
— Pan Credencé sam ci zapewne otworzy, powiesz mu zatem, że proszę bardzo, aby się zaraz do mnie pofatygował.
— Idę pani margrabino.
— A pamiętaj, — dodała, — że gdyby przyszedł kto przypadkiem, podczas gdy hrabia będzie u mnie, lub gdyby kto pytał o niego, odpowiesz żeś go na oczy swoje nie widziała.
— Pani margrabina może być przekonaną, że ściśle wypełnię jej rozkazy.
Raul nie dał czekać na siebie.
— No cóż moja piękna?... — zapytał z największą ciekawością, — czy masz już jakie wiadomości?...
— Tak.
— Co takiego?...
— List.
— Od Raymonda?
— Od barona Saint-Erme.
— Co pisze?...
— Nie chciałam odpieczętowywać bez ciebie...
Raul rozerwał kopertę i rozłożył elegancką ćwiartkę papieru.
— Papier listowy prawdziwie wielkiego pana!... — wykrzyknął, — To dyabeł nie człowiek, jak się on zna na wszystkiem doskonale!... Gdybym nie wiedział co zacz, nie poznałbym się nigdy na komedyi.
— O! tak... to kuglarz niezmiernie zręczny!.. — szepnęła Joanna.
Hrabia zaczął czytać:
„Nie wybaczyłbym sobie nigdy, gdybym o godzinę choć jednę, przedłużyć śmiał niepokój w jakim się szanowna pani znajduje...
„Od chwili gdy z żalem opuściłem, szanowną panię, umysł mój nie spoczął ani na chwilę, zajęty wyszukiwaniem sposobu, który bez obciążenia honoru i sumienia, pozwoliłby mi stać się użytecznym pani.
„Po długich, bardzo długich mozołach, wynalazłem jednak coś, jak mi, się zdaje bardzo dobrego i pewnego.
„Tak jest pani margrabino, mogę zachować w zupełności powagę mojego powołania i jednocześnie zająć się pani sprawą...
„Wszystko zależy od pani... wyłącznie od pani samej...
„Ażeby dojść do celu, którego pragniemy oboje, potrzeba ażeby mi pani margrabina zaufała zupełnie..
„Wiek mój, stanowisko i charakter powszechnie znany — odpowiadają zupełnie za mnie,
„Potrzebuję pomówić z panią obszernie, ale rozmowa nasza musi być największym sekretem dla powodów, jakie będę miał honor przedstawić pani, i jakie sama pani uzna z pewnością za słuszne...
„Jutro o dziewiątej wieczorem, nieduży fiakr z numerem 125 na latarniach, stanie przed hotelem Wilson...
„Niech pani siądzie weń bez żadnej a żadnej obawy, powiezie panią de miejsca, w którem będę na panią oczekiwać z pełną uszanowania niecierpliwością.
„Ale niechaj pani siędzie sama i tak, aby jej nikt nie szpiegował!... Niech się nikt bezwarunkowo nie dowie, dokąd się pani udaje... inaczej wszystko byłoby stracone!...
„Powóz po przejechaniu kilku ulic, odwiezie panią z powrotem do hotelu...
„Piszę umyślnie dzisiaj, ażeby pani miała czas do namysłu...
„Decyzya jej jest rzeczą nadzwyczajnego znaczenia.
„Majątek pani, muszę to dodać koniecznie, zależy całkowicie od jak największego we mnie zaufania. Jeżeli pani nie przybędzie jutro wieczór na moje wezwanie, zmuszony będę pojutrze złożyć raport w wiadomej sprawie, i zniewolony będę przedstawić testament znaleziony przy osobie Raymonda...
„Skoro się to stanie, nikt w świecie nie zdoła powstrzymać, nikt w życiu nie potrafi złagodzić biegu sprawiedliwości.
„Odwróć pani, póki czas, te okrutne następstwa; — zaufaj człowiekowi zdolnemu dać ci dowody rzetelnego przywiązania, zaufaj najwierniejszemu pełnemu uszanowania słudze, jakim bezspornie jest:
— Stary szatan rozpisał się... — wykrzyknął pan de Credencé po skończeniu czytania. — A co za pociągająca wymowa?... No i cóż ty na to Joasiu?...
— Nie wiem co mam powiedzieć, nie wiem co mam myśleć o tem wszystkiem, — odpowiedziała margrabina — albom źle zrozumiała, albo wcale chyba nie zrozumiałam żądania pana Saint-Erme.
— Jasne jest przecie jak kryształ... Raymond żąda sam na sam z tobą i to nie u ciebie, ale u siebie...
— W jakim celu?...
— Jeszcze sam nie wiem, ale zapewniam, że twoja niepewność nie będzie trwać zbyt długo...
— Jakto?...
— Raymond powie ci jutro to czego nie możemy dzisiaj odgadnąć.
— Radzisz mi zatem udać się na to, szczególniejsze rendez-vous?...
— Naturalnie, że ci to radzę... trzeba się tam udać koniecznie!... Wahasz się?...
— Bardzo.
— Dla czego?...
— Bo Raymond jest niebezpiecznym bandytą, jak mi nieraz mówiłeś...
— Mówiłem najrzetelniejszą prawdę...
— Sama myśl przebywania sam na sam z bandytą, musi przerażać przecie...
— Nie ma się czego przerażać, zaręczam ci za to... Raymond nie zrobi ci nic złego, ma bowiem interes nie w tem aby ci szkodzić, ale aby ci pomagać.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa, celem obecnej jego komedyi jest, aby wyciągnął o ile można jak największą zapłatę... Zresztą nie będziesz tak jak sądzisz — zależny, całkiem od Raymonda. Garstka ludzi wiernych i zupełnie mi oddanych, czuwać będzie nad tobą, strażą tą zaś ja będę dowodzić osobiście.
— Ty Raulu!... ale nie wiesz przecie gdzie mnie zawiozą...
— Nie przeszkadza mi to jednak zapewnić cię, że jutro zaraz wydam wszelkie stosowne w tym względzie rozporządzenia, i że na pewno, nie stracę cię z oczu ani na chwilę... Raymond jest bardzo zręcznym, ale ja jestem jeszcze zręczniejszym. Bywa kuglarz nad kuglarza!...
— Przyjmujesz zatem odpowiedzialność za wszystko?...
— Przyjmuję najzupełniej.
— I mogę zupełnie polegać na tobie?...
— Możesz ufać mi ślepo.
— Skoro tak, to siadam o dziewiątej do powozu pana Raymonda... i zdaję się na łaskę i niełaskę mocy czartowskiej.
W pół godziny po tej rozmowie, pan de Credencé wysiadł z najętego powozu na placu bulwaru Chateau d’Eau.
— Wszedł do domu, który już znamy, i który miał drugie wyjście na ulicę Meslay, i pobiegł na schody prowadzące do mansardy wynajmowanej przez komisanta.
W dziesięć minut wyszedł ztamtąd całkiem już przeistoczonym, dzięki kostyumowi, który już także znamy.
Udał się na bulwar du Temple, wstąpił do sklepu z zabawkami dziecinnemi i kupił sobie gwizdawkę.
Zaopatrzywszy się w ten znaczący instrument, wstąpił do zakładu pod „Ściętym kłosem”, ażeby zobaczyć czy przypadkiem nie napotka tam Larifla.
Nie było go jednakże.
Poczekał aż skazówka zegarka stanie na dwunastej.
Wziął fiakr i kazał się zawieźć nad brzeg Sekwany.
Na dwieście kroków od mostu d’Arcole kazał się zatrzymać woźnicy, odesłał go i zaczął wolno, zatrzymując się i oglądając co chwila.
— Rzadkie płomyki gazu słabo oświetlały ciemności.
Dokoła pustka była zupełna.
Na wodach Sekwany ciemnych jak atrament, gdzieniegdzie dziwnie migotliwie odbijały światełka nadbrzeżne.
Raul doszedł do mostu.
Nocny wiatr pomiędzy ogromnemi wiązaniami żelaznemi świszczał przeciągle...
Pan de Credencé przystanął.
Przyłożył do ust świstawkę i według zalecenia Larifla, zaczął wydobywać z niej ponurą arję grywaną przez katarynki:
„Kiedy zobaczysz
Jak liście opadną,
Jeżeliś mnie kochał,
To pomódl się za mnie...
Upłynęło kilka sekund, poczem zaraz w górnej części wiązaniu mostu, dały się słyszeć dziwne szmery jakieś.
Był to dowód że jaskółki się przebudziły.
Pan de Credencé postąpił kilka kroków na most, nucąc pod nosem swoją aryę.
Prawie jednocześnie dwie długie żylaste ręce uczepiły się u jednej z balustrad, i ukazała się twarz blada z rozczochranemi czarnemi włosami.
Była to pokaleczona twarz Larifla.
Młody bandyta raptownie ze snu wyrywany, przymrużał oczy jak puszczyk nie mogący znosić światła.
Potrzeba mu było kilku chwil, ażeby się przekonać kto go to wzywał tak niespodzianie.
— A to ty Regulusie!... — zawołał nakoniec.
— Ja kochany chłopcze, — odpowiedział pan hrabia de Credencé. — Cóż to, poznać mnie nie możesz, Czy co u licha?...
— Owszem, poznałem cię mój stary, tylko nie oczekiwałem wcale twojej wizyty... Ki-dyabeł cię tu sprowadzać.
— Dałem ci sygnał...
— Ależ duszo mojej duszy, gadaj co robisz tutaj?... Doprawdy, że cię miałem za daleko rozsądniejszego!...
— Co chcesz powiedzieć przez to? — zapytał ździwiony pan de Credencé — Czy masz tak krótką pamięć? — Czy zapomniałeś już jakeśmy się ułożyli?... — Kiedy mnie zapotrzebujesz po północy — weźmiesz gwizdawkę i przyjdziesz zagrać na moście d’Arcele, aryę o suchych liściach... — Tak jak kazałeś zrobiłem, zkądże więc utrzymujesz, że postąpiłem nierozsądnie?...
— Nie zrozumiałeś mnie mój dobroczyńco!... Nigdy, przenigdy nie mówiłem, abyś się ze swoją muzyką sadowił na moście i zwracał w ten sposób uwagę wszystkich inspektorów i wszystkich patroli policyjnych, jakich tu nie brakuje nigdy. Trzeba ci to było zrobić inaczej.
— Jakże to mianowicie?...
— Trzeba było zajść pod most...
— Zatem poprawię się teraz i zejdę...
Radzę ci się bardzo przytem spieszyć, bo od pięciu minut trzymam się baryery i rąk już wcale nie czuję.. Z żelaza tymczasem nie jestem, a jak bym się puścił, szkaradnie opił bym się wody. To żaden jak wiesz interes... gdyby w Sekwanie płynęło wino... to co innego... to możnaby jeszcze zaryzykować...
— Którędy przejść?... — zapytał Raul.
— O dwadzieścia pięć kroków ztąd, znajdziesz schody prowadzące na brzeg...
— Dobrze...
Larifla zniknął a pan de Credencé cofnął się na wskazane miejsce.
W minutę później, hrabia i bandyta, albo raczej dwaj bandyci spotkali się w ogromnej ciemności pod pierwszą arkadą mostu d’Arcole.
Prawie pod samemi nogami, wezbrana ciągłym deszczem Sekwana, płynęła z głuchym nieustannym łoskotem.
Larifla chwycił w swoje twarde ręce, wyperfumowane delikatne rączki hrabiego i ścisnął je z całej siły.
— Nie miej mi za złe mój stary, żem się do ciebie nie tak bardzo grzecznie odzywał, ale wiesz przecie najwspaniałomyślniejszy śmiertelniku, że nie chciałbym ci za nic zrobić najmniejszej nawet przykrości. — Bezpieczeństwo jednak przedewszystkiem, mój aniołku!... Potrzebne to i dla ciebie i dla nas, narażając nas, sam byś się wpakował w kłopot niemały!... — Zrozumiałeś?...
— Biedny mój, kochany mój Lariflo — przerwał hrabia — po co te wszystkie tłomaczenia?... na co one potrzebne?...
— Nie potrzebne powiadasz a to dla czego?
— Dla tego żeś mnie wcale nie obraził...
— Na prawdę?
— Jakem Regulus!...
— Kiedy tak, to dzięki Bogu!... bardzo jestem kontent z tego!... Obawa, że mogłem ci się narazić... dławiła mnie jak komar w gardle, jak to się mówi na przedmieściu Saint-Germain u pp. ambasadorów... — Komar szczęśliwie odfrunął, powiadaj zatem po coś przyszedł w nocy do wiernego swojego Larifla...
— Mam wiele do pomówienia z tobą
— Otwieram uszy i łykam wyrazy...
— Jesteś mi koniecznie potrzebnym Larifla...
— To się wcale ładnie złożyło... bo marzyłem właśnie tylko o tem, jaką by ci oddać przysługę.
— Więc stale jesteś mi wiernym?
— Stale i na zawsze!... — rozrządzaj mną jak swoją własnością!... — O co idzie?
— O wyprawę...
— Natychmiastową?...
— Nie... — zaczniemy działać dopiero jutrzejszej nocy.
— Czy to sprawa kryminalna, czy poprawcza tylko?... jeżeli wolno zapytać...
— Ani policya, ani sąd, wcale tu w grę nie wchodzi... — dodam nawet, że podług wszelkiego prawdopodobieństwa, zagraża nam bardzo małe jedynie niebezpieczeństwo.
— Jakto, ani żandarmów, ani kluczów, ani guzów w perspektywie?... — wykrzyknął Larifla — no to w takim razie, mój stary Regulusie, zapraszasz chyba na obiad? Gadaj-że o tem od razu — nie odmówię twojej grzeczności i spiję się za twoje zdrowie!...
Pan de Credencé wzruszył ramionami.
— Mówię seryo... — wysłuchaj że mnie zatem spokojnie.
— Chowam język do kieszeni i przykrywam chustką!... — mruknął Larifla!...
— Czy sam byłeś na górze, jakem ci podał sygnał?... — zapytał hrabia.
— W gnieździe?... O nie!... Jaskółki nie licznie zleciały się tej nocy to prawda — bo musiały znaleźć dobrą robotę biedaczki, albo miały żer w kieszeniach, ale mam jednak kilku towarzyszów. Wysypiają się na puchu ze słomy...
— Czy ja ich znam?...
— Zdaje się... Bardzo to znane osobistości, najpierwsi goście z pod Ściętego kłosa z Rigolado i od Pawła Niquet...
— Jak się nazywają?...
— Co do ich nazwisk... rozumiesz, że nie dopytuję się o nie... byłoby to w bardzo złym guście... zwłaszcza, że każdy wie w Paryżu, iż jestem zanadto dobrze wychowanym młodzieńcem, ażebym miał się aż do tego stopnia zapomnieć... Co do nazwisk przybranych, to rzecz inna...
— Aj! do wszystkich dyabłów, nieznośny gaduło — o te właśnie nazwiska pytam! — krzyknął hrabia.
— No, więc są: Bec-de-miel, Radisnoir, Peau d’angora i Tape à l’oeil...
Hrabia uśmiechnął się zadowolony.
— Tak, tak... — rzekł — znam ich, i powiadasz, że są dobrzy...
— Widziałeś ich przy robocie? — zapytał bandyta.
— O joj... — pracowali nawet parę razy pod moją komendą!... Słowo honoru, że mam szczęście!... Z pomiędzy wszystkich beduinów paryzkich, tych cenię sobie najwyżej.
— Więc ja sam nie mogę tego zrobić?... więc potrzeba towarzystwa?...
— Tak i dla tego przyszedłem do ciebie, ażebyś zamówił ludzi..
— A to się ślicznie składa!... Czy chcesz się sam rozmówić z jaskółkami?...
— Koniecznie.
— Kiedy?...
— Zaraz...
— Trzeba je zatem zwołać?...
— Natychmiast... Bez straty czasu...
Larifla włożył dwa palce w usta, tak jak to robią strzelcy, ażeby naśladować głosy różnych ptaków i przeciągle zagwizdał.
Podobne, tylko cichsze daleko gwizdnięcie, wyszło z głębi ciemności, i Regulus spostrzegł, albo raczej odgadł przesuwające się jakieś cienie po niewidzialnym pręcie żelaznym.
Cienie te stawały się coraz wyraźniejsze, przybierały kształty ludzi i otoczyły nareszcie dwie osobistości, a głos jakiś ochrypły zapytał: — Ej!... Larifla a to co...
— O co ci chodzi przyjacielu?... — Musi chyba być coś niezmiernie ważnego, jeżeli przerywasz sen takim jak my poczciwym chłopakom!...
— Towarzysze — zawołał Larifla — stulić buzie i nie odzywać mi się ani słowa!... Oto przyjaciel nasz Regulus ma nam coś powiedzieć ciekawego...
Wiecie tak dobrze jak i ja, że Regulus to kolos wspaniałomyślności, to kolos o całą głowę przewyższający olbrzyma z bulwaru du Temple!... Wiecie, że gdy Regulus miesza się do jakiej sprawy, to musi być dobra sprawa!...
Słowa te przyjęte szmerem zadowolenia, dowodziły, iż wspaniałomyślność i zręczność Regulusa — znane były i cenione.
Cztery ręce czterech bandytów wyciągnęły się na powitanie nocnego gościa, a ten nie bez pewnego wstrętu, uścisnął każdą po przyjacielsku.
— Jak idzie o interes z Regulusem, jesteśmy zawsze gotowi — odezwał się znowu głos jakiś ochrypły, mamy do niego najzupełniejsze zaufanie!...
— No mów więc stary i nie chowaj języka do kieszeni, bo masz przed sobą chłopczyków, których zrazić nie potrafisz!...
— Co to, to prawda — mruknął Larifla — chłopcy mocne, tęgie jak króliki! — niemożnaby w całym świecie dobrać lepszego kompletu! — Prawdziwy kwiat podziemia paryzkiego! prawdziwa śmietanka towarzystwa!...
Hrabia odchrząknął i przemówił:
— Znam was dobrze i wiem, że mogę liczyć na was zupełnie... a że jutro można zarobić i to bez narażania się wielkiego, pomyślałem, ażebyście skorzystali z tej gratki...
— Niech żyje Regulus! — wykrzyknęli półgłosem łotrzykowie.
— W paru słowach powiem czego od was potrzebuję — rozpoczął znowu pan de Credencé. — Jutro wieczór...
W tem Larifla przyłożył nagle rękę do ust Regulusa i szepnął:
— Cicho!...
— O co idzie?... — zapytał hrabia odsuwając klapę tamującą mu zupełnie oddech.
— O co idzie — odpowiedział młody człowiek — a no posłuchajcie...
— Pan de Credencé i czterej jego towarzysze nadstawili ciekawie uszów i... usłyszeli chód równy kilku ludzi.
— Coś mi się to podejrzanem wydaje!... — rzekł Larifla — wlezę więc na trapez i zobaczę co jest...-Nie można się dać przecie złapać do stu dyabłów!... — No chłopusiu naprzód!
Powiedziawszy te Larifla, ze zręcznością i wprawą akrobaty wdrapał się po żelaznych wiązaniach mostu aż do baryery.
Pozostał kilka chwil nieruchomy, niby czerwonoskóry indyanin zaczajony na gałęzi drzewa i czyhający na nieprzyjaciela...
Ale dowiedział się widocznie czego chciał, bo złaził prędzej jeszcze jak właził.
— No cóż! — zapytał hrabia.
— Zgadłem.
— Co takiego?
— Patrol...
Bec de miel, Radis noir, Peau d’angora i Tape à l’oeil mruknęli złowrogo.
— Patrol? — powtórzył Raul.
— Najrzetelniejszy.
— Z wielu ludzi?...
— Z dwunastu i dwóch latarni.
— Zagraża nam więc niebezpieczeństwo?
— I tak i nie...
— Jakto?
— Nie, jeżeli przejdą most i pójdą sobie dalej — tak, jeżeli przyjdzie im ochota na brzeg przyspacerować...
— Czy im się to przytrafia czasami?
— Częściej aniżeli potrzeba.
— Cóż tedy zrobimy? — Czort wie!.... — przebierzemy się za jeleni.
— A czy nie byłoby lepiej — zapytał hrabia — ukryć się w waszem gnieździe, musi to być schowanie bezpieczne?
— Byłoby to najłatwiejszem i najpewniejszem, gdyby ciebie nie było — cóż jednak z tobą zrobić? — Nie możemy cię porzucić, bo to w porządnem towarzystwie nie uchodzi...
— Pójdę za wami...
Obawa położenia powstrzymała Larifla i czterech jego towarzyszy od głośnego wybuchu śmiechem.
— Najzacniejszy przyjacielu! — zawołał młody bandyta — możesz sprobować, ale w takim tylko razie, jeżeli masz ochotę pogruchotać sobie kości... — Ażeby się tam wdrapać, mój stary, potrzeba być gimnastykiem pierwszego rzędu!... — Rozpoczynać ćwiczenia po raz pierwszy i wpośród takiej ciemności, byłoby szaleństwem, byłoby chęcią zostania od razu generałem!... — Baczność i milczenie... — patrol niedaleko...
Odgłos kroków rozlega się co raz bliżej.
I tak było istotnie, bo można już było nawet dosłyszeć rozmowę, jaką prowadzili ze sobą policyanci.
— Jeżeli się zwrócą na prawo, to dobrze!... — mruknął przez zęby Larifla, — miejmy nadzieję że tak zrobią.
Nadzieja ta atoli nie miała się wcale ziścić.
Patrol skręcił na lewo i poszedł brzegiem.
— Jeszcze nic straconego... — odezwał się znowu Larifla, — jeżeli miną schody, jesteśmy także ocaleni!...
Niebawem nastąpiło znowu rozczarowanie.
Doszedłszy do schodów patrol zatrzymał się na chwilę, ale zaraz potem dwie latarnie ukazały się na pierwszych stopniach, rzucając migotliwe światło do koła.
— Zła sprawa!... — mruknął Larifla, — Są nareszcie i łapacze... czyli że nie można być spokojnym nawet na swoich śmieciach!... Hej kamraci, zbierajcie się, bo musimy się wymknąć koniecznie!... Raz... dwa... trzy... i rozwińcie skrzydełka!...
Jednocześnie pięciu opryszków i hrabia zaczęli biedz co im sił starczyło, starając się nie robić najmniejszego hałasu:
Ulecieli w ten sposób piędziesiąt albo sześćdziesiąt metrów i już mogli sę uważać za zupełnie bezpiecznych, gdy Larifla, który biegł na przodzie i służył za przewodnika bandzie, zatrzymał się tak nagle, iż podążający za nim uderzyli jeden o drugiego.
— Do pioruna!... — mruknął bandyta, — dyabeł miesza się do nas tej nocy, czy co?... Spojrzyjcie no tylko przed siebie.
— Złapaniśmy!... — odezwał się ochrypły głos jakiś, — to pewna!... Musimy objaśnić czytelników, że przyczyną gwałtownego zatrzymania się Larifli, było spostrzeżenie dwóch latarni, migocących z daleka.
— Było to dowodem, że drugi patrol, albo też oddział wojska, podąża na spotkanie pierwszego patrolu...
Za jakie dziesięć minut połączą się ze sobą.
— Po prawej stronie Sekwana szeroka, czarna i głęboka, płynęła szybko z głuchym szumem.
Po lewej był mur tak wysoki, że nie można było myśleć o przeskoczeniu... Żadne wyjście... żadna ucieczka niepodobna...
Dwa patrole przetną drogę sześciu bandytom.
Jak tylko dostaną się w ręce patrolu, zostaną badani, muszą pokazywać papiery, wskazywać miejsce zamieszkania, usprawiedliwiać się z obecności nad brzegiem rzeki, w czasie kiedy porządni ludzie zasypiają...
Te indagacye i ich następstwa, tak niepokojące dla Larifli i czterech jego towarzyszów, najniebezpieczniejszemi były jednakże dla kochanka Joanny Castella.
Jego kompania z podobnemi wyrzutkami społeczeństwa stanie się bardzo podejrzaną... nie poprzestaną na jego tłomaczenia.
Dobiją się prawdy i zwalą całe rusztowanie tak zręcznie i tak starannie wzniesione.
Pod mniemanym Regulusem, odnajdą hrabiego de Credencé napewno. Wtedy Raul przepadnie bezpowrotnie.
To wszystko cośmy powiedzieli przed chwilą o panu de Credencé, on sam sobie daleko wcześniej powiedział.
Jednakże nie uznawał się jeszcze za zwyciężonego.
Wierzył w swoję gwiazdę szczęśliwą, liczył, że jakiś przypadek nieprzewidziany przyjdzie mu z pomocą właśnie w sam czas, żeby go powstrzymać nad przepaścią...
Wszakże jeżeli ten przypadek miał nastąpić, powinienby nastąpić bezzwłocznie, bo dwa naprzeciw siebie idące patrole zbliżały się coraz bardziej.
— Co robić?... — mruknął hrabia — co robić?...
Chociaż wymówił to bardzo cicho, Larifla go posłyszał.
Daję ci słowo mój stary, że nic a nic nie wiem!... Sprawa dyablo niedobra!... Ciekawych mamy i przed sobą i poza sobą!... Jesteśmy w położeniu człowieka, któremu nos przycięto dwoma drzwiami.
— Żadnego zatem sposobu wydobycia się?... — zapytał Raul.
— Byłby jeden, — odrzekł po namyśle młody bandyta.
— Jaki?... — zapytał żywo hrabia.
— Rzucić się do wody i przepłynąć rzekę....
Raul spojrzał na wodę czarną jak atrament.
— Woda za duża... a noc za ciemna... możnaby łatwo śmiercią taką awanturę przypłacić.
— O!... sprzeczać się o to wcale nie będę... Ale trudno, kto nie rezykuje, ten nic nie ma...
— Ja mam innego rodzaju projekt, mruknął inny z bandytów.
— Więc mów prędko!... — krzyknął Raul, — a jeżeli wymyślisz co dobrego, masz dziesięć luidorów w kieszeni!...
— Przytulmy się oto do muru i poczekajmy na jeden z patroli, a gdy się przybliży o jakie dziesięć kroków, rzućmy się z nożami i utorujmy sobie drogę.
— Bawić się w noże!... — powtórzył Raul z mimowolnym dreszczem, — krew przelewać... a co będzie jeżeli nas złapią?... Szafot!... nieprawda?... Nie... nie... nie zgadzam się na to.
— Skoro tak, to pozostańmy, — odezwał się człowiek z ochrypłym głosem. — Chleb w Passy taki dobry jak i wszędzie.
Przez czas kiedy się ze sobą sprzeczali, Larifla przyjmując obojętnie rozwiązanie jakiekolwiek nastąpi, poszedł machinalnie naprzód kilka kroków.
Niemałe było zdziwienie towarzyszy, gdy posłyszeli że krzyknął i upadł na twarz.
Raul sądząc, że nagle zasłabł, chciał mu pospieszyć z pomocą...
Ale młody bandyta był już na nogach.
— Co ci się stało? — zapytał pan de Credencé.
— A to to, że ci spłacę zaraz mój dług wdzięczności, kochany, prawdziwy przyjacielu... — odpowiedział blady młodzieniec, — że wyciągnę ciebie i innych z niebezpieczeństwa w jakiem się znajdujemy!... Wymkniemy się policyi aż miło!...
— Co to znaczy?... — pytał Raul niecierpliwie, — wytłomacz że się...
— Wytłomaczę się zaraz i jasno i kategorycznie... Czy wiesz dla czego wziąłem bilet na parter?...
— Nie...
— Po prostu dla tego, że mi się nogi zaplątały w wyciągniętą jakąś linę... Otóż nie potrzeba na to wielkiego rozumu ażeby odgadnąć, że tą liną przywiązany jest statek, którego noc nie pozwala nam zobaczyć, ale który stanowić będzie schronienie doskonałe...
— Ależ... — zapytał pan de Credencé, — jak się dostaniemy do tego statku?...
— O, to bagatela — chwyta się linę we dwie ręce i posuwa się po niej, to to samo co przejechać się fiakrem... Zobaczysz... — Uważać tylko na rozkazy... Ja idę pierwszy żeby wam drogę pokazywać.
— Otóż i jestem — odezwał się po chwili — niebezpieczeństwo takie same jak na trotuarze bulwaru. — Uważać tylko i dobrze trzymać się sznura... — Pomiędzy brzegiem u statkiem słychać plusk wody, co wcale żartem nie jest... Gdyby kto wpadł — no, to dobranoc... z całej kompanii nie zostałoby już nikogo.
Pomimo wrażenia jakie słowa Larifli wywarły na panu de Credencé, zryzykował się jednakże na tę przeprawę i bez wielkiego wysiłku dostał się do statku, na który wskoczył przy pomocy Larifli.
Czterej pozostali towarzysze uczynili to samo i udało im się szczęśliwie.
Statek, co się stał miejscem schronienia dla wesołej kampanii, był jednym z owych dużych statków płaskich, na jakie ładują wino, węgle, melony i towary podobne.
Ten o jakim mowa, napełniony był kamieniami brukowemi z Fontenebleau, a ogromny ciężar równał go prawie z wodą.
Dzięki ładunkowi, niepotrzebującemu pilnowania, czterej marynarze składający załogę statku, nie uważali za potrzebne nocować na wodzie.
W pięć minut najwyżej potem, gdy pan Credencé z towarzyszami ukryć się zdołali, dwa patrole spotkały się ze sobą na wprost statku.
Ten co szedł od strony Bercy, składał się z ośmiu żołnierzy piechoty pod dowództwem podoficera.
Zatrzymali się na chwilę — inspektor patrolu policyjnego zamienił kilka słów z sierżantem, poczem oba oddziały zawróciły i poszły każdy w swoję stronę.
Skoro tylko oddaliły się o jakie sto kroków, Larifla wpadł w wielką radość.
— A włóczęgi przeklęte! — wykrzyknął klaszcząc w kościste swoje ręce, co wydawało dźwięk jakby kastanietowy.
I narażając się co chwila na wpadnięcie do wody, zaczął skakać i tańczyć na stosie kamieni, przyśpiewując sobie piskliwym głosem.
La — ri — fla
Fla — fla
La — ri — fla!...
— Oto położenie godne upostaciowania na deskach teatru Gaité lub Ambigue!... — rzekł gdy mu już tchu zabrakło. — Już ztąd widzę olbrzymi afisz, opiewający Sensacyjną nowość „Jaskółki z mostu d’Arcole”, dramat w pięciu aktach, dwudziestu trzech odsłonach z prologiem i epilogiem!... Obraz piętnasty: Patrol... szesnasty: Zbawczy statek... Co za efekt!... co za efekt!... Sto przedstawień zapewnionych... Muszę się koniecznie zobaczyć z panem Anicet... albo z Wiktorem Seour... Oni potrafią to wyzyskać... Na „Kabalarce” byłem siedm razy z rzędu... Prześliczna sztuka!...
— Larifla moje dziecko, zdaje mi się, że wyprowadzenie w pole patrolu doprowadziło cię do szaleństwa... Czy długo będziesz jeszcze bajdurzył?... — zapytał Raul.
— Już basta, już się zupełnie wygadałem, prawdziwy przyjacielu, — wykrzyknął młody opryszek, — i nie otworzę już gęby, chyba żeby ci dać dobrą radę...
— Po tem co dla mnie uczyniłeś, każda rada musi być dobrze przyjętą, odrzekł Raul, — gadaj zatem o co chodzi, bardzo cię proszę...
— Rozmawiałeś zemną i z moimi towarzyszami o rzeczach bardzo poważnych, nieprawda?...
— Najświętsza prawda... wiesz sam o tem dobrze..<.br>
— Tak, ale ja wiem także, że nic tak nie nuży i nie męczy jak gimnastyka i wiem, że nigdzie nie gawędzi się tak dobrze jak przy stole... Że zaś jesteśmy i ogromnie głodni i ogromnie spragnieni, nie bylibyśmy w stanie słuchać cię o suchej buzi... Zrozumiałeś Regulusie?...
— Zrozumiałem że macie ochotę na kolacyę!..
— Odgadłeś Regulusie!... Chodź zatem w moje objęcia, niech cię do serca przycisnę!... Co to za dowcip, co to za inteligencya u tego człowieka!... To dziecko nie pożyje długo... bo jest naprawdę za mądre!...
— Tylko że o drugiej w nocy i jeszcze w tych tutaj stronach, nie wiem jak sobie damy radę, — wtrącił Raul.
— Nie zajmuj się takiemi drobiazgami!... — przerwał Larifla, — oświadcz tylko, że się zgadzasz na małą ucztę Baltazara i kwita!... To wystarczy. No jakże: tak? — czy nie?...
— Zgadzam się i to z całego serca!... — oświadczył pan de Credencé.
— Słyszycie towarzysze!... — wykrzyknął młody człowiek z zapałem, ofiarność mojego dobroczyńcy nie zna zaprawdę granic!... Wspaniałomyślny ten śmiertelnik, ufetuje nas za chwilę najdelikatniejszemi i najrozmaitszemi potrawami. Nie braknie nic na naszej uczcie, ani baraniny z czosnkiem, ani sałaty z jajami, ani starego burgunda z zieloną pieczątką, ani starki, ani biszofu z muszkatołową gałką, ani ponczu z prawdziwej jamajki!... Głosuję za obeliskiem ze statuą Regulusa na wierzchu i to z najczystszego srebra, dokładnie sprawdzonego w mennicy!...
— Przyjmuję obelisk i statuę... — odpowiedział ze śmiechem Regulus, — ale gdzie u dyabła znajdziemy tę kolacyę wykwintną i te stare wina?... Myślę że nie tutaj na tych kamieniach.
— Nie obawiaj się... — odrzekł Larifla, — zaraz ci opowiem rzecz całą... Czy znasz ojca Filocha i jego dwa oddziały?...
— Co to jest?... nigdy o niczem podobnem nie słyszałem.
— Żartujesz chyba, słowo honoru!...
— Dla czego...
— Bo taki jak ty egzemplarz, co ma kieszenie zawsze dobrze wypchane, powinien znać wszystkie porządne miejsca. Jest to restauracya na Rapée, mała knajpka dobrze utrzymana i podzielona na oddziały...
— Jakto na oddziały?...
— A no, oto co znaczy: Ojciec Filoche restaurator, ma dwa rodzaje bardzo dystyngowanej klienteli i dwa a bodaj trzy strzały w swoim łuku, jest bowiem rybakiem, restauratorem i przechowywaczem.
„W dzień, uczciwym ludziom, jak rybakom, marynarzom i t. p., Sprzedaje króliki pieczone.
„Wieczorem zajmuje się operacyami handlowemi z piratami Sekwany i rabusiami przychodzącymi sprzedawać mu połów swój dzienny... Ojciec Filoche posiada w swojej piwnicy piękne zbiory spożywcze, spore zapasy wyborowego wina i zawsze kilka lub kilkanaście baryłeczek wyborowej okowity. O!... zna on świetnie swoje rzemiosło.
„W nocy daje jeść i pić dzielnym tak jak my chłopakom, co mają czem płacić i wiedzą co rzec potrzeba ażeby ich wpuszczono!...
„Ojciec Filoche zawsze śpi na jedno tylko ucho, a ma, jak powiedziałem, spiżarnię zawsze dobrze zaopatrzoną... Widzisz więc, że warto poznać taki zakład... Jak wleziesz tam raz, to z pewnością zasmakujesz!... No dalej łap się za linę i marsz!... Wiesz już drogę, zostawiam ci zatem pierwszeństwo!...
W dziesięć minut później pan de Credencé i jego towarzysze, przeszli most d’Arcole i udali się brzegiem Rapée.
— Halt... — zawołał Larifla, — bo otóż i jesteśmy.
Pan de Credencé pogrążony w rozmyślaniu, szedł roztargniony.
Zatrzymał się, podniósł oczy i zobaczył dzięki latarni gazowej stojące nieopodal, dom albo raczej ruderę nędzną dwu piętrową, z drzwiami i okiennicami pomalowanemi na czerwono i szczelnie pozamykanemi.
Na murze nazwa zakładu wypisana była olbrzymiemi czarnemi literami, zmytemi trochę przez deszcze.
— Oto nasza restauracya.... Nie wygląda wprawdzie tak wspaniale jak Maison Dorée lub zakład pana Deffieux, ale pozór nic nie znaczy... Wewnątrz prawdziwy to pałacyk... słowo daję!...
— Przecie to to pustka zupełna, — zauważył Raul, — albo śpią tu przynajmniej wszyscy w najlepsze...
— Cierpliwości!... zawołał Larifla — mówiłem już, że ojciec Filoche nigdy prawie nie zasypia... — Zresztą jest inne przejście...
Brudny, zabłocony parkan z desek dotykał do domu.
W pośrodku parkanu była furtka.
Larifla zapalił zapałkę i przyświeciwszy sobie, znalazł niewielkie żelazne kółko, za które pociągnął silnie.
Drzwi zaraz się otworzyły i zaraz się zamknęły same za nocnymi włóczęgami, którzy znaleźli się w niewielkim ogródku, gdzie w małych altankach pozastawiane były stoły i ławki.
Była to najważniejsza część zakładu, przeznaczona na użytek mieszczan paryzkich, uważających, że zjeść obiad na świeżem powietrzu w Rapée, jest prawdziwą przyjemnością.
Okiennice od okien wychodzących na ogród, były także pozamykane.
— Ojciec Filoche, jest człowiekiem bardzo ostrożnym mruknął Larifla — ma racyę! — Kto ma pełną kasę złota nie licząc srebra — ten powinien mieć się na baczności.
Mówiąc to bandyta zastukał trzy razy do okiennicy i zanucił jednocześnie pół głosem:
Przyjacielu Pierrot,
Pożycz no mi pióra
Bo chcę parę słów napisać
Przy świetle księżyca...
— Oto hasło! — rzekł, zwracając się do pana Credencé — zobaczysz jaki będzie pyszny skutek.
Z parę minut przynajmniej, nikt a nikt się nie odezwał.
— Ho! ho!... — zawołał znowu Larifla — czy przypadkiem tatuś Filoche nie zdrzemnął się i na drugie ucho?... — Trzeba mu zaśpiewać inną strofkę romansu...
I zaczął:
Świeca mi zagasła!...
Nie mam już ognia
Otwórz mi...
Ale nie miał czasu dokończyć... bo dał się słyszeć głuchy zgrzyt odsuwającej się zasuwy i małe okienko wyrżnięte w okiennicy, otworzyło się raptownie.
Błysnęło światło i ukazała się jakaś głowa w białej bawełnianej szlafmycy.
— Kto tam u dyabła budzi mnie o tej godzinie?...
— A! ha! ukazałeś się nam nareszcie ojcze Filoche — odpowiedział Larifla — widocznie twardo zasypiałeś. — Kazałeś nam długo czekać na siebie!... No, ale skoro już jesteś, nie mówmy więcej o tem.. — Otwieraj tylko prędko!..
— Otwieraj!... otwieraj... bardzo to łatwo powiedzieć otwieraj, ale ja nie otwieram tak zaraz pierwszemu lepszemu kołaczącemu... — Muszę najprzód wiedzieć co wy za jedni jesteście?...
— Jakto! ojcze Filoche — wykrzyknął oburzony Larifla — nie poznajesz swoich stałych gości?... — A to pięknie z twojej strony!... — Nie spodziewałem się tego po tobie!...
— Nie poznaję nikogo, — W nocy wszystkie koty szare... Powiedzcie jak się nazywacie.
— Włóż stary niedołęgo okulary i przypatrz mi się!... Larifla jestem.
— No to co innego smyku... — teraz poznaję cię doskonale... A ci drudzy co są razem z tobą?
— To moje towarzystwo...
— Skoro tak, to możemy porozmawiać... — Czego żądacie moje dzieci?...
— Żądamy sutej kolacyi, win wyborowych i ponczu na zakończenie.
Zkądże taki rozmach moje baranki, musieliście chyba znaleźć jaki dobrze ciężki worek?...
— Coś podobnego parzy-gnacie.
— Bo w moim zakładzie jak wiecie, kredyt jest we własnych tylko kieszeniach...
— Nie żądamy wcale kredytu.
— To się zawsze tak gada... ale, ile ja się razy już złapałem?... — Czy napewno macie pieniądze?
— Pieniądze! — wykrzyknął Larifla — nie mamy pieniędzy, ale mamy złoto. Regulusie, prawdziwy przyjacielu, ten stary sknera, niewierny jest jak Tomasz — nie uwierzy dopóki nie zobaczy... Oto chwila do zamanifestowania twojego dostatku...
Raul zbliżył się do okienka — wyjął z kieszeni z piętnaście luidorów i zaczął niemi pobrzękiwać przed oczami restauratora, który wyszeptał nieśmiało:
— Zaręczacie, że nie fałszywe?...
Głośnym śmiechem przyjęto to zapytanie.
Filoche zdecydował się nareszcie otworzyć i wpuścił przybyłych do domu.
— Może będziecie bardzo hałasować?... — zapytał.
— Nie wiemy... — odpowiedział Larifla — przy butelce śmieje się i śpiewa... — Ale co ci to szkodzi?... jeżeli co potłuczemy to zapłacimy za to... mamy czem...
— Patrol przechodzi nieraz brzegiem — szepnął Filoche... — nie trzeba więc zwracać uwagi na siebie... bo mogłoby zajść co niedobrego. Ot pomięszczę was najlepiej w małym saloniku podziemnym... — tam można z armat strzelać, a i tak nie będzie słychać.
— Niech będzie salon podziemny — odparł filozoficznie Larifla — będziemy bliżej piwnicy...
„Nie trzeba nigdy sądzić ludzi z pozoru” mówi przysłowie.
Indywidualność Filocha potwierdzała raz jeszcze tę prawdę.
Wiemy już, jakie tajemnicze przemysły uprawiał przy swoim zakładzie. Wiemy, że był przechowywaczem i składnikiem tak zwanych szczurów Sekwany, to jest najniebezpieczniejszych rabusiów, dla których dom jego pewnem był schronieniem.
Filoche między innemi, uprawiał także kradzieże nocne, a uprawiał je z prawdziwym talentem, wychodząc na łup wtedy tylko, gdy zdarzała się sposobność dobrego zysku, bez wielkiego wszakże rezyka.
Oberżysta z la Rapée, mógł jednem słowem uchodzić za łotra najgorszego rodzaju, a pomimo to uważano go za człowieka uczciwego niezmiernie.
Wyobraźcie sobie małą figurkę, okrągłą niby pieniek, obdarzoną potężnym brzuszkiem, twarz szeroką i czerwoną, zawsze dobrodusznie uśmiechniętą, wyobraźcie sobie tłuste świecące zdrowiem policzki, oczy jasne, łagodne i wieczny uśmiech na ustach, a będziecie mieli żywy portret Filoche’a.
Nosił on zawsze białą szlafmycę, której końce przy każdem poruszeniu, powiewały niby fruwające motyle.
Gdy czasami zdjął tę szlafmycę, ździwionym oczom widza ukazywała się czaszka zupełnie łysa, świecąca, jakby masłem wysmarowaną została.
Głowa ta z tyłu podobną była na bilę bilardową.
Musimy dodać, że Filoche posiadał głos pieszczotliwie łagodny — zawsze przedstawiał się jako człek spokojny i umiarkowany — co mu się udawało doskonale.
Filoche, jakeśmy powiedzieli, wpuścił do domu zacnych swoich gości, poprzedzając ich ze świecą osadzoną w dobrze zaśniedziałym mosiężnym lichtarzu.
Gdy minęli obszerną kuchnię — pan gospodarz uniósł drzwi znajdujące się w podłodze i pierwszy wszedł na stopnie schodów, albo raczej na stopnie drabiny prowadzącej do piwnicy.
Tak zwany salon podziemny, do którego wprowadził swoich gości, była to najzwyczajniejsza piwnica, w której położono podłogę i ściany wytapetowano.
Robiąc tę zamianę, ojciec Filoche nie pomyślał jednak o wilgoci, koniecznej w miejscu podziemnem a tak blizkiem wody.
Podłoga gniła na wszystkie strony, ściany pokryte były grzybem, poczerniała tapeta kawałami odpadała od muru.
Okrągły stół i dziesięć drewnianych krzeseł, zajmowały środek tego — w nowym zupełnie guście salonu.
Cztery świece obsadzone w lichtarzach stały na stole.
Ojciec Filoche zapalił świece a jasne światło oblało zaraz ściany przebrzydłej nory, jakąśmy dopiero co opisali.
Hrabia de Credencé rzucił okiem w około i aż go dreszcze przeszły z obrzydzenia.
Lubo oddawna przyzwyczaił się do wszelkich miejsc wstrętnych, lubo był już z niemi obyty i w ogóle zahartowany — czegoś podobnie atoli szkaradnego nigdy jeszcze dotąd nie widział.
Zakład pod Ściętym kłosem i szynk Pawła Niqueta, były wspaniałymi w porównaniu z dziurą u Filocha.
Przemieniając się w Regulusa, musiał się jednak Raul zastosować we wszystkiem do swojej roli.
Ukrył swoje obrzydzenie i zajął miejsce pomiędzy Lariflą i Bec de miel.
— Zbliż się po rozkazy ojcze Filoche! — odezwał się Larifla — i pomyśl abyś się odznaczył tej nocy.
— Zrobi się wszystko smyku jak tylko można najlepiej — odpowiedział restaurator. — Kto dysponuje i co ma być?...
— Dysponuje ten oto dygnitarz i co ma być zaraz ci powie.
Larifla oparł się łokciami o stół i zaczął medytować nad wyborem potraw.
— Niech dyabli porwą!... — mruknął człowiek o chrapowatym głosie — nie za ciepło tutaj wcale. Wiecie co... — zanim nam dadzą coś dokumentniejszego, możeby się rozgrzać czemkolwiek...
— Świetna myśl... — odezwali się chórem trzej bandyci inni.
— Cóż podać przyjaciele?... — zapytał ojciec Filoche.
— Absyntu! — wykrzyknął Larifla, przerywając medytacyę gastronomiczną. — A tobie co Regulusie?...
— Ja zaczekam do kolacyi...
— Wolna wola!... — zanucił młody bandyta.
— Zatem pięć absyntów? — zapyta Filoche.
— Tak mój stary.
— Tylko dawaj prawdziwego absyntu...
— A o jakimiże myślałeś?...
Filoche skoczył na schody z lekkością, jakiejby się nikt po nim nie spodziewał i powrócił niezadługo z butelkami i szklankami
— Teraz uważaj dobrze!... — zawołał Larifla, rozkoszując się absyntem. — Oto karta Baltazara... ale powiedzno najprzód, czy też macie świeże jaja?...
— Zawsze...
— Omlet ze słoniną ze dwudziestu czterech jaj i dużo siekanej w nim cebuli...
— Bądź spokojny, zdaleka ci w nosie zakręci... A cóż następnie?
— Czy masz w swojej spiżarni zimną baraninę czosnkiem szpikowaną?...
— Jest baranina i to upieczona wieczorem... pachnie w całym domu...
— Brawo stary... — to znaczy, że dobrze idzie... — Potem dasz nam sałatę dobrze opieprzoną z jajami na twardo... Tylko nie żałuj mi octu i musztardy... rozumiesz ?... na deser pół kilo sera, co się sam porusza i chodzi... więcej nie chcemy...
— Jakże się to doskonale składa zauważył Filoche — właśnie chłopak od kupca przyniósł mi sera — podobnego... Kiedy go niósł, robiło mu się niedobrze!... — Powąchaj a doznasz wrażenia jakbyś przyłożył nos do otworu gazowego!...
— Już się naprzód oblizuję — wykrzyknął Larifla — talerz legominki dokompletuje uczty przed ponczem... — No dalej bierz się do rzeczy parzy-gnacie — a prędko!...
— Jakie wina pić będziecie? — zapytał Filoche na odchodnem.
— Jest nas sześciu, na początek zatem przyniesiesz nam dwanaście butelek lekkiego burgunda. Co będzie potem zobaczymy...
— Zgoda i na to!...
Pozostawmy nasze towarzystwo chciwie pochłaniające podaną im wieczerzę — z wyjątkiem naturalnie pana de Credencé — i korzystając ze sposobnej chwili, nakreślmy szkice tych figur ekscentrycznych, które mają zająć odpowiednie miejsce w galeryi podziemi paryzkich, w galeryi oryginalnej, przepełnionej typami odpychającemi i wstrętnemi, ale rzeczywistemi zupełnie.
Lariflę znamy już dostatecznie, zaprezentujemy zatem czytelnikom Bec de miel, Radis noir, Tape à l’oeil i Peau d’angora.
Postaramy się, aby zrobić to jak najkrócej.
Postaramy się o sylwetki węglem na murze, nie zaś portrety całe.
Bec de miel, to skończony typ kasty, której nikt z pewnością nie żałuje a która prawie zupełnie zniknęła od chwili, gdy municypalność paryzka zniszczyła fundamenty teatrów na bulwarze du Temple.
Nie ma ani jednego włóczęgi, któryby nie pamiętał owych wyrostków chudych i wynędzniałych, odzianych w powystrzępiane spodnie, w bluzy i w czapki często za ciasne lub za obszerne na głowy.
Bulwar du Temple był ziemią obiecaną dla podobnych młodych nędzników, w epoce kiedy o siódmej wieczorem oświetlano teatry, i kiedy publika spieszyła na przerażające dramaty, albo wodewile wesołe.
Skoro tylko pozapalano światła, cyganerya o jakiej mowa, zajmowała w tej chwili chodniki i zbierała łepki od cygar, kupowała kontramarki, podawała zapałki i t. d.
Po każdym antrakcie rzucała się chciwie na wychodzących spektatorów i wrzeszczała:
— Czy pan sprzedaje?... czy pan sprzedaje?...
Albo:
— Jeżeli nie powracasz ambasadorze, to podaruj mi kontramarkę.
O północy wszyscy zbierali się pod „Ściętym kłosema” lub w innej jakiej winiarni i przepijali cały zarobek.
Gdzie mieszkali?...
Rozwalone domy, albo piece wapienne po za rogatką — mogły powiedzieć o tem.
Wszyscy bez wyjątku prawie — uprawiali sztukę złodziejską i całemi bandami zasiadali na ławie oskarżonych.
Żaden z nich nie cofnąłby się przed zbrodnią nawet...
Ludność uczciwa nazywała ich nasieniem galer... — i nie myliła się wcale.
Włóczęgi te rodziły się i wzrastały na kryminalistów — a honorowe miejsca w Brest, Rochefort i Tulonie dla nich były przeznaczone.
Bec de miel, jakeśmy powiedzieli, najdoskonalszym był typem tego rodzaju.
Pewnej nocy wskutek walki z innymi bandytami, upadł na ziemię nieprzytomny, o mały włos że nie uduszony.
Dzięki silnej pomimo nędznego wyglądu naturze, wygrzebał się jakoś ale głos stracił zupełnie.
Nie mógł odtąd wydobyć z gardła jak tylko dźwięki jakieś głuche, chrapowate, podobne do skrzeczenią żaby.
Ztąd powstało jego przezwisko.
Przed wypadkiem nazywał się Polyte i uchodził pomiędzy kolegami za znakomitość pewnego rodzaju, wynalazł sobie bowiem zupełnie nowy a wielce korzystny sposób wyzyskiwania.
Blady ten i wynędzniały chłopak z zapadłemi policzkami i długiemi płowemi włosami, spacerował w blizkości teatrów aż dotąd, dopóki nie natrafił na jaką twarz sentymentalnie naiwną.
Szedł wtedy wprost do owej osoby a skłoniwszy się pokornie, szeptał głosem drżącym, przerywanym:
— Szanowny panie, w imię prześlicznej duszy, która się w pańskich oczach maluje, ulituj się nad nieszczęśliwym młodzieńcem... umieram z miłości... pańska szczodrobliwość może mnie ocalić od przedwczesnej śmierci,
Dziwna ta zaczepka zaciekawiała naturalnie niejednego.
— Panie!... — prawił dalej młodzieniec, — wiem co pan myśli... Myśli pan oto sobie, że ten dryblas to waryat widocznie... A ja daję panu słowo honoru... że mam zmysły jak najlepsze... tylko serce rozdarte!...
„Tak czcigodny panie, jestem istotnie zakochany i to zakochany do szaleństwa...
„Przepraszam za moję śmiałość, ale pan człowiek tak zacny, tak wspaniałomyślny, możesz mi dużo uczynić dobrego.
„Pan musisz znać przedmiot mojej miłości... to kobieta z marmuru... sławna Dodindetta, co przedstawia Wenus i inne podobne postacie w teatrze.
„Nie mam wcale nadziei, ażeby zdecydowała się uwzględnić kiedykolwiek moje gorące pragnienia, bo oświadczałem się jej napróżno przynajmniej z dziesięć razy...
„Brak mi szyku, bo nie mam ubrania, nie mam pince-nez... nie mam worka łaskawy panie.
„Pogodziłem się z mojem przeznaczeniem, widok jednak mojego bóztwa, potrzebniejszy mi jest niż chleb powszedni, to też obywam się nieraz bez jedzenia, byleby kupić miejsce na widowisko!...
„Dzisiaj nie dostałem żadnej roboty, nic nie jadłem i nie mam ani szeląga!... Żem głodny, śmieję się z tego, nigdy o żołądku nie myślę... ale na bilet nie mam...
„Okaż pan wspaniałomyślność swoję i wspomóż nieszczęsną ofiarę miłości!... Daj dziesięć okrąglaków, bo wyglądasz na człowieka dostatniego, z dobrze wypchaną portmonetkę... Nie namyślaj się najzacniejszy dobrodzieju, powiedz sobie, że ten dryblas cię rozczulił... i rzuć mu dziesięć okrąglaków... niechaj zobaczy swoję ukochaną!...”
∗
∗ ∗ |
Trafił nieraz na naiwnego, który dał mu żądaną sumę... a wtedy zmykał zaraz z pod teatru i podążał do knajpy pod „Ściętym kłosem”, gdzie raczył się wódką i absyntem.
Radis noir, starszy o lat parę, był nizkiego wzrostu, karzeł prawie, niezgrabny i śmieszny.
— Powinieneś się pokazywać na jarmarkach po dwa sous za wejście, powtarzali mu często jego kamraci — a z pewnością wyszedłbyś na kapitalistę...
Radis noir wyglądał w rzeczy samej dziwacznie, ze swą ogromną głową, pokrytą kręcącemi się gęstemi włosami osadzoną na herkulesowym prawdziwie tułowiu, z krótkiemi i pokrzywionemi nogami.
Kiedy siedział wyglądał na olbrzyma, gdy wstał był nie karłem, ale karzełkiem tylko.
Siłę posiadał nadzwyczajną — podnosił bez żadnego wysiłku jak największe ciężary a gwałtownością swą przerażał często najlepszych przyjaciół swoich.
— Skoro tylko się rozgniewał, brał się do noża — za co nieraz już był karanym.
Co dzień na pierwszy posiłek musiał mieć kawałek chleba i rzodkiew czarną ze solą, ztąd powstało jego przezwisko,
Peau d’Angora zajmował się polowaniem na koty a gdy udało mu się pochwycić zdobycz, chował ją zaraz w worek, jaki miał zawsze pod bluzą, poczem z wielką starannością obdzierał kota ze skóry i odstępował go pewnemu restauratorowi przy rogatce Mont-Parnasse, skórę zaś sprzedawał składnikom futer, ciągnąc tym sposobem podwójne z polowania zyski.
Czwarty towarzysz Larifla miał wielką sinawą plamę pod okiem.
Zawsze wesoły i zupełnie obojętny na wszystko, był prawdziwym bohaterem w sprawach kryminalnych.
Wykwintna uczta trwała już od godziny.
Wesołość więc jaskółek coraz się stawała głośniejszą.
Pierwsze dwanaście butelek wypróżniono ze szczętem, mistrz zatem ceremonii kazał ojcu Filochowi podać nowy kosz burgunda — pan de Credencé zaś, obawiając się, ażeby towarzysze nie przebrali miarki tak, iżby wysłuchać go zdolni nie byli, postanowił zaraz im o co idzie opowiedzieć.
W tym celu uderzył w stół z całej siły.
Larifla podniósł się natychmiast.
— Postawić kieliszki i uciszyć się!... zawołał. — Regulus ma głos!... Musicie z największą uwagą wysłuchać szczęśliwego śmiertelnika, który nam sprawia taką ucztę prześwietną!... Pierwszy co się odezwie niepytany, dostanie kułaka w bok takiego, że go kwartał popamięta.
Energiczna przemowa młodego bandyty, poskutkowała jak nie można lepiej, bo natychmiast głuche zapanowało milczenie.
— Towarzysze, — przemówił Raul, wiecie że przyszedłem do was w interesie...
Jaskółki odpowiedziały potakującem na to mruknięciem.
— Dodam w tem miejscu od siebie, odezwał się Larifla, — że każda propozycya Regulusa zasługuję z góry na uznanie i przyjęcie!.... wszakże i wy koledzy tego samego zdania jesteście?
— Tak! tak... — mruknęli bandyci.
— Potrzebuję was na noc następną, ciągnął pan Credencé — i musicie być w pogotowiu od ósmej wieczorem.
— To najmniejsza... — odrzekł Larifla, — rozkazuj stary... a będziemy ci posłuszni.
— Czy znacie, — mówił hrabia, — sklep kupca winnego na rogu ulicy Pepinière i ulicy?...
— Znam... znam... — odpowiedział Larifla, — i podejmuję się ich zaprowadzić...
— Właścicielem sklepu jest człowiek bardzo uczciwy, który nie widzi czego widzieć nie potrzeba, nie słyszy czego słyszeć nie wypada... W głębi sklepu znajduje się gabinet... tam się otóż zbierzecie i tam ja stawię się po was. Każecie sobie podać obiad, ale pić musicie skromnie, bo musicie być zupełnie przytomni...
— Bądź spokojny... — odezwał się Radis noir, — nie wypije się więcej jak potrzeba... każdy po litrze wina jak panienka, i po kieliszeczku wódki na zakończenie!...
— Czy chodzi o wytropienie jakiego wielkiego skarbu?... — zapytał niewyraźny głos Bec de miela.
— Czy potrzeba napaść na kogo? — dorzucił Tape à l’oeil z kolei.
— Nie idzie ani o kradzież ani o gwałt... — odpowiedział pun de Credencé.
—Cóż więc w takim razie będziemy mieli z tego u dyabła?... — burknął Radis noir.
— Pracować będziecie na mój rachunek, więc ja wam za to zapłacę.
— I co dasz?...
— Po trzy napoleony każdemu...
— To wcale dobrze... — a zadatek?...
— Zadatku nie dam i to dla dwóch przyczyn...
— Jakich?
— Najprzód, że mnie znacie dobrze i możecie mi zaufać...
— Tak... tak!.. — wykrzyknął Larifla!... — każdy ci ufa nieograniczenie!... — Słowo Regulusa tyle warto co podpis barona Rotschilda...
— Druga przyczyna jest daleko jeszcze ważniejszą — ciągnął Raul — jakbyście mieli pieniądze w kieszeniach, popilibyście się z pewnością i w chwili kiedy was będę potrzebował... bylibyście niezdolni do niczego...
— Dobrze to — zauważył Radis noir — kto jednak zapłaci za obiad, jaki mamy zjeść przedtem?
— Nie turbujcie się o to wcale — odpowiedział hrabia.
— O! przeciwnie, jest się czem i to bardzo nawet turbować, skoro zaprzeczyć niepodobna, iż mamy wygląd nie wzbudzający tak wielkiego znowu zaufania!... — Na kredyt nikt nam nic nie da... jak dać nie chciał ten łotr Filoche, który byłby nas napewno nie wpuścił nawet do siebie, gdyby nie zobaczył naprzód pieniędzy...
— Bądźcie zupełnie spokojni, powtarzam wam raz jeszcze, bądźcie spokojni, wszystko będzie naprzód zapłacone.
— Ha! to co innego... — odpowiedział Radis noir — jak tak, to zaczynam wierzyć, że będziemy jedli obiad... — a co po obiedzie będziemy mieli do roboty?...
— Wsiądziecie do fiakra...
— A potem?..,.
— Zobaczycie.
— To znaczy, że nie życzysz sobie, abyśmy cię wypytywali...
— Pytać się możecie o co wam się żywnie podoba...tylko, że ja pozostawię te pytania bez żadnej a żadnej odpowiedzi?...
— Ba!... to po cóż psuć sobie gęby na próżno....
Ułożywszy plan na noc następną, pan de Credencé nie przeszkadzał już bandytom i butelki zaczęły krążyć na nowo.
Około trzeciej wesołość doszła do ostatecznych granic, uczta w orgję się zamieniła.
Każdy krzyczał, śpiewał, nie zważając na towarzyszy.
Naraz Larifla dobrze już podcięty, podniósł się z trudnością.
— Towarzysze — zawołał — zanucę wam coś tak pięknego, że z pewnością nic podobnego nie słyszeliście dotąd nigdy.
— Co takiego?... — zapytali zaciekawieni kamraci.
— Zanucę wam śpiewkę, którą się mogę pochwalić!... śpiewkę o dzieciach północy!
— Zkąd-żeś ją wziął?
— Ztąd moi przyjaciele! — odpowiedział Larifla, wskazując na czoło. — Ja sam jestem autorem tego arcydzieła, ja, który skomponowałem także prześliczny melodramat pewien...
— Tyś skomponował melodramat!...
ty Lariflo?... — zaśmiały się na całe gardło jaskółki,
— Tak. tak, ja moi synkowie.
— A jakiż nosi tytuł ta twoja sztuka?...
— Siarczysty: „Ścieki paryzkie”!... wielki melodramat z prologiem w czterech obrazach.
— Stanowczo kupuję sobie krzesło na pierwsze przedstawienie.
— I ja także!...
— I — ja.
— I — ja...
— I — ja!...
— Będę ostentacyjnie wywoływał autor!... — wykrzyknął Peau d’ Angora...
— Ale kiedyż pierwsze przedstawienie? — pytali drudzy.
— Czy ja mogę wiedzieć moi drodzy?... Dyrektorzy są nieznośni, nie podobna doprosić się ich o przeczytanie rękopismu, z powodu że niby napisany nie ortograficznie... — Pytam was — na dyabła ortografia w melodramie?
— Najzupełniej niepotrzebna — odpowiedzieli chórem zapytani.
— Jak aktorzy wyjdą na scenę i mówią, czy żąda kto objaśnienia czy to co mówią napisane było poprawnie?... Najwięksi uczeni patrzą tylko na grę wyłącznie.
— Prawda, prawda!... — odpowiedziały jaskółki. — Ale daj pokój ortografii a zaśpiewaj nam swoję śpiewkę — żądamy śpiewki!...
— Muszę wam najprzód powiedzieć co przedstawia scena — odezwał się Larifla z ukłonem.
„Scena przedstawia zakład w rodzaju Pawła Niqueta albo „Ściętego kłosa“, umeblowany dwunastoma podobnemi do nas indywiduami, naradzającemi się nad porwaniem młodej dziewczyny, córki biednego robotnika, którą wziął bogaty kapitalista i wychowuje jakby swoję, ale którą robotnik pragnie odebrać, posiadając ważne jakieś papiery.
„Może mnie nie rozumiecie dokładnie, bo opowiadanie nie jest moją specyalnością, w sztuce jednak wychodzi to wszystko bardzo zrozumiale.