Margrabina Castella/Część druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA

I.
W domku wiejskim Castella.

Bałwany nie przestawały bić jeden za drugim z jednaką siłą.
Minuta za minutą wlokły się rozpaczliwie, a każda z nich wydawała się naszym rozbitkom wiekiem całym.
Od dosyć długiego czasu dwaj mężczyźni uczepieni przy boku czółna i podtrzymujący wspólnie młodą zemdloną, nie odzywali się do siebie wcale.
Gaston przerwał pierwszy milczenie.
— Panie!... — rzekł zwracając się do starca.
Ten ostatni odpowiedział mu głosem chrapliwym, wydobywającym się zaledwie z gardła.
— Słucham cię dziecko drogie... co mi masz do powiedzenia?...
— Mam panu zwiastować niedobrą niestety nowinę.
Starzec zadrżał.
— Niedobrą nowinę? — powtórzył. Boże wielki! czy myślisz że już nie żyje?...
— Nie, wcale tego nie myślę, mam owszem przekonanie że żyje...
— No więc cóż takiego?...
— Oto że zbliża się chwila, w której nie będę mógł panu dopomagać...
— Czy myślisz nas opuścić, po tem coś dla nas uczynił? — wykrzyknął starzec.
— Niech mnie Bóg broni panie!... Ale pomimo całej silnej woli mojej czuję, że siły coraz bardziej mnie opuszczają, że za chwilę ręce mi zesztywnieją, a sparaliżowane nogi odmówią posłuszeństwa... Upadnę jak ołów i pierwszy lepszy bałwan porwie ciało moje. — Na miłość Bozką, dziecko trzymaj się... podwój odwagę i wytrwaj do końca!...
— O! panie wierzaj mi że robię wszystko, co tylko w mojej mocy, walczę i będę walczył o ile można tylko będzie. Ale napisano tam wysoko, że muszę umierać za chwilę... trzeba się poddać woli Najwyższego... A najbardziej wierzaj mi pan, martwi mnie to że nie dotrzymam wam placu w takiej krytycznej chwili...
— Jam starzec, a jeszcze mam siłę, — odpowiedział nieszczęśliwy ojciec, — tak jest, mam siłę nadludzką, a czerpię ją w silnej woli... Idź za moim przykładem synu!... Aby mi wyrwać moję córkę, aby mnie oderwać od łódki, do której się przyczepiłem, potrzebaby mi przecinać ręce. Ty mężczyzna młody i silny, powinieneś sto razy więcej wytrzymać odemnie.
Gaston nic nie odpowiedział, bo zaledwie słyszał zwrócone do siebie wyrazy.
Zdawało mu się że serce bić mu przestaje, że krew ścina się w żyłach, że nerwy tężeją i tracą moc poruszania.
Jednocześnie uczuł zupełne zgnębienie moralne.
Myśl i wola odstąpiły go a chwyciła dziwna jakaś senność.
Pozostało mu zaledwie tyle jeszcze siły, ażeby wyszeptać:
— Umieram... żegnam cię matko!...
Gaston Castella kończył już prawie..
Lada chwila padnie z pewnością ofiarą swojego poświęcenia!...
Ale w tej ostatniej chwili, w pośród hałasu rozhukanego morza, dały się słyszeć jakieś głosy ludzkie.
Starzec podniósł głowę opadłą na piersi.
Niewymowna radość zajaśniała na jego bladej twarzy.
Odzyskał całą energię swoję i głosem jak mógł najdonioślejszym zawołał na swojego towarzysza:
— Żagiel! żagiel!... płyną do nas!... jesteśmy ocaleni!...
Słowa te uczyniły na Gastonie wrażenie nadzwyczajne, cudowne prawie i niby iskra elektryczna wstrząsnęły prawie już trupem.
Prawą ręką silniej uchwycił się łódki, lewą ciągle podtrzymywał wiotką kibić młodej kobiety.
Tak jak i jego towarzysz wzniósł się ponad fale i tak samo z kolei wykrzyknął:
— Żagiel!... żagiel!... jesteśmy ocaleni!...
Rozbitki nie mylili się.
Niedaleko od czółna płynął istotnie wielki statek rybacki z sześcioma ludźmi załogi i widocznie starał się przybliżyć do tonących.
Za statkiem wlokła się porozbijana szalupa.
Była to szalupa Gastona, która gnana wichrem ku brzegowi, napotkaną zostąła przez duży statek powracający do najbliższego portu rybackiego.
I szalupa i Joson przetrwali bez szwanku całą gwałtowność burzy.
Sternik statku znał dobrze Josona i zaraz zabrał go na pokład.
Jak tylko młody chłopak uspokoił się trochę z przestrachu i był w stanie przemówić, opowiedział w tej chwili w jakiem szalonem niebezpieczeństwie pozostawił swojego młodego pana.
Wszyscy okoliczni rybacy poważali i kochali panią Castella, której miłosierdzie nie miało granic i wszyscy uwielbiali Gastona, z którym się często spotykali na pełnem morzu i który zawsze obdarowywał ich tytoniem lub cygarami.
— Hej chłopcy! — wykrzyknął sternik, — nie pozwolimy przecie u licha zginąć panu Gastonowi, nieprawda?...
— Na pomoc mu! na pomoc... — wykrzyknęli majtkowie z nieopisanym zapałem, — musimy go ocalić jeżeli tylko zdążymy!...
I nie tracąc ani chwili, popłynęli w kierunku, jaki im wskazał Joson.
Poszukiwanie podobne, było bardzo rzecz prosta, niepewne i na tysiąc jedno mogło się udać zaledwie.
Łatwo było przecie obrać niewłaściwy kierunek, łatwo było przepłynąć około przewróconego czółna a nie spostrzedz go z daleka.
Opatrzność jednak zrządziła inaczej, nie pozbawiła nieszczęśliwych tej ostatniej nadziei wybawienia!...
Zaledwie statek upłynął pewną przestrzeń po nad brzegiem, Joson, rozglądający się na wszystkie strony zawołał:
— Otóż są!... otóż są nareszcie!...
Rybacy krzyknęli również z radości i te ich głosy doleciały najprzód do uszu starca,
Kilka minut potrzeba było wszystkiego, ażeby dotrzeć do przewróconego czółna.
Rzucono liny — dwaj najsilniejsi majtkowie czepili się takowych i powrócili niezadługo, niosąc w swoich silnych ramionach Gastona Castella, młodą panienkę i jej ojca.
Skoro tylko starzec znalazł się na pokładzie wolny od wszelkiego niebezpieczeństwa, chwyciła go naturalna reakcya.
Po nadzwyczajnym wysiłku woli i energii, przyszło zupełne osłabienie.
Pochylił się ku córce, którą nieprzytomną jeszcze położono na kupie sznurów i zemdlał w tej chwili także.
Gaston przeciwnie, czuł się doskonale, siły mu powróciły i serdecznie dziękował rybakom.
— Eh! głupstwo panie, głupstwo nie warte podziękowania!... Czyż można było, trzem istotom bozkim pozwolić opić się wody, skoro była jeszcze możność ratunku?... Zresztą było to przecie świętym obowiązkiem naszym.
— Obowiązkiem — zawtórowali majtkowie.
— Nie mamy się czem tak bardzo chwalić i nie mówmy więcej o tem... Niech pan będzie łaskaw, panie Gastonie, powiedzieć lepiej, gdzie mamy płynąć do lądu.
— Gdzie najbliżej moi przyjaciele jedynie, a zatem do Białego domku, bo tam mieszkają ten oto starzec i córka jego, ta panienka...
— Czy panu tak pilno na ląd, panie Gastonie?
— Zapewne!...
— Chcesz pan jednak posłuchać dobrej rady?...
— Bardzo o nią proszę.
— No, to niech pan rozkaże płynąć prosto do pana.
— Dla czego?...
— A!... bo widzi pan...
— Rezydencya mojej matki, znajduje się dalej przecie niż Biały domek.
— Prawda panie, wiatr jednak zmienił raptownie kierunek — i gdy we dwadzieścia minut znajdziemy się przy pańskim ogrodzie, na dostanie się do Białego domku, godziny badaj za mało, a przytem jeżeli mama pańska wie, żeś wyruszył na morze w czas taki okropny, to, musi być bardzo zaniepokojoną i ucieszy się i uspokoi, gdy zobaczy pana nareszcie.
Ta ostatnia uwaga wpłynęła w zupełności na młodego człowieka.
Uznał poczciwą uwagę dzielnego rybaka i statek, odbiwszy od brzegu, puścił się z wiatrem ku letniej rezydencyi Castella.
Nie podejmujemy się bynajmniej opisywać stanu duszy margrabiny, gdy zobaczyła nadciągającą burzą i fale bijące z taką okropnością.
Nie podejmujemy się opisywać okropnych tortur, jakiemi szarpane by serce kochającej matki..
Prawie nieprzytomna z przerażenia pobiegła z gołą głową na brzeg morski i pomimo silnego wiatru, który co chwila groził jej porwaniem, pomimo strumieni piany, które pokrywały ją całą gdy olbrzymi bałwan rozbił się u jej nóg prawie, stała drżąca z oczami zapatrzonemi na morze.
Załamywała ręce, biła się w piersi, klękała na mokrym piasku, szepcząc słabym głosem...
— Boże! zachowaj mi dziecko moje jedyne... Przyjmij życie moje w ofierze, ale ocal Gastona!... Zabij... mnie zabij... ale jego mi ocal!...
I potem zrywała się znowu i zgorączkowana krzyczała:
— Nie, nie, jego już nic nie może uratować! zgubiony! na wieki zgubiony!
Pani Castella jak wiemy, żyła wyłącznie dla syna.
Gaston był jedyną jej miłością, jedyną jej pociechą i nadzieją.
Gdyby cierpienie moralne jakie przechodziła biedna matka, przedłużyły się jeszcze, byłaby na pewno postradała zmysły.
Z każdym nadpływającym bałwanem, widziała martwe zwłoki syna.
Na szczęście skończyło się bolesne oczekiwanie.
Żagiel jakiś zarysował się zdaleka i coraz się powiększał.
Wkrótce margrabina mogła rozróżnić statek rybacki, a na jego pokładzie gromadkę ludzi, z pośród której jeden powiewał białą chustką.
Przeczucie nie mogło ją mylić.
Wielka odległość nie pozwoliła dojrzeć rysów ukochanego dziecka, ale serce matki nie mogło nie przeczuć, to był on, jej syn.
Ale rozpacz zmieniła się w oczekiwaną radość
Ich statek znalazł się w pobliżu przystani, sternik nakazał zwinąć żagle i zarzucić kotwicę daleko na piasku, ażeby utrzymać się w możliwym położeniu.
Dwaj majtkowie zeszli z silnemi linami do szalupy przyczepionej z tyłu. Postawiono rodzaj drabinki, zeszli z niej Gaston i Joson a za nimi starzec, którego zemdlenie nie trwało długo.
Następnie Gaston odebrał z rąk jego młodą panienkę, ciągle jeszcze zemdloną, a petom szalupa kierowana zręcznie, osiadła nakoniec na nadbrzeżnym piasku.
— Byłaś bardzo niespokojną... myślałaś że już zginąłem... nieprawda kochana matko? — zawołał margrabia rzucając się w objęcia pani Castella, która przez kilka chwil przyciskała go do piersi i pokrywała gorącemi pocałunkami. Mamo droga, ja nie sam jestem... przyprowadzam ci gości — odezwał się po chwili do płaczącej łzami radości matki.
— Któż to taki? — spytała margrabina.
Gaston wskazał na starca i młodą panienkę.
— A! jakież to śliczne dziecię! — wykrzyknęła pani Castella zbliżając się do zemdlonej. — Jakaż ona piękna pomimo bladości i oczu przymkniętych!... Cóż to za straszna katastrofa spowodowała to omdlenie?...
— Byliśmy w najokropniejszem niebezpieczeństwie, — odpowiedział starzec, — gdyby nie bohaterskie poświęcenie się syna pani, z pewnością byłoby po nas...
— Gaston ją uratował! — szepnęła margrabina z radością i dumą. — Cóż to za szczęście prawdziwe... jakże mi się drogiem stanie to dziecko prześliczne!...
Pani Castella niezmiernie była ciekawą dowiedzieć się szczegółów wypadku, w którym jej syn dał tyle dowodów energii i męztwa.
Ale nakazała milczenie słusznej swojej ciekawości.
Chwila nie była stosowną na rozpytywanie.
Młoda osoba potrzebowała najśpieszniejszego ratunku. Gaston i starzec nie mogli pozostawać w przemokniętej odzieży, w której drżeli od zimna.
To też pani Castella zabrała się zaraz do spełnienia swojego obowiązku
W parę chwil Blanka leżała w ciepłem wygodnem łóżku i dzięki staraniom margrabiny, odzyskała niezadługo przytomność.
Wstrząśnienie moralne było jednak zanadto silne dla wiotkiej i delikatnej natury.
Zaledwie wyprowadzono ją z upartego omdlenia, wywiązała się silna gorączka i maligna.
Było to następstwo zupełnie naturalne i przewidziane zupełnie.
Margrabina chciała sama przepędzić noc przy łożu panienki, ale żadne perswazye nie zdołały namówić strapionego ojca ażeby wypoczął.
Pani Castella i jej gość w czasie czuwania przy chorej, która w gorączkowym półśnie wymawiała słowa i wyrazy bez związeku, prowadzili ze sobą półgłosem rozmowę.
Starzec opowiedział matce Gastona, że jest baronem de Jessains, dawnym oficerem marynarki, że posiada znaczne dobra w kraju, że przed piętnastu laty umarła mu żona przy urodzeniu córki i że od tej pory pogrążony w żałobie, żyje tylko dla Blanki, jedynego ukochanego swego dziecka.
Doktorzy zalecili morskie kąpiele dla wzmocnienia delikatnego i wrażliwego jej organizmu, wynajął więc Biały domek i postarał się o czółno do wyjazdów, z których pierwszy, powiódł się tak fatalnie.
Położenie barona i pani Castella, było wielce do siebie podobne.
I baron i margrabina byli niepocieszeni — on po stracie żony, ona po stracie męża.
Oboje także mieli po jedynem tylko dziecięciu, nad które nic więcej nie kochali na świecie.
Wreszcie wypadek zapoznał ich i zbliżył, jak gdyby byli przeznaczeni dla siebie.
Podobieństwo to położenia, pociągnąło ich do siebie.
Pani Castella uczuła żywą sympatyę do ojca Blanki.
Stary baron nabrał odrazu uwielbienia dla pani Castella.
Uścisnęli się za ręce, jak starzy przyjaciele.
Całą noc prawie spędzili na rozmowie.
Nad ranem wielkie polepszenie zaszło w stanie Blanki.
Sen głęboki, spokojny, wydał skutek doskonały.
Kiedy się przebudziła, jasne promienie słońca zaglądały do pokoju.
Uśmiechnęła się słodziutko do pochylonego nad nią ojca.
Gorączka minęła....
Było to prawdziwie rozkoszne dziecko z tej Blanki de Jessains.
Miała zaledwie lat piętnaście skończonych.
Średniego wzrostu, nadzwyczaj zgrabna, miała w całej osobie coś niezwykle miłego.
Cerę miała śnieżnej białości i pyszne bląd włosy spadające aż do ziemi.
W prześlicznych o długich rzęsach oczach, mienił się błękit morza i prowansalskiego nieba.
Bransoleta mogła jej służyć za pasek, a rączka i zgrabna nadzwyczaj nóżka, świadczyły o arystokratycznem pochodzeniu.
Pod tą powłokę nadzwyczajnej piękności, kryła się przepiękna dusza, niezwykła inteligencya i gorące szlachetne serce...
Możemy bez żadnej przesady powiedzieć, że Blanka była ideałem doskonałości.
Pan de Jessains ściskał i całował córkę z podwójną czułością.
Dziecko zdziwiły trochę te nadzwyczajne pieszczoty.
Gorączka i sen zmąciły jej pamięć.
Zaledwie przypominała sobie wczorajszą burzę i niebezpieczeństwo, z jakiego cudem prawie wyrwaną została.
Kiedy ojciec opowiedział jej wszystkie szczegóły wypadku, kiedy opisał jej bohaterskie poświęcenie Gastona Castella, młoda dzieweczka krzyknęła i zarzucając ręce na szyję margrabiny rzekła:
— O! jakże pani musi być dumną, jak szczęśliwą z takiego syna!...
Pani Castella odpowiedziała jej na to gorącemi pocałunkami.
Zaraz rano lokaj margrabiny poniósł bilet pana de Jessains do Białego domku z rozkazem, który spełniono natychmiast, bo natychmiast panna służąca stawiła się z ubraniem dla swojej młodej pani.
Blanka powstała z łóżka, ubrała się i uczuła tak zdrową, jak gdyby nic nie wstrząsnęło jej organizmem.
Pan de Jessains nie chciał nadużywać gościnności margrabiny i zamierzał zaraz odjeżdżać do siebie.
Ale pani Castella oparła się temu stanowczo.
— Jesteś pan moim gościem, — powiedziała uprzejmie, — i musisz mi być posłusznym... Nie puszczę państwa przed śniadaniem. Bo czyż nie jest koniecznem prawie, aby Blanka zapoznała się ze swym wybawcą?...
Pan de Jessains przystał chętnie i pierwszy raz od dawnego czasu, dwie obce osoby zasiadły do stołu z matką i synem.
Podczas śniadania Gaston, zwykle poważny i zamyślony, był coś zupełnie innym.
Zdawało się że nie zwracał uwagi na ogólną rozmowę, bo jeżeli pan de Jessains zwrócił się z czem do niego, mieszał się bez żadnej widocznej przyczyny i dziwił matkę swojemi bez związku odpowiedziami.
Oczy trzymał uparcie wlepione w posadzkę, jak gdyby nie Śmiał podnieść w górę głowy.
Jeżeli na chwilę spojrzał na pannę de Jessains, siedzącą na przeciw niego i spotkał jasne łagodne jej spojrzenie, gwałtowny rumieniec okrywał mu policzki i czoło i znowu mieszał się jak winowajca przyłapany na uczynku.
— Boże wielki! cóż mu się stało? — myślała sobie pani Castella.
Obawiała się czy czasami straszne wczorajsze przejście, nie wpłynęło na chwilowy rozstrój jego umysłowy.
Śniadanie skończyło się nie tak wesoło, — z powodu dziwnego zachowywania się Gastona.
Pani Castella pilno było pozostać sam na sam z synem, ażeby go wypytać o powód zmiany jakiej pojąć nie była w stanie.
Skoro więc pan da Jessains powstał aby się pożegnać, nie zatrzymywała go tym razem wcale.
Gdy Blanka z ojcem zabierali się do wyjścia, Gaston który to czerwienił się, to bladł na przemiany, poprosił drżącym głosem o pozwolenie odprowadzenia ich do domu.
— Czyż sądzisz pan, że jakie nowe zagraża nam niebezpieczeństwo? — zapytał z uśmiechem baron i szukasz nowej okazyj, aby narazić za nas życie, jak to uczyniłeś wczoraj?
— Tym razem nie ma obawy o jakiekolwiek niebezpieczeństwo — wyszeptał. młody człowiek — mnie zaś nie chodzi o nic innego, jak tylko o przepędzenie jeszcze godzinki dłużej w towarzystwie pańskiem.
— Niechże mnie Bóg broni, abym mógł odmówić tak zaszczytnej dla mnie prośbie. Chodź, chodź z nami kochane dziecko, a że córka moja jest jeszcze trochę osłabiona, skorzysta więc i wesprze się na silnem twojem ramieniu.
Posłyszawszy te słowa, Gaston stracił kontenans i zaczerwienił się jak rozkwitła piwonja.
Dziwnym zbiegiem okoliczności twarz Blanki zarumieniła się także.
Po raz ostatni ucałowała panią Castella i udali się we troje w drogę małą ścieżynką, ciągnącą się około wybrzeża.
Niebo było jasne, lazurowe morze spokojne, wypoczywało jakby w głębokim śnie, po gwałtownem burzeniu się wczorajszem.
Powierzchnia gładka, jakby szklana, błyszczała na słońcu, drobne ziareczka miki, świeciły jakby brylanty na piasku.
Gaston szedł z panem de Jessains, Blanka o parę kroków za nimi.
Zatrzymywała się co chwila, aby podnieść to jaki błyszczący kamyk, to jaką muszelkę przyniesioną przez wczorajszą burzę.
Panowie bardzo mało rozmawiali i zaledwie od czasu do czasu, zamieniali po parę słów nic nie znaczących ze sobą.
— Gaston zapadł znowu w ten dziwny stan roztargnienia, w jakim widzieliśmy go przy stole.
— Dla czegóż tak się domagał, ażeby nam towarzyszyć?... — myślał sobie pan de Jessains... — jeżeli wcale się nie odzywa.
Nagle Blanka lekko po za nimi krzyknęła.
Pan de Jessains obrócił się co żywo a Gaston zbladł śmiertelnie.
— Blanko — zapytał baron — co ci jest!... co ci się przytrafiło moje dziecko?...br> — Nic mój ojcze... — odpowiedziała panienka — nic a nic zgoła...
— Na prawdę?..
— Zapewniam, cię mój ojcze...
— A jednakże krzyknęłaś?...
— Krzyknęłam najniepotrzebniej.
— Niech tak będzie!... skoro tak chcesz... ale musisz przecie przyznać, że nie krzyknęłaś, bez przyczyny.
— Prawie, a przynajmniej taka to bagatelka, że wstydzę się przyznać doprawdy.
— Bagatela czy nie bagatela, musisz mi ją powiedzieć.
— A to chciałam biegnąć, źle stąpnęłam, uczułam lekki ból, i myślałam, że skręciłam sobie stopę.
— A jesteś jednak pewną że się to nie stało.
— Oh!... najpewniejszą ojczulku... Patrz oto.
Wysunęła się naprzód i postąpiła kilka kroków.
Pan de Jessains uspokoił się zupełnie.
— Miałaś racyę — mówił pan de Jessains — to nic albo bardzo niewiele, sądzę jednakże, że dobrze zrobisz jak posiedzisz pięć minut.
— Mam siadać?... A to po co?
— Ażeby noga wypoczęła.
— Nie czuję najmniejszego bólu, mogę iść daleko dalej aniżeli do naszego domku.
— Oprzej się przynajmniej na moim ramieniu.
— Co też to ojczulek mówi! — wykrzyknęła Blanka z prześlicznym gestem. Fatygować cię kiedy nie potrzebuję pomocy!... nie, nigdy przenigdy nie zgodzę się na to.
— No to! — ciągnął śmiejąc się stary — skoro odrzucasz ramię ojca, ofiaruję ci młodsze i silniejsze...
Panie Gastonie — dodał, zwracając się do towarzyszą — proszę cię, podaj rękę temu kochanemu dzieciakowi.
Gaston poskoczył.
Blanka w milczeniu, ze spuszczonemi oczyma, oparła swoją drobną rączkę na drżącem trochę ramieniu młodzieńca.
— A teraz, — mówił wesoło pan de Jessains, idźcie naprzód, ja będę zamykał pochód... — to obowiązek starego gwardzisty!
Blanka i Gaston ruszyli tak wolno, że można by pomyśleć, iż oboje zgadzali się na przedłużenie sytuacyi, która ich jednak zdawała się żenować oboje.
Nie mówili do siebie ani słowa.
Oczy zwrócone na piasek, po którym postępowali, nie zamieniły ani jednego spojrzenia.
Blanka o ile tylko mogła starała się jak najlżej dotykać ręki Gastona, Gaston nie śmiał przyciągnąć jej ku sobie.
Była to rzecz bardzo istotnie zabawna, widzieć tego dumnego pięknego młodzieńca, onieśmielonego do tego stopnia, iż nie był zdolnym przemówić jednego słowa wobec dziecka, które wyratował z narażeniem własnego życia, które tak długo trzymał w objęciach nad rozwartą przepaścią, w którą o mało nie pogrążyli się oboje.
Pan de Jessains nie mówił nic, tylko głową potrząsał, tylko uśmiechał się do siebie znacząco.
Doszli nareszcie do domu.
— Moje kochane dziecko — odezwał się wtedy baron serdecznie — my od wczoraj byliśmy waszemi gośćmi, — bądźże ty naszym choćby chwilę — i wstąpże na odpoczynek do nas.
Gaston nie dał się prosić oto dwa razy — przestąpił próg Białego domku z silnie bijącem sercem i wszedł do saloniku, bardzo skromnie umeblowanego albo raczej nieumeblowanego wcale, jak to zwykłe bywa w kąpielowych mieszkaniach nad brzegiem morza.
Na znak dany przez ojca, panna de Jessains wyszła z pokoju.
Gaston odzyskał natychmiast całą swobodę umysłu i zaczął rozmowę.
Blanka powróciła po chwili z karafką oranżady w ręku.
Gaston zmieszał się na nowo, przyjął z radością ofiarowany sobie napój — a czego nie potrzebujemy bodaj dodawać, że wydał mu się on cudownym jakimś nektarem, delicyą o jakiej bogowie nawet nie mogli mieć pojęcia.
Wizyta Gastona nie trwała długo.
Po pół godzinnej roztargnionej i ciągle urywanej rozmowie, zaczął się żegnać z gospodarzem i z jego córką, zdobywszy się jednak na zapytanie; czy wolno mu będzie odwiedzić ich czasami.
Blanka zarumieniła się po uszy.
— Będziesz zawsze bardzo pożądanym dla nas gościem — odpowiedział stary baron — przychodź zatem jak najczęściej — przychodź przekonany, że znajdziesz wdzięczne zawsze serce ojca, który nie zapomni ci nigdy, iż uratowałeś życie ukochanej jego córki...
Po wyjściu z Białego domku, Gaston szedł z razu bardzo wolno, potem coraz prędzej, a od pół drogi leciał już pędem prawie.
Gdy dopadł progu swojej willi, ledwie oddychał ze zmęczenia, a pot kroplisty wystąpił mu na skronie.
— Boże mój — mówiła sobie margrabina — Boże co mu się stało? — można doprawdy przypuszczać, że biedak postradał zmysły...


II.
Blanka i Gaston.

Gaston rzucił się na fotel i drżącą ręką ocierał pot z czoła.
Margrabina zbliżyła się do niego, przyłożyła lekko rękę do czoła syna i zapytała z obawą.
— Gastonie — co tobie jest dziecko moje? Jakiś widoczny nieład panuje od rana w twoim umyśle — dla czego pędziłeś tak żeś z sił prawie zupełnie opadł?... Niepokoisz mnie doprawdy chłopcze. Powiedz mi proszę otwarcie, co się z tobą dzieje?...
— Co się we mnie dzieje... chcesz wiedzieć co się we mnie dzieje droga mamo?...
— Tak, chcę o tem wiedzieć koniecznie.
— A sama nie domyślasz się wcale?...
— Nie, i dla tego pytam się ciebie.
— Przypominasz sobie jednak nie tak dawne przecie życzenie, ażebym poszukał sobie żony?... Odpowiedziałem ci wtedy, że małżeństwo przeznaczone jest od Boga i że wierzę że później czy wcześniej ześle mi tę, którą mi sam przeznacza?... Czy przypominasz to sobie droga mamusiu?...
— Pamiętam to doskonale. Ale cóż z tego? — zapytała pani Castella, która zaczynała domyślać się już wszystkiego.
— Chcę ci właśnie powiedzieć, że moja przepowiednia ziściła się... dobroczynna Opatrzność zesłała burzę i wśród niebezpieczeństw dała mi poznać tę, z którą mam podzielić życie.
— Co? — wykrzyknęła margrabina, panna Blanka de Jessains...
— Kocham ją matko, kocham!... — przerwał Gaston. — Czyż nie byłabyś szczęśliwą nazywając ją swoją córką?...
— O! byłabym bardzo, bardzo szczęśliwą! — odpowiedziała pani Castella, bo wierzę, że dusza i serce tego prześlicznego stworzonka, są równie piękne jak jej buziak... Ależ Blanka to przecie dziecko jeszcze...
— Ma przeszło lat piętnaście a dziewczynka w piętnastym roku staje się dziewicą...
— Czyż jej ojciec zgodzi się na wydanie jej za mąż tak młodo?...
— Będę czekał jeżeli będzie potrzeba.
— A czy ta miłość twoja jest prawdziwą, głęboką?... Czy się nie mylisz co do uczucia jakiego doświadczasz?...
— O! matko... — szepnął Gaston jakby oburzony.
— Blanka de Jessains godna jest uwielbienia, przyznaję to z całego serca... — mówiła margrabina, — ale nie znasz jej prawie... widziałeś ją wczoraj po raz pierwszy zaledwie.
— I po raz pierwszy uczułem jak mi serce zabiło!... Miłość jak piorun uderza w jednej chwili. Wierz mi mamusiu, bo ci to powtarzam i przysięgam, wierz mi, że kocham Blankę de Jessains i ją jednę tylko kochać będę całe życie.
Pani Castella bardzo chętnie uwierzyła synowi.
Nazwisko de Jessains znanem jej było od dawna, wiedziała że należy do starej rodziny francuzkiej, wiedziała że baron osobiście potrafił zjednać sobie wielkie poważanie u ludzi.
Nie wiedziała tylko jakie jest jego położenie majątkowe.
Być może, że majątek ma niewielki, bo skromne urządzenie się ojca i córki w Białym domku, pozwalało na to przypuszczenie, chociaż znowu pan de Jessain wspominał przecie o wielkich dobrach jakie posiadał.
Ale wielkie majątki przynoszą często niewielkie dochody — może więc taki tu właśnie wypadek.
Zresztą nie wydało się to pani Castella rzeczą tak wielkiej wagi.
Czyż Gaston po jej śmierci nie będzie miał stu tysięcy liwrów rocznej renty?...
Czyż nie odda mu z radością większej części dochodów od razu?...
Skoro i tak byliby dosyć bogaci, niewielki majątek jego przyszłej, nie powinien być przeszkodą, w połączeniu się tak pod każdym innym względem dobranej pary.
Wiemy, że pani Castella nie wróżyła już sobie długiego życia.
Najgorętszem jej pragnieniem było, aby przed śmiercią popatrzeć na szczęście syna, aby widzieć go połączonego z kobietą godną miłości — otoczonego dziećmi, w których odżyje nazwisko margrabiów Castella. Pragnęła też, ażeby to jej życzenie ziściło się jak najprędzej.
Gaston zakochany po uszy, nie miał także ochoty na czekanie.
Zaczął nalegać tak natarczywie, że pani Castella zdecydowała się na krok stanowczy i zaraz nazajutrz udała się z nim razem do Białego domku.
Pan de Jessains spodziewał się tej wizyty.
Lepiej niż pani Castella, zrozumiał wczoraj, jak wielkie, głębokie wrażenie uczyniła jego córka na Gastonie.
Nie zdziwił się też także wcale, gdy usłyszał proźbę margrabiny.
— Zanim odpowiem na zaszczytne żądanie pani, — odrzekł wzruszony baron, muszę wyznać naprzód otwarcie, że majątek na jaki Blanka może liczyć, nie jest równym majątkowi jaki państwo posiadają, a jaki jak słyszałem wynosi kilka milionów liwrów. Blanka pani margrabino, będzie miała po mojej śmierci najwyżej dwanaście do piętnastu tysięcy rocznej renty... Przyzna pani, że to nie wiele.
— Ależ panie, — odpowiedziała pani Castella z pełnym godności uśmiechem — to nas wcale nie obchodził... Podobne kwestye nie istnieją ani dla mnie, ani dla mojego syna... życzymy sobie zaszczytnego połączenia się z domem pańskim, prosimy o rękę Blanki, ale nie pytamy wcale o to, wiele ta ręka posiada złota?...
Dla panny de Jessains była to partya świetna, niespodziewana, i przechodziła o wiele marzenia jej ojca.
To też przystał na propozycyę chętnie, ale pod warunkiem, że ślub odbędzie się za kilka miesięcy, to jest, gdy Blanka ukończy rok szesnasty.
Pani Castella jak wiemy spodziewała się, że pan de Jessains położy podobny warunek. Przystała więc na to w imieniu Gastona, który w sąsiednim saloniku oczekiwał z niecierpliwością i obawą, na wynik rozmowy.
Zaraz po szczęśliwym tym wyroku młodzi jako już narzeczeni, przechadzali się ręka w rękę pod rozrzewnionemi oczyma starców, po wybrzeżu morza, które tak teraz spokojne, chciało ich niedawno połączyć ze sobą w śmiertelnym uścisku.
Gaston i Blanka odtąd ciągle prawie to w Białym domku, to w willi Castella, to w posiadłości pana da Jessains, gdzie margrabina z synem przepędzała po dni kilka — byli razem i cieszyli się ze sobą.
Termin ślubu zbliżał się nie tak znowu wolno, jak przypuszczał Gaston z początku — aż i nadszedł nareszcie.
Nigdy bodaj narzeczeni piękniejsi i bardziej w sobie zakochani, nie przystępowali do ołtarza.
Na dziesięć mil na około pozlatywano się aby zobaczyć tę cudną parę na kobiercu.
Poeci tylko i malarze mogli wymyśleć coś równie idealnego, jak te dwie piękności kobiety i mężczyzny.
Przez dwa lata po ślubie, nie myśleli ani żartem o wydaleniu się, choćby na chwilę po za obręb prześlicznej willi Castella.
Były to bo istotnie prześliczne miejsca, w których lepiej niż gdzie indziej mogli żyć jedno dla drugiego i w których mogli do woli przedłużać miodowe swoje miesiące, gdyby cios okropny, tem okropniejszy, iż nie spodziewany nie uderzył był w młodą margrabinę i nie pogrążył jej w żałobę.
Pan de Jessains był od tygodnia gościem w willi Castella.
Nigdy nie wydawał się zdrowszym — nigdy nie wyglądał lepiej, pomimo swego późnego wieku.
Podczas jednego z prześlicznych tu jasnych wieczorów, pan de Jessains z panią Castella przechadzali się pod rękę nad brzegiem morza.
Blanka i Gaston szli naprzód szepcząc do siebie po cichu, jak prawdziwi kochankowie.
Naraz pani Castella zawołała ździwiona i przerażona:
— Boże! Boże! co ci się stało przyjacielu?
Poczuła, że ręka co ją prowadziła zadrżała i wysunęła się.
Okrzyk margrabiny zawrócił młodą parę.
Zdawało im się, że śnią, widząc starca padającego na ziemię.
Blanka wydała jęk rozpaczliwy i rzuciła się do ojca.
Niestety! napróżno okrywała go pieszczotami — napróżno całowała go po rękach i oblewała łzami, błagając, aby się podniósł.
Pan de Jessains nie słyszał już ukochanego głosu córki — bezwładne tylko ciało leżało rozciągnięte na piasku.. dusza uleciała do Boga.
Gwałtowny atak apoplektyczny powalił starca bez życia.
Gaston nie tracąc ani chwili, wsiadł na konia i popędził po doktorów.
Przybyli dla skonstatowania śmierci i zajęcia się Blanką, która popadła w gwałtowną gorączką.
Młoda kobieta nie rozłączała się nigdy z ojcem, aż do dnia ślubu swojego a kochała go nad życie.
Straszny cios podziałał na nią okropnie.
Przez kilka dni obawiano się o jej życie, a Gaston przepędzający noc przy jej łóżku, tracił zmysły na samą myśl, że może ją utracić.
Pani Castella, podzielała obawę i rozpacz syna i napróżno starała się uspakajać go i pocieszać.
Nakoniec pan Bóg ulitował się nad niemi.
Niebezpieczeństwo minęło, — nastąpiło znaczne polepszenie.
Blanka była ocaloną, doktorzy jednak oświadczyli Gastonowi, że skoro tylko zupełnie przyjdzie do siebie, powinien wyjechać z nią jak najdalej od miejsca, gdzie ją takie prześladowało nieszczęście.
Gaston nie zawahał się naturalnie i naradził zaraz z matką.
— Gdzie pojedziemy? — zapytał.
— Do Paryża będzie zdaje mi się najlepiej, tam będzie mogła się rozerwać i chociaż w części ułagodzić bolesne wspomnienie. Czy podzielasz to zdanie mój synu?
— W zupełności, droga mamo. Zresztą w Paryżu jak i każdem innem miejscu, będzie mi dobrze z nią razem!... Blanka i ty matko, bo przecie pojedziesz z nami, stanowicie dla mnie świat cały...
W miesiąc po tej rozmowie, pani Castella i młode małżeństwo wyjeżdżali do stolicy.
Blanka osłabiona jeszcze bardzo, potrzebowała świeżego powietrza i słońca, Gaston więc szukał mieszkania, któreby posiadało te warunki.
Wskazano mu „Folie-Normand” jako perłę dzielnicy Auteuil.
Pojechał obejrzeć miejscowość, został nią zachwycony i wynajął pomimo wygórowanej sumy dzierżawnej.
Nadeszła zima.
Gaston zamierzał nająć w Paryżu obszerny apartament albo mały jaki pałacyk, ale margrabina i Blanka zadecydowały, że wolą pozostać w Auteuil, że zima nie przestrasza ich wcale.
To nam tłomaczy obecność margrabiny i młodego małżeństwa, podczas nocnego dramatu, o którym czytelnicy nasi może już zapomnieli,
Zajmiemy się teraz następstwami owego dramatu.


III.
Joasia.

Objaśnienia dane pobielaczowi przez żebraka były jak najdokładniejsze.
Pictoupain w wigilię dnia w którym miała być spełnioną kradzież, widział wyjeżdżający z „Folie-Normand” powóz pocztowy, w którym siedziała Blanka z Gastonem.
Młodzi małżonkowie w towarzystwie lokaja i panny służącej, wyjeżdżali w podróż mającą trwać parę tygodni.
Ujechali już mil piętnaście, gdy Gaston spostrzegł na noclegu, że pozostawił pasport w Auteuil w ręku stangreta, który chodził zamawiać konie pocztowe.
Puszczać się w drogę bez legitymacyi w epoce, w której władze departamentalne były często bardzo wymagające, byłoby to narażać się na niepożądane objaśnienia.
Możnaby wprawdzie napisać po papiery, ale na odpowiedź trzebaby czekać ze trzy dni przynajmniej, w oberży mało miasteczkowej.
— Naradzali się z Blanką i uznali, że najlepiej powrócić samym do Auteuil.
Nazajutrz też po południu, ku wielkiemu zdziwieniu i jeszcze większej, radości margrabiny, wrócili młodzi podróżni do Folie-Normand, z zamiarem odjechania zaraz na drugi dzień.
Pictoupain widział odjeżdżających, ale nie wiedział że się z drogi wrócili i ta niewiadomość stała się przyczyną niepowodzenia wyprawy, śmierci pobielacza i zranienia Joasi.
Kula Gastona wymierzyła sprawiedliwość jednemu z rozbójników, drugi zdołał zbiedz, mała tylko córka cyganki Mirzy, pozostała na miejscu i nią się teraz zajmiemy.
Pomimo zemdlenia i obfitej utraty krwi, rana nie zdawała się być groźną. Tak przynajmniej zadecydował doktór wezwany natychmiast przez Blankę, dla opatrzenia małej złodziejki.
Doktór nie przewidywał gwałtownej gorączki, która się wywiązała zaraz po otrzeźwieniu z omdlenia.
W strasznej malignie, podobrnj chwilami do napadów obłędu, Joasia rzucała się i drżała.
Wszystkie widocznie wypadki, jakich była świadkiem, odtwarzały się w jej wyobraźni.
Ciskała się po łóżku, zrywała i krzyczała z otwartemi ciągle wystraszonemi oczyma i coraz usiłowała wyskakiwać i uciekać przed jakiemś niebezpieczeństwem.
Blanka i pokojówka używać musiały całej siły, aby utrzymać tę słabą istotę, którą zdawało się lada powiew wiatru przewróci.
Blanka posłała powtórnie po doktora.
Przybył natychmiast i ździwił się nie pomału zwrotem choroby, pokręcił głową, zbadał puls kilka razy i — „źle do licha” — wyszeptał.
— Czy masz pan jaką obawę doktorze? — zapytała żywo młoda kobieta.
— Bardzo wielką nawet szanowna pani.
— Jednakże zeszłej nocy uznałeś pan ranę za nie groźną.
— Uznałem i powtarzam, że rana nic nie znaczy, ale gorączka okrutna... Przyznam się, że nie przewidywałem nic podobnego, a toż to mózg zaatakowany.
— Nie tracisz pan jednak zupełnie nadziei?... nieprawdaż panie doktorze — odezwała się Blanka.
— Pani jesteś zanadto dobrą doprawdy, opiekując się tak tą małą awanturnicą, przeznaczoną bodaj na szafot! Z dzieci złodziejów i morderców nie wyrasta nigdy nic poczciwego. — Zła w nich krew, a zmienić jej nie sposób.
— Ależ doktorze, czyż to wina tej biednej małej, że jej rodzicami są przestępcy. Czyż może odpowiadać za współudział, w tem czego nie może rozumieć... Zresztą ktokolwiek jest, żywo się nią zajmuję i chcę wiedzieć, jakie jest zdanie pańskie o stanie jej zdrowia?
— Niebezpieczeństwo jest bardzo wielkie. Być może, że ją ocalimy, ale nie odpowiadam za nic i nic nie obiecuję... Jedna rzecz tylko...
— Co takiego?
— Nieustające okłady z lodu na głowę, dla niedopuszczenia coraz gwałtowniejszych na mózg ataków, mogą ocalić małą.
Wysłano natychmiast konnego posłańca do Paryża po lód — a młoda margrabina dzień i noc czuwała przy łóżku chorej, aby zalecenia lekarza dokładnie spełniane były.
Po dwóch dniach, takiej macierzyńskiej troskliwości, doczekała się pomyślnego rezultatu.
Gorączka zaczęła ustępować i nareszcie ustała zupełnie, słaba popadła tylko w zupełną apatyę fizyczną i moralną.
Teraz oświadczył doktór, że niebezpieczeństwo stanowczo już minęło.
Blanka Castella, dokazała prawdziwego cudu, wyrywając śmierci biedną dziewczynę!..
Zobaczymy jak przyszłość wynagrodzi jej ten dobry uczynek.
Młoda margrabina uczuła się prawdziwie szczęśliwą, kiedy doktór rozproszył ostatnie jej obawy, a ucieszyła się nad wyraz, gdy mała zasnęła spokojnie.
Oddech był czysty i regularny.
Długie rzęsy wyglądały jak aksamitne u zamkniętych powiek.
Twarz, trochę wschodnia, odbijała prześlicznie w pośród bujnych czarnych włosów, rozrzuconych po poduszce.
— Boże! — mówiła do siebie pani Castella całując czoło śpiącej. Boże! jakież to dziecko prześliczne!...
Tego samego dnia, gdy Blanka tak tryumfowała z uratowania małej, komisarz policyi przybył do Folie-Normand, aby jak oświadczył porozmawiać na osobności z panem margrabią.
Gaston pospieszył natychmiast na to wezwanie.
— Panie margrabio — odezwał się komisarz — przychodzę pomówić z panem o dziecku, które się tu znajduje.
— To dziecko łaskawy panie, było śmiertelnie chore, w skutek rany jaką pan sam skonstatowałeś i jaka wydała się nam nie groźną...
— Wiem o tem panie margrabio, i wiem nadto, że dzięki opiece i anielskiej dobroci pani margrabiny, niebezpieczeństwo minęło.
— Z kądże się pan tak prędko o tem dowiedział?
— Doktór którego spotkałem, opowiedział mi wszystko.
— A no, jeżeli tak to rozumiem... Musi być dumnym z swojej kuracyj?
— Doktór oddaje Cezarowi co Cezarowego i powiedział mi poprostu, że bez pani margrabiny dziecko by już z pewnością nie żyło.
— To skromny jakiś pan doktór! — odezwał się wesoło margrabia — rzadki w dzisiejszych czasach ptak taki.
Komisarz rozśmiał się głośno.
— Wyjątek nie stanowi ogółu panie margrabio.
Gaston ciągnął dalej,
— Nakoniec powziąłeś pan wiadomości tyczące się rodziny tego biednego dziecka?
— Nie panie margrabio... Nie dowiedziałem się jeszcze nic stanowczego...
— Ale jest jednak pewnem, że mała była u tego złoczyńcy, którego zabiłem.
— Tak, co do tego nie ma żadnej wątpliwości. Nędznik ten uchodził nawet za jej ojca... Ale czy nim był rzeczywiście, tego dojść żadną miarą nie potrafiłem.
— Zkąd pochodził ten człowiek?
— Niewiadomo... Pewnego dnia przybył tutaj, a że doskonale udawał kalekę i zdawał się wskutek tego nieszkodliwym, i pracował na życie, nikt się nie troszczył o jego przeszłość. Ja sam, — co było wielkim błędem przyznaję to, nie wzywałem go do legitymacyi.
— I nic nie znaleziono u niego, co by mogło być wskazówką do dalszych poszukiwań.
— Nic zupełnie!... żadnego papieru, żadnego podejrzanego przedmiotu, żadnych podejrzanych pieniędzy... Chata którą zajmował, zupełnie była pustą, nie było w niej nawet łóżka.
— Na czemże spał ten nieszczęśliwiec i ta dziewczyna?
— Na kupie suchych liści.
— Otóż przychodzę — mówił dalej komisarz — zapytać pana margrabiego, kiedy pan odda dziecko w moje ręce, co jak sądzę, będzie panu bardzo przyjemnie, gdy pozbędziesz się jak najprędzej z domu tego wyrzutka społeczeństwa.
Zamiast odpowiedzieć Gaston zapytał:
— Co pan zamyślasz zrobić z tą małą?
— O! nic nadzwyczajnego... Odprowadzę ją do domu przestępców małoletnich, gdzie pozostanie do ośmnastego roku życia.
— Czy to więzienie?...
— Nie — dom poprawy, ale na jedno prawie wychodzi.
— Toż to dziecko przecie niewinne.
— Zapewne.
— No to za cóż ją karać?
— Nie chodzi tu wcale o karę.
— Więc o cóż?
— O poprawę... Dziecko, rzecz naturalna nie może odpowiadać za zbrodnię, do której ją wciągnięto... ale to pewne panie margrabio, że to serce już zepsute, że w duszy są już złe instynkta.
— Otóż to mi się wcale nie zdaje; dziecko przestępcy może być najuczciwsze.
— Zapewne... ale pod warunkiem, że zostanie uczciwie wychowywane i że będą przedsięwzięte gorliwe usiłowania ku wykorzenieniu złych narowów, do jakich je zaprawiono. W domu dla małoletnich przestępców znajdzie troskliwą opiekę, nauczy się jakiego rzemiosła, które da jej możność uczciwego zarobkowania w przyszłości, gdy powróci na łono społeczeństwa.
— Masz pan racyę, panie komisarzu, rozumiem to doskonale, ale mimo to długie więzienie dziecka wydaje mi się okrucieństwem.
— Może to i okrutne, ale z pewnością konieczne!... Co możemy zrobić, pytam pana margrabiego, z dziewczyniną opuszczoną, której pochodzenia nie znamy?... Gdyby miała rodzinę blizką, czy daleką, ha, to całkiem inna sprawa.
— Więc gdyby się rodzina upomniała?...
— Oddałbym jej dziecko natychmiast.
— A czy prawo upomnienia się o nie, nie mogłoby służyć obcym?
— Dla czego nie, gdyby ci obcy byli ludźmi uczciwemi, gdyby zobowiązali się czuwać nad sierotą, gdyby dali jej stosowne wychowanie... Ale czy to znajdzie się kto taki głupi, coby się chciał podjąć tego?...
— Niestety i ja tak myślę.
— Niech pan będzie pewnym, panie margrabio, że małej będzie bardzo dobrze w zakładzie!... Kiedy pan każe ją zabrać?...
— W tej chwili nie mogę panu odpowiedzieć.
— Dla czego?
— Bo przedewszystkiem potrzebuję porozumieć się z żoną, która ma w opiece małą. Niebezpieczeństwo minęło to prawda, ale chora zapewne nie prędko przyjdzie jeszcze do siebie.
— Nie nalegam też wcale panie margrabio i będę czekał dopóki państwo każecie.
— Nie omieszkam sam osobiście zawiadomić pana, — odpowiedział margrabia.
Komisarz policyi pożegnał się i oddalił.
Gaston zamyślił się i mówił sam do siebie:
— Do więzienia!... Biedne maleństwo, widocznie przeznaczone zostało na nieszczęście.
Młoda margrabina Castella stała przy oknie w pokoju gdzie leżało dziecko i patrzyła na męża jak odprowadzał komisarza.
— Gastonie, — spytała skoro mąż wszedł do pokoju, kto był ten pan z którym rozmawiałeś przed chwilą?...
— Komisarz policyi z Auteuil.
— Czy przypadkiem nie grozi nam jaki znowu napad nocny? — wykrzyknęła pani Castella. Umarłabym doprawdy z przerażenia, gdyby się coś podobnego miało powtórzyć...
— Uspokój się droga Blanko — odparł Gaston z uśmiechem... Żaden napad nam nie grozi, możesz spać najspokojniej...
— Cóż więc chciał ten pan komisarz od ciebie.
Gaston powtórzył dosłownie rozmowę.
Blanka krzyknęła, dowiedziawszy się, że komisarz policyi, chciał małą jej protegowaną poprowadzić do domu poprawy.
Margrabia starał się uspokoić żoneczkę wszelkiemi logicznemi dowodami, ale nie udało mu się to wcale.
— To podłość! — powtarzała młoda kobieta z coraz większem oburzeniem — to nieuczciwość, zamykać w więzieniu biedne dziecko — nic nie winne, boć przecie Joasia nie mogła nie być posłuszną rozkazom zbrodniarza, który je tyranizował zapewne... i który zabił by ją z pewnością, gdyby go nie posłuchała. Nie mogę znieść samej myśli podobnego okrucieństwa, i nigdy nie pozwolę na to...
— Ależ! kochanie, — szepnął Gaston, gdy Blanka trochę się uspokoiła — proszę cię, zastanów no się trochę...
— Nad czem mam się zastanawiać?
— Mała, której mi żal z całego serca, jest sierotą, jest sama jedna na świecie, nie ma żadnej zgoła rodziny...
— No więc co?
— Cóż się z nią stanie?.. Potrzeba, aby rząd zaopiekował się jej wychowaniem...
— Zgadzam się na to, ale po cóż zamykać ją w domu poprawy aż do ośmnastego roku życia?...
— Biedna dziecko, żyło od urodzenia pomiędzy samemi złoczyńcami, na jakich-że zatem przykładach rozwijało się jej serce i umysł?...
— Przypuszczenie to także mnie doprawdy oburza!... Ta łagodna twarzyczka i te oczęta prześliczne znamionują jaknajlepszą naturę. Jeżeli cokolwiek może ją zwichnąć, zgubić, to z pewnością więzienie, którem jej grożą... Gastonie mój drogi, mój kochany, proszę cię nie pozwól na to... nie pozwól jej ginąć w występku!...
— A jakże ja mogę temu zapobiedz?...
— Najprostszym sposobem w świece. Oświadcz, że chcesz zatrzymać dziewczynkę, że się obowiązujesz czuwać nad nią i zapewnić jej przyszłość,
— Zatrzymać ją? — wykrzyknął margrabia zdziwiony — Blanko! kochana Blanko, co też ty mówisz?...
— Mówię co myślę... pokochałam małą i błagam cię w imię naszej miłości, nie odbieraj mi jej! Czy będziesz miał odwagę odmówić takiej prośbie?...
— Twoje prośby jak wiesz, są dla mnie rozkazami... Nie potrafię ci nic odmówić... ale się bardzo obawiam...
— Czego?
— Smutnych następstw z tego powodu...
— Nie rozumiem o jakich chcesz mówić następstwach?...
— Najprzód możemy mieć własne dzieci...
— No to co? — nie przestanę dla tego kochać mojej sierotki... będzie siostrzyczką dla naszych...
— Zgadzam się... ale cóż nas zapewni, że to dziecko rodziców występnych nie odziedziczyło ich przewrotnej natury?...
— Ależ mój Gastonie, czyż nie wykwitają najpiękniejsze kwiaty z błota, co pokrywa ich korzenie? Zresztą łagodnością i staranną opieką, złe instynkta można naprawić!... Mój mężusiu — mój Gastonie, pozwól mi dokończyć rozpoczętego dzieła. — Uratowałam życie temu dziecku, bo wszakże sam doktór to przyznał, pozwól mi uratować mu duszę.
— Czy żądasz tego koniecznie?
— Błagam cię o to.
— Niechże zatem kochana Blanko, spełni się wola twoja.
— Pozwalasz?... — wykrzyknęła młoda kobieta z radością.
— Zgadzam się najzupełniej.
— Ah! jakiś ty dobry, jakże cię kocham za to! — szeptała margrabina, otaczając szyję męża swemi rączkami.
Zaraz potem zbliżyła się żywo do łóżka chorej i przyłożyła usta do jej czoła.
Dziewczynka drgnęła i przebudziła się od tego pocałunku.
— Nieprawdaż maleńka — zawołała Blanka — nieprawdaż, że chcesz abym była twoją mateczką? Ja cię kocham już a i ty mnie pokochasz z pewnością w przyszłości... zobaczysz...
Dziecko nagle przebudzone nie odpowiedziało nic, bo i nie rozumiało o co chodzi.
Spojrzało do okoła po pokoju zbytkownie umeblowanym, z wyrazem wielkiego podziwu i uwielbienia.
Pierwszy to raz po owej nocy, w której padła zemdlona na posadzkę przedpokoju, zobaczyła otaczające ją przedmioty i prześliczną twarzyczkę Blanki pochyloną nad łóżkiem.
Nie pamiętała o niczem.
Długie godziny choroby nie pozostawiły śladu przeszłości w jej umyśle.
Piękna pani, tak pięknie ubrana, tak serdecznie uśmiechająca się do niej i prześliczne rzeczy w pokoju, zdawały jej się snem, dla tego też z powrotem zamknęła oczy.
Ale Blanka przemówiła do niej znowu i dziewczynka zrozumiała nareszcie, że nie śpi i że coś nadzwyczajnego stać się z nią musiało...
Ogarnął ją przestrach, zaczęła więc głośno płakać i nawoływać ojca.
Blanka uspokajała ją jak mogła.
Zmyśliła jakąś historyę, ażeby wytłomaczyć dziecku, dla czego się tu znajduje, przypuszczała bowiem, że wyjawienie prawdy, mogło ją przyprawić o powtórną chorobę.
Dziewczynka osłabiona bardzo, dała się łatwo przekonać, przestała płakać — przyjęła bez wahania podany napój i z powrotem zasnęła.
Gaston pragnąc uczynić zadość życzeniu żony, zaraz nazajutrz udał się do komisarza policyi i oświadczył, że chce zatrzymać dziewczynkę u siebie i zająć się jej wychowaniem.
— Panie margrabio — odpowiedział komisarz — dziewczyna nie może się dostać w zacniejsze ręce!... Wielbię doprawdy pański uczynek a życzę bardzo, abyś pan nigdy tego nie żałował...
— Cokolwiek się stanie — odpowiedział Gaston — nie będę nigdy żałował tego, jak go pan nazwałeś, dobrego uczynku.
— Mam nadzieję, że tak będzie — ale pomimo woli przychodzi mi na pamięć pewna dawna przypowiastka.
— Przypowiastka? a jaka?...
— O podróżnym, co napotkawszy na wpół martwą żmiję, rozgrzał ją na własnych piersiach...
— Cóż się stało podróżnemu?
— Żmija, zaledwie przyprowadzona do życia, przypomniała sobie o swoim jadzie i.. ukąsiła go śmiertelnie!...
— Żmija z bajki była potworem.
— Wcale nie... — postąpiła zgodnie ze swą naturą...— Ukąsiła, bo na to się wylęgła, ażeby kąsać!... Bądź pan ostrożnym panie margrabio!... radzę to panu szczerze!.. Ostrożność jak mądrze powiadają, jest matką bezpieczeństwa.
Gaston powrócił do Folie-Normand, z pochyloną głową i zamyślony bardzo.
Słowa komisarza policyi zgadzały się zupełnie z jego przekonaniem.
Jakieś nieokreślone, niedobre przeczucie, opanowało go i groziło jego przyszłości,
Ale zanadto się zagalopował, aby się cofnąć.
Zakochany w swojej żonie tak samo jak pierwszych dni po ślubie, nie pojmował jak można jej cokolwiek odmówić.
Przyrzekł jej wczoraj jakże słowa nie dotrzymać? jaki powód wymyślić?
Wiedział naprzód, że go Blanka swojemi wczorajszemi argumentami pobije na głowę, nie chciał więc nawet rozpoczynać kwestyi napróżno.
W dobrze dobranem małżeństwie, nie tylko potrzeba ustępować, ale ustępować z uśmiechem.
Jak wszyscy mężowie zakochani, Gaston skoro tylko znalazł się z Blanką, ani się domyślającą co się dzieje w duszy męża, zapomniał o wszystkiem a na twarzy jego nie pozostało ani śladu przykrego przeczucia.
Mała prędko przychodziła do zdrowia.
Po tygodniu odzyskała siły, po dwóch mogła już opuścić łóżko i przechadzać się po ogrodzie<.br> Przez te parę tygodni ośmieliła się do swojej pięknej opiekunki o tyle przynajmniej, o ile jej pozwalał na to ponury charakter, trochę dzika natura i krew cygańska co krążyła w jej żyłach.
To dziecko wątłe na pozór, posiadało nerwy i muskuły żelazne...
W miarę powrotu sił, mała odzyskiwała całą energię i inteligencyę bardzo już rozwiniętą.
Umysł jej pracował nieustannie. Powracająca pamięć, przypomniała jej najmniejsze szczegóły wiadomej okropnej nocy.
Przypomniała sobie tam w górze ogrodu, trupa ogromnego psa tarzającego się w ostatnich konwulsyach otrucia, pamiętała otwór wyrżnięty przez żebraka w jednej z szyb we drzwiach przedpokoju, otwór nie wielki wcale, przez który jednak prześlizgnęła się, ażeby poodsuwać zasuwy i ułatwić wejście bandytom...
Nagłe światło oślepiało ją dotąd...
Słyszała dokładnie głos pobielacza i wystrzały...
Potem już nic — noc czarna, aż do chwili, kiedy po kilkudniowej gorączce obudziły ją na nawo pieszczoty pięknej damy...
Nieśmiała pytać o nic otaczających i musiała samą szukać owych faktów nieznanych — a widocznie okropnych, skoro je przed nią ukrywane.
Niezagojona jeszcze bolesna rana na ramieniu, naprowadzała ją na pewne domysły...
Pewnego dnia przyszło jej na myśl usiąść sobie na najwyższym stopniu schodów kamiennych, po których przez drzwi szklane schodziło się do ogrodu, bo tutaj pozostawiła tego, którego nazywała ojcem.
Pochyliła się nad granitem i pomimo widocznych śladów skrobania, zobaczyła w kąciku pozostawioną czerwoną plamę, Nie mogła się zatem mylić...
— Ta krew!... — szepnęła, — to jego krew!.. to na tem miejscu go zabili!... Ah! ja go tak bardzo kochałam, czuję to!... Kochałam go z całego serca — a tych nienawidzę z całej duszy!...
Temi których nienawidziła całą siłą młodej duszy, byli niestety... Blanka i Gaston.
Od tego dnia, od tej minuty przestała myśleć o pobielaczu, nie pytała już wcale czy go kiedy jeszcze zobaczy.
Blanka cieszyła się z tego bardzo.
— Zapomniała!.. — mówiła sobie. Przeszłość zatrze się powoli w pamięci kochanego dziecka.
Myliła się niestety zupełnie.
Zamiast zapomnieć, mała przeciwnie myślała o nim ciągle, starała się tylko dziecinną swoję twarzyczkę osłaniać maską, ażeby ukryć uczucia.
Musimy przyznać, że potrafiła spełniać to genialnie.
Kończyła właśnie szósty rok, gdy ją państwo Castella przygarnęli do siebie.
W tym roku dzieci umieją już czytać, umieją pacierz, którego ich matki uczą.
Mała nic nie umiała... nigdy nie widziała elementarza, o Bogu nie słyszała nic nigdy!...


IV.
Joasia.

Dla młodej margrabiny, była to radość prawdziwa zajmować się kształceniem umysłu i serca przybranej swojej córeczki.
Mała obdarzona była nadzwyczajną pamięcią.
Pojmowała doskonale wszystko, nic nie było dla niej za trudne, co jej raz powiedziano tego nie zapominała nigdy.
Energiczna jej natura nie pozwalała jej próżnować. Chciwą była wiedzy,
Blanka unosiła się codziennie nad postępami swojej uczennicy.
Młoda pani bardzo pobożna, skierowała najpierw ku Bogu dziecinny umysł dziewczynki, nauczyła ją wielkich prawd wiary katolickiej.
Po paru miesiącach, umiała Joasia ną pamięć cały katechizm i nietylko odpowiadała na wszelkie pytania, ale jeszcze dopełniała je własnemi komentarzami.
Świadczyło to, że nietylko wyuczyła się na pamięć, ale że doskonale rozumiała to co czytała.
Pewnego dnia Blanka Castella wzięła ją na kolana a ucałowawszy czule zapytała:
— Poznałaś teraz dobrze Pana Boga, kochasz go z pewnością, moją córeczko?...
Mała kiwnęła główką.
— I całem sercem jesteś teraz chrześcijanką?...
— O tak! tak droga mateczko — odpowiedziało dziecko wzruszone.
Joasia nazywała młodą panią swoją małą mateczkę.
— Zanim zostałaś moją córeczką — ciągnęła Blanka — nie słyszałaś o żadnej religii?
— Nie wiedziałam nawet czy jest jaka religia.
— Musiałaś jednakże widywać ludzi modlących się po kościołach?
— Tak, ale uważałam kościoły za piękne bardzo domy, a nie wiedziałam wcale po co się do nich chodzi.
— Więc nie modliłaś się nigdy?...
— Jakże mogłam odgadnąć co to modlitwa.
Nagła myśl przyszła do głowy Blance.
— Boże mój! — wykrzyknęła — czy ty tylko jesteś ochrzczona?
— Nie wiem i nie zdaje mi się — odpowiedziała mała po chwilowem namyśle.
— Ale ta niepewność jest straszna!...
— Biedne dziecko! — szepnęła margrabina. Później głośno dodała.
— Na szczęście można to jeszcze uskutecznić, a wielka z pewnością będzie radość w niebie, gdy woda święcona oczyści tę i tak czystą duszyczkę.
Od tej chwili Blanka Castella miała jednę myśl w głowie, jedno życzenie w sercu, to jest ochrzcić małą.
Chrzest ów z wielką ceremoniją odbył się w kościele w Auteuil.
Skoro się rozeszła pogłoska, że mniemana córka zabitego złoczyńcy, przyjęta przez piękną a bogatą margrabinę Castella będzie chrzconą, cała ludność miejscowa zebrała się koło kościoła — a gdy Blanka i Gaston, którzy byli rodzicami jej chrzestnemi, wysiedli z sierotką z karety, szmer uwielbienia, zdziwienia i zazdrości przebiegł po tłumie.
Bo nie można sobie wyobrazić nic równie pięknego, jak ta stokrotka, cała w bieli z kilkoma pęczkami kwiatu pomarańczowego, wpiętemi w przepyszne ciemne jej włosy.
Dziewczynka spuściła skromnie oczy, długie, czarne, aksamitne rzęsy spadały na jej biało-złotawe policzki.
Pomimo wielkiego przejęcia się i skruchy, z pod tej frędzli rzęs, strzeliło od czasu do czasu dziwnie ogniste spojrzenie.
Starsze kobiety, które chcąc lepiej widzieć cisnęły się tuż pod same prawie koła karety, prowadziły taką ze sobą rozmowę:
— Ktoby to jednak powiedział moja kumo, że ta dziewczyna, co przed kilkoma miesiącami cłapała boso po błocie, będzie chodzić teraz w takich oto atłasach, jakby prawdziwa księżniczką jaka.
— Taka mizerna żaba!...
— Taki bachór złodziejski!
— Widzę ją ciągle jeszcze ze starym rądlem na plecach... wlokącą się za pobielaczem... tym złodziejem... jej ojcem!...
— Bachor to zawsze ma szczęście, dzieciom uczciwych rodziców nikt nigdy ręki nie poda!...
— Oj! święta prawda moja kumo!... łajdakom tylko dobrze na świecie.
— Ale, że ładna, to ładna.
— Co to wielkiego że ładna, wystrój kuma tak pierwsze lepsze czupiradło, to także ładne będzie.
— No i to prawda! ale to nie przeszkadza, że za jakie lat dziesięć okrutnie, będą za nią szaleli.
— Widać to ze ślepiów, że zatraci duszę swoję i...
— I dusze innych...
— Wszyscy mężczyźni latać będą za nią na wyskoki.
— Wszystkie żony będą musiały dobrze pilnować swoich mężów.
— Trza będzie wołać na nie, zamykajcie swoich gagatków, bo poprzepadają jak muchy!
Podczas kiedy obywatelki z Auteuil, tak sobie między sobą gwarzyły, Blanka, Gaston i Joasia, weszli do kościoła.
Rozpoczęła się ceremonia.
Proboszcz wypowiedział bardzo wzruszającą przemowę do małej, która rzewnie płakała.
Rodzice chrzestni oświadczyli, że dają jej imie Joanna.
Ksiądz namaścił głowę i piersi dziewczynki i przybyła jedna nowa w owczarni katolickiej owieczka.
Ale kościół smutny zyskał w osobie Joasi nabytek.
Nie chcemy bynajmniej utrzymywać, że cnota i występek są bezwarunkowo dziedzicznemi.
Córka cyganki Mirzy, mogła się stać najlepszą istotą, tak jak córka mordercy może zostać najlepszą siostrą miłosierdzia, jak dziecko najuczciwszych rodziców, może wyrość na złodzieja...
Nie w skutek urodzenia bynajmniej miała Joasia stać się najgorszą i najprzebieglejszą z córek Ewy.
Własna to jej winna temu natura, w niej samej tyko znajdowały się zarodki wszelkich występków... dusza jej przesiąkła w dzieciństwie zepsuciem i zmarniała pod wpływem złych przykładów, na jakie ciągle patrzała...
Joasia była dziewczyną bez serca, ale posiadała wielki talent udawania i mogła doskonale odgrywać przywiązanie, lubo odczuć go nie potrafiła.
Joasia nie kochała nikogo, a dla Blanki i Gastona, swoich istotnych dobrodziejów żywiła nienawiść, tem większą, że ją ciągle ukrywać musiała, że potrzebowała nieustannie udawać wdzięczność i przywiązanie bez granic.
Z tem wszystkiem z własnej woli nie opuściła by ich nigdy.
Córka włóczęgi i wędrownej hecarki, czuła się stworzoną do przepychu i zbytku.
Po kokieteryi przedwczesnej, co nie wróżyła nic dobrego na przyszłość, znać było, że dziecko wiedziało doskonale o swojej piękności.
Jakieś przeczucie niezrozumiałe w tak młodym wieku szeptało jej, że później, ta jej piękność stanie się wszechwładną jej bronią.
Przepadała za strojami, które bardziej jeszcze wdzięki jej podnosiły.
Godziny całe przepędzała w swoim pokoju, uśmiechając się przed lustrem i układając coraz inaczej bujne włosy swoje.
Czasami Blanka chwytała ją na tej zabawce, ale zaślepiona, nie widziała w tem nic złego i zamiast zganić całowała małą i powtarzała:
— Aj! dziecko, jakieś ty piękne! Nie jedna córka królewska może ci zazdrościć urody.
Joasia nic nie odpowiadała Blance, ale myślała sobie:
— Pięknam jak córka królewska, a dla czegóż nie miałabym być kiedyś królową?...
Nie utrzymujemy, ażeby mówiła to na seryo.
Nie rozumiała dokładnie co to król, co to królowa, dla niej urok miało jedynie bogactwo.
Dość jednak, że dziecko marzyło już o panowaniu i bogactwie.
Nie chodziło jej o pieniądze, bo wartości ich także jeszcze nie rozumiała, domyślała się jednak, że królami świata są bogacze, że im wszystko łatwo przychodzi, że wydziedziczeni zginają przed nimi kolana.
Ani na chwilę nie wątpiła, że będzie w przyszłości bogatą.
Jakim sposobem dojdzie do tego — nie wiedziała i nie obchodziło ją to wcale — naprzód się już uważała za równą swojej opiekunce.
Upłynęło lat pięć.
Przez ten długi przeciąg czasu, przywiązanie Blanki Castella do swojej przybranej córki, wzmagało się co raz bardziej, w miarę jak traciła nadzieję zostania matką.
Joasia nie zmieniła się wcale.
Pozostała zimną, skrytą, chytrą i ambitną, umysł jej tylko nie próżnował.
Pracowała bez ustanku: — umiała dużo — zdumiewała nauczycieli nadzwyczajnemi zdolnościami; w muzyce, śpiewie, rysunku i tańcu robiła postępy olbrzymie.
Czytelnicy nasi pomyślą zapewne, że w położeniu Joasi edukacya taka wysoka była rzeczą niewłaściwą.
Najzupełniej podzielamy to zdanie.
Blanka Castella w najlepszej wierze popełniała prawdziwe szaleństwo.
Nie zastanawiała się wcale nad tem, że przygotowuje nieszczęście swojej wychowance.
Uważała pupilkę jak własną swoją córkę, — i tak ją wychowywała.
Myślą nie wybiegała w przyszłość.
Gaston nie tak zaślepiony jak żona, ale coraz słabszy, pozwalał chętnie na wszystko,
Stara margrabina nie wtrącała się do syna i synowej... nie odzywała się wcale...
Ubiegłe pięć lat były bardzo szczęśliwe dla wszystkich, obecność zaś małej w Folie-Normand, ożywiała znacznie jednostajne trochę życie małżonków.
Bo na tym świecie znudzi się wszystko, znudzi się nawet szczęście, jeżeli za zbyt spokojnie płynie.
Pewnego dnia Gaston przyznał się sam sobie, iż czuje się trochę znużonym, iż zaczyna się nawet nudzić.
Dawne podróże i wycieczki zaczęły coraz częściej przychodzić mu na pamięć, coraz częściej pragnął odwiedzić z żoną te miejsca, które już sam raz odwiedzał.
Po wielu wahaniach i walkach wewnętrznych, oświadczył nareszcie Blance, że potrzebuje jakiejś rozrywki.
Młoda kobieta czuła się bardzo szczęśliwą w willi Auteuil, sama więc myśl długiej i dalekiej podróży, nabawiała ją niepokoju.
Jednakże odpowiedziała natychmiast:
— To jedźmy... pojadę z tobą chętnie, gdzie ci się żywnie podoba.
A kiedy Gaston ściskał ją uszczęśliwiony, dodała:
— A Joasia?... czy będzie nam towarzyszyć.
— Ależ niepodobna brać ją z nami!...
— Dla czego?...
— Niewygody kilko miesięczne, dla nas będą przyjemnością, dla tak zaś młodego dziecka będą fatygą a nawet mogą jej zaszkodzić...
— Będę się więc musiała z nią rozłączyć?...
— Matka rozłącza się nieraz z córką, a Joasia nie jest przecie twoją córką.
— Kocham ją jak własne dziecko.
— To też z wielką przyjemnością będziesz powracać do niej.
— Ale cóż się z nią stanie podczas naszej nieobecności?...
— Umieścimy ją na jakim pensyonacie dla dokończenia edukacyi...
— A czy nie może zostać tutaj pod opieką twojej matki?...
— Moja matka jest w tym wieku, że trudne ją obarczać podobnemi obowiązkami — a zresztą Joasia nudziłaby się tu sama jedna.
— Zrób więc jak uważasz, drogi Gastonie.
Zaraz nazajutrz Blanka i Gaston porozumieli się z przełożoną jednego z pierwszorzędny pensyonatów paryzkich, a w tydzień potem, szczere łzy młodej kobiety, pomieszały się z udanemi łzami jej córki przybranej.
W kilka dni potem kareta pocztowa unosiła daleko od Paryża Gastona i Blankę.
Gastona był promieniejący.
Blanka miała uśmiech na twarzy, ale smutek w sercu.


V.
Szesnaście lat.

Gaston i Blanka Castella wyjeżdżając z Paryża, najpewniejsi byli, że nieobecność ich potrwa zaledwie parę miesięcy.
Ale człowiek proponuje a Bóg dysponuje.
Podróż młodych małżonków trwała blisko lat pięć, a czas ten szybko im niby sen przeminął.
Nie będziemy nudzić czytelników rozmaitemi przygodami Gastona i Blanki, ale powrócimy do Joasi, która w paryzkim pensyonacie irytowała się po cichu, że dnie przechodzą tak wolno, tak desperacko monotonnie.
Pensyonat ów, jeden z najarystokratyczniejszych pensyonatów stolicy, dokończył w najfatalniejszy sposób dzieła rozpoczętego w Folie:-Normand, powiększył ambitne marzenia młodej dziewczyny o bogactwie i zbytku.
Otoczona towarzyszkami, należącemi do arystokracyi rodowej lub pieniężnej, córka komedyantki nie chciała zdradzić nie tylko przed innemi, ale nawet przed samą sobą swej niższości.
Blanka i Gaston, umieszczając ją na pensyi, nie powiedzieli przełożonej jakiego była pochodzenia.
Zapytana o rodzinę przez koleżanki, opowiadała bardzo zręcznie ułożoną historyjkę.
Nikt nie był w stanie dowieść jej kłamstwa, w które Joasia w miarę powtarzania, sama nareszcie uwierzyła najzupełniej.
Wszystkie panienki opowiadały sobie o przyjęciu jakie ich czeka w świecie. Wszystkie obiecywały sobie mężów młodych, pięknych a nadwszystko bogatych.
Jedna chciała zostać hrabiną, inna oświadczała, iż nie wyjdzie inaczej jak co najmniej za barona — a gdy zapytywały — kogo Joasia sobie wybierze, odpowiadała, że ona później sobie wyszuka kogoś pomiędzy wszystkiemi lordami i baronami.
Co rok kilka pensyonarek, powróciwszy do domu, wychodziło świetnie za mąż i zaraz też pod pretekstem odwiedzenia dawnych przyjaciółek, przyjeżdżały aby popisać się swojem szczęściem i bogactwem.
Te ex-pensyonarki zajeżdżały na obszerny dziedziniec pensyonatu, eleganckiemi pojazdami z liberyą, a mnóstwo prześlicznych buziaków z błyszczącemi oczkami, wychylało się w tej chwili z poza szyb klasowych, aby podziwiać cudne konie i świecące herby.
W takich wypadkach piekielna zazdrość paliła naszę Joasię.
Ogarniała ją dla tych dawnych przyjaciółek nienawiść niezwyciężona.
I szeptała z goryczą:
— Ach, kiedyż nadejdzie ten dzień, w którym zaćmię ich swoją niezrównaną pięknością, w którym zaimponuję im przepychem!...
Że nie od niej zależała odpowiedź na te pytanie, załamywała ręce i płakała ze złości...
Co rok stara już bardzo i prawie niedołężna margrabina, przyjeżdżała na akt szkolny uroczysty i zabierała młodą dziewczynę obdarzoną nagrodami i wieńcami do Auteuil na wakacye.
Joasia nie lubiła margrabiny i nic na świecie nie wydawało jej się nudniejszem, nad te kilka tygodni spędzonych w Folie-Normand.
Szczęśliwą była prawdziwie wtedy tylko, kiedy stara dama zabierała ją powozem do lasku Bulońskiego.
Ta codzienna przejażdżka w pośród eleganckiego tłumu, w herbowej karecie, zadawalała próżność dziewczyny.
Jeżeli przypadkiem spotykała którą z koleżanek pieszo, albo w mniej eleganckim powozie, radość jej nie miała granic...
Joasia z tą fałszywością, jaką się odznaczał jej charakter, starała się wszelkiemi sposobami przypodobać starej margrabinie.
Nieustannie mówiła jej o swojem przywiązaniu i wdzięczności, nieustannie prawiła o Gastonie i Blance, wielbiła ich w słowach, chociaż wcale nie czuła tego w sercu.
Tak upłynęły młodej dziewczynie owe pięć lat nieobecności Gastona i Blanki.
Joasia kończyła rok szesnasty.
Nic równie piękniejszego, nic bardziej czarującego nie można sobie wyobrazić.
Pióro nie może rywalizować tu z pędzlem malarza, który wątpimy także, czy by zdolnym był odtworzyć ten wdzięk prawdziwie anielskiej skromności, ten urok syreny i dystynkcyę wielkiej damy.
Joasia nudziła się okropnie.
— Boże! Boże! — powtarzała sobie bezustannie, czyż oni nie powrócą nigdy? — Czyż wiecznie muszę oddychać tą duszącą mnie atmosferą? O! lepsza doprawdy śmierć niż takie życie.
Straciła sen, chudła i bladła coraz więcej.
Niebieskie obwódki okrążyły jej oczy i świadczyły o wewnętrznem cierpieniu.
Niech kto chce wytłomaczy sobie ten fenomen: te blade policzki i te obrączki dokoła oczu, czyniły ją jeszcze piękniejszą.
Pewnego dnia — w chwili gdy Joasia najmniej się tego spodziewała powóz jakiś zatoczył się na dziedziniec i wezwano ją do salonu.
— Ach! to pani — wykrzyknęła z radością, spostrzegłszy starą margrabinę — nie spodziewałam się takiego szczęścia.
— Odebrałam dzisiaj rano radosną nowinę, przybyłam więc umyślnie, aby się nią podzielić z tobą.
— Radosną nowinę?... — zawołała młoda dziewczyna... od moich najdroższych opiekunów zapewne?...
— Zgadłaś, odebrałam właśnie list od Gastona.
Po raz drugi oczy Joasi zabłysły najwyższą ciekawością, ale pytać o nic nie śmiała.
Pani Castella mówiła dalej:
— Powracają Joasiu!... powracają!... list datowany jest z Nicei... Za ośm dni najdalej będą już tutaj...
Joasia uchwyciła ręce margrabiny i przez kilka chwil okrywała je gorącemi pocałunkami, kiedy zaś podniosła głowę, dwie łezki, dwie prześliczne perełki wisiały na długich rzęsach.
Pani Castella wzruszona do głębi, uściskała młodą dzieweczkę.
— Jak widzę nie omyliłam się, — rzekła, — moja wiadomość ucieszyła cię bardzo.
— O! pani, — odpowiedziała Joasia drżącym głosem, przykładając rękę do serca, — gdyby można umrzeć z radości, to ja z pewnością powinnabym umrzeć w tej chwili.
— Więc ty tak bardzo kochasz te moje drogie dzieci?...
— Czy ja ich kocham?... O! pani, oddałabym chętnie za nich ostatnią kroplę krwi...
Wypowiedziała te słowa głosem tak naturalnym, że margrabinie ani na myśl nie przyszło podejrzewać ją o przesadą.
Stara matrona mówiła dalej:
— Gaston kończy swój list temi słowy:
„Ucałuj mamusiu od nas, naszę ukochaną córeczkę, która bardzo ząpewne wyrosła i wypiękniała”.
— Boże! więc pamiętają o biednej sierocie, więc nie zapomnieli o mnie? Niech im Bóg wynagrodzi wszystko co dla mnie uczynili!...
— Myślałam zabrać cię odrazu, ale tę przyjemność Blance pozostawiam. Zgadzasz się na to?
— Na wszystko się zgadzam co tylko pani rozkaże.
Porozmawiały jeszcze chwilkę, a potem pani Castella uściskawszy raz jeszcze Joasię, odjechała.
Skoro tylko drzwi się za nią zamknęły, Joasia odetchnęła całą piersią, jakby się pozbyła nieprzyjemnego ciężaru.
Zaraz też zmieniła fizyonomię, odbijała na niej jeszcze radość, ale już zupełnie innego rodzaju.
— Nakoniec, — szepnęła, — nakoniec skończy się moja niewola, nakoniec będę może wolną. Żegnam was ciemności! Żegnam przeszłość! żegnam was przymus i nudy!.. widzę uśmiech słońca w przyszłości!...
Upłynęło dni ośm.
Pewnego popołudnia rozległ się niezwykły turkot po ulicach Auteuil.
Kareta pocztowa zaprzężona w cztery tęgie konie, pędziła galopem wzbijając tumany kurzu, aż wjechała w bramę Folie-Normand.
Pocztylion z głośnem strzelaniem z bicza objechał kląb i stanął przed tym samym peronem, na którym niegdyś przelała się krew pobielacza.
Gaston i jego żona rzucili się w objęcia matki.
Pięcio-letnia podróż nie zmieniła wcale pięknej zawsze Blanki.
Taką była przed wyjazdem jak i teraz.
Miała lat dwadzieścia óśm a niktby nie uwierzył, że ma więcej nad dwadzieścia dwa.
Gaston, lubo obdarzony naturą silną i energiczną, nie tak łatwo zniósł niewygody długiej podróży.
Zawsze był pięknym i zgrabnym mężczyzną, chociaż jednak zaledwie skończył lat czterdzieści, chociaż był zatem w samej sile męzkiego wieku, cera mu pożółkła, małe zmarszczki okrążyły oczy, blond włosy przerzedziały na głowie a na skroni ukazały się srebrne gdzieniegdzie niteczki.
Chociaż urodzony w Wenecyi z ojca i matki włochów, wyglądał Gaston obecnie na prawdziwego angielskiego dżentelmana.
Po pierwszych chwilach przywitania zaczęto rozpytywać o Joasię.
Stara margrabina opowiedziała z najdrobniejszemi szczegółami ostatnie swoje widzenie się z sierotą.
Blanka zapłakała z rozrzewnienia i zawołała:
— A! widzisz dobrze postąpiłam że nie chciałam oddać jej władzy!... jak odgadłam że będzie miała złota serce, ta moja pieszczotka kochana.
— Dobre, poczciwa dziecko, — wtrąciła z uśmiechem margrabina, — dziś już panna dorosła, tego prawie wzrostu co Blanka, i tak piękna, że chyba nie ma sobie równej na całym świecie.
— Tem lepiej! tem lepiej!... — zawołała pani Gastonowa, — tem łatwiej będzie znaleźć dla niej dobrego męża. Zajmiemy się tem zaraz... nieprawdaż Gastonie?...
— Zapewne moja droga... ale zkąd weźmiemy tego męża?
— Jeszcze nie wiem, ale kiedy się czego szuka, to się zawsze znajdzie. Nie będzie to zresztą zadanie tak bardzo trudne. Czy bo brakuje mężczyzn w Paryżu?... O Boże! jakże mi pilno uściskać tego kochanego podlotka.
Zaraz nazajutrz pojechała Blanka na pensję, gdzie na nią przez cały tydzień z gorączkową niecierpliwością oczekiwała wychowanka.
Nie mogła powstrzymać okrzyku uwielbienia, zobaczywszy przybraną córkę.
Nie chciała wierzyć własnym oczom.
Pięć lat termu pozostawiła tu dziecko, ładne wprawdzie ale dziecko, obecnie widzi kobietę nadzwyczajnie piękną i zgrabną.
Uczuła się dumną, niby artysta stojący przed swojem arcydziełem.
Nie potrzebujemy dodawać, że Joasia odegrała wzruszenie i radość z taką sztuką, żeby jej niejedna aktorka pozazdrościć miała prawo.
— Już się teraz nie rozłączymy! — mówiła Blanka powracając do Auteuil ze swoją wychowanką....


VI.
Pretendenci.

Kareta zatrzymała się przed peronem w Folie-Normand.
Blanka-wysiadła szybko z powozu, przebiegła przedpokój trzymając Joasię za rękę i wpadła do salonu.
Gaston z matką rozmawiali pod oknem.
Blanka podeszła wprost do męża.
— Przypatrz jej się! — wołała. — czy poznałbyś ją kiedy?... A przecie to ona, ona — moja kochana Joasia!...Jakże ją znajdujesz?... Czyż to nie prawdziwy cud świata?... Czyż to nie arcydzieło żyjące?...
Gaston podniósł oczy i został olśniony jakby spojrzał na słońce.
Przez kilka sekund nie był w stania słowa przemówić.
Blanka pragnąca ażeby wszyscy podzielali jej zachwyt, zawołała: — Czegoż tak stoisz milczący?... Niepodobna, abyś nie podzielał mojego zdania.
— Ślepi tylko mogliby niepodzielać twojego zdania... — odpowiedział z uśmiechem Gaston, — panna Joanna przechodzi najpiękniejsze utwory Rafaela i Tycyana!...
— A, tak to lubię! to mi się nazywa mówić!... Z jakiego jednak powodu tytułujesz to kochane dziecko tak ceremonialnie, dla czego nazywasz ją „panną”, czyż nie jest naszą ukochaną córeczką?... Jestem pewną, że robisz jej tem przykrość, no dalej żywo, proszę wycałuj ją, tylko serdecznie...
I mówiąc to Blanka popchnęła Joasię ku Gastonowi.
Pochylił się i dotknął ustami matowo białego czoła młodej dziewicy, które zarumieniło się na chwilę.
Margrabia ze swej strony doznał uczucia, jak gdyby prąd elektryczny przebiegł po jego ciele.
Piękność sieroty ugodziła go w samo serce..
Może to wyda się nieprawdopodobnem, ale jest z tem wszystkiem prawdziwem.
Faktem to jest niezbitym, że niektóre kobiety, rozlewają dokoła siebie urok jakiś nie dający się pokonać.
Taki urok dziwny rzucała właśnie Joasia a doznał go pierwszy Gaston przy pocałunku.
— Czyż to nie Joasia, czyż to nie nasze ukochane dziecko? — ciągnęła młoda kobieta całując ją po raz dwudziesty.
— Nieprawdaż Joasiu, nieprawdaż moje dziecko, że ty nas kochasz i kochać będziesz zawsze?...
— Czy ja was będę kochać? — odpowiedziała sierota... — Kocham was nad wszystko na świecie, kocham nad życie, kocham jak Boga samego.
— Kochane dziecko! — wykrzyknęła Blanka z zapałem. — Niechaj błogosławiony będzie dzień, w którym zostałaś moją córką!...
Oszczędzimy czytelnikowi powtarzania nieskończonych zachwytów i czułości.
Upłynęło znowu kilka miesięcy i żaden ważniejszy wypadek nie zamącił spokojnego życia mieszkańców Auteuil.
Ale często spokojne i gładkie jak szyba morze, zmienia jeden grzmot w rozhukane bałwany.
Przywiązanie Blanki do Joasi wzmagało się coraz bardziej. Nie była w stanie rozłączyć się z nią ani na chwilę, ciągle musiała ją mieć przy sobie, traktowała nie już jako córkę, ale jako ukochaną siostrę swoję.
Margrabina Gastonowa Castella miała jak wiemy lat dwadzieścia ośm, ale wyglądała na dwadzieścia jeden albo dwa co najwyżej.
Joasia zaczęła rok siedmnasty. Gdyby nie czarne oczy i ciemne włosy, stanowiące kontrast z niebieskiemi oczami — i bond włosami margrabiny, bardzo łatwo można je było brać za rodzone siostry.
Bardzo często, kiedy przysługiwała pogoda, Blanka i Joasia przejeżdżały się w odkrytym powozie po lasku Bulońskim, a przechodnie zachwycali się widokiem tych dwóch rodzajów piękności.
Myśl że Joasię mogą brać za jej siostrę, napełniała Blankę niewysłowioną błogością.
Ażeby lepiej podtrzymać złudzenie, postanowiła że będą odtąd ubierać się jednakowo.
Nigdy też odtąd nie sprawiła sobie toalety, żeby, zaraz takiej samej nie sprawić dla Joasi.
Przed podróżą młoda margrabina lubiła bardzo Folie-Normand, a nie lubiła pokazywać się w świecie, i składała wizyty wtedy tylko, gdy ją konieczność do tego zmuszała lub gdy nie wypadało żadną miarą odmówić jakiemu zaproszeniu.
Po powrocie z wojażu zmieniła usposobienie zupełnie.
Teraz nie odmawiała żadnemu zaproszeniu, nie opuszczała ani jednego balu, co ogromnie martwiło Gastona, uznającego to nowe życie za ciężar nieznośny prawdziwie.
Czasami usiłował namawiać żonę na pewną przerwę i trochę odpoczynku po nieustających zabawach.
Blanka pozwalała mu narzekać — słuchała go z uśmiechem, całowała kiedy skończył — a w ostatku odpowiadała:
— Wiesz kochany Gastonie, że z największą zawsze przyjemnością spełnię każde twoje życzenie.
Ale gdy nadszedł wieczór ubierała się i wyjeżdżała na bal, a mąż naturalnie musiał jej towarzyszyć, tak jak było wczoraj i jak będzie jutro.
Gaston był malkontentem, ale był posłusznym...
Czytelnicy spytają zapewne, zkąd taka nagła zmiana w pojęciach i zwyczajach młodej margrabiny?...
Czy już sprzykrzyło się jej spokojne pożycie przy domowem ognisku?...
Czy stała się może kokietką?...
Czy przestała już może kochać tak bardzo swojego męża?...
Szerokie pole do przypuszczeń i domysłów — a jednak nic z tego wszystkiego nie było.
Blanka pozostawiona sama sobie, byłaby bez wahania powróciła do dawnych zwyczajów, byłaby zupełnie zadowolona z cichego szczęścia domowego.
Tak jak dawniej, byłaby unikała świata, tak jak dawniej byłaby po nad wszystko przekładała pozostawanie z mężem.
Tych balów, tych uciech, za któremi uganiała się teraz, nie pragnęła bynajmniej dla siebie, lecz wyłącznie dla Joasi.
Przybrana jej córka wydawała się niezwykle uszczęśliwioną, w pośród młodych pięknych i eleganckich kobiet, które urodą swoją zaćmiewała.
Z prawdziwie naiwną radością oddawała się tańcom.
A admirowano ją do koła!
Blanka cieszyła się niewymownie, patrząc na tryumfy swojej wychowanki.
Do sukcesów swoich, tak małą przywiązywała wagę, że ich wcale nie spostrzegała, że im wcale wierzyć nie chciała.
Nie szło jej jednak o te tylko codzienne tryumfy.
Myślała o zabezpieczeniu szczęścia sierocie, pragnęła wydać ją za mąż odpowiednio.
— Niepodobna — powtarzała sobie — ażeby pomiędzy tym rojem młodzieży bogatej i dystyngowanej, nie znalazł się jeden przecie taki, który by odgadł i ocenił przymioty duszy Joasi, ukryte pod jej olśniewającą pięknością.
Z wielkiej troskliwości stała się sama romansową i marzyła niby młoda egzaltowana dziewczyna.
Nie życzyła sobie wcale jednego z tych małżeństw z konwenansu, co to się układa metodycznie na zimno, nie chciała związku, w którym serce nie bierze wcale udziału, ale chciała, aby miłość prawdziwa, gorąca i wierna, poprowadziła dwoje młodych do ołtarza.
Blanka zamierzała dobrze wyposażyć wychowankę, nie chciała jednak, aby o tem naprzód wiedzieli pretendenci do ręki sieroty.
Młoda dziewczyna była w jej oczach skarbem prawdziwym.
Ten tylko zasłużyłby na jej otrzymanie, co szlachetny i bogaty, uważałby ją za zupełnie biedną, a mimo to padłby przed nią na kolana i głosem wzruszonym zapytał:
— Joasiu, ja ciebie kocham! Joasiu czy chcesz zostać moją żoną?
Niestety, nic zapewne piękniejszego, ale też nic nie było naiwniejszego nad te marzenia i przekonania Blanki Castella.
Dowodziły one jasno, że margrabina nie znała wcale ani ludzi ani świata.
Skoro sierota ukazała się w towarzystwie paryzkiem, pod opieką Gastona i Blanki, tłum cały młodych ludzi zaczął uwijać się dokoła niej.
Wszyscy wiedzieli dobrze przecie o ogromnym majątku Castellów.
Joasia musiała być zapewne ich kuzynką.
Musiała także być bogatą.
Ładny posag i taka oślepiająca uroda, to jest się za czem ubiegać.
Pani Castella nie posiadała się z radości.
— Mamy w czem wybierać... — mówiła sobie... ale nie ma się co spieszyć... poczekajmy jeszcze.
Joasia warta jest księcia, przyjdzie kolej i na książęta.
Czy potrzebujemy dodawać, że młoda panna upojona dymem kadzideł, podzielała w zupełności te szalone nadzieje?...
Czy potrzebujemy objaśniać jakie wielkie było zdziwienie i margrabiny i jej wychowanki, gdy spostrzegły, że szeregi aspirantów przerzedziły się nagle...
Wprawdzie na balach tancerzy nie brakowało Joasi nigdy, ale ci, co wczoraj jeszcze nadzwyczaj jej nadskakiwali, teraz trzymali się zdaleka, jakby się nie chcąc kompromitować udawanem zakochaniem w modnem bożyszczu.
Przyczyna tej nagłej zmiany była bardzo prostą i czytelnicy domyślą się jej z pewnością.
Żyjemy w wieku praktycznym...
Cielec złoty zdobył sobie panowanie wszechwładne.
Kwestya powyższa góruje na porządku dziennym i kiedy idzie o wybór żony, młodzież majprzód zajmuje się studyowaniem kwestyi... posagowej, Jeżeli miłość idzie z pieniędzmi w parze, tem lepiej, interes jest wtedy świetny, ale bez pieniędzy gaśnie miłość najgorętsza jak płomień ze słomy.
Jeden z tegoczesnych poetów powiada:

La dot à la laideur prète bien des appas,
Et la beanté sans dot ne se mariera pas.

Otóż pretendenci najwięcej nadskakujący i najbardziej... zakochani, nie chcieli wcale jak to mówią kupować kota w worku i uznali za konieczne zasięgnąć wiadomości przed oświadczynami,
W ten sposób dowiedzieli się że Joasia, ta gwiazda salonów, była rzeczywiście sierotą bez rodziny i majątku, że otrzymała wychowanie z litości...
Nie ulegało zaprzeczeniu, że Castellowie kochali ją jakby należącą do rodziny, że uczynią coś zapewne dla niej, ale to coś nie przedstawiało żadnej pewności, zwłaszcza, że Gastonowie młodzi jeszcze, mogą mieć dzieci przecie — a to oziębiło by na pewno ich dobre względem sieroty zamiary.
Szczegóły te dały dużo do namysłu pretendentom. Zmiarkowali oni, że ryzyko zanadto jest wielkie i zaczęli się powoli wycofywać.
Joasia posiadała zanadto dużo sprytu i przenikliwości, ażeby się nie domyśliła wszystkiego.
Spadłszy z wysokości swoich marzeń, poczuła się zniechęconą zupełnie.
Oburzała się na swoje losy — przeklinała Boga i ludzi.
Ale wkrótce zapanowała nad sobą podniosła dumnie głowę i powiedziała sobie z gorzkim uśmiechem na ustach:
— Nie mogę zostać księżną, bo jestem biedną... Niechże i tak będzie!... Że zostanę margrabiną — to przysięgam sobie na to.


VII.
Dalszy ciąg poprzedzającego.

Gaston Castella nie lubił jak już wiemy życia światowego.
Nad najświetniejszy bal przekładał wieczór spędzony spokojnie w towarzystwie Blanki.
Margrabina ze swej strony aż do pewnego czasu, podzielała zupełnie to zamiłowanie męża.
Kiedy wmówiła sama w siebie, że niezbędnem jest bywać w świecie, ażeby zdobyć męża dla Joasi, Gaston wcale się temu nie sprzeciwiał. Zerwał owszem ze swojemi nawyknieniami, i towarzyszył co wieczór na bale i zabawy żonie i sierocie.
Pewnej nocy wstał od kart około godziny drugiej, po przegraniu sześćdziesięciu luidorów.
Przeszedł do sali balowej — umieścił się we framudze okna i przypatrywał Blance i Joasi tańczącym vis-à-vis w kadrylu.
Czuł się ogromnie znużonym.
Od ośmiu już dni chodził spać dopiero nad ranem, dziwił się więc niepomiernie, że kobiety, istoty takie wątłe na pozór, mogły wytrzymywać taką fatygę...
Widocznie, myślał sobie, pod tą delikatną powłoką, pod tą skórką atłasową, kryją się nerwy i muskuły żelazne.
Byłby zapewne w dalszym ciągu prowadził ze sobą monolog na ten temat, ale dwaj nieznajomi młodzieńcy, stanęli przed nim i rozpoczęli ze sobą rozmowę.
— Kochany hrabio — rzekł jeden z nich do swojego towarzysza, — jesteś jak mi się zdaje jednym ze stałych gości księżnej — musisz więc znać wszystkich tutaj z nazwiska przynajmniej...
— Prawie — odpowiedział zapytany...
Powiedzmy mimochodem, że znajdujemy się na przedmieściu świętego Honorego, w pałacu księżnej de Bois-Hardy.
— No, to może mi posłużysz za cicerona, bo ja tu się znajduję po raz pierwszy.
— Jestem na rozkazy... i zapytuję kiedy mam objąć mój obowiązek.
— Zaraz, natychmiast.
— O co chcesz mnie zapytać?
— Przedewszystkiem — kto jest ta młoda kobieta, albo raczej ta panna czarująco piękna, co tańczy naprzeciw nas?...
— Na dzisiejszym balu jest taka chmara kobiet młodych i pięknych, że musisz mi wskazać dokładnie o którą pytasz?
— O tę wysoką, szczupłą, z czarnemi dużemi oczami, z prześlicznemi ciemnemi włosami i różą we włosach. O tę co ubrana w bieli i ma sznur pereł na szyi.
Gaston zrozumiał że chodzi o Joasię
Młody człowiek prawił dalej:
— Niepodobna się omylić, wiesz już o którą pytam.
— Doskonale.
— Któż to zatem... panna... czy młoda mężatka?
— Młoda dziewica... albo raczej cały romans w białej sukni i w sznurze pereł na szyi.
— Romans?...
— Tak.
— Intrygujesz mnie do najwyższego stopnia, wytłomacz się więc czemprędzej.
— Jakże ci się podoba ta młoda panna?
— Wygląda na królowę. Dystynkcya maluje się na jej twarzy i w każdym ruchu.
—Takie jest twoje zdanie?...
— Czy nie podzielasz go ze mną?...
— Nie podzielam.
— Dla czego?
— Bo ta młoda królowa to córka starego żebraka złodzieja i mordercy, zabitego przed dwunastu laty na uczynku kradzieży...
— Na seryo?
— Nie pozwoliłbym sobie nigdy na żart podobny, możesz być tego pewnym.
— Czy się jednak czasami nie mylisz?
— Nie... dowiedziałem się jak najdokładniej.
— To takie nieprawdopodobne:
— Przyznaję... ale jednakże zapewniam powtórnie, że jak najbardziej prawdziwe.
— Jakimże więc sposobem córka bandyty, przyjmowaną jest w najarystokratyczniejszym salonie księżnej de Bois-Hardy?...
— Nadzwyczaj prostym... Salony tutejsze otworzyły się nie dla córki bandyty, ale dla przybranej córki margrabiego i margrabiny Castella...
— Więc margrabiostwo?...
— Przyjęli i wychowali dziecko, któremu zabito ojca.
— To jacyś cudzoziemcy?...
— Margrabina jest francuzką... margrabia wenecyaninem i milionerem...
— Niemłodzi już zapewne ludzie?...
— Mylisz się bardzo.
— Ale! ba!
— Margrabia jest w naszym wieku margrabina wygląda na siostrę twojej piękności.
— Ładna?
— Prześliczna. A — oto — patrzaj i sądź własnemi oczyma. Pani Castella tańczy z vicehrabią d’Audival, którego znasz przecie.
— Ta młoda blondynka z brylantami we włosach?...
— Ta sama. — Jakże ją znajdujesz?
— Prześliczna — nie można tego zaprzeczyć, ale bardzo także nieostrożna.
— Nieostrożna!... Ona!... Margrabina!...
— Naturalnie!
— W czemże jeżeli łaska?
— Zanim ci odpowiem, muszę ci zadać pewne pytanie.
— Jakie?
— Czy pani Castella kocha swojego męża?
— Uwielbia go... — Jest to małżeństwo powszechnie szanowane, małżeństwo o którem najzłośliwsza języki nie mają nic do powiedzenia.
— W takim razie, pani Castella jest skończoną waryatką...
— Pytam się znowu dla czego?...
Nie potrzebujemy objaśniać z jaką gorączkową ciekawością przysłuchiwał się Gaston tej rozmowie.
— Margrabina, kochany hrabio — odpowiedział młody człowiek — jest waryatką, jest szaloną po prostu istotą, dla tego, że trzyma przy sobie tę nadzwyczajną piękność, która wcześniej czy później ukradnie jej serce męża... jeżeli go już nie ukradła...
— Cóż za dziwaczna przypuszczenie!
— To nie przypuszczenie, to pewność.
— Margrabina zanadto jest sama piękną, aby się potrzebowała obawiać rywalki.
— Margrabina jest piękną to fakt, ale posiada tę piękność spokojną, tę łagodnę, jeżeli się tak wyrazić godzi, piękność blondynki, — która ani chwili walczyć nie potrafi z tą czarującą, gorącą pięknością panny z czarnemi włosami!... Żyć obok podobnej damy i nie stracić dla niej głowy, jest po prostu niepodobieństwem... Bądź pewnym, że teraz już, margrabia nie wiedząc może o tem, kocha się na zabój w swojej przybranej córce i, że potrzeba tylko iskierki ażeby wybuch nastąpił!
— Przypuszczasz więc, że pan Gastella jest zdolnym nadużyć moralnej przewagi, jaką ma nad tą panienką?
— Nie mam honoru znać pana margrabiego i nic nie przypuszczam — ale mam pewne za to doświadczenie... Wiem, że miłość jest ślepa, że zapomina o wszystkiem, że nie cofa się przed niczem, że skoro się odezwie — rozum, godność, sumienie i honor, idą w kąt w tej samej chwili.
— Młoda panienka jest uczciwą, bo została wychowaną uczciwie...
— I temu nie myślę przeczyć, ale mówiąc słowami pewnego poety nieboszczyka, wszystkie kobiety są uczciwe, aż do chwili w której przestają być niemi...
— Desperacka jakaś filozofia!
— Prawda często jest desperacka.
— Strasznie czarno patrzysz na rzeczy!...
— Widzę je takiemi jak są.
— Brzydko jest wyrzucać margrabinie jej prawdziwie szlachetny uczynek...
— Pochwalam w zupełności ten uczynek, ale nie cofam tego co powiedziałem. — Pani Castella, postąpiła szlachetnie, że przygarnęła biedną sierotę, że ją wychowała i że zastępuje jej matkę... ale dzisiaj sierota owa stała się niebezpieczną i powinna pozbyć jej się z domu jak najprędzej.
— W jaki sposób?
— Wydając ją za mąż!
— Ożenił byś się z nią — ty co to mówisz?...
— A niech mnie Bóg zachowa i broni.
— Dla czego?
— Za piękna dla mnie!
— To także ważna przyczyna!
— Najsprawiedliwsza i najrozsądniejsza.
— Możnaby jednakże coś jej zarzucić!...
— Można wszystkiemu zarzucać; ja jednak nie zmienię przekonania. — Kobieta tak uderzająco piękna musi być koniecznie kokietką... Nieustające hołdy, jakie jej składają niezliczeni adoratorowie, sprawiają, że w końcu uznaje się za istotę nieskończenie wyższą — i że z tej wysokości spogląda z pogardą na swego biednego męża... Nie zazdroszczę podobnego losu nikomu, nie pragnę stanowiska małżonka przy takiej żonie.
Właśnie kadryl się skończył i dwaj młodzi ludzie opuścili framugę.
Gaston pozostawszy sam, uczuł się bardzo wzruszonym, doświadczał jakiegoś bolesnego niepokoju.
Po raz pierwszy od czasu jak Joasia wyrosła na taką wszechwładną piękność, myśl, że mogą go posądzać o miłość dla niej, przyszła mu do głowy i oburzyła niezmiernie.
Przypominał sobie każde słowo rozmowy, którą podsłuchał, a słowa te palącemi zgłoskami zapisywały mu się w pamięci,
Jeden z młodych ludzi powiedział:
— Niepodobna żyć obok tej czarującej istoty, aby dla niej nie stracić głowy.
Później znów tenże sam młody człowiek dodał:
— Założyłbym się, że margrabia Castella, nie wiedząc sam o tem, kocha się już zapamiętale w swojej przybranej córce.
Gaston zapytał się przerażony, czy jest w tem cokolwiek prawdy, czy odczuwa w sobie zawiązek tej miłości, któraby po dwakroć była występną.
Napróżno wmawiał w siebie że to wszystko było przywidzeniem i kłamstwem.
Napróżno powtarzał sobie, że bardziej niż kiedykolwiek kocha swoję Blankę, bo nie czuł się zupełnie spokojnym, bo jakieś pomieszanie ogarniało go coraz bardziej.
Upłynęło jeszcze parę godzin i salony zaczęły się opróżniać.
Bal się miał ku końcowi, a Blanka z trudnością odnalazłszy męża we framudze okna, oznajmiła mu zamiar powrotu do Auteuil.
Noc była mroźna. Księżyc w pełni, świecił tak jasno na pogodnem niebie, że widno było jak we dnie.
Podczas gdy powóz toczył się szybko po stwardniałej alei głównej Pól Elizejskich, Gaston siedzący na przodzie, przypatrywał się Blance i Joasi, siedzącym albo raczej leżącym naprzeciw siebie.
Zmęczone tańcem, zmorzył sen na powietrzu.
Usnęły obok siebie: głowa Blanki spoczęła na ramieniu Joasi, ta zaś główkę swoję otoczoną pachnącemi lokami, wsparła na ramieniu przybranej matki.
Usta Gastona szepnęły:
— Doprawdy, ci młodzi ludzie nie wiedzieli sami co plotą!... Joasia jest prześliczną, ale Blanka o wiele jest piękniejszą.
Chciał to wmówić w siebie koniecznie.
Musimy dodać, że nie udało mu się usiłowanie i, że za każdą razą jak spojrzał na wychowankę, jakiś głos wewnętrzny mówił mu:
— Kłamiesz!... to ta piękniejsza! ta rozlewa czar niepokonany... tej niepodobna nie pokochać!...


∗             ∗

Nazajutrz rano Gaston zebrał całą swoją zimną krew i energię i zaraz powziął zamiar stanowczy.
— Bądź co bądź, — powiedział sobie, — podobne położenie nie powinno się przedłużać. Chociaż bezzasadne są wszelkie podejrzenia, to jednak mi uchybiają. Mój dom nie może być o nic posądzanym... Trzeba wydać za mąż Joasię... Trzeba aby najdalej za miesiąc wyszła z pod tego dachu!...


VIII.
Niespodziane oświadczyny.

Gaston wszedł do pokoju żony, zdecydowany użyć wszelkich sposobów na namówienie Blanki do tego, co postanowił.
Naturalnie nie miał zamiaru tłomaczyć powodu tego swego nalegania, nie myślał powtarzać rozmowy jaką wczoraj posłyszał.
— Kochana żonusiu — odezwał się — czy nie czujesz się bardzo zmęczoną tem zanadto światowem życiem, jakie prowadzimy od pewnego czasu?
— Dla czego pytasz mnie o to mój drogi! — odparła młoda kobieta.
— Bądź tak dobrą, odpowiedz mi ty najpierw... a ja ci się następnie wytłomaczę...
— A więc, przyznaję się otwarcie, że te bale, te zabawy, te rauty, nużą mnie okropnie, a nie sprawiają wielkiej przyjemności.
— Nie potrzebuję cię bodaj zapewniać — rzekł Gaston z uśmiechem — że ja doświadczam zupełnie tego samego.
— Tak!... widzę to aż nadto dobrze... Prowadzasz nas po balach z rezygnacyą męczennika. Wzruszające to ale nie wesołe...
— Nie chciałabyś więc zaniechać tego wszystkiego, nie chciałabyś powrócić do tego życia spokojnego, jakieśmy przed tem prowadzili i jakie nas nie nudziło wcale?...
— Pragnęłabym tego równie jak ty gorąco, ale wiesz przecie że niepodobna...
— Dla czego?
— Dla Joasi...
— Więc uważasz za konieczność to ciągłe polowanie na męża?...
— Naturalnie.
— Niepowodzenia dotychczasowe nic a nic cię nie zniechęciły?
— Gdybyśmy się zniechęcali przy najmniejszym zawodzie, nie doszlibyśmy do niczego nigdy na świecie.
— Czegóż się zatem spodziewasz?
— Spodziewam się, że jaki młody człowiek, dobrze urodzony i bogaty, człowiek godny nasze córeczki, zrozumie ją, pokocha i poprosi o jej rękę.
— Widzisz przecie, że ci wszyscy co tak się o to niby ubiegali, cofnęli się jeden za drugim.
— Bo byli to ludzie małej inteliegencyi i nieosobliwego serca... Ten, na którego czekam... zjawi się prędzej czy później...
Gaston potrząsnął głową.
— Wątpisz?.. — zawołała z oburzeniem Blanka.
— Nie tylko wątpię... ale mam zupełną pewność, że się nie ziszczą te nadzieje.
— I na czemże polega ta pewność?
— Na błędnej całkiem drodze po której idziemy. Te występy Joasi na salonach paryzkich, to rzecz prawdziwie opłakana!... Wiara w to, że jej majestatyczna piękność, rozbudzi w kimś wielką miłość, to więcej niż niedorzeczność.. Dzisiaj o takiej miłości można słyszeć zaledwie na scenie. To też — daję ci słowo, że próżne są twe zabiegi, złudne oczekiwania... Trzeba się zabrać do rzeczy zupełnie inaczej...
— Uczynię wszystko co każesz, tylko daj mi wskazówki jak mam postępować...
— Najprzód wypada nam porozumieć się z matką i oznaczyć posag Joasi...
— A następnie?
— Jest dość na świecie dusz poczciwych, dla których kojarzenie małżeństw jest jedynem zajęciem, ja sam znam takich pośredników kilku nawet... Szepniemy im tak niby od niechcenia, że nasza panna ma dwakroć sto tysięcy franków posagu a piękna jak bożyszcze... to zaraz wyszukają, nam młodzieńca, który zapragnie posiadać piękną żonę i posag. — Zaraz się zabiorą do dzieła... — Pretendentów nie zbraknie i wtedy tylko możesz wybrać pomiędzy nimi najodpowiedniejszego... Cóż ty na to... kochana Blanko?
— Zupełnie mnie zniechęcasz i rozczarowywasz!...
— Dla czego?
— Bo podobne małżeństwo, będzie małżeństwem dla interesu po prostu!... bo posag przeważać w nim będzie po nad przymioty i urodę... bo nie dla nich poprowadzą ukochane dziecko nasze do ołtarza.
— Mniejsza z tem, byleby wyszła za mąż...
— Nie o takiem wcale szczęściu marzyłam dla Jasi.
— Wiem... wiem... — ty szukasz ideałów, a ja ci pokazuję rzeczywistość.
— Pozwól mi poczekać jakiś jeszcze czas przynajmniej.
— Pragnę ci zawsze jak wiesz ustępować we wszystkiem, kochana Blanko... a jednakże w tym razie nie zgadzam się na zwłokę. Czekanie na nic się nie zdało... może owszem pogorszyć tylko sprawę.
— Możnaby sądzić, że chciałbyś jak najprędzej pozbyć się sieroty z domu. Czyż jej obecność już ci tak dokuczyła?...
— Wcale nie — odpowiedział Gaston lekko zarumieniony — chodzi mi jednak bardzo, ażeby Joasia zajęła w świecie właściwe sobie stanowisko, aby rozpoczęła życie ma seryo... Wierzaj mi kochana Blanko, że tylko dla jej własnego dobra odzywam się w ten sposób.
Na podobne oświadczenie, Blanka nie miała nic do odpowiedzenia.
Zadawała się przekonaną i musiała ustąpić...
Ustąpiła też — i chociaż z żalem — zdała całą sprawę na męża, uznała, że zamiast polować po balach na kandydatów małżeństwa, lepiej na nich w Folie-Normand wyczekiwać.
Zaledwie małżonkowie skończyli roz — | mowę, wszedł do pokoju lokaj Gastona i podał mu na tacy bilet wizytowy.
Na bilecie tym wypisane było nazwisko nieznane wcale mężowi Blanki:

Emmanuel Enjalbert.

— Kto ci to oddał? — zapytał Gaston.
— Pan jakiś bardzo elegancki — odpowiedział służący, który prosi margrabiego o chwilkę rozmowy. Zdaje się że ma coś bardzo do zakomunikowania ważnego...
— Gdzie jest ten pan?
— W przedpokoju.
— Coś mu odpowiedział?
— Że nie wiem czy pan margrabia zechce go przyjąć... Czeka na odpowiedź.
— Dobrze... Poproś go do salonu, ja zaraz tam przyjdę.
Służący wyszedł, a Gaston spiesznie zmienił ranne ubranie i udał się do nieznajomego.
Był nim dwudziesto-sześcio albo dwudziesto-siedmio — letni młodzieniec, bardzo ładny i dystyngowany.
Ubrany nadzwyczaj starannie chociaż skromnie, zdawał się być bardzo nieśmiałym i bardzo zakłopotanym.
Kiedy kłaniał się wchodzącemu margrabiemu, zarumieniony był jak panna.
Gaston oddając ukłon, pomyślał sobie, że choć nazwisko nieznane, ale znana mu zkądś fizyononmia.
— Z pewnością nieraz spotykaliśmy się ze sobą w salonach, pomyślał.
I głośno odezwał się zaraz:
— Więc z panem Emannelem Engjalbert mam przyjemność mówić?
— Tak jest panie margrabio, — odpowiedział przybyły, — dziękuję uprzejmie, że pan raczył przyjąć człowieka nieznajomego sobie zupełnie.
— Bardzo proszę. — odpowiedział Gaston, — a czem mogę panu służyć:
— Czy tylko nie nadużyję pańskiej cierpliwości?... — szepnął młody człowiek.
— O! wcale nie... zapewniam pana.
— Bo zanim panu oznajmię cel moich odwiedzin, pragnąłbym zapoznać pana za sobą szczegółowo.
Oryginalny ten wstęp bardzo zaciekawił Gastona.
— A więc mów pan najprzód o sobie, — odparł z uśmiechem, — będę słuchać pana z cierpliwością i zajęciem.
— Może opowiadanie potrwa trochę długo.
— Nie obawiaj się pan o nic. Mam czas, możesz pan mówić wiele się panu tylko podoba.
— Pańska dobroć zawstydza mnie...
— Przed rozpoczęciem pozwoli pan, zapalić cygaro?...
— Ślicznie dziękuję, nie palę nigdy.
— A mnie pozwolisz pan zapalić?
— Racz pan żadnych ze mną nie robić ceremonij.
Gastona otoczył się kłębem pachnącego dymu a młody człowiek tak rozpoczął:
— Panie margrabio, z biletu jaki złożyłem, dowiedziałeś się już o moim nazwisku... Nie jestem szlachcicem, ale pochodzę z uczciwej i powszechnie szanowanej rodziny mieszczańskiej z Normandyi... Mój dziadek był pierwszym radcą miasta Rouen w 1760 roku.
Zatrzymał się małą chwilę.
— Wybacz mi pan, panie margrabio, przekonasz się bo zaraz, że te drobiazgi koniecznie są dla wiadomości pańskiej potrzebne.
— Mów pan wszystko co uważasz za właściwe, oświadczył Gaston... Słucham pana z całą uwagą.
Emmanuel Enjalbert zaczął tak dalej:
— Mam lat dwadzieścia sześć, jestem sierotą od młodego wieku i najmłodszym z czterech braci; najstarszy jest kapitanem okrętu, drugi adjutantem pułkowym, trzeci radcą w prefekturze w Rouen...
— Bracia zajmują zatem stanowiska bardzo zaszczytne, — wtrącił Castella.
— Ja zaś, — ciągnął Emanuel, — ja zaś pracuję w ministeryum marynarki i pobieram dwa tysiące czterysta franków rocznej pensyi. Moi zwierzchnicy są zupełnie zadowoleni ze mnie, mogę więc liczyć na szybki awans.
Ojciec mój posiadał niewielki majątek, dający około dwudziestu pięciu tysięcy liwrów renty.
„Każdy z nas posiada po sześć tysięcy pięćset franków dochodu... To bardzo naturalnie niewiele, ale ja żyję skromnie i zdołałem trochę oszczędzić.
— Jakiś prawdziwie uczciwy młody człowiek, — pomyślał Gaston, — ale czego chce u dyabła?.. W żaden sposób odgadnąć tego nie mogę.
Emanuel Enjalbert mówił dalej:
— Mówię szczerą prawdę panie margrabio, możnaby zresztą zasięgnąć wiadomości co do przeszłości mojej, możnaby przetrząsnąć moje życie. Nic w niem nie znajdzie się złego, nie popełniłem ani jednego czynu, za który mógłbym się rumienić... Nie myślę brać tego za jakąś wielką zasługę... ale istotnie jestem bardzo spokojnego usposobienia, a przyjemności, co pociągają tylu innych, dla mnie nie mają uroku...
— Szczęśliwy jestem, — przerwał Gaston, — że pomiędzy nami zachodzi takie podobieństwo usposobień.
— Wielki to zaszczyt dla mnie panie margrabio!... — odpowiedział gość. Lubię nadzwyczaj wieś, dobrane towarzystwo mnie zachwyca, a dzięki stosunkom mojej rodziny, jestem przyjmowany w najpierwszych domach paryzkich. To panu tłomaczy, jakim sposobem spotykałem państwa w wielkim świecie.
Gaston skłonił się uprzejmie.
— Zdawało mi się odrazu, — rzekł, że pana znam z widzenia.
— Teraz już wie pan margrabia o mnie wszystko, a bardzo mi o to chodziło — przystępuję więc do celu mojej wizyty.
Tu głos młodego człowieka stał się drżącym, a on sam wydawał się bardzo zaambarasowanym.
— Prawie co wieczór na balach widywałem panią margrabinę, z panną Joanną zaś — wyszeptał — miałam nie raz przyjemność tańczenia.
— Zaczynam rozumieć — pomyślał sobie Gaston.
Emanuel ciągnął dalej:
— Z pomiędzy wszystkich młodych panien, panna Joanna była najpiękniejszą... — Patrzyłem na nią z rodzajem upojenia, admirowałem z daleka... aż pewnego dnia spostrzegłam z przerażeniem, że się mylą co do rodzaju uczucia jakiego doświadczałem.
„Niestety!... to nie była admiracja, ale prawdziwa miłość!...
„Zakochałem się szalenie całą duszą?...
„Odkrycie to stałe się okrutnem dla mnie cierpieniem, bo żadnej nie robiłem sobie nadziei.
„Myślałem wtedy, że panna Joanna należała do pańskiej rodziny.
„Sądziłam, że jest bardzo bogatą.
„Widziałem ją otoczoną rojem wielbicieli, pod względem urodzenia, majątku i pozycyi daleko wyżej stojących odemnie.
„Czego się mogłem ja biedak spodziewać wobec tego?...
„Zamierzałem usunąć się ze świata, zawierzałem wyjechać na jakiś czas z Paryża i w ten sposób zwalczyć jakim sposobem szaloną namiętność, która mogła się w końcu stać wielkiem dla mnie nieszczęściem; gdy w tem dowiedziałem się niespodzianie, że panna Joanna nie posiada nic, że nie posiada nawet nazwiska i rodziny, bo jest sierotą przygarniętą i wychowaną z łaski pani margrabiny.
„Ta niespodziewana wiadomość dodała mi odwagi i nadziei...
„Powiedziałem sobie, że przepaść dzieląca mnie od mego bożyszcza nie istnieje, i... postanowiłem sprobować szczęścia...
„— Panie margrabio, jestem uczciwym człowiekiem — mam z czego żyć, mam z czego utrzymać żonę... — wstaw się pan za mną do panny Joanny... — a przysięgam, że ją uczynię szczęśliwą...


IX.
Pretendent.

Wysłuchawszy tak otwartego i tak szczerego wyznania, Gaston uczuł się żywo wzruszonym.
Co za różnica pomiędzy łowcami posagowymi, a tym szczerze zakochanym, który ośmielił się odezwać wtedy dopiero, gdy się dowiedział, że Joasia nie ma majątku i rodziny.
Margrabia zamyślił się i nic nie odpowiedział.
— Nie odpowiada mi pan margrabia? — szeptał Emanuel — nie chce mnie pan martwić odmową? na którą niestety jestem przygotowany zupełnie. — Moje nadzieje były szalone, nieprawda? Niegodnym jestem posiadania takiego skarbu? — Panna Joanna odrzuci moję prośbę... a może już jest zaręczoną z kim innym! — Ah! panie margrabio, zlituj cię nad moją męczarnią. — Odpowiedz mi otwarcie, błagam cię o to, ja zniosę wszystko...
— Ani jedna z pańskich obaw nie jest uzasadnioną... — odpowiedział Gaston z uśmiechem — i naprzód podaj mi pan rękę, bo, że jesteś człowiekiem zasługującym na szacunek — jestem bardzo z poznania naszego szczęśliwy.
— Co?... — wykrzyknął Emanuel przechodząc z rozpaczy do najwyższej radości — czy to prawda? czy to możebne panie margrabio? czy mogę mieć nadzieję? czy pan nie odrzuca mojej prośby?...
— Galopujesz kochany panie — przerwał Gaston z nowym uśmiechem.
— Więc się omyliłem? — zapytał blednąc młodzieniec — więc źle sobie wytłomaczyłem łaskawe słowa pańskie?
— Wcale nie... Cenię bardzo pański dzielny charakter i postanowienie, i nie myślę odrzucać prośby; córka moja przybrana nie jest bynajmniej zaręczoną i mogę nawet zapewnić pana, że jej serce jest zupełnie wolne...
— O! co za szczęście!... — wykrzyknął mimowoli Emanuel.
— Ale — ciągnął dalej margrabia — rozumiesz pan, że ja sam nie mogę decydować za nią...
— Rozumiem to doskonale panie margrabio.
— Za nic na świecie nie zmuszałbym też mojej córki przybranej do małżeństwa.
— I ma pan najzupełniejszą racyę, panie margrabio.
— Od pana zatem zależy podobać się pannie i być przez nią przyjętym.
— Czyż ja to potrafię kiedy?
— Dla czegóżby nie?
— Ja się znam doskonale... — Nie ma we mnie nic takiego, coby mogło ująć młodą panienkę,
— Że nadtoś pan skromny, drogi panie!...
— O nie, nie! już sama moja nieśmiałość, nie pozwoli mi się przedstawić korzystnie.
— Nie wierz pan temu, młode panny, są bardzo pobłażliwe dla nieśmiałości którą powoduje miłość.
— To takie trudne — mówił Emanuel — takie trudne położenie, chcieć się wyróżnić w pośród tego tłumu i szmeru salonowego.
— No, to też nie w salonach będziesz pan widywał Joasię.
— A gdzie?...
— Tutaj... — Otwieram od dzisiaj dom mój dla pana i zaraz przedstawię pana mojej żonie.
— Ah! panie margrabio — wykrzyknął Emanuel z najwyższą radością — pańska dobroć zawstydza mnie i upokarza. Oh! jakąż wdzięczność panu winienem?...
Gaston przerwał to podziękowanie pociągnięciem za dzwonek.
Nadbiegł służący.
— Powiadom panią margrabinę, że życzę sobie przedstawić jej kogoś — powiedział pan Castella do służącego — i zapytaj, czy będzie łaskawą zejść do salonu.
Służący skłonił się i wyszedł, a za chwilę powrócił z odpowiedzią.
— Pani margrabina, za parę minut będzie w salonie.
Blanka rzeczywiście nie dała czekać na siebie.
Emanuel Enjalbert przedstawił się margrabinie, ale naturalnie, nie było żadnej wzmianki ani o celu wizyty, ani o Joasi.
Po kilku chwilach, nieśmiały kochanek powstał i pożegnał się z gospodarzami.
Pan Castella odprowadził go aż do bramy, gdzie czekał najęty powóz.
— Więc panie margrabio, pan naprawdę... pozwala mi bywać w swoim domu?...
— Ależ proszę cię o to, kochany panie.
— A kiedy mogę przyjechać?
— Kiedy się panu żywnie podoba.
— No więc zaraz jutro?
— Niechajże będzie jutro!
— I zobaczę pannę Joannę?...
— Naturalnie, że ją pan zobaczysz...
Emanuel Enjalbert, chwycił rękę margrabiego i uścisnął serdecznie, a z wielkiego wzruszenia nie mógł przemówić ani słowa.
Wsiadł do powozu i z sercem przepełnionem radością powrócił do Paryża.
Margrabina czekała na powrót męża na peronie.
— Co to za młody człowiek?... — zapytała — dla czego mi go przedstawiłeś?...
— Ciekawą jesteś się dowiedzieć?... — rzekł z uśmiechem Gaston.
— Nawet bardzo jestem ciekawą — przyznaję.
— Nie powiem ci dopóty, dopóki ty mi nie powiesz — jak ci się podobał ten młodzieniec?...
— Widocznie dobrze jest wychowany, chociaż trochę nieśmiały...
— A twarz — a postawa?...
— Bardzo przystojny i dystyngowany — szczególniej ma spojrzenie pełne szczerości.
— Więc zrobił na tobie przyjemne wrażenie?...
— Bez wątpienia.
— No, kochana Blanko, to cieszy mnie to bardzo...
— Powiedz że jednak nakoniec, po co te wszystkie pytania,
— To nowy pretendent i przyszły mąż zapewne...
— Dla Joasi? — wykrzyknęła margrabina...
Gaston zaczął się śmiać.
— Zdaje mi się... — że tylko Joasia jest tutaj na wydaniu.
— No to — wołała Blanka — opowiedz mi prędko, coście ze sobą rozmawiali?... Czekam z niecierpliwością.
— Opowiadanie będzie bardzo krótkie i bardzo proste a nie wątpię, że cię ucieszy.
I Gaston opowiedział co do słowa rozmowę swoję z Emanuelem Enjalbert.
— Musisz być zadowoloną nieprawdaż? twoje marzenie się ziściło, Joasia jest kochaną dla niej samej.
— Zapewne — odpowiedziała z pewną oziębłością Blanka — ten młodzieniec zdaje mi się zasługiwać na wielki szacunek i przywiązanie.
— Mówisz coś o tem bardzo chłodno, bez zwykłego uniesienia!...
— Bo mój zachwyt ma pewne granice.
— Nie rozumiem. Myślałem, że cię to nad wszelki wyraz ucieszy...
— Nie ma znowu z czego cieszyć się aż tak bardzo. Nie przeczę, że pan Enjalbert zasługuje na szacunek, że jest najzacniejszym człowiekiem, ale ja o innej marzyłam karyerze dla naszej córeczki.
— Dziwna to rzecz doprawdy!... Cóż więc masz do zarzucenia memu kandydatowi?...
— O! mam zarzutów co niemiara.
— Naprzykład?...
— Naprzód, że nie jest szlachcicem.
— A!... tak?.. — rzekł Gaston z uśmiechem — aleć i ta nasza kochana Joasia nie urodziła się na stopniach tronu!
— Jej piękność powinna ją uczynić królową...
— Zapewne jednak trudno ci będzie odnależć jakie wakujące berło... Cóż dalej?...
— Pozycya tego młodego człowieka, zdaje mi się bardzo skromną.
— Ja znajduję, że jest bardzo honorową.
— Żona ekspedytora, nie może mieć żadnego znaczenia w świecie...
— Żona uczciwego człowieka znaczy zawsze bardzo dużo.
— Pan Enjalbert nie posiada majątku.
— Ma około dziesięciu tysięcy liwrów renty, wliczając w to i pensyę... Posag, jaki damy Joannie, wyniesie około tego. Zdaje mi się otóż, że młode stadło mające dwadzieścia tysięcy franków do wydania w ciągu roku, nie będzie tak bardzo godnem pożałowania.
— Ty masz zawsze odpowiedź na wszystko.
— Bo rozsądnie patrzę na rzeczy.
— Nie będę ci wcale się sprzeciwiać, ale czy Joasia pokocha tego pana?...
— To już inna znowu całkiem kwestya, tę już sama ona będzie decydować.
— Spodziewam się, że nie będziesz jej namawiał?
— Wcale nie.
— A cóż jej powiesz:
— Nic.
— Jakto?
— Chcę aby zobaczyła kilka razy pena Enjalberta, zanim się dowie że prosi on o jej rękę. — Tu nieświadomość zamiarów pretendenta, pozwoli jej lepiej go ocenić.
— Pochwalam cię zupełnie w tym względzie... Kiedyż przyjedzie ten pan?
— Jutro. — Ja zaraz każę zaprzęgać i pojadę do Paryża — Muszę się o niego wywiedzieć, muszę sprawdzić to wszystko co mi opowiedział o sobie i o swojej rodzinie.
— Czy mu więc nie dowierzasz?
— Myślę że mówił najszczerszą; prawdę, ale w takich okolicznościach ostrożność nigdy nie zawadzi.
— Cóż potem?
— Reszta już do niego należy, niechaj się sam stara o zdobycie serca panny!... A teraz kochana Blanko ucałuj mnie, bo idę się ubierać i jadę. — Może niepowrócę tak wcześnie... nie obawiajcie się i nie czekajcie na mnie.
Gaston przypomniał sobie, że często grywał w karty z baronem B... szefem ministeryum marynarki.
Ta okoliczność uprościła mu bardzo jego zamiary.
Kazał stangretowi zawieźć się do ministeryum na ulicę Royale.
Posłał swoję kartę baronowi i został natychmiast przyjętym.
W kliku słowach wytłomaczył cel swoich odwiedzin.
— Nie mogłeś pan lepiej trafić, — odpowiedział szef wydziału, — znam osobiście pana Emanuela Enjalbert, znam także jego pozycyę i stosunki rodzinne, opowiem panu wszystko co tylko wiem.
Rezultat rozmowy barona z Gastonem, przekonał tego ostatniego, że wszystko co mówił Emanuel było najzupełniejszą prawdą.
Szef wydziału zakończył rzecz temi słowy:
— Zapewniam pana, że młody człowiek, o jakim mowa, posiada dzielne serce, wzniosłą duszę i świetne wykształcenie. Posiada słowem wszystkie zalety do uszczęśliwienia kobiety i gdyby którykolwiek ojciec dorosłej panny zasięgał mojej rady, odpowiedziałbym bez wahania: Oddaj mu swoję córkę!..
Pan Castella podziękował baronowi i bardzo uszczęśliwiony powracał do Auteuil.
— Muszę sobie, — myślał podczas drogi, — oddać sprawiedliwość, — że ani na chwilę nie podejrzewałem Emanuela, że poznałem w nim odrazu najuczciwszego człowieka...
Nazajutrz po południu, wielbiciel panny Joanny, skorzystał z pozwolenia i przyjechał do Folie-Normand.
Margrabia, margrabina i przybrana ich córka przechadzali się po parku.
Lokaj wskazał gościowi w którą stronę ma się udać aby na skręcie spotkać się z gospodarstwem.
Gaston żywo postąpił naprzeciw przybyłego i uprzejmie przywitał.
Emanuel czerwony jak pąs, skłonił się paniom dosyć zręcznie.
— Mam nadzieję, — odezwała się Blanka po chwilowej rozmowie — mam nadzieję, że jeżeli pan ma czas wolny, to pozostanie u nas na obiedzie...
Emanuel skwapliwie przyjął to niespodziewane zaproszenie, Joasia zapytywała się siebie z niemałem zdziwieniem, kto może być ten nieznajomy, którego tak wyjątkowo grzecznie przyjmują...
Po godzinnej przechadzce, Blanka z sierotą powróciły do mieszkania.
Gaston poprowadził gościa w górną część parku, zkąd był prześliczny widok.
— Kto jest ten młody człowiek? — zapytała Joasia, gdy się trochę oddaliły z Blanką.
— Nie poznajesz go?
— A czy ja go znałam kiedy?
— Przecie to jeden z twoich tancerzy z zeszłej zimy...
— Może być... — odpowiedziała młoda panna zupełnie obojętnie, — może być...
— Przypominasz go sobie teraz? — powtórzyła Blanka.
— Nie... Musiałam go zapewne widzieć, ale nie zwracałam nań uwagi.
— W takim razie nie zauważyłaś wcale jak wygląda — czy np. ładny czy brzydki?...
— Trudno by mi było, przyznaję, odpowiedzieć na to, bo znajduję że wszyscy mężczyźni są do siebie podobni.
— To nie wróży zatem nic dobrego dla zakochanego młodzieńca, — pomyślała Blanka. — Jakże zdoła zwalczyć tę pogardę dumnej duszy?.. Jak przełamie lody tego drzemiącego jeszcze serca.


∗             ∗

Upłynął tydzień.
Emanuel Enjalbert stawiał się w Auteuil z punktualnością dokładnego zegarka.
Cały dzień zajęty w biurze, wieczorem przepędzał w Folie-Normand.
Trochę już ośmielony, przedstawiał się takim jakim był rzeczywiście, to jest rozmownym, przyjemnym a nawet dowcipnym bardzo.
Młoda panna z wielką ochotą prowadziła z nim rozmowę, grywali z sobą razem, byli nawet dosyć poufale za sobą, ale nic nie zdradzało tego rozkosznego wzruszenia i tego pomieszania, jakie dają się uczuwać mimowoli, gdy serce dziewicze silniej po raz pierwszy zabije.
Takie położenie stawało się dla Emanuela nieznośnem.
Miłość jego wzmagała się codzień a on nie wiedział dotąd czy może mieć jakąkolwiek nadzieję.
— Niepewność zabija mnie! — rzekł pewnego razu do Gastona. — Na Boga niechaj się to raz już skończy!
— Joasia odpowie jutro, zapewniam pana, — odrzekł margrabia poważnie.


X.
Gaston i Joasia.

Tego samego wieczora po odjeździe Emanuela, margrabia odezwał się do Blanki, która przed udaniem się do łóżka, kładła na swoje prześliczna włosy maleńki koronkowy czepeczek.
— Moja kochaneczko, od tygodnia przeszło widujesz codzień mojego protegowanego. Powiedz mi więc otwarcie, co o nim myślisz mianowicie.
— Jak tylko można najlepiej — odpowiedziała zapytana. To prawdziwie miły człowiek.
— Zatem podobał ci się?
— Bardzo.
— A jakże ci się zdaje, czy podobał się Joasi?
— O tego; to nie wiem zupełnie.
— Nie rozmawiałyście nic o nim ze sobą?
— Nie raz nawet...
— Cóżeś mówiła o Emanuelu?...
— Chwaliłam go jak tylko mogłam.
— Z zapałem?
— Naturalnie, przecie na to zasługuje.
— Cóż odpowiadała Joasia?
— Przytakiwała mi najzupełniej.
— Więc Emanuel jej się podobał? — wykrzyknął uradowany Gaston.
— Pozwól że niechaj dokończę... bo za prędko się trochę cieszysz. Joasia powtarzam ci przytakuje mi i nawet unosi się nad przymiotami Emanuela, ale tonem najzupełniej obojętnym...
— Czy to czasem nie wybieg młodej dziewczyny, pragnącej ukryć swoje uczucie?...
— Zanim bym uwierzyła w podobny wykręt, musiałabym uwierzyć, że Joasia jest skończoną komedyantką, bo nie można by tak udawać!
— Sądzisz zatem, że nie podejrzewa, ani uczucia ani zamiarów Emanuela?
— Nie wiem nic.
— Nie zrobiłaś w swojej rozmowie żadnej nigdy aluzyi co do małżeństwa?
— Przeciwnie, nie raz napomykałam o tem.
— No i cóż?.
— Joasia była zawsze niewzruszoną. Nie rozumiała albo nie chciała rozumieć... i zawsze znajdzie sposób zwrócić w inną stronę rozmowę.
— Krótko mówiąc, przypuszczasz że nie kocha Emanuela?
— Mam takie przekonanie — przyznaję...
— Nie sądzisz jednak także, aby czuła do niego odrazę!
— O nie! sto razy nie! Taki miły człowiek, nie zrazi nigdy do siebie nikogo...
— No to nie ma nic straconego.
Joasia wyjdzie za niego przez rozum a miłość przyjdzie później.
— Czy nie lepiej by było pozostawić to czasowi?.. — zapytała Blanka.
— Niepodobna.
— Dla czego?
— Bo dla Emanuela podobne położenie staje się już nieznośnem, a ja zupełnie podzielam jego zdanie... Niepewność w której żyje okrutnie mu dokucza. Błagał mnie, aby temu położyć koniec i przyrzekłem mu uroczyście... Dałem słowo, że jutro będzie wiedział czego się ma trzymać... że zapytam się Joasi.
— Boże! Gastonie! co za nierozsądne przyrzeczenie.
— Nierozsądne powiadasz?
— Tak.
— I dla czegóż?...
— Powiedziałam wszak ci przecie, że od Joasi nie można się nic dowiedzieć.
— Bo nigdy nie pytałaś jej się stanowczo! Gdy kwestya będzie stawioną na seryo, musi odpowiedzieć przecie.
— Boję się bardzo, aby odpowiedź nie wypadła odmownie.
— Nie ma obawy, jeżeli tylko umiejętnie weźmiesz się do niej... Młoda dziewczyna w jej położeniu, nie powinna odrzucać człowieka, honorowego i przystojnego.
— Było by to zdaje mi się okrucieństwem, przypominać biednemu dziecku jego pochodzenie...
— Właśnie należy tego uniknąć i nie mówiąc wprost, dać jednak delikatnie do zrozumienia... Ty masz tysiąc na to kochana Blanko sposobów, ty potrafisz się doskonale wywiązać z zadania.
Margrabina uniosła się gwałtownie,
— Czy czasami nie myślisz, że podejmę się mówić z nią o tem?
— Przyznaję, że liczę właśnie na ciebie.
— W takim razie, po raz pierwszy w życiu muszę ci być nieposłuszną.
— Odmawiasz rozmówienia się z Joasią?...
— Stanowczo.
— Przynajmniej powiedz więc z jakiej przyczyny!
— Najprzód, że byłabym sprzymierzeńcem bardzo słabym i że od razu gotowabym zrejterować. Przypuśćmy, że zaczynam podobną rozmowę:
„— Moja kochana córeczko — mówię — pan Emanuel Enjalbert, kocha się w tobie na zabój...
„— To... wielki zaszczyt dla mnie...
„— Prosił o twoję rękę... przyjmiesz go?...
„— Nie.
»— A dla czego?...
„— Bo go nie kocham.
— Nie czułabym nigdy odwagi odpowiedzieć na to: — A! nie kochasz go... moje dziecię?... domyślałam się tego... ale to nic nie szkodzi... trzeba mimo to wyjść za niego... bo ja i mój mąż pragniemy jak najprędzej pozbyć się ciebie, a mamy obawę, czy się dość prędko trafi kto drugi... Nie mój kochany Gastonie, sto razy nie, nigdybym nie potrafiła powiedzieć tego Joasi...
— O kobiety!... kobiety!... — mruknął zniecierpliwiony margrabia.
— Kobiety więcej warte od was mój drogi, — odpowiedziała Blanka, — posiadają one delikatność, której wy wcale nie macie...
— Ale ta wzniosła delikatność, lubo przed nią czołem biję, nie jest wcale na miejscu w tej chwili, Pomyśl że tu o szczęście Joasi idzie.
— My kobiety nie uznajemy takiego przymusowego szczęścia.
Gaston milczał przez chwilę.
Wahał się jak ma postąpić, bo wiedział doskonale, że nie zdoła pokonać uporu, albo raczej fanatyzmu Blanki, gdy idzie o jej wychowankę.
— No to dobrze, — odezwał się nareszcie, — ponieważ mi odmawiasz pomocy, to ja się sam z nią rozmówię.
— Niech się stanie wola twoja, ja umywam ręce od wszystkiego, — odpowiedziała margrabina.
— Jutro się zaraz rozmówię...
— No to sobie rozmawiaj, ale nie chwal się swoją okrutną odwagą, nie bądź dumnym z tego, że możesz patrzeć na łzy biednego dziecka, bez wyrzutów sumienia.
Gaston uśmiechnął się mimowoli.
— Kochana Blanko, — rzekł całując zadąsaną żonę, — czy wiesz kto to jest Asmodeusz?...
— Zdaje mi się, że to dyabeł kulawy.
— Przypominasz sobie co on robił?...
— Podpatrywał po przez dachy, podsłuchiwał po przez mury, — nieprawda?...
— Tak właśnie — i otóż zdaje mi się, że Asmodeusz śmiałby się z całego serca, gdyby był świadkiem tego co się tu dzisiaj działo między nami, gdyby słyszał jak piękna, ukochana kobieta, traktuje swojego męża, jak nazywa go okrutnym i bez sumienia, dla tego, że ten biedny mąż chce doprowadzić do skutku małżeństwo pięknej, młodej dziewczyny z młodym i dobrym młodzieńcem, który z miłości szaleje. No jak ci się zdaje, czy Asmodeusz nie naśmiałby się z tego?...
Blanka nie mogła się powstrzymać i roześmiała się także.
Mimo to odpowiedziała z rozsierdzoną minką kobiety, której się nigdy nie sprzeciwiają:
— Asmodeusz śmiałby się może bo jest dyabłem... — ale to niczego nie dowodzi i ja mam najzupełniejszą racyę.


∗             ∗

Asmodeusz nie podsłuchiwał — a jednakże scena nieporozumienia małżonków, miała niewidzialnego świadka.
Tym świadkiem była Joasia.
Przed godziną, w ogrodzie, ukrywając starannie swoję białą sukienkę za drzewami bzu, słyszała prośbę Emanuela i obietnicę margrabiego.
Pewną będąc, że Gaston pójdzie zaraz powiedzieć o tem żonie, ukryła się za drzwiami garderoby, która z sypialnego pokoju margrabiny, łączyła się długim korytarzem z jej mieszkaniem.
Słyszała wszystko co chciała.
— Już wiem, co potrzebowałam wiedzieć — mówiła sobie odchodząc — Gaston będzie jutro mówił ze mną... Dobrze... będę gotową...
Nazajurz około dziewiątej rano, margrabia bardziej aniżeli chciał to pokazać, zaniepokojony odpowiedzią, jaką mu da Joasia, wyszedł ze swojego apartamentu, pozostawiwszy Blankę śpiącą jeszcze.
W małym saloniku zastał służącego napełniającego świeżemi kwiatami wazony z japońskiej porcelany.
— Czy widziałeś już dzisiaj pannę Joannę?... — zapytał.
— Widziałem, panienka jest już od godziny przeszło w ogrodzie.
Gaston wyszedł.
A był to jeden z tych prześlicznych ciepłych poranków wiosennych, w których słońce zdaje się uśmiechać rozkosznie do ziemi, jakby wynagradzając jej to, co wycierpiała od zimy.
Zieleniejąca trawka, liście jak szmaragdy od promieni słońca błyszczące, owady brzęczące w kląbach, śpiew ptasząt i zapach kwiatów — wszystko wskazywało odradzającą się naturę.
Park Folie-Normand zdawał się być prawdziwym Edenem.
Gaston przechodził kręte ścieżki poszukując wychowanki.
Szedł wolno, oddychał całą piersią, co chwila się zatrzymywał i wsłuchiwał w śpiew słowika.
Ogród był obszerny, a miejscami tak gęsty jak las prawdziwy.
Margrabia długo nie mógł napotkać młodej dziewczyny. Nakoniec spostrzegł ją pomiędzy drzewami. Siedziała pod starym dębem na ławeczce z murawy, tyłem do Gastona.
Szedł wolniutko, obawiając się aby kroków jego nie posłyszała.
Można by sądzić — że chce ją zajść niespodzianie, a tymczasem wcale o tem nie myślał, zajęty cały tem wyłącznie, w jaki sposób rozpocząć i zręcznie poprowadzić tak drażliwą rozmowę...
Podszedł akurat pod drzewo pod którym siedziała wychowanka.
Nie słyszała snać jego kroków, bo nie odwróciła głowy.
Potrzeba było, aby się dostać do ławeczki na której siedziała, obejść ścieżkę do okoła — Gaston ujrzał teraz Joasię z profilu.
Miała ma sobie suknię białą i fartuszek z materyi blado-niebieskiej, z szelkami krzyżującemi się na staniku.
Pochyliła się trochę naprzód pogrążona w głębokiej zadumie.
W prześlicznej zgrabnej rączce trzymała astrę i obyczajem młodych dziewcząt obrywała z niej listki, usta zaś wolno się poruszające, szeptały te zaś pewne sakramentalne wyrazy:
— Kocha... lubi... szanuje...
— Czyżby myślała o Emanuelu?... — pytał się siebie Gaston. — O! gdyby się Blanka myliła, jakże by był szczęśliwym. Co bo za prześliczna, co ze dobrana byłaby z nich para... Nie... jeżeli kogo kocha, to z pewnością tylko jego... Bo kogóż kochać by mogła?...
Margrabia nareszcie zbliżył się do młodej dziewczyny.
Joasia podniosła oczy.
Spostrzegłszy przed sobą przybranego ojca, wydała się trochę ździwioną i wzruszoną — drgnęła i zarumieniła się widocznie.
— Jakto, już jesteś w ogrodzie>... — odezwał się Gaston — bodaj, że nigdy dotąd nie wychodziłaś z domu tak wcześnie kochana Joasiu...
— Nie wychodziłam nigdy, kochany panie... — odpowiedziała sierota — ale dziś poranek taki prześliczny, że przyszła mi ochota przejść się trochę po świeżem powietrzu.
— I rwać astry... — dodał z uśmiechem Gaston.
Joasia zarumieniła się znowu.
Pewne zakłopotanie odbiło się na jej twarzyczce i upuściła na pół oskubany kwiatek.
Gaston mówił dalej:
— Bynajmniej nie przypadek sprowadził mnie tu moję dziecię, nie bez celu bynajmniej mącę ci spokój i przerywam marzenia...
— O!... — szepnęła młoda dziewczyna.
— Szukałem cię... — mówił dalej pan Castella.
— Ma mi pan co do powiedzenia? — zapytała Joasia.
— Chcę porozmawiać z tobą o rzeczach bardzo ważnych...
Sierota utkwiła w opiekunie swoje prześlicznie oczy, w których jakiś się malował niepokój.
— Tylko, kochane dziecko, nie obawiaj się niczego.. — — dodał pospiesznie Gaston — nie może być pomiędzy nami innej rozmowy, jak tylko o tem, co twojego szczęścia dotyczy.
— Wiem jak jesteś dobrym dla mnie... — wyrzekła głosem drżącym sierota... — wiem aż nadto dobrze...
Podniosła się pospiesznie z ławki, na której siedziała.
— Podaj mi rączkę — powiedział margrabia — będziemy rozmawiać chodząc... Zgoda?...
— Jeżeli pan życzy sobie.
Gaston poczuł, że ręka Joasi opierająca się o jego ramię, lekko ale ciągle drżała.
— Czyś nie cierpiąca drogie dziecko? — spytał z czułością.
— Nie — odpowiedziała Joasia.
— A drżysz jednakże.
— Nie wiem doprawdy dla czego.
— Cóż ci jest?
— Nic mi nie jest zupełnie.
Margrabia spojrzał na wychowankę uważnie.
Spuściła oczy, jakby chcąc mu dać możność dłuższego przypatrywania się sobie.
Nic skromniejszego, nic nie mogło być więcej dziewiczego nad toaletę sieroty.
W trzech słowach możnaby ją dokładnie opisać.
A była jednakże ta toaleta umiejętnem arcydziełem kobiety, która postanowiła się podobać, postanowiła zachwycić sobą i zatryumfować.
Delikatne fałdki przezroczystego tiulu idące pod szyję od wyciętego nieco stanika, pozwalały podziwiać przecudne ramiona i szyjkę jakby z marmuru.
Rączki okrągłe a matowe jak biały aksamit, wychylały się z rękawów niby kwiaty z kielicha.
Uczesanie, to istny poemat pokusy.
Bujne włosy zwinięte były z umyślną niedbałością, a za każdem poruszeniem główki, zdawało się, że grzebień co je podtrzymuje wypadnie, a one opadną na ramiona i zaleją je potokiem hebanowym.
Zapach upajający fijołków rozchodził się od młodej dziewczyny.
Gaston uczuł się wzruszonym, serce zaczęło mu bić gwałtownie, zaczął go ogarniać jakiś nieokreślony niepokój, przyczem krew żywo krążyła w żyłach.
Przypomniał sobie słowa posłyszane na balu.
— Cóż znowu! — pomyślał — cóż znowu? to niepodobna!... nie jestem przecie nędznikiem i całą duszą należę do mojej Blanki.
Ale zaraz dodał;
— Boże! Boże! jakaż ta Joasia piękna, jak ten Emanuel kochać się w niej musi szalenie.


XI.
Dalszy ciąg poprzedzającego.

Margrabia i młoda Joasia, szli kilka minut obok siebie wolno i milcząco.
Joasia pierwsza przerwała milczenie.
— Nie mogę ukrywać przed tobą kochany opiekanie — odezwała się głosem wzruszonym, że te ważne rzeczy o jakich chcesz mówić ze mną, nabawiają mnie niepokoju, pomimo nawet uroczystych zapewnień twoich... Wybaw mnie co prędzej z tego kłopotu, proszę cię oto bardzo.
— Czy nie przeczuwasz kochane dziecię o czem chcę rozmawiać z tobą? — zapytał Gaston.
— Być może... — Chcę jednak usłyszeć z twoich ust, czy przeczucia te są prawdziwe?
— Idzie o małżeństwo — szepnął margrabia.
Joasia drgnęła cała, ale wyraz jej fizyonomii nie zmienił się wcale, na twarzy pozostała zupełnie spokojną.
— Wiedziałam o tem! — odrzekła z goryczą — byłam prawie tego pewną! — Zanim się odezwałeś, wiedziałam już o czem mówić zamierzasz!... — Słucham zatem...
Gaston lekko potrząsnął głową.
— Widzę, że ci to sprawia przykrość... wolę więc milczeć...
— Nie, nie.. — mów mój ojcze, ale następnie pozwól mi odpowiedzieć...
— Ponieważ żądasz więc ci powiem... — Obudziłaś oto szczerą i głęboką miłość w jednym z najuczciwszych młodych ludzi, jakich znałem kiedykolwiek.
— W panu Emanuelu Enjalbert?.. — przerwała młoda kobieta.
— A właśnie... — Wiedziałaś więc kochane dziecka o tej jego miłości...
— Jakże bym jej nie odgadła?... — Daję ci słowo, że nie jestem wcale kokietką — ale czyż podobna nie poznać się na tem?...
— Emanuel jednakże, nie mówił ci nigdy o swojem uczuciu.
— Nie, nie mówił... nie śmiał! całe jednak zachowywanie się jego przekonywało mnie o tem...
— No! — więc w takim razie — ciągnął Gaston — wiesz kochana Joasiu o wszystkiem, pozwól mi zatem wstawić się za zakochanym, bo mnie bardzo obchodzi... Pochodzi z dobrej rodziny, — zajmuje pozycyę honorową — jest człowiekiem prawym i szlachetnym — i nie znam nikogo na świecie, co by był zdolniejszym uczynić kobietę prawdziwie szczęśliwą...
— O! bądź przekonanym kochany opiekunie — szepnęła Joanna — że rozumiem, iż pan Emanuel robi mi wielki zaszczyt żądając mojej ręki...
— Nie idzie tu wcale o zaszczyt, kochane dziecko — odparł żywo Gaston — idzie tu o szczęście twoje... Z pewnością znalazłabyś je w tem małżeństwie.
— Chcesz wiedzieć moje zdanie ojcze...
— Tak... i proszę cię odpowiedz mi zupełnie szczerze.
— Związek o którym mówisz, uczynił by mnie bardzo nieszczęśliwą...
— Czyż jesteś tego pewną?
— Jestem zupełnie pewną... zanadto pewną niestety!
— Więc nie kochasz po prostu Emanuela?
— Z przyjemnością miałabym dla niego miłość siostry, gdyby mu wystarczało to słodkie uczucie...
— On cię tak szczerze kocha, pozwól mu zatem mieć przynajmniej nadzieję.
— Nie, nie mogę na to pozwolić, bo nadzieje jego nie ziściłyby się nigdy...
— Nigdy!... słowo za zbyt może śmiałe w tak młodych jak twoje usteczkach!... — Mógłbym ci przytoczyć wiele przykładów, w których małżeństwo wyprzedza miłość! Tak samo jak ty, nie jedna narzeczona powiadała: nigdy! a w kilka miesięcy później jako żona wołała z zapałem; zawsze!... I z tobą mogłoby się stać to samo kochana Joasiu.
Młoda panna spuściła głowę, jakby chciała zaczerpnąć odwagi i odpowiedziała:
— Błagam cię mój opiekunie, wysłuchaj mnie... bo teraz na mnie kolej mówić o tych rzeczach ważnych.
— Słucham z całą uwagą Joasiu.
— Od kilku już dni... — mówiła dziewczyna — przeczuwałam tę rozmowę i przygotowałam się na nią. — Ogarniają mnie obawa i wzruszenie, gdy pomyślę o prośbie, jaką mam do ciebie... Ta prośba da wam, prawo posądzić mnie może o niewdzięczność, ale Bóg, co czyta w głębi mojego serca, wie, że jest ono przepełnione zawsze wdzięcznością...
— Joasiu... Joasiu... — wykrzyknął Gaston — przestraszasz mnie doprawdy — do czego ty to prowadzisz?
— Chcę coś zaproponować ze swej strony. Istnieją domy przytułkowe, w których za niewielkiem nawet wkupnem, młoda, biedną dziewczyna, może znaleźć, pomieszczenie i żyć w klasztornem prawie odosobnieniu...
— No, więc cóż? — zapytał margrabia z sercem ściśnionem.
— Więc — ciągnęła sierota z coraz większą stanowczością, której zaprzeczał głos drżący i wzruszony — uczyń, uczyń to, błagam, aby jeden z podobnych domów otworzył się dla mnie, aby przyjął mnie na całe życie.
— Czy ja dobrze słyszę? czy ja rozumiem — szeptał pomieszany Gaston — jakto, chciałabyś nas opuścić Joasiu?...
— A czy wychodząc za mąż nie opuściłabym was także?...
— Więc przekładasz klasztor nad małżeństwo?...
— Przekładam.
— Wolisz zatem zamknąć się raczej za kratą i zmarnować młodość i piękność, niż zostać żoną Emanuela?...
— Wolę.
— Ależ to prawdziwe szaleństwo!...
— Nie!... — to rozsądek... — robię to bo powinnam.
— Joasiu porzuć ten zamiar...
— Nie mogę.
— Ja ci wcale nie pomogę do zamknięcia się w klasztorze.
— W takim razie będę sobie radzić sama...
— Sprzeciwię się temu, wszakże mam prawo nad tobą...
— Będę miała dosyć odwagi nie zważać na to...
— No, Joasiu nie mów tak!... — nie wiem co za niezrozumiałe powoduje tobą uczucie, nie wiem co cię skłania do wyrządzania mi takiej przykrości, do tak aż bolesnego ranienia mojego przywiązania!... — Za chwilę, jestem pewny, pożałujesz tych słów wyrzeczonych niebacznie... — Wiesz o tem, że należysz do naszego domu... Otóż dziecko nie odgraża się nigdy bez przyczyny opuszczeniem domu, pod którym się wychowało i pod którym tak go szczerze kochają... Ponieważ nie chcesz pana Emanuela... musi biedak zrezygnować, a zresztą twoje szczęście przedewszystkiem...
Oczy Joasi zaświeciły pod długiemi rzęsami, a Gaston mówił dalej:
— Związek ten nie podoba ci się... zatem nie mówmy o nim więcej!... Zapomnij nawet, że Blanka i ja mieliśmy myśl podobną... — pozostań z nami... — bądź szczęśliwą, pozostaw nam czas wyszukania ci męża, któryby ci się lepiej podobał.
Joanna potrząsnęła głową.
— Nie zgadzasz się? — spytał margrabia.
— Nie mój opiekunie — szepnęła — nie zgadzam się na to, bo to niepodobna... — Nie starajcie się zatrzymywać mnie tutaj... nie szukajcie mi męża... — bo gdyby się nawet znalazła najświetniejsza o jakiej marzyć nawet nie można partya, to i tej bym nie przyjęła...
— Ależ to niepojęte! — wykrzyknął Gaston. — Czy nie chcesz wcale wyjść za mąż?
Młoda dziewczyna zaczerwieniła się, spuściła oczy i potakująco skinęła głową.
— Dla czegóż to? — dopytywał żywo margrabia — dla czegóż to?...
— Nie pytaj mnie o to!... — rzekła drżącym głosem Joasia — bo nie mogłabym ci odpowiedzieć.
— Istnieje więc jakaś tajemnicza przyczyna twojej odmowy?
Młoda dziewczyna milczała.
— Przyczynę tę, lubo nie chcesz jej wyjawić, ja muszę odgadnąć jednakże...
Joanna wyciągnęła drżące ręce.
— Na Boga — wyszeptała w najwyższem pomieszaniu — na Boga nie staraj się o to wcale...
— Muszę, muszę dojść tej przyczyny — odpowiedział Gaston. — Przywiązanie moje do ciebie, nakazuje mi wniknąć w głąb twej duszy i całą mocą zwalczyć te dziwne szaleństwo jakie cię opanowało.
— Gastonie, mój przyjacielu — odezwała się dziewczyna głosem złamanym — widzisz, że mi już sił nie starcza — ulituj się nademną.
— Nie byłoby wcale litością pozostawienie cię samej sobie! Nie trzeba abyś ukrywała myśli swoje przedemną. — Ta gwałtowna niechęć do małżeństwa, musi mieć przyczynę, której się już domyślam...
Joasia wyrwała swoję rękę z ręki margrabiego i zasłoniła twarz, ażeby ukryć przed zwróconem na siebie spojrzeniem nagłe swoje rumieńce.
Gaston mówił dalej:
— Tak, domyślam się przyczyny tej ślepej nienawiści, jaką powzięłaś względem wszystkich ludzi. To miłość! Ty kochasz Joasiu, ty kochasz!
Piersi młodej dziewczyny falowały szybko, słychać było oddech przyspieszony.
— Zaufaj mi kochanko, — mówił margrabia, — odpowiedz mi, że się nie mylę.
— A więc tak, — zawołała młoda kobieta, podniósłszy nagle głowę. — Kocham! długo starałam się ukrywać to sama przed sobą!... długo walczyłam ze sobą, ale miłość była silniejsza — i prawda musiała wyjść na jaw! Kocham! słyszysz Gastonie?... Kocham całem sercem... całą potęgą duszy!
— Znam cię aż nadto dobrze moje dziecko i nie obawiam się wcale abyś pokochała człowieka niegodnego twojej miłości... Powiedz mi kto to taki — a przysięgam ci, dołożę wszelkich starań abyś została jego żoną.
— Powiedzieć kto?... — szeptała Joanna z rodzajem osłupienia, — Powiedzieć ci kto to taki?...
— Naturalnie! Jakże mógłbym działać w innym razie?... Powiedz mi jak się ten szczęśliwy wybraniec nazywa?
— I ty pytasz jak on się nazywał...
— Cóż za powód miałabyś ukrywać przedemną? Człowiek, który ma zostać twoim mężem, nie może mi być nieznanym...
— Moim mężem!... on!... te niepodobne!..
— Co ty mówisz Joanno?... miałabyś się wstydzić swojej miłości? swojego wyboru?...
— Niestety! serce moje nie wybierało!... Fatalność jakaś to wszystko zrządziła... Nie wiedziałam jeszcze co to miłość! a już nie należałam do siebie! Wstydzić się tego którego kocham!... wstydzić się tego tak pięknego, tak szlachetnego, tak dumnego człowieka! — wstydzić się swojego bóztwa?... O! Gastonie, umrę może z tej miłości, ale się jej nigdy nie zawstydzę!...
— A ten człowiek czy kocha cię! także...
— Nie wie wcale o tem, że go tak kocham i nie powinien dowiedzieć się o tem nigdy.
— Dla czegoż nie ma się dowiedzieć o tem?...
— Bo któżby ośmielił mu się powiedzieć?
— Ja mu to powiem.
— Gastonie, przerażę cię!
— Ty Joanno!
— Tak... tak!... Dowiedz się że moja miłość jest zbrodnią! wiedz że przepaść nieprzebyta oddziela mnie od niego...
— Joanno! przestraszasz mnie w samej rzeczy...
— On nie może do mnie należeć — mówiła coraz gwałtowniej młoda kobieta, — on należy do innej!
— Żonaty? — wykrzyknął margrabia oburzony.
— Żonaty! — powtórzyła Joasia. — Widzisz sam że nie mogę pozostawać tutaj dłużej!... widzisz sam że muszę ztąd uciekać!... widzisz że sama wymierzam sobie sprawiedliwość, gdy chcę zamknąć po za kratą to biedne serce co strawione ogniem miłości niedozwolonej, tę duszę złamaną, to stracone całe życie! Nie zatrzymuj mnie Gastonie! na Bogu! na Blankę, na ciebie samego zaklinam, pozwól mi odjechać!...
Margrabia osłupiały, nieruchomy, milczący jak posąg, nie mógł uwierzyć jeszcze w rzeczywistość tego co słyszał i starał się nie rozumieć namiętnych słów młodej dziewczyny.
Joanna ukryła twarz obiema rękami, a grube łzy spadały z jej oczu.
Postąpiła kilka kroków i chciała się oddalić.
Mąż Blanki nie myślał jej zatrzymywać.
Naraz zachwiała się, wyciągnęła w górę ręce i krzyknęła:
— Umieram... żegnam cię Gastonie...
I byłaby padła, gdyby margrabia przyszedłszy trochę do siebie, nie poskoczył był na pomoc i nie pochwycił w objęcia.
Joanna zdawała się bez życia.


XII.
Wielka komedyantka.

Niepodobna prawie opisać naszym czytelnikom wrażenia jakiego doznał Gaston, w chwili gdy zatrzymał w swoich objęciach zemdloną Joasię.
— Co robić? — zapytywał się siebie i tracił zupełnie głowę — co robić i jak ją do przytomności powrócić?...
Musimy przyznać na jego pochwałę, że w pierwszej chwili miał zamiar chwalebny, że chciał zanieść ten drogi ciężar do domu, opowiedzieć Blance o wszystkiem co zaszło i powierzyć ją jej staraniom.
Ale człowiek jest zwykle największym dla siebie wrogiem. Rzadko kiedy w trudnych okolicznościach postępuje rozsądnie i zawsze prawie ulega złemu instynktowi.
Gaston dał nowy dowód tej prawdzie, nie poszedł za pierwszem dobrem natchnieniem.
— Po co bezpotrzebnie niepokoić Blankę?... Po co ją martwić? — myślał sobie. — Najlepiej niechaj nic o tem nie wie. Czyż mam prawo zdradzić nawet przed własną żoną zaufanie Joasi? Czyż mam prawo rozgłaszać tajemnicę, co się przypadkowo z serca wydarła?
O dwadzieścia kroków od miejsca omdlenia wychowanki, znajdowała się grota malowniczo ułożona z kamieni, do której wejście zasłaniały bluszcze prawie zupełnie.
Tuż obok, wąziutki strumyk płynął wśród kamieni, w miniaturowych kaskadach.
Gaston zaniósł Joasię do groty i położył na ławeczce z murawy, miękkiej jak dywan.
Wyszedł następnie, zmoczył chustkę w przezroczystej jak kryształ wodzie i powróciwszy obłożył czoło i skronie zemdlonej.
Joanna pomyślała wtedy że już nie ma potrzeby przedłużać omdlenia, które niech nam wolno będzie powiedzieć, odegrała po mistrzowsku.
Powracanie do przytomności było arcydziełem skończonem.
Żadna artystka w świecie nie zdobyłaby się na nic podobnego.
Najprzód poruszyła się wolniutko, jakby wstrząśnięta całem ciałem.
Potem usta wyszeptały złamanym głosem słowa jakieś niezrozumiałe, bez związku. Nareszcie zadrżała, otworzyła oczy i zobaczyła pochylonego nad sobą Gastona.
Przesunęła ręką po czole, jak gdyby chciała zebrać myśli i zasłoniła twarz zawstydzona, jakby chciała uniknąć wzroku margrabi.
— O! Boże... Boże!... więc ja wypowiedziałam! — jęknęła.
— Żałujesz tego droga Joasiu? — pytał czule Gaston.
— Żałuję... bardzo żałuję, bo powinna byłam umrzeć raczej aniżeli wydać swój sekret.
— O tej tajemnicy nikt się nie dowie!... czy mi nie ufasz drogie dziecko?
— Ufam ci więcej jak samej sobie. Ty taki dobry, szlachetny! — któżby ci mógł nie zaufać?... Ja się tylko wzgardy twojej obawiam... bo wtedy wszystko by dla mnie było stracone.
— Wzgardy?... co ty mówisz kochane dziecko! — wykrzyknął margrabia. — Czy mnie masz za ślepego!... za głupca! — Czyż nie jesteś czystą jak anioł!.. czyż nie walczyłaś całą siłą przeciwko miłości, która mimo twej woli owładnęła twoje serce? — Czyż nie domagałaś się przed chwilą, ażeby ci pozwolić opuścić nasz dom i ukryć się przed światem?... Czyż można walczyć energiczniej i szlachetniej? Czyż można posunąć poświęcenie po nad chęć dobrowolnego skazania się Joasiu? Litować może można by się było nad tobą, ale potępiać nigdy!..
Oczy młodej dziewczyny zajaśniały radością.
— Oh! bądź błogosławiony! — szepnęła — bądź błogosławiony Gastonie!... Nie tylko nie potępiasz mnie... ale mnie w moich własnych oczach podnosisz!... Pojmuję ze słów twoich, iż wierzysz że można zbłądzić niewinnie... — Pojmuję to i wiem, że dzięki tobie, otrzymam teraz to co uważam za największe szczęście dla siebie... że wysłuchasz mojej prośby i pozwolisz mi się oddalić...
— Oddalić się!... — powtórzył Gaston z prawdziwem osłupieniem — czyż byś jeszcze o opuszczeniu nas myślała?...
— Teraz więcej, jak kiedykolwiek...
— Ależ to niepodobna!...
— Tak być koniecznie musi...
— Nie licz na to Joasiu, ja nie zgodzę się na to nigdy!... — Ten dom może ci być lepszem od klasztoru schronieniem... — Czas jest najlepszym lekarzem, on cię ukoi zupełnie, on ci pozwoli zapomnieć o tym, który twoim być nie może...
Nadeszła stanowcza chwila.
Joasia zrozumiała to doskonałe i z tym talentem jakiego dała już dowody, odwróciła wolno głowę i głosem urywanym, złamanym, jak gdyby każde słowo paliło jej usta, mówiła ze łzami w oczach:
— Zapomnieć powiadasz — nie — nie mogłabym i nie chciałabym zapomnieć, — dopóki tylko będę tu pozostawała!... Gastonie pozwól mi się oddalić a właściwie wypędź mnie ztąd, bo obecność moja jest hańbą dla mnie, zniewagą dla mojej opiekunki, dla tego anioła, któremu wszystko jestem winną. — Gastonie, ja się staję nikczemną i podłą!... Kochałam Blankę nad życie, a teraz sama nie wiem, kocham ją czy nienawidzę! — Błogosławiłam ją, a teraz przeklinam... — Niegdyś była dla mnie matką... siostrą.... przyjaciołką!.. dzisiaj jest mą rywalką!... — Boję się sama siebie, bo jestem szaloną! — Gastonie wypędź mnie ztąd, zlituj się nademną!...
— Wielki Boże, co ja słyszę?... czego ja się dowiaduję?... — mówił do siebie margrabia. — Mnie ona, mnie tak kocha?...
Przekonawszy się o tem, uczuł ogromną trwogę ale i dumę zarazem.
— Wypędź mnie... wypędź mnie!... — powtarzała Joanna głosem coraz słabszym. — Męki, jakie mnie czekają, przechodzą moje siły.
Młoda kobieta rzeczywiście zdawała się bardzo osłabioną.
Padła na kolana zanosząc się od płaczu, głowa opadła jej na piersi, a rozwinięte włosy zakryły ją jak woalem.
Gaston czuł, że mu serce bije gwałtownie, doznawał zawrotu niby człowiek pochylony nad przepaścią.
Krew jak rozpalona lawa krążyła mu po żyłach.
Szatan szeptał mu do ucha.
— Patrz co miłość dla ciebie zrobiła z tej pięknej istoty, z tego dziecka niewinnego! — Wobec takiej miłości, przywiązanie Blanki nie jestże zimnem jak lód?... Blanka kocha cię z obowiązku... Miłość jej jest przyzwyczajeniem... Joasia cię kocha nad wszystko.. i pomimo wszystkiego... Ta miłość napewno ją zabije! — Czyż ona temu winna? czyż była się oprzeć w stanie?... Nie ulitujesz się nad nią?
Anioł ze swej strony, szeptał tym czasem pocichutku:
— Bądź ostrożnym! Bóg przeklnie tę miłość świętokradzką. — Do Blanki należy życie twoje... przy Blance jest twoje szczęście...
Ale Gaston nie słuchał dobrego głosu anioła... duma coraz bardziej go upajała i oślepiała.
Nic nie widział nie słyszał, tylko tę czarującą syrenę, klęczącą u nóg jego, zapłakaną i złamaną.
Poczuł nareszcie, że jest zwyciężonym.
Zapomniał na chwilę o przeszłości... zapomniał o Blance, którą przed godziną kochał samą jednę tylko.
Teraz zdawało mu się, że kocha po raz pierwszy.
— Joanno, Joasiu kochana — wołał — błagam cię, uspokój się i powstań...
Młoda dziewczyna nie poruszyła się i pozostała w pociągającej postawie pokutującej Magdaleny.
Gaston pochylił się ku niej i podniósł...
Poczuł jak delikatne ciałko drżało przy jego dotknięciu.
— Joanno — mówił Gaston wzruszony — ty nie odjedziesz?... ty nawet żartem nie wspomnisz o tem więcej?..
— Teraz kiedy wiesz już o wszystkiem, czyż mogę pozostać tutaj?
— Ja tego chcę koniecznie.
— Dla czego mnie zatrzymujesz?...
— Bo jesteś światłem mojem i radością moją... bo bez ciebie żyć bym nie mógł... bo ja cię... kocham Joasiu...
Młoda dziewczyna odskoczyła gwałtownie, odrzuciła gęste promienie włosów zasłaniających jej twarz i utkwiła w oczach margrabi magnetyczne spojrzenie.
—Ty mnie kochasz?... — zawołała — ty mnie kochasz?.. ale nie tak jak się kocha siostrę lub córkę?
— Kocham cię całą duszą! kocham cię całą miłością moją!...
— Czy to prawda Gastonie?... czy to podobna?... Boże! czy to podobna?
— Przysięgam ci, że mówię prawdę!...
— Jeżeli to mówisz przez litość tylko, to zaklinam cię — cofnij te słowa, — Byłaby to litość okrutna! zabiło by mnie rozczarowanie...
— Joasiu! spojrzyj mi w oczy... Joasiu połóż rękę na moim sercu, a nie będziesz o prawdzie słów moich wątpiła.
— O! oddałabym życie, żeby ci uwierzyć, ale nie mogę...
— Po co to zwątpienie, które doprowadza mnie do rozpaczy?...
— Bo rzeczywistość przemawia przeciwko tobie.
— Rzeczywistość?...
— Tak... rzeczywistość! — Przyszedłeś tutaj przed chwilą, nie po to przecie, abyś mi mówił o miłości! — ale po to, żebyś mnie namówił do przyjęcia męża, którego mi sam wybrałeś...
— Prawda, ale czegóż to dowodzi?
— Tego, że mnie nie kochasz.. — Nie oddaje się tej, którą się kocha!...
— A ja cię kochałem jednakże — tylko byłem ślepy... tylko nie umiałem zrozumieć sam siebie... Twoja obecność mieszała mnie, dźwięki twojego głosu były dla mnie muzyką... smuciłem się, gdy cię nie było. Jakaś próżnia otaczała mnie wtedy do okoła, zdawało mi się, że słońce nie świeciło wtedy tak jasno! — Oczekiwałem cię i spodziewałem się ciebie! — Światło i radość wracały mi z tobą! — Wszystko to było miłością- miłością nieskończoną — a nie wiedzącą o swojem istnieniu!... — Teraz czytam jasno w mojem sercu... Teraz wszystko rozumiem! — Ty jesteś moją... a ja należę do ciebie! — Wszelkie wahanie ustać powinno wobec takiego uczucia!... Szczęście uśmiechnęło się do nas. — Ja ciebie kocham Joasiu, ty kochaj mnie także!
Kończąc namiętny wylew słów, Gaston pochwycił młodą dziewczynę i przycisnął do serca.
Joasia niby na wpół nieprzytomna, nie wyrywała się z namiętnych uścisków.
Ale podczas kiedy usta wydawały rozkoszne niby westchnienia, kiedy umierające niby oczy, jakby nie patrzały wcale, w duchu zimna, tryumfująca mówiła sobie:
— Nakoniec dokazałam swego! — Nic mi nie zdoła odebrać już teraz Gastona! — Blanka ustąpi — a ją zostanę margrabiną!


XIII.
Mąż i żona.

Gdy się odezwał dzwon, który codziennie o jedenastej zwiastował mieszkańcom Folie-Normand, że czas na śniadanie, Joanna od kilku minut zaledwie opuściła Gastona.
Pozostawszy sam w głębi groty gdzie się odegrała niezwykła komedya, odurzony margrabia, uprzytamniał sobie w pamięci z niepojętą rozkoszą, najmniejsze komedyi owej szczegóły.
Zadrżał jak człowiek nagle ze snu zbudzony, a twarz jego pokrył gwałtowny rumieniec, na myśl, że musi się znaleźć w obecności Blanki.
Nigdy dotąd nie oszukał jej w niczem; — a wczoraj byłby jeszcze przysiągł śmiało, że nie zdradzi jej nigdy.
Kłamać nie umiał ani żartem.
— Jego prawa, otwarta natura brzydziła się wszelkim fałszem.
A tu oto został rzucony fatalnie na drogę kłamstwa, hypokryzyi i zdrady.
Odtąd ręka, którą wyciągnie do Blanki, będzie ręką fałszerza, usta któremi dotknie czystego jej prześlicznego czoła, będą ustami wyciskającemi pocałunki Judasza.
Mężczyzna, co we własnym domu, wybiera sobie wspólniczkę występku, nietylko że oszukuje tę, która nosi jego nazwisko, ale ją i siebie znieważa.
Taki człowiek jest tylko nędznikiem.
Oto co miało się stać z Gastonem, albo raczej co się już stało tak nagle i niespodziewanie.
Tak samo jak zatruty napój, w godzinę wprowadza śmierć w młodą i szlachetną krew krążącą w żyłach, tak samo niebezpieczne stworzenie, syrena o spojrzeniu zabójczem, może w jednej chwili porwać najodważniejsze serce, zamącić rozum, zabić sumienie, zniweczyć najdelikatniejsze poczucie moralności.
Z pewnością nic na świecie nie mogłoby usprawiedliwić Gastona, nikt napewno nie podjąłby się bronić jego sprawy, a jednakże, zapytajmy się, czy wielu mężczyzn miałoby siłę oprzeć się czarującej uwodzicielce?...
Margrabia nakazał milczenie wyrzutom sumienia.
Odrzucił precz wstyd i pomieszanie, jakie myśl o Blance wywołała.
Powtarzał sobie, aby się uniewinnić we własnych oczach:
— Nie jestem przecie tak winnym! Kocham i jestem kochany!... Czyż to odemnie zależało?... — Czyż dąb może walczyć z piorunem co weń uderza?... Nie pragnąłem wcale tej miłości, przyszła sama, aby mnie zdruzgotać! Nie można uniknąć przeznaczenia! Mojem jest uwielbiać Joannę i być obok miej szczęśliwym. Dla czegóż miałbym uważać za zbrodnię to szczęście potajemne, na którem Blanka nic nie ucierpi, bo się o niem nigdy nie dowie?...
Nadstawiając chętne ucho tym zgubnym sofizmatom, które brał za prawdy niezbite, Gaston szedł wolnym krokiem po usypanej piaskiem alei, która w różnych zakrętach prowadziła do peronu willi.
Nadzwyczajna ta powolność nie była bynajmniej bez celu.
Nie życzył sobie znaleźć się sam na sam z żoną, bo z pewnością byłaby go pytała o Joannę — a on obawiał się zdradzić...
Spełniło się jego życzenie.
Margrabina — matka, Blanka i sierota, siadały właśnie do stołu w chwili, gdy wchodził do sali jadalnej.
Pocałował matkę, uśmiechnął się do Blanki i nie spojrzał wcale na sierotę, w obawie, aby się nie zmieszała.
Mylił się naturalnie najzupełniej.
Przedziwnie piękna komedyantka, nie obawiała się wcale o siebie.
Nie była nigdy bodaj spokojniejszą.
Oczy z pod długich rzęs nie patrzały nigdy tak pogodnie i skromnie.
Ani jej spojrzenie, ani jej całe zachowanie się nie zdradzało tego wzruszenia gwałtownego, jakiego doświadczała, albo raczej, jakie kłamała przed chwilą.
Śniadanie trwało krótko i nie było wcale ożywione.
Margrabina matka, nie wiele zwykle mówiąca, dzisiaj więcej była jeszcze milczącą.
Gaston nieodzywał się prawie także, Biance pilno było uwolnić się jak najprędzej a nie myślała wcale o podtrzymaniu rozmowy.
Tylko jedna Joanna wyglądała jak zwykle, tylko ona jedna była jak zwykle uprzedzającą dla wszystkich.
Podano herbatę, którą podług zwyczaju angielskiego, kończono zawsze śniadanie.
Blanka zaledwie dotknęła ustami filiżanki i zaraz się podniosła, a za jej przykładem poszli inni współbiesiadnicy.
— Zabieram wam Gastona — odezwała się z uśmiechem do matki i do Joasi, bo mamy o wielkim sekrecie do pomówienia!... Ale bądźcie zupełnie spokojne, nie jestem wcale egoistką i przyprowadzę go tu za chwilę.
Młoda kobieta wzięła pod rękę męża, zaniepokojonego trochę tem niezwykłem postępowaniem, wesoła jej jednak minka uspokoiła go znpełnie.
Otworzyła szklane drzwi od ogrodu i pociągnęła margrabiego na taras.
— No o cóż idzie kochanko, — zapytał głosem jak tylko mógł najspokojniejszym, — o cóż idzie, cóż to za jakiś sekret o którym wspomniałaś?...
— Wiesz przecie o nim dobrze.
— Daję ci słowo że nic nie wiem...
— Jakto!... a małżeństwo Joasi!... czyż tego nie liczysz za nic?...
— Przeciwnie, obchodzi mnie ono bardzo, tylko w tej chwili nie myślałem wcale o niem...
— Jednakże rozmawiałeś z nią dziś rano...
— Tak, — odpowiedział Gaston, siląc się aby mu głos nie zadrżał.
— Tak rozmawiałem z nią wistocie.
— Wiem doskonale o tem.
— Ale ba!
— Widziałam was...
Gaston zadrżał.
— Widziałaś nas?... — powtórzył.
— Tak jak cię widzę w tej chwili.
— Wytłomacz się... bo cię nie rozumiem.
— To jednak takie przecie proste. Wyszedłszy z łóżka, zbliżyłam się do okna i spojrzałam w ogród. Na wzgórzu pod cieniem dębu Patryarchy, spostrzegłam córeczkę naszą... Ty właśnie wyszedłeś z domu... udałeś się aleją pod górkę i wkrótce połączyłeś z białą sukienką... Po kilku minutach straciłam was z oczu oboje... Gdzieżeście się podzieli?...
— Byliśmy na tarasie przy końcu ogrodu, — odpowiedział Gaston blednąc.
— A ja myślałam żeście w grocie, ciągnęła młoda kobieta. — Ubrałam się prędko, aby udać się do was i już nawet wyszłam z pokoju...
Margrabia uczuł że mu się krew ścina w żyłach.
Kilka kropli zimnego potu wystąpiło mu na czoło.
Blanka ciągnęła dalej:
— Ale zeszedłszy na dół, zatrzymałam się, bo nie chciałam obecnością swoją przeszkadzać... A teraz powiedz mi, tylko prędko, czy rezultat twojej wyprawy dyplomatycznej był takim jak się spodziewałeś? Czy przekonałeś Joasię, że Emanuela Enjalbert stworzył Pan Bóg dla niej umyślnie i, że go specyalnie dla niej trzyma od początku świata w rezerwie?
Gaston potrząsnął głową.
— A co? — krzyknęła Blanka, — więc się nie udało?
— Tak!... muszę się przyznać do zupełnej niestety porażki...
— A więc małżeństwo o które ci tak chodziło?...
— Nie przyjdzie wcale do skutku!...
— Protegowany nie podobał się zatem Joasi?
— Tak się zdaje.
— Starałeś się jednakże przekonać pannę, że pan Enjalbert jest człowiekiem w całem znaczeniu tego wyrazu, że taki wybór przyniósłby jej zaszczyt prawdziwy...
— Nie zaniedbałem niczego... powiedziałem wszystko co potrzebą było.
— I cóż na to Joasia?
— Oświadczyła, że uznaje przymioty pana Enjalberta, że uważa go za najlepszego pod słońcem człowieka, ale że go nie kocha wcale i że byłaby bardzo z nim nieszczęśliwą.
— Nic więcej?
— Że ja nie ustępowałem, że chciałem koniecznie zwalczyć jej zapatrywania, dodała, że jeżeli obecność jej w naszym domu znudziła się nas, pragnęłaby, aby jej pozwolić wstąpić do klasztoru.
— Do klasztoru! — krzyknęła Blanka. — A to co znowu, wielki Boże!... a to zkąd znowu podobna myśl przyszła jej do głowy?... Biedne dziecko!... Do klasztoru! Chciałaby obciąć prześliczne włosy, chciałaby przepiękną swoję twarzyczkę ukryć pod welonem zakonnic?... O! mój drogi, gdybym ja to była słyszała, byłabym się rozpłakała na pewno! Czy ją uspokoiłeś, czy ją pocieszyłeś przynajmniej?
— Przyrzekłem jej uroczyście, że nie będzie już mowy o panu Enjalbert, zapewniłem, że nie przeszkadza tutaj nikomu, że ani ty ani ja nie pragniemy wcale się z nią rozłączyć, że zostawiamy jej zupełną swobodę wybrania sobie męża, podług własnego upodobania.
— To bardzo pięknie zrobiłeś, ale co zamyślasz dalej?...
— Nic a nic zgoła...
— Odstępujesz zatem od zamiaru wydania jej jak najprędzej?
— Odstępuję. Stałem się zabobonnym i powiedziałem sobie, że ten kto ją ma pokochać i zostać przez nią pokochanym, znajdzie się sam, bez mojej pomocy.
Blanka klasnęła z wielką radością w ręce.
— A więc, — zawołała, — nawróciłeś się nareszcie i mamy obecnie jednakowy sposób widzenia. Dowodzi to żeś człowiek szlachetny i dobry. Tak, tak, kochany Gastonie, ja bo zawsze wierzę, że małżeństwo jest od Boga przeznaczone — i że gdyby tam wysoko zapisanem było, że ty masz zostać mężem Joasi, owdowiałbyś dla tego, ażeby stało się zadość przeznaczeniu.
Margrabia z bladego stał się zielonym.
— Eh! — wyszeptał, — cóż znowu za żart okrutny.
— Żart to zupełnie niewinny, i wybacz mi go mężusiu, bo jestem taka uszczęśliwiona, że sama nie wiem co mówię. Tak... tak... pozostawmy rzeczy tak jak są, jak najdłużej... Przyznaję, że nie mogłam pogodzić się z myślą rozłączenia się z Joasią! — To kochane dziecko zabrało mi cząstkę mej duszy!... Pomiędzy tobą i nią czuję się zupełnie szczęśliwą...
Mówiąc to Blanka zarzuciła ręce na szyję męża i całowała go serdecznie.
Ale nagle zadrżała i pomieszana odskoczyła Od Gastona, jak gdyby dotknęło ją gorące żelazo.
Straszna myśl, potworne jakieś podejrzenie, przyszło jej do głowy z szybkością iskry elektrycznej, co jednocześnie światło i zniszczenie przynosi.
Poczuła na ustach Gastona zapach włosów Joanny!


XIV.
Zazdrość.

— Co to? — spytał żywo margrabia zaniepokojony i podtrzymujący żonę, która zdawało się, że zemdleje... co to kochana Blanko, co ci się stało?
— Czy zasłabłaś? czy co?...
Margrabina siadła aby nie upaść.
— O! niech się nie dowie! niech się nigdy nie dowie — co za myśl okropna przyszła mi do głowy... Nie przebaczyłby mi tego nigdy, nie zapomniał by mi nigdy niesprawiedliwego podejrzenia — pomyślała sobie a głosem złamanym wprawdzie ale z uśmiechem na ustach, odezwała się głośno:
— Nie, nie mój drogi... zaćmiło mi się w oczach, nogi zadrżały podemną i zdawało mi się, że jakaś ręka żelazna ściska mnie za serce. Ostatnia chwila konania, musi być podobną do tej mojej chwilowej męczarni... Ale już minęło wszystko...
— Czy tylko istotnie minęło?
— Czuję się najzupełniej zdrową.
— Czy chcesz abym zawołał Joasię?
— Nie, nie, nie wołaj jej, nie wołaj nikogo, proszę cię o to...
—.Nie potrzeba ci nic?...
— Przynieś mi szklankę wody.
— Dobrze, ale usiądź, bo, jesteś śmiertelnie blada...
— Usiądę i poczekam na ciebie tam... pod drzewem.
— A czy dojdziesz tam sama?...
— Naturalnie... Uważasz mnie za słabszą aniżeli jestem... Nie bój się... Zobaczysz...
Rzeczywiście ruszyła Blanka krojem dość pewnym, a Gaston przez kląb pospieszył do mieszkania po wodę.
Podczas jego nieobecności, która trwała zaledwie kilka sekund, Blanka zamyśliła się głęboko i doszła do przekonania, iż zazdrość jej nietylko była głupią i szaloną, ale była także okrutną zniewagą dla dwóch istot, które najwięcej kochała na świecie, dla męża i dla córki przybranej.
— Czyż mam tak brzydką naturę? — zapytywała się z wyrzutem. Jakże śmiałam posądzić Gastona i Joasię o taką nikczemną zdradę? — Gaston jest najszlachetniejszym z ludzi... mnie tylko kocha jedynie! Nigdy od pierwszego dnia naszego połączenia, nie dał mi powodu do obawy i zmartwienia!... Joasia jest do mnie przywiązaną jak córka prawdziwa. Niewinna jest jak anioł! — I ja śmiałam czernić te dwa serca szlachetne!... Doprawdy zwaryowałam chyba!

∗             ∗

— „Bo i cóż zresztą znaczy. Czego dowodzi ta nic nieznacząca oznaka, która mi się wydała dowodem zbrodni i tak mnie przeraziła?
„Mniej jak nic!
„Naprzód mogło mi się wydawać.
„Może nawet gdybym weszła do gabinetu Gastona, znalazłabym flakon tej essencyi z fijołków, której używa Joasia — przekładając ją nad inne perfumy.
Gdyby nakoniec Gaston pocałował ją w czoło, cóż by było w tem złego?...
Ojciec wszakże może pocałować córkę, a Gaston uważa się za ojca Joasi.
Młoda kobieta doszła do tego przekonania, właśnie gdy Gaston powrócił z wodą. Wzięła szklankę i duszkiem wychyliła.
— Jakże się czujesz teraz kochana Blanko? — zapytał.
— Przypatrz mi się dobrze, a sam to najlepiej ocenisz.
— Prawda! Wyglądasz świeżo i pięknie jak zawsze...
Nie był to wcale komplement.
Miła twarzyczka młodej kobiety jaśniała radością, a była zarumienioną trochę...
Blanka wzięła męża pod rękę i udali się w głąb parku.

∗             ∗

Upłynęło dni kilka.
Życie mieszkańców Folie-Normand powróciło do zwykłego szczęśliwego spokoju.
Nic nie wróżyło burzy.
Ale często powierzchnia morza jest gładką niby szyba, właśnie przed nawałnicą.
Nie mamy wcale zamiaru rozpisywać się o zazdrości, najgorszej z ułomności ludzkich, bo sprawiającej największe cierpienia, tym co ją żywią i tym co się stają jej ofiarą...
Ktokolwiek uczuł ją w swojem sercu, nie może się jej już pozbyć tak prędko.
Młoda margrabina powtarzała sobie bezustannie, że Gaston i Joasia zasługują na największe zaufanie, że podejrzewać ich byłoby straszną z jej strony zniewagą, a jednak były chwile, w których serce jej drżało z oburzenia.
W takich chwilach rumieniła się sama przed sobą — walczyła z sobą mężnie, odpychała całą siłą woli te przypuszczenia mimowolne, ale powracające ciągle.
Nie chciała się przyznawać do tego co ją trwożyło a jednak śledziła podejrzliwem okiem każde poruszenie Gastona i Joasi — studyowała wyraz ich twarzy, gdy się znajdowali razem, rozbierała dźwięki ich głosu kiedy do siebie mówili.
Te nieśmiałe badania nie otrzymywały żadnych rezultatów. Joanna pomimo swojej młodości i nieznajomości życia, mogła walczyć w oszukiwaniu z najwytrawniejszemi komedyantkami.
To niewinne niby dziecko urodziło się już obłudnem.
Pewna swojej przewagi nad margrabią, pewna — że nic w świecie nie zdoła już ugasić iskierki, którą w duszę jego rzuciła, szła śmiało po drodze, która miała ziścić jej ambitne nadzieje.
— Potrzeba aby margrabia bardzo mnie kochał, ażeby mi dał swoje nazwisko gdy zostanie wdowcem!... mówiła często do siebie, — potrzeba ażeby miał dla mnie szacunek równy miłości.. potrzeba nakoniec ażeby ocenił cnotę nie chcącą uledz miłości.
Pierwszy też raz kiedy znalazła się sama z Gastonem, odezwała się do niego wzruszonym głosem ze złożonemi do prośby rękami:
— Panie, jeżeli mnie kochasz, miej litość nademną!...
Zapomnij o nierozważnych słowach moich... Zapomnij o wyznaniu, które pragnęłabym kosztem życia mego wycofać. Serce moje do ciebie należy... wiesz o tem, a ja powtarzam ci to raz jeszcze, ale po raz ostatni!... Jeżeli nie chcesz, abym umarła u nóg twoich ze wstydu i rozpaczy, pamiętaj, że ja nie mogę... że nie chcę być dla ciebie czem innem, jak przyjaciołką, jak siostrą...
I nie czekając na odpowiedź zdumionego Gastona, uciekła do starej margrabiny, gdzie Gaston nie śmiał iść za nią.
Manewr ten niezwykłej zręczności powtórzył się nieraz jeszcze.
Joanna unikała sam na sam z Gastonem.
Zaprzestała zupełnie samotnych swoich spacerów.
Nie odstępowała starej margrabiny lub Blanki, a kiedy nie mogła korzystać z ich osłony, zamykała się w swoim pokoju i wyśmiewała w duchu z wyciągniętej i pełnej ukrytego gniewu twarzy Gastona.
Po kilka razy jak wiemy Joanna mówiła sobie z niezachwianą pewnością, o blizkiem owdowieniu margrabiego.
Na jakich tajemniczych i strasznych przypuszczeniach opierało to okrutne stworzenie ohydną swoją pewność?...
Blanka dochodziła zaledwie średniego wieku, była więc jeszcze i młodą i bardzo ładną. Chociaż delikatnej natury, była zdrową i żaden niepokojący symptomat nie mógł dać kochającym ją jakiejkolwiek obawy, w dalekiej nawet przyszłości.
Jakimże sposobem wychowanka mogła żywić nadzieję, że zajmie miejsce tej pełnej życia rywalki?...
Jednym z obowiązków powieściopisarza eksploatującego serca ludzkie, jest nie cofanie się przed prawdą chociażby najboleśniejszą.
Musi on widzieć rzeczy tak jak są, musi to co widział opowiedzieć tak jak widział...
Nie wolno mu ukrywać uczuć potwornych, jakie spotyka pod skalpelem.
Potwory są wyjątkami tylko! odpowiedzą nam na to może.
Tem lepiej dla ludzkości!...
Istoty podobne do Joanny, są istotnie bardzo rzadkie.
Wielkie to szczęście zaprawdę.
Ponieważ jednak Joanna jest główną bohaterką naszego opowiadania, musimy odmalować stworzenie potworne, skrywające szatańską duszę pod powłoką anioła.
Powzięła ona stanowczy zamiar pozbycia się Blanki, dla zajęcia opróżnionego przez nią miejsca...
Do spełnienia tej zbrodni nie miała zamiaru użyć żelaza lub trucizny.
Zarówno sprytna jak podła, nie myślała o podaniu margrabinie arszeniku w jakim napoju, nie chciała wcale wepchnąć jej sztyletu w serce.
Wiedziała, że arszenik pozostawia po sobie ślady, że nóż zdradza rękę, które go użyła i wiedziała, że niezręczni mordercy dają głowę na szafocie.
Ale wiedziała także, że rozpacz jest doskonałą również trucizną i tego środka chwycić się postanowiła.
Wiemy już, że przez kilka dni z rzędu nic nie mogło stwierdzić okrutnych podejrzeń Blanki.
Zawdzięczać to trzeba było ostrożności Joanny, która spotkania się sam na sam z Gastonem unikała starannie.
Pomału jednak i ta sama ostrożność nawet pobudzała podejrzliwość młodej kobiety.
Dziwiło ją to szczególne unikanie Gastona.
Zdawało jej się, że spostrzega coś jakiegoś niezwykłego w zachowaniu się względem niego sieroty.
Dziwiła się, że znikła naraz ta naturalna a niewinna poufałość, jaka istniała pomiędzy margrabią a Joanną, dziwiła się temu i brała to za charakterystyczny dowód, z kochania się człowieka honorowego w dziecku wychowanem pod jego okiem.
Różne te obsarwacye pojedynczo nie mogły mieć wielkiego zapewne znaczenia, zebrane jednakże razem, dawały niepokojące wskazówki.
Blankę trwożyło to tem bardziej, że mąż jej zmienił się widocznie.
Opanował go smutek jakiś — twarz mu pobladła i zeszczuplała, cała postawa świadczyła o głuchem jakiemś cierpieniu.
— Nic mi nie jest! Zdaje ci się tylko... — odpowiadał z niecierpliwością, gdy go zaniepokojona żona badała.
— Nie mogę znosić tego dłużej — powiedziała sobie nareszcie Blanka i muszę się dowiedzieć wszystkiego, chociażby mi życiem za to zapłacić przyszło!..


XV.
Podstęp.

Z gorączkową niecierpliwością wyczekiwała margrabina na sposobność, która by jej pozwoliła dociec prawdy, któraby uspokoiła straszne jej cierpienia.
Przypadek przyszedł jej z pomocą niebawem.
Otrzymała oto zaproszenie od dobrej znajomej swojej,hrabiny d’Audival.
„Mój mąż wyjechał — pisała przyjaciółka — przybywaj więc ale nie przyprowadzaj ze sobą swojego...
„Sam na sam nagadamy się o modach, gałgankach i o wszystkiem co się nam żywnie podoba.
„Nieprawda, że śliczny projekt?...
„Czekam cię niecierpliwie a liczę napewno, że nie będę czekać napróżno!...”
Blanka pokazała ten list Gastonowi.
— Więc to na jutro? — zapytał z obojętnością udaną.
— Tak jest, na jutro.
— Pojedziesz?
— Dla czegożby nie? Bardzo już dawno nie widziałam się z hrabiną i jeżeli nic nie masz przeciwko temu, z przyjemnością przyjmę wezwanie.
— Dla czegoż miałbym cię pozbawiać tej przyjemności? — odpowiedział Gaston żywo. — Czy masz mnie za takiego tyrana? Jedź kochana Blanko, jedź z Bogiem i zabaw się jak najlepiej.
— Odpowiem zatem pani d’Audival że może na mnie liczyć na pewno?
— Tak, tak, dopisz że ścielę się do jej nóżek.
Blanka wyszła do swojego pokoju, aby napisać odpowiedź hrabinie.
Margrabia czuł że serce biło mu gwałtownie z radości i nadziei.
Jutro więc będzie jeść obiad sam na sam z Joasią, jutro przez cały wieczór nie będzie go mogła unikać, nie będzie mogła uciekać przed nim jak to od pewnego czasu robiła.
Margrabina matka cierpiąca i osłabiona, nie opuszcza prawie swojego pokoju i bardzo rzadko schodzi na obiad.
Nazajutrz Gaston zapytał Blanki:
— O której obiad u hrabiny?
— O szóstej.
— O której wyjedziesz?
— Myślę że o wpół do piątej.
— Jakim powozem pojedziesz?
— Małym chyba, jeżeli ci nie będzie potrzebnym.
— Nie, nie, ja wcale nie wyjadę z domu i zaraz wydam rozkazy abyś nie czekała niepotrzebnie.
Gaston wyszedł z pokoju a rozdzierający uśmiech ukazał się na ustach Blanki.
— Nie mogę już teraz wątpić, — szepnęła, pragnie pozbyć się mnie co najprędzej... i cieszy się że sam pozostanie... Smutek, bladość, zakłopotanie, wszystko to naraz ustąpiło. Dziś widzę w jego oczach tę samą wesołość jaka w mich dawniej jaśniała.. Ale wtedy mnie tylko kochał, wtedy oddalenie się moje czyniło go nieszczęśliwym.
Westchnęła głęboko i siłą woli powstrzymała łzy cisnące się do oczu.
Udała się następnie do przedpokoju i z szuflady szafeczki hebanowej wyjęła klucz od furtki ogrodowej.
O wpół do piątej zajechał powóz przed peron — a Blanka skromnie ciemno ubrana, owinęła się w szeroki burnus algierski, ucałowała męża i wyszła z pokoju.
— Może trochę późno przyjadę... — rzekła w chwili odjazdu.
— Powracaj kiedy ci się podoba, kochana Blanko, — odpowiedział Gaston, — będę na cię z przyjemnością oczekiwał.
Powóz ruszył szybko i zatrzymał się dopiero na ulicy Świętego Łazarza, przed pałacykiem hrabiny d’Andival.
— Ty Franciszku, — odezwała się margrabina do stangreta, — możesz sobie powrócić do Auteuil.
— O której godzinie rozkaże przyjechać pani margrabina.
— Nie będziesz mi wcale potrzebnym... Pani hrabina odeśle mnie swoim powozem.
Hrabina d’Audival była kobietą młodą i nadzwyczaj wesołą.
Była przytem bardzo ładną i bardzo szczęśliwą, chociaż miała męża o lat przynajmniej trzydzieści starszego od siebie, w peruce i z farbowanemi wąsami, w dodatku hulakę, który sypał pełnemi garściami złoto w buduarach teatralnych Palais-Royale i Rozmaitości.
Mój mąż jest największym galantem na świecie! — mówiła nieraz pani d’Audival, śmiejąc się do rozpuku. Dla mnie nadzwyczaj uprzedzający, spełnia wszystko co tylko zażądam i pozwala mi na wszystko, nawet na to ażebym go nie kochała, za co mu jestem wdzięczną nieskończenie.
Pomimo wesołości i prawdziwego dowcipu, pani d*Audival nie mogła jednak rozweselić Blanki i nie mogła wyrwać jej z zamyślenia, obiad więc dwóch przyjaciółek nie przeszedł tak jak sobie obiecywano.
Pani Castella składała swoje nieusposobienie na ból głowy, czem się zasłoniła przed badaniem zdziwionej i zaciekawionej hrabiny.
Zaraz po obiedzie, Blanka zaczęła się uskarżać na cierpienie coraz dotkliwsze.
— Droga, kochana Henryko, — odezwała się nareszcie do przyjaciołki, bardzo nie wesołego masz dziś ze mnie gościa... Pozwól więc, że cię opuszczę i powrócę do domu.
— Nie będę cię wobec choroby zatrzymywać... a jutro stawią się w Auteuil, aby się — jak się masz dowiedzieć.
— Nie obawiaj się... to zwyczajna tylko migrena, a noc dobrze przespana, stanie mi się skutecznem na pewno lekarstwem.
Blanka siliła się na uśmiech, była jednak rzeczywiście bardzo bladą i wyglądała na bardzo cierpiącą.
Każę zawiadomić twego stangreta aby był zaraz gotowym...
— Odesłałam powóz do domu.
— No, to każę mój zaprządz natychmiast.
— Proszę cię nie rób tego.
— Jakto — na seryo?
— Na seryo, proszę cię o to.
— Jakże więc myślisz dostać się do domu
— Fiakrem, który każ mi z łaski swej sprowadzić...
— A to dla czego znowu fiakrem, gdy moje konie są do rozporządzenia?...
— Bo od bardzo dawna mam ochotę przejechać się fiakrem; a że dzisiaj trafia mi się sposobność...
— Niechże i tak będzie, ale przynajmniej kamerdyner mój usiądzie na kozioł.
— Nie! nie! Obecność kamerdynera odjęłaby wyprawie mojej całą cechę oryginalności, która mnie właśnie pociąga.
Hrabina śmiać się zaczęła.
— Doprawdy kochana margrabino, nie posądzałabym cię nigdy o takie awanturnicze zachcenia!... Niechaj jednak stanie się wola twoja. Każę ci sprowadzić fiakra i pojedziesz sama jedna.
W pięć minut później, Blanka sama jedna jechała wolno drogą do Auteuil.
Pani d’Audival, nie bardzo wierzyła w to co jej mówiła przyjaciołka.
Była najpewniejszą, że młoda kobieta taka cnotliwa dotąd, zeszła z prostej drogi i, że pomieszanie jej i bladość, były skutkiem wewnętrznej walki uczciwej kobiety, która uległa pokusie i spieszy na pierwszą schadzkę.
Świat często sądzi tak niesprawiedliwie.
W pobliżu Folie Normand, Blanką Castella kazała stanąć — wysiadła z fiakra i udała się dalej pieszo tuż pod murem ogrodowym, aż doszła do małej furtki, od której klucz miała w kieszeni.
Noc była ciemna ale pogodna, miliardy gwiazd świecących na firmamencie, rozjaśniały nieco ciemności.

∗             ∗

Powróćmy do Gastona i Joanny i zobaczmy jak niewierny mąż i powabną syrena, korzystali z nieobecności zdradzanej żony.
Obiad był krótki i przeszedł w milczeniu.
Obecność służby w sali jadalnej powstrzymywała na ustach margrabiego słowa miłości, przepełniającej mu serce.
Joanna zachowywała się obojętnie.
Odpowiadała krótko na banalne zapytania, do jakich przez grzeczność w obec ludzi zmuszonym był ojciec jej przybrany.
Oczy trzymała ciągle na dół spuszczone i uparcie unikała zetknięcia z jego wzrokiem.
Nigdy zresztą nie wyglądała tak pięknie, nigdy jej uroda nie rozlewała takiego czarującego blasku — siliła się na spokój, ale przyspieszony oddech zdradzał walkę wewnętrzną.
Czy to było prawdziwe czy udane, upajało do reszty Gastona.
— To moja obecność myślał — tak ją zaniepokaja, to dla mnie bije jej serce tak gwałtownie... Nareszcie nadszedł dzień mojego tryumfu i szczęścia...
I spoglądał na wychowankę pałającemi oczyma!...
Obiad skończył się nareszcie.
Służący podali desser i zaraz się oddalili...
Gaston skorzystał ze swobodnej chwili.
— Joasiu, — wyszeptał drżącym głosem, — zlituj się nademną! Jeżeli nie czujesz dla mnie ani nienawiści, ani wzgardy, jeżeli nie chcesz żebym umarł z rozpaczy albo się zabił u nóg twoich, zaprzestań mi dokuczać, nie skazuj na te męki, bo to przechodzi moje siły!... Sama mi raj otworzyłaś, a teraz rzucasz w otchłanie. Czy to sprawiedliwie?... Mamy dzisiejszy wieczór swobodny... muszę się z tobą zobaczyć... muszą się dowiedzieć o twoim wyroku... Nie odmawiajże mi tego!... Daruj mi godzinkę jednę, bo daję słowo honoru, że w łeb sobie wypalę.
Joasia zadrżała i śmiertelnie blada odpowiedziała:
— Gastonie, mówisz o śmierci! Gastonie grozisz mi, że się zastrzelisz!... O! to źle, to bardzo źle!... Jaki ty jesteś okrutny...
— Nie jestem wcale okrutnym, ale jestem zrozpaczonym!... Moje życie jest w twoim ręku. Jeżeli odmówisz mi rozmowy dzisiejszego wieczoru, wydasz na mnie wyrok śmierci!
Joanna krzyknęła.
Żądasz tego, więc dobrze... prawda że trzeba raz to już skończyć. Za godziną będę w grocie czekać na ciebie!... Niech Bóg obojgu nam przebaczy tę naszę winę. tę właściwie naszę zbrodnię i niech na mnie samę spadną wszystkie jakie przewidują nieszczęścia!...


XVI.
Pewność.

Blanka po cichutku weszła do ogrodu i zamknęła furtkę za sobą.
Do okoła panowało głuche milczenie.
— A gdybym się jednak myliła!... gdyby to zazdrość tylko podsunęła mi te nieprawdopodobne podejrzenia!... gdybym się też przekonała że Gaston i Joasia nie korzystali wcale z mojej nieobecności!... O! gdyby tak było, cóż to za szczęście, cóż to za radość byłaby prawdziwa dla manie.
Na samą tę myśl, serce Blanki zabiły gwałtownie i poczuła się orzeźwioną.
Szła wolno aleją, która okrążała kląb i prowadziła do peronu.
Salon, jak już mówiliśmy o tem, znajdował się na parterze.
Żywe światło jaśniało w pouchylanych oknach.
Młoda kobieta zbliżyła się do nich ostrożnie.
Dwie duże lampy stały zapalone na stole.
Ale ani Gastona, ani Joasi nie było.
Blanka spojrzała w okna pierwszego piętra
We wszystkich oknach było ciemno, wyjąwszy okien pokoju margrabiny-matki.
— Może Gaston przepędzał wieczór u matki... a może i Joasia była tam także.
Przypuszczenie było prawdopodobnem, Blanka jednak potrząsnęła głową.
— Nie... nie!... Jeżeli są razem, to z pewnością nie u matki.
Opanowana na nowo smutnem przeczuciem, ze ściśniętem sercem oddaliła się w głąb parku.
Teraz była przekonaną, że jej podejrzenia zamienią się w rzeczywistość.
Ale za jakąbądź cenę chciała się dowiedzieć prawdy.
Przeszła większą połowę ogrodu, krokiem wolnym, potykając się co chwila — jak skazany na śmierć prowadzony.
Zagłębiała się umyślnie w najciemniejsze aleje, domyślała się bowiem, że takiego właśnie ustronia musieli wyszukać sobie zakochani, ażeby ukryć zbrodnię swoję.
Ale nie słyszała nic oprócz bicia własnego serca, oprócz odgłosu własnych kroków i szmeru wody.
Zmęczona dwugodzinnem prawie bezowocnem poszukiwaniem, miała już powracać do pałacu, gdy w tem, przypadkiem, znalazła się obok groty, którą już znamy — a do której wejście zupełnie było bluszczem zasłonięte.
Przystanęła cała drżąca, zachwiała się i aby nie upaść musiała się oprzeć o drzewo.
Jakiś szmer zaledwie dosłyszany wychodził z groty, a wydało jej się, że poznaje w nim głos Gastona i Joanny.
Błyskawica zajaśniała jej w oczach, poczuła palący szum w głowie, czuła, że ziemia się pod nią zapada, że drzewa zaczynają tańczyć w około.
Podobny atak, podług wszelkiego prawdopodobieństwa, powinien był skończyć się zemdleniem, Blanka jednak nie upadła, zwyciężyła się siłą woli, zaczęła przychodzić do siebie, a po chwili nie potrzebowała już oparcia.
Podeszła do groty...


∗             ∗

Sam na sam Gastona z Joasią trwało już od godziny i mogło się było przeciągać do nieskończoności.
— Joanno!... Joanno!... — mówił margrabia z rozpaczą — przekonywam się, że mnie nie kochasz!...
— Czyżby to miało znaczyć, że cię nie kocham — odpowiadała wychowanka — iż nie chcę na twoję wzgardę zasłużyć...
— Moję wzgardę!! Co też ty mówisz Joanno, co też ty mówisz?... Wiesz przecie doskonale, że nie byłbym w stanie pogardzać tobą nigdy!...
— Przyjmuję też twoję miłość i dumną z niej jestem nieskończenie, żądam jednak żeby była połączona z uszanowaniem.
— Dowód to właśnie, że mnie tak jak ja ciebie, nie kochasz!...
— Kocham cię bardziej może!...
— To co mi jest najdroższego na świecie po tobie — to honor!... Jeżelibyś żądała mojego honoru, oddałbym ci go bez wahania!...
— Nie Gastonie, nie zrobiłbyś tego z pewnością.
— Zapewniam cię żebym zrobił!...
— Nie wierzę choćby dla tego, że jabym nie pozwoliła na to! Miłość to Boskie uczucie, to szlachetne połączenie dwóch serc, dwóch dusz bratnich; i musi być koniecznie bez skazy! Ja to tak tylko rozumiem, ja taką tylko miłość przyjmuję. Kocham cię nad siły, nad życie!... Oddałabym za ciebie wszystką krew moję do ostatniej kropli i umarłabym szczęśliwa z twoim imieniem na ustach, ale... nie uzyskasz nic odemnie, pamiętaj o tem dobrze, nic takiego coby było podłością lub zdradą!...
— Tę podłość, tę zdradę, o których mi mówisz, w czemże ty widzisz Joanno!...
— Margrabina twoja żona, czyż nie była dla mnie matką, najlepszą z matek?... Odpłacić jej za dobrodziejstwa wydarciem męża, nie byłożby zdradą najszkaradniejszą?... Zostać twoją kochanką pod jej dachem, nie byłożby to szczytem podłości?... Cóż mi odpowiedzieć możesz na tę bijącą w oczy prawdę?...
— Odpowiem ci to Joasiu, że człowiek nie ma ani siły ani prawa nakazać milczenia swojemu sercu! Kiedy się ono odezwie, słuchać go trzeba koniecznie — kiedy rozkazuje potrzeba spełniać rozkazy... — Po zatem żadnej prawdy, żadnych sofizmatów podobnych tym, jakie przed chwilą słyszałem!... Zresztą, cóż jesteś winną margrabinie? Cóż znowu zrobiła dla ciebie takiego? Jakież to te dobrodziejstwa, za któreś winna wdzięczność?... Któżby postąpił był inaczej, któżby nie przygarnął sieroty opuszczonej od wszystkich?... Uległa później twojemu urokowi... pokochała cię to prawda!... ależ ciebie wszyscy kochają! Margrabina uległa prawu ogólnemu... nie mogła postąpić inaczej, nic jej się za to nienależy...
Źle, bardzo źle mówisz Gastonie!... — odezwała się żywo Joasia — mnie przedewszystkiem ta moja wdzięczność wcale a wcale nie ciąży...
— Ale dla mnie jest okropną! — bo się wznosi pomiędzy nami jak nieprzebyta zapora. Ja raz muszę z nią skończyć... — Porzuć tę niewłaściwą delikatność, która mnie czyni najnieszczęśliwszym z ludzi, albo raczej uszanuj te skrupuły, które uwielbiam, bo widzę w nich dowód szlachetności twojego serca... ale przyjmij propozycyę moje... pogódź swoje z mojem szczęściem. — Opuść ten dom... a ja pójdę za tobą...
— Pójdziesz ze mną?... — spytała Joanna z niedowierzaniem — iść ze mną, co też ty mówisz? czy mógł byś to zrobić!
— Myślisz, żebym się zawahał?...
— Jestem przekonaną żebyś się zawahał i cofnął nawet w ostatniej chwili.
Gaston tupnął nogą niecierpliwie.
— Cóż ja zrobiłem takiego, ażebyś o mnie wątpiła? Czy jestem człowiekiem słabym, czy nie mam woli swojej?... — Cóżby mnie było w stanie zatrzymać tutaj po twoim wyjeździe?...
— Przyczyny bardzo ważne i bardzo godne poszanowania... — Najprzód żona twoja...
— Joanno błagam cię, przestań mi wspominać o żonie!...
— Należysz do niej!...
— Ja do ciebie tylko należę, bo tobie oddałem serce...
— Kochałeś jednakże Blankę!...
— Zdawało mi się, że ją kocham... Była piękną... ja byłem młody... cóż więcej potrzeba na wytłomaczenie mojego błędu?...
— I dzisiaj po tylu latach wspólnego pożycia, nie czujesz już nic dla tej, która nosi twoje nazwisko?
— Joanno, od czasu, kiedy cię pokochałem, nie egzystuje już nic dla mnie na świecie.
— Chciałabym temu uwierzyć... Jednak staniesz się winnym i okrutnym, gdy doprowadzisz żonę do rozpaczy!
— A zkąd wiesz, że będzie rozpaczać?...
— Nie przyjmuje się obojętnie opuszczenia przez tego, którego się kochało?... — Blanka kocha cię, uwielbia nawet...
Gaston wzruszył ramionami.
— Cóż znowu?... — odpowiedział pogardliwie. — Nie znasz jej dobrze! — To zupełnie zimna natura, ona takiej miłości nie rozumie...
— Czy jesteś pewnym tego? — spytała Joanna.
— Najpewniejszym....
— No więc ja ci mówię, że się mylisz!... Blanka wydaje ci się zimną, bo jej miłość jest spokojną... — Ale powiadają też, że morze nie jest nigdy spokojniejsze, jak przed burzą... — Żona twoja ufa ci bardzo... — Zasypia spokojnie ufna, że jej szczęście trwać będzie wiecznie. — Opuścić ją, to ją zgubić!...
— I to mnie nie obchodzi zresztą! — Com ja winien temu, żem ciebie pokochał?... — Kto mógłby mieć do mnie pretensyę, że idę tam, dokąd mnie miłość prowadzi?... — Na tym padole żyje każdy przedewszystkiem dla siebie!... — Jeżeli będzie w mej mocy, oszczędzić Blance jakiego zmartwienia, lub jakiej boleści, zrobię to chętnie. — Cóż ja mogę już dzisiaj poradzić?.. — Nic!... — Zmartwienie zresztą prędko przechodzi... — Popłacze trochę, ale się uspokoi.
— Są zmartwienia niedające się pokonać!... — wtrąciła Joanna poważnie.
— Rozpacz Blanki, nie będzie tego rodzaju! — odpowiedział Gaston obojętnie.
— Kto to wie?... Jeżeli zaś umrze z przyczyny twojego opuszczenia, czy wiesz że to zbrodnią by było, że to strasznie by na twojem zaciążyło sumieniu!...
— Jeżeli Blanka umrze, — odpowiedział Gaston, popychany ku swojej zgubie przez jakiegoś złego ducha, — margrabina Castella będzie miała imię Joanna...
Wymówiwszy bezwiednie prawie te słowa ohydne, które mu się w uszach rozległy przekleństwem, Gaston przeraził się i zadrżał — a jednocześnie głuchy łoskot upadającego ciała i jakiś krzyk przytłumiony rozległ się tuż za bluszczami.
Joanna zrobiła gest tryumfujący a dziwny uśmiech ukazał się jej na ustach.
— Szpiegowano nas! — mruknął Gaston i wyleciał z wściekłością z groty.
Potrącił nogą o jakieś ciało, nachylił się, podniósł je z ziemi i pomimo ciemności poznał, albo odgadł raczej, że to była jego żona.
— Nieszczęście! — wykrzyknął, — nieszczęście! to Blanka!... podsłuchała nas i dowiedziała się o wszystkiem!...
Pomimo obrzydłej roli jaką odegrał w poprzedniej rozmowie z Joasią, nie był Gaston tak złym, jak słabym i dającym łatwo powodować sobą.
Zapomniał też naraz o wszystkiem, zapomniał o miłości i o Joannie; grube łzy spływały mu po policzkach i głucho szlochając wołał:
— Boże!... Blanka nie żyje!... to ja ją zabiłem... oh! jakimże ja strasznym jestem nędznikiem!...


XVII.
Dwa listy.

Ale na swoje nieszczęście biedna Blanka żyła jeszcze.
Gaston przygnębiony strasznemi wyrzutami, które niestety nie miały trwać zbyt długo, ukląkł na piasku około bezprzytomnej żony.
To bił się w piersi, to ściskał w swoich rękach zimne ręce anioła — to wymawiał słowa jakieś bez związku; nakoniec na wpół obłąkany z boleści, sądził że rozpaczą swoją okupi okrutną zdradę.
Łzy jego gorące padały na twarz Blanki i przywróciły do przytomności nieszczęśliwą.
Otworzyła oczy, uniosła się trochę, spojrzała do koła siebie, ale razem z odzyskiwaną przytomnością, przypominała sobie wszystko co posłyszała.
Gaston objął ją wpół i czuł jak drżała w jego objęciu.
— Blanko, droga moja Blanko... — szeptał, — to ja... ja co cię kocham, ja cię ubóstwiam... tyś mi tysiąc razy droższa nad życie!.. ja cię nigdy kochać nie przestanę!... Słyszysz Blanko... przecież ty mi wierzysz... wszak prawda... Oh! błagam cię wierz mi, bo na honor mój i na moję miłość przysięgam, że szczerą prawdę mówię!...
Nieszczęśliwa kobieta jęknęła głucho.
— Gdybym umarła — szepnęła powtarzając słowa, które ją jak sztyletem raniły w serce, — gdybym umarła, margrabina Castella nosiłaby imię Joanna.
Gaston darł sobie włosy na głowie.
Wielkość jego występku i jego potworna nikczemność, teraz dopiero stanęły mu przed oczami.
— Blanko! — zawołał zmienionym głosem, — mnie się chwilowo w głowie przewróciło, ja byłem poprostu szalony... ja kłamałem... tak... ale masz racyę... ty nie możesz mi już wierzyć, bo ja strasznie podły jestem!... Czy chcesz abym się zabił?
Gorzki uśmiech ukazał się na ustach margrabiny.
— Nie zabija się kto posiada taką w sercu jak ty miłość!... Cóż to zresztą za zbrodnia o którą się obwiniasz? Że nie kochasz mnie już, albo że nie kochałeś mnie nigdy, cóż winien temu jesteś?... Oświadczyłeś przed chwilą głośno, że mnie kochać nie można!..
A jednak Gaston mówił teraz zupełną prawdę.
Gdyby był miał pod ręką nóż lub pistolet, byłby się zabił z pewnością.
W braku broni przychodziło mu na myśl roztrzaskać głowę, o jakie drzwi, o mur lub kamienne ściany groty.
Ale ażeby się zbliżyć do drzewa lub groty, potrzeba było opuścić Blankę, którą podtrzymywał.
Zaczął więc się zaklinać, zaczął się tłomaczyć, usiłował wzruszyć żonę, usiłował zatrzeć zabijające wrażenie, jakie na niej zdrada jego zrobiła.
Margrabina przerwała mu te wylewy.
— Przed chwilą — mówiła z goryczą, słyszałam zupełnie to samo, słyszałam i ten sam głos i te same prawie słowa... Byłeś błagającym jak teraz, — jak teraz przysięgałeś wieczną miłość innej kobiecie!... Przypatrz mi się dobrze Gastonie... Jam Blanka, a tobie zdaje się może, że mówisz do mojej rywalki...
— Blanko... kochana Blanko... — zawołał margrabia — ulituj się nademną?...
Młoda kobieta wzruszyła lekko ramionami.
— Litości... — powtórzyła — no dobrze, lituję się więc nad tobą... — oszczędzę ci nowego wstydu i nowego kłamstwa... Daj pokój otóż tej niepotrzebnej rozmowie, bo ani jednemu słowu z niej nie wierzę... daj pokój udawaniu, które mnie oburza, bo dowodzi, że nie tylko mnie nie kochasz ale i nie szanujesz także!... — Wszystko już skończyło się dla mnie... O lat dwadzieścia postarzałam się w ciągu tych kilku chwil rozpacznych!... Czuję duszę obumarłą, czuję serce strzaskane, czuję, że nie tak długo zapewne przyjdzie ci czekać na ten upragniony moment, w którym margrabina Castella nazywać się będzie Joanną...
Gwałtowne spazmy nie dały jej mówić dalej.
Gaston drżący z przerażenia, czuł jak jej wątłe ciało sztywnieje. Głowa w tył opadła, przymknęły się oczy zamglone, a uderzenia serca zdawały się coraz słabsze, jak gdyby niebawem ustać miały zupełnie.
Blanka po raz drugi zemdlała.
Gaston wziął ją na ręce, poszedł z drogim ciężarem do domu, wszedł na schody, prowadzące do pokoju żony, a nie chcąc wtajemniczać służby w to co się stało, sam ją rozebrał, sam położył na łóżku i sam zajął się trzeźwieniem.
Ale napróżno okładał czoło i skronie zimną wodą, napróżno podawał sole do wąchania — Blanka nie przychodziła do siebie.
Niezmiernie zaniepokojony tem, że kryzys tak długo się przeciąga, miał już wołać lokaja i posyłać po doktora, gdy w tem usłyszał turkot zajeżdżającego przed peron Folie-Normand powozu.
Czując się zupełnie niezdolnym do przyjęcia kogokolwiek, wyszedł do sąsiedniego pokoju i zadzwonił na służącego, aby jak najprędzej odprawił nie w porę przybywającego gościa.
— Czy margrabia dzwonił?... zapytał wchodzący lokaj.
— Kto to przyjechał?...
— Nie przyjechał nikt, panie margrabio.
— Słyszałem przecie turkot powozu...
— To powóz najęty, po który posyłała panna Joanna.
Gastonowi ścisnęło się gwałtownie serce. Od godziny ani żartem nie pomyślał o wychowance.
Łatwo mu się było domyślić że powzięła zamiar jakiś stanowczy.
Postanowiła z pewnością opuścić dom, w którym się wychowywała od dziecka.
— Biedna ona! — pomyślał margrabia — i gdzie się podzieje teraz?
Rozumiał bardzo dobrze, że po tem co zaszło, nie mogła Joanna pozostawać pod jednym dachem z Blanką. Oddalenie się jej było rzeczą konieczną.
Ale nie mógł pozwolić przecie, aby odjechała tak nagle, o tak spóźnionej godzinie, jak jaka służąca która dopuściła się kradzieży i którą wypędzają, nie troszcząc się wcale gdzie sobie znajdzie schronienie.
— Boże Wielki! Pan margrabia słaby chyba!... wykrzyknął lokaj widząc jak pan jego zbladł okropnie i jak zachwiał się na nogach.
Upokorzony tą uwagą, niechcący zdradzić się przed sługą, Gaston siłą woli pokonał wzruszenie swoje:
— Nie — nie, — nic mi nie jest... Idź poproś panny Joanny, ażeby poczekała na mnie w salonie.
— Dobrze, panie margrabio.
Służący wyszedł, ale zaraz cofnął się z powrotem.
— Panie margrabio, już zapóźno, — panna Joanna już odjechała!
Rzeczywiście rozległ się turkot szybko oddalającego się powozu.
— Mniejsza, — mruknął Graston, — nie potrzebuję cię już.
— Czy mam donieść panu margrabiemu jak powróci panna Joanna?
— Nie ma potrzeby. Idź!
Służący wyszedł.
— No! to zanadto na raz! — wykrzyknął Gaston pozostawszy sam i rozpaczliwie załamywał ręce. — Blanka w niebezpieczeństwie a Joanna odjechała... Odjechała bodaj na zawsze może! Blanka mnie już nie kocha! Joanna nie kochała mnie nigdy, co mi teraz po życiu!
Zastukano w tej chwili do drzwi.
Margrabia otarł czemprędzej zapłakane oczy i zawołał — „proszę”.
Weszła panna służąca Joanny.
— Czego chcesz! — zapytał margrabia — mów tylko prędko...
— Przynoszę dwa listy, jeden do pana a drugi do pani.
— Od kogo?
— Od panny Joanny...
— Dawaj.
Panna służąca oddała listy i wyszła.
Gaston trzymał w ręku dwie koperty adresowane do siebie i do żony.
Atłasowy pachnący papier palił mu ręce. Drobne arystokratyczne litery adresowane ręką Joanny, oślepiły go poprostu.
— Co to może być znowu? co za nową boleść, co za mowy cios zwiastują mi te pisma?...
Nie miał odwagi przełamać pieczątki. Upłynęło parę minut nim nareszcie się zdecydował.
Rozdarł kopertę... rozwinął papier i przeczytał następujące wyrazy skreślone drżącą widocznie ręką.
„Gastonie, drogi Gastonie, błagam cię na kolanach, abyś list ten przeczytał do końca... abyś nie rzucił go ze wzgardą po pierwszym zaraz wierszu.
„Przypuszczam, że mnie nienawidzisz w tej chwili, tak jak ja się sama nienawidzę...
„Opuszczam dom, w którym mi szczęśliwie upłynęły lata dziecinne. Opuszczam dom, który powinnam byłam czcić jak ołtarz — a w którym pozostawiam po za sobą wstyd, nieszczęście i rozpacz!...
„Uciekam ztąd nie śmiejąc obejrzeć się za siebie, uciekam bo czuję się strasznie winną, bo mi sumienie wyrzuca łzy, boleść i ciężką krzywdę jaką wyrządziłam tym co mnie tak kochali!... Uciekam ztąd... a jednakże mam prawo powiedzieć że ze wszystkich kobiet ja najbardziej godną jestem politowania, bo jestem najniewinniejszą!...
„Posłuchaj mnie Gastonie — osądź mnie a następnie potęp i przeklnij, jeżeli będziesz miał odwagę...
„Byłam dzieckiem jeszcze i już cię szalenie kochałam...
„Boga który czyta w głębi mej duszy biorę za świadka, że nic w świecie nie było czystszego nad to głębokie przywiązanie, w którem uwielbienie łączyło się z wdzięcznością...
„Nie kochałam cię tak, jak kocha córka ojca, pomimo bowiem różnicy wieku, widziałam kwitnącą młodość na twojem czole...
„Kochałam cię jak kocha siostra starszego swego brata — wpatrywałam się ciągle w ciebie, myślałam ciągle o tobie...
„Kiedy byłeś przy mnie, nie mogłam oczu oderwać od twojej twarzy...
„Kiedy cię nie było, widziałam cię w głębi mej duszy i niecierpliwie wyczekiwałam powrotu...
„Zostałam młodą dziewczyną.
„Uczucie moje wcale się względem ciebie nie zmieniło, przywiązanie coraz się wzmagające było zupełnie spokojne! kochałam cię jak brata!...
„Nadszedł czas kiedy pod waszą opieką zaczęłam bywać w świecie...
„Na pierwszych kilku balach jakieś upojenie, jakiś rodzaj zawrotu ogarnął mnie zupełnie...
„Słyszałam, jak wychwalano moję piękność, widziałam jak wszyscy cisnęli się do mnie.
„Muszę ci wyznać prawdę, bo to co piszę, uważam za spowiedź moję...
„Z początku dumną byłam z tych hołdów — upajałam się dymem kadzideł...
„Miałam zaledwie lat szesnaście!...
„Wiek ten uniewinnić może w twoich oczach, tę pychę, bardzo zresztą krótko trwającą.
„W miarę jak poznawałam otaczających mnie mężczyzn, coraz większą czułam dla nich wzgardę, — wydawali mi się coraz próżniejsi, coraz głupsi... istne ot — maryonetki nakręcane...
„Ale czy wiesz dla czego wrażenia moje zmieniły się tak nagle?...
„Bo bezwiednie, bo instynktownie prawie porównywałam ich z tobą i żaden ci nie dorównał...
„Niestety, porównania te stały się właśnie dla mnie fatalnemi!...
„Widząc cię takim jakim byłeś, oceniając przymioty jakich inni nie posiadali, uczułam dziwne bicie serca i w twojej obecności czułam rozkoszne pomieszanie.
„Odtąd zaczęło się nieszczęście moje...
„Moja miłość zmieniła moję naturę...
„Miłość siostrzana zmieniła się w uczucie występne... w uczucie które zabija...
„O! Gastonie, czemuż nie umarłam zanim się dowiedziałam, że cię kocham w ten sposób! Przynajmniej umarłabym była szczęśliwa”.


∗             ∗

W tem miejscu pismo stawało się nieczytelnem.
Widocznie Joanna zalewała się łzami i te padały na papier, albo może końcem swego prześlicznego różowego paluszka skropiła papier wodą...
To ostatnie przypuszczenie zdaje nam się bardzo prawdopodobnem, czytelnicy nasi jednak rozumieją, że Gastonowi wcale się tak nie zdawało.
Otarł chusteczką oczy i czytał dalej:
„W dniu, w którym margrabina Castella pierwszy raz wspomniała mi o małżeństwie, zrozumiałam że cię kocham...
„Oboje chcieliście mnie wydać za mąż...
„Poprzysięgłam sobie, że gdy fatalność nie pozwala mi należeć do ciebie, nie będę należeć do nikogo! Poprzysięgam to sobie i dotrzymam tego.
„Niestety! poprzysięgłam sobie jeszcze coś innego także, ale tej przysięgi nie dochowałam...
„Chciałam umrzeć raczej aniżeli wydać się z moją miłością... chciałam się oddalić i błagałam cię jak o łaskę, abyś mi pozwolił złamane życie ukryć w klasztorze.
„Nie pozwoliłeś na to!
„Czyż potrzebuję ci przypominać ów poranek, o którym nie zapomnę nigdy, ów poranek rozkoszny, gdy oczarowana i szalona, bezwiednie prawie wyznałam ci to co czułam?...
„Chwila ta póki żyć będę pozostanie mi w pamięci, jako wspomnienie straszne ale i rozkoszne zarazem.
„Czerwienię się ze wstydu i rozpaczy, i chciałabym wykreślić z mojego życia te przeklęte godziny. Ale serce mało mi z piersi nie wyskoczy, ale krew burzy się w żyłach, a ręce wyciągają ku tobie...
„Że walczyłam, widziałeś to przecie dobrze... walczyłam o ile na to pozwalały słabe siły moje... Unikałam rozmowy z tobą... znosiłam mężnie moje cierpienia, miałam dosyć siły aby patrzeć się na twoje...
„Dziś wieczór, na nieszczęście nasze, odwaga mnie opuściła.
„Zgodziłam się na ostatnią rozmowę z tobą — a była to na prawdę ostatnia nasza rozmowa...
„Miałam przeczucia złowrogie... czułam, że ogromne nieszczęście zawisło nad nami...
„Nie omyliłam się niestety.
Nieszczęście przyszło a przyszło okropniejsze i gwałtowniejsze, aniżeli się można było spodziewać!
„Ja i ty zatraciliśmy nasz honor, szczęście twej żony zostało niepowrotnie zdruzgotane.
„Margrabina uważa mnie za niewdzięczną i podłą istotę, za żmiję którą na swojem łonie ogrzała.
„Bóg co czyta w głębi mej duszy, sądzi mnie bodaj inaczej! margrabina sądząc mnie tak jak sądzi, jest w najzupełniejszem prawie i przebaczam jej to z całego serca...
„Ale znam za dobrze Blankę, ona nie przebaczy ci nigdy twojej zdrady! Rany miłości własnej nie goją się nigdy a nigdy...
„Margrabina nie zapomni... i zawsze, tak jest, zawsze już odtąd, wznosić się będzie pomiędzy wami okrutne widmo przeszłości!
„Szczęście twoje domowe przepadło niestety — a to moja robota. Ja sama jestem jedyną przyczyną wszystkiego złego, ja która jednak oddałabym życia, żeby was uchronić od zmartwienia!...
„Rozumiesz, że z takim wyrzutem, z ciężarem takiej odpowiedzialności, chociaż czuję się niewinną, nie chcę i nie mogę żyć dłużej!
„Bóg mi świadkiem... że nie moja wina w tem co się stało, ale kara sprawiedliwie mi się należy, a tę karę ja sama sobie wymierzę.
„Domagałam się na początku tego listu, abyś go przeczytał do końca, bo to co teraz piszę, jest pożegnaniem na wieki.
„Opuściłam wasz dom, ażeby skończyć ze sobą.
„Niema już dla mnie jutra.
„Bo jutro przeczytasz w dziennikach.
„Młoda jakaś dziewczyna zapewne biedna i nieszczęśliwa, odebrała sobie życie...”
„Będziesz mógł powiedzieć sobie:
— Ta nieznana dziewczyna — to Joanna... Zabiła się dla tego, że mnie kochała!
„Dotrzymam w ten sposób przysięgi, nie będę należeć do nikogo, skoro twoją być nie mogę.
„Raz jeszcze żegnam cię na zawsze!...
„Ostatnie uderzenia mego serca należeć będą do ciebie, bo to serce po raz pierwszy — także się odezwało dla ciebie.

„Joanna.“

Przed przeczytaniem tego listu, Gaston klęczący przy łóżku żony — zapomniał o sierocie.
Po przeczytaniu, zapomniał o Blance.
— Oh! — wołał z najwyższem uniesieniem — oh! gdybym mógł na czas jeszcze przybyć, aby cię ocalić albo zginąć z tobą razem!
I tracąc zupełnie głowę, zaczął dzwonić z całej siły.
Zbiegła się służba, a między innemi kamerdyner Gastona i panna służąca Joanny.
Młody margrabia nie zważając na ździwienie, jakie zapytania jego wywołają, nie dbając oto na jakie narazi się podejrzenia, zaczął, głosem zmienionym wypytywać:
— Czy był kto z was przy wsiadaniu panienki do powozu?
— Ja proszę pana — odezwała się panna służąca. — Te dwa listy już na peronie oddała mi panna Joanna.
— A jakiż rozkaz wydała stangretowi?...
— Powiedziała tylko — do Paryża.
— I nic a nic więcej?...
— Nic zgoła pawie margrabio.
Gaston potrząsnął głową.
— O! doprawdy — mruknął — to można bodaj zwaryować!... Jak ją odnaleźć?... gdzie jej szukać?...
Podniósł głowę i spostrzegł, że służba przypatruje mu się ździwiona.
Ale co go to obchodziło?
W tej chwili, całym światem była dlań tylko jedna Joanna...
Reszta wcale nie istniała.
— Po powóz chodziłeś ty zapewne Babtysto?...
— Tak panie margrabio.
— Jak daleko ztąd stacya?
— Tutaj zaraz panie margrabio.
— No to leć tam w tej chwili i powiedz, aby jak tylko powróci stangret, który odwoził pannę do Paryża, zaraz mi go tu przysłali.
Służący spojrzeli pe sobie znacząco.
— Panie margrabio — zapytał Babtysta, nie mogąc przezwyciężyć ciekawości i zapominając o wszelkich konwenansach — czy panna Joanna nie powróci do nas na noc...
Gaston rzucił na pytającego piorunujące spojrzenie.
Wystraszony lokaj wymknął się co prędzej z pokoju.
— Idźcie sobie! już was nie potrzebuję.
Służący się rozeszli, Gaston rzucił się na fotel.
— Ah! — mruczał, rwąc sobie włosy na głowie — zanim fiakr powróci, Joasia będzie miała czas sto razy życia się pozbawić!... — Kto mi pomoże?... kto mnie wyciągnie z tej przepaści?... kto podejmie się odebrać mi życie za życie Joanny?
Gaston rozprawiał prawie głośno.
Przez drzwi na wpół uchylone usłyszał naraz westchnienie.
Przypomniał sobie o margrabinie, którą pozostawił bezprzytomną i o której zajęty listem wychowanki zapomniał zupełnie.
Jakby nagle ze snu zbudzony, zerwał się i wszedł do pokoju żony. Blanka odzyskała przytomność, siedziała na łóżku i zasłoniwszy twarz, gorzko płakała.
Usłyszawszy wchodzącego, odjęła ręce i podniosła głowę.
— Gastonie — rzekła łkając — jeżeli masz jeszcze cokolwiek dla mnie litości w sercu, pozwól mi odjechać.
— Odjechać? — powtórzył margrabia — ależ to szaleństwo! — Gdzież się udasz Blanko, jeżeli dom ten opuścisz?...
— Sama nie wiem... ale nie podobna mi pozostawać tutaj dłużej...
— Dla czego?
— I ty śmiesz mnie pytać o to! — Za kogóż to bierzesz mnie Gastonie!... Czy sądzisz, że zgodzę się pozostać choćby godzinę pod jednym z tą kobietą duchem?
— Tej kobiety już nie ma tutaj...
Oczy Blanki zabłysły na chwilę radością.
— Jakto!... — wykrzyknęła, — czy to podobna? Czy to prawda że ta potworna, istota uciekła?
— Blanko, gniew twój czyni cię niesprawiedliwą!... Potępiaj mnie, bo zasłużyłem na to, ale nie znieważaj nieszczęśliwego dziecka! Nie ma ono nic sobie do wyrzucania a w chwili kiedy to mówię. może już ukarała się okrutnie za nie swoję winę.
— Co chcesz przez to powiedzieć?... Nic a nic nie rozumiem.
— Czytaj, — rzekł Gaston podając list do Blanki adresowany.
— Ona pisze do mnie? — wykrzyknęła margrabia. — Ona śmie pisać do mnie?... Zarówno zuchwała jak bezczelna!...
— Blanko! — rzekł Gaston przemocą się powstrzymując, — bądź ostrożną i nie znieważaj umarłej. Dreszcz nerwowy przebiegł po margrabinie.
Wlepiła w męża wzrok niedowierzający i rozerwała kopertę.
List Joanny był krótki a zawierał te słowa tylko:

„Pani margrabino!...

„Ja co cię tak kochałam, co cię kocham jeszcze z całej duszy, nie zobaczę cię już więcej i błagam o przebaczenie.
„Obraziłam panią strasznie, ale to bez złej woli, przysięgam ci na to uroczyście!...
„Padam przed tobą na kolana zrozpaczona i raz jeszcze błagam cię o przebaczenie.
„Pamiętaj pani, że nie odrzuca się proźby umierających, a to już prawie umarła pisze do ciebie.
„Pamiętaj pani o tem i racz mi przebaczyć.

Joanna“.

— Ah! — wykrzyknęła Blanka, boję się tego pisma zrozumieć! Cóż nieszczęśliwa zamyśla z sobą uczynić?
— Zamyśla odebrać sobie życie dla tego odjechała...
— Toż nie można dopuścić do szalonego kroku!... a którą przyjęłam za córkę, którą wychowałam sama, którą nazywałam swoją siostrą, nie może kończyć w taki okrutny sposób!... Trzeba ją ocalić! ocalić koniecznie!
— Ale jakim sposobem?... Boże!... jakim sposobem?...
— Jeszcze jest może czas przeszkodzić złym zamiarom. Leć Gastonie, leć!.. albo nie, nie... nie chodź... Zaklinam cię!... Ja udam się do niej sama... Powiem że jej przebaczam, że ją kocham jak przedtem, że proszę aby nie pozbawiała się życia... ale żeby daleko, bardzo daleko od nas zamieszkała.
Mówiąc to Blanka wyskoczyła z łóżka i zaczęła zbierać rozrzucone swoje ubranie.
— Daj pokój Blanko! — odezwał się ponuro Gaston. — Nieszczęśliwe dziecko jest już stanowczo stracone. Nie poradzisz jej nic, bo nie wiesz tak jak ja gdzie się udała, aby zamiar straszny wykonać.
Blanka dziko prawie spojrzała na męża.
— A prawda — krzyknęła — gdybyś wiedział gdzie jest, byłbyś już dawno przy niej.
— Sądzisz więc że pozwoliłbym jej umierać?
— Nie! nie! wcale tego nie sądzę... Czyż nie powiedziałeś przed chwilą, że oddałbyś własne życie aby ocalić tę kobietę. O ta kobieta, ta kobieta... jak ty ją kochasz Gastonie...
Złapany w ten sposób Gaston, pobladł bardziej jeszcze i zatrząsł się całem ciałem.
Przypadek przyszedł mu z pomocą; uwolnił od odpowiedzi, która byłaby z pewnością okrutną, bo człowiek znękany jest prawie zawsze złośliwy, a zwłaszcza gdy mu się własne jego winy wyrzuca.
Posłyszał turkot nadjeżdżającego powozu i... zatrzymał oddech w piersiach.
Turkot się coraz zbliżał, nareszcie powóz zatrzymał się przed peronem.
To zapewne powóz co odwoził Joannę do Paryża.
Margrabia wybiegł z pokoju żony, popędził lotem strzały po schodach i wyleciał na peron. Latarnie wehikułu rzucały światło na schody.
Koń zmordowany chrapał i robił bokami.
— Obywatelu — odezwał się stangret — powiedziano mi na stacyi ażebym tu zaraz przyjechał. Że nie traciłem czasu, dowodem tego moja szkapa. Czekam na rozkazy?
— To ty — zapytał Gaston — odwoziłeś do Paryża młodą panienkę przed godziną?
— Prześliczną pannę, po którą tu przyjechałem?...
— Gdzież odwiozłeś tę pannę?
— Zaraz wszystko dokumentnie opowiem... Skorośmy przyjechali do lasku Bulońskiego, panna stuknęła w szybę... Zatrzymałem więc powóz i odwróciłem się do niej...
„— Mój człowieku — powiedziała — zawieziecie mnie do hotelu.
„— Do którego?...
„— Do którego ci się podoba, aby tylko nie był drogi i nie w głównej dzielnicy miasta.
— Dobrze, już wiem — odparłem.
— Trzeba ci powiedzieć obywatelu, że znam właścicielkę małego porządnego bardzo hoteliku na przedmieściu świętego Honorego, w którym zamieszkują stangreci gdy pozostaną bez miejsca... Hotel d’Albion. Tam zawiozłem panienkę, zatrzymaliśmy się tylko na moment przed apteką, bo panna wysiadała coś kupić. No i wszystko — więc co mam robić teraz?...
— Odwieziesz mnie...
— Gdzie?...
— Do Paryża do hotelu d’Albion, ale jak możesz najprędzej!
— Zmiłuj się obywatelu, konisko strasznie jest zmordowane.
— Jeżeli padnie, to ci dwa razy tyle co wart zapłacę.
— To koń gospodarza a nie mój.
— Więc sto franków dla ciebie, tylko galopem, rozumiesz mnie... galopem!...
— Bądź pan spokojny, pojedzie się, skoro trzeba, galopem.
Gaston otworzył drzwiczki i skoczył do powozu.
Stangret spojrzał i rzekł:
— Obywatelu — gotowi cię wziąć za waryata... jakto, tak bez kapelusza?...
— Za waryata?... — szeptał margrabia skacząc po schodach, żeby się prędzej dostać do swojego pokoju — toż ja na prawdą jestem waryatem!...
Złapał pierwszy lepszy kapelusz jaki znalazł pod ręką i miał już biedz z powrotem, gdy na progu ukazała się kobieta, albo raczej widmo jakieś...
Była to Blanka.
— Gastonie — szepnęła — gdzie idziesz?
— Wiesz dobrze gdzie idę, idę ocalić Joasię!...
— Gastonie! na Boga nie chodź!
— Chcesz ażeby umarła?...
— Niech mnie Bóg od podobnej myśli zachowa!... Chcę żeby żyła, ale ja sama do niej pojadę.
— Przybędziesz za późno — i ja zostanę mordercą.
— Jestem gotową... przybędę na czas...
— Nie podobna!... Puść mnie!...
— Gastonie, czy mam upaść na kolana przed tobą?... Gastonie jeżeli nie chcesz żebym tej nocy skonała, wysłuchaj mojej gorącej prośby i nie chodź do tej kobiety!...
— Każda sekunda opóźnienia — to śmierć niezawodna!... — wykrzyknął margrabia — powtarzam ci, że muszę pojechać!...
Blanka przywiedziona do ostateczności, osunęła się do nóg męża i objęła jego kolana z konwulsyjnem łkaniem.
Zniecierpliwiony oporem, na który nie był przygotowany, Gaston nie odpowiedział ani słowa, ale postanowił użyć siły, skoro perswazye na nic się niezdały.
Pochylił się więc do Blanki — i starał oswobodzić kolana, a że nie mógł poradzić, rozerwał zaciśnięte prześliczne rączki, aż młoda kobieta krzyknęła z bólu.
Jednocześnie odepchnął ją brutalnie i wybiegł z pokoju.
Blanka padła na wznak i głową uderzyła o kant jakiegoś sprzętu.
Uczuła dotkliwy ból — przyłożyła rękę do stłuczonego miejsca i krew zobaczyła.
— Boże mój — szepnęła — zmienionym głosem, — Boże wielki czy to sen, czy rzeczywistość okropna?... Boże pozwól abym się obudziła!... Boże oddal tę duszącą marę odemnie!... Wszystko co się dokoła mnie dzieje jest czemś nienaturalnem, niemożebnem, potwornem!... Żadna istota ludzka nie może bez powodu zasłużyć na taką karę, nie może tak bez powodu strąconą być w bezdenną otchłań rozpaczy!
Blanka kończyła właśnie te swoje rozdzierające narzekania, gdy turkot oddalającego się powozu doleciał do jej uszu.
Młoda kobieta zadrżała, jak gdyby z głębokiego snu się ocknęła.
— Więc to nie był sen!... — powiedziała — więc to wszystko prawda... — więc jestem podle zdradzoną i opuszczoną haniebnie!... — Gaston skopał mnie nogami, aby polecieć do kochanki!... — Nikt mnie nie kocha... jestem tylko przeszkodą dla nich i muszę im ustąpić!...


XVIII.
W hotelu d’Albion.

Joanna grała komedyę, a tak wszystko ułożyła dokładnie, tak obrachowałe znakomicie wszystko, że doprawdy należy się nielada uznanie sprytowi Machiavela w spódnicy.
Niby wódz znakomity, co nie licząc na przypadek, wszystko naprzód obrachowywa i przewiduje, Joanna przewidziała każdy najmniejszy wypadek, w tem wszystkiem co się stało i co wypłynąć z tego mogło.
Podejrzenia Blanki, były jej oddawna wiadome.
Wiedziała, że wzmagały się co dzień, co godzinę.
Nie wątpiła, że margrabina czuwała i, że nastąpi bardzo prędko jakaś awanturnicza niespodzianka.
Ale zamiast się obawiać, pragnęła owszem tej chwili.
Chciała jak najprędzej wyjść z położenia, które się mogło przeciągać do nieskończoności?
Potrzeba było zmusić Gastona do wybierania pomiędzy tą, która należała do niego, ale której już nie kochał — i tą, za którą szalał, ale która jego jeszcze nie była.
Potrzebowała także opuścić dom przybranej matki w takich okolicznościach, aby margrabina przybyć do niej nie mogła.
Wszystko to, zdawało się na pierwszy rzut oka trudne do urzeczywistnienia, ale Joanna posiadała jednę z natur uprzywilejowanych, które umieją kierować wypadkami.
Skoro dowiedziała się, że Blanka miała obiadować w Paryżu, co się nie trafiało nigdy, uśmiechnęła się, bo odgadła od razu plan matki przybranej...
Zaraz też powiedziała sobie z przekonaniem:
— A zatem wszystko musi się dzisiaj wieczorem rozegrać.
Jak wiemy, nie omyliła się wcale.
Przepędziła resztę dnia na układaniu listu, jaki prawdopodobnie przyjdzie jej napisać do Gastona w parę godzin później.|
Skoro po obiedzie zgodziła się na schadzkę w grocie, była znowu przekonaną, że to sam na sam, zerwanem zostanie przez pojawienie się Blanki.
Wypadki okazały znowu, że i pod tym względem obliczyła także dobrze.
Zaraz po katastrofie i zemdleniu Blanki, zamknęła się w swoim pokoju i z nadzwyczajnym pośpiechem napisała owe naprzód ułożone listy.
Skończywszy te czynność posłała po powóz i pojechała do Paryża, najpewniejsza, że za jakie dwie godziny, Gaston dowie się dokąd odwieźć się poleciła i że nie straci ani chwili, ażeby za nią pospieszyć i... przeszkodzić samobójstwu.
Jadąc do Paryża, nikczemna intrygantka zatrzymała się przed apteką i kupiła flakonik jakiegoś obojętnego płynu, którego ciemny kolor podobnym był do gwałtownej trucizny laudanum.
Zajechała następnie do hotelu, jaki jej nastręczył stangret, wzięła skromny pokoik, za który z góry zapłaciła, mówiąc że wyjedzie nazajutrz rano i... oczekiwała na przybycie Gastona.
— Gdyby się najbardziej nawet spieszył, nie mógł znaleźć się prędzej jak za dwie godziny.
Ażeby zabić czas oczekiwania, zeskrobała zręcznie etykietę z flaszeczki i napisała na niej nazwę trucizny, o jakiej wspominaliśmy powyżej.


∗             ∗

Powróćmy do Gastona w chwili gdy opuszczał Folie-Normand.
Obietnica stu franków dobrze podziałała na stangreta.
Zaczął okładać konia co się tylko zmieściło — a dzięki temu nieszczęśliwe zwierzę galopowało jak kiedyś, chyba za czasów swojej młodości.
Dyszące i okryte pianą, pędziło tak gwałtownie, że zdawało się co chwila, albo samo padnie, albo roztrzęsie stare pudło na drobne kawałki.
A woźnica upojony wspaniałą obietnicą, nie żałował bata i nawoływania.
Mimo szalonej jazdy, Gaston opuszczał coraz szyby powozu i coraz wołał:
— Prędzej... prędzej przyjacielu!...
Powóz przyjechał wreszcie do rogatek.
Mąż Blanki byłby z przyjemnością podusił celników, którzy stanęli po obu stronach powozu, zapytując czy czego nie deklaruje.
Powstrzymał się jednakże.
Powóz ruszył znowu i zatrzymał się dopiero na przedmieściu świętego Honorego, przed nizkiemi i wązkiemi drzwiami ponad któremi widniał czerwonemi literami zrobiony napis:

Hotel d’Albion.

A był czas już bardzo wielki...
Konisko nie byłoby zdolne postąpić ani stu kroków dalej.
— Otóż jesteśmy obywatelu, — zawołał stangret, — zdaje mi się żeśmy dobrze jechali! Że królewskie cugi nie leciałyby prędzej, mogę się śmiało pochwalić!...
Gaston wysiadł z powozu i dał dwadzieścia franków woźnicy.
— Ślicznie dziękuję obywatelu. Czy mam zaczekać?
— Zaczekaj.
Gaston wszedł do sali prawie ciemnej i dostrzegł na prawo rodzaj klatki oszklonej, w której tronowała podeszła jakaś kobiecina, powierzchowności gminnej, przesadnie a bez gustu wystrojona.
Otworzył drzwi do tej klatki, w której mieścił się kantor hotelowy.
Na widok człowieka bladego, z wystraszoną mocno fizyognomią, jejmość poczuła pewną obawę, ale nie tracąc kontenansu, zapytała:
— Czem mogę służyć panu?
— Pani, — rzekł Gaston drżącym głosem, — przed paru godzinami przyjechała tutaj pewna młoda osoba?
— Ależ za pozwoleniem, cóż to jest podobne pytanie?...
— Odpowiadaj mi pani! na Boga! odpowiadaj!... to rzecz dla mnie ważna nadzwyczajnie!
— No więc rzeczywiście prawda, zajechała tu pewna młoda osoba...
— Gdzie ją znajdę?... prędko, prowadź mnie pani tylko prędko... bo muszę się z nią widzieć w tej chwili...
— Ależ ja niewiem czy mogę... ta panna nie wspominała mi że ma zamiar przyjmować kogo... o takiej w dodatku godzinie...
— Prowadź mnie pani, — huknął nakazująco margrabia. — Twoje wahanie jest zbrodnią!... tu idzie o śmierć i życie!... Ta młoda osoba przyjechała tu po to, aby się życia pozbawić!...
— Wielki Boże...
— Ja jeden mogę ją jeszcze ocalić, ale gdzież ona jest? gdzie jest?
— Skoro tak, to już wahać się nie będę! Zabić się!... Nieszczęśliwa!... Biegnij pan i ocal ją... Drugie pięto numer 22...
Gastonowi nie potrzeba było powtarzać tego poraz drugi.
Rzucił się na schody i w sekundę stanął pod wskazanemi drzwiami.
Jak można odgadnąć łatwo, Gaston obawiał się niezmiernie, aby nie zastał drzwi zamkniętych i ażeby nie potrzebował użyć siły do ich wysadzenia.
Gdy się przekonał że klucz tkwi w zamku, serca zadrżało mu radośnie.
Wpadł jak huragan do pokoju.
Joanna siedziała w głębi naprzeciw drzwi, oparta o mały stolik łokciami, obok zaś stała świeczka w mosiężnym lichtarzu.
Z twarzą rękami zakrytą, zręczna kokieta, wyglądała jakby statua Boleści.
Na odgłos otwierających się drzwi podniosła głowę.
Zobaczywszy Gastona krzyknęła i chwyciwszy mały flakonik napełniony brunatnym płynem, szybko do ust przyłożyła.
Ale margrabia już przyskoczył do niej.
Wyrwał fakon i zdeptał nogami — a objąwszy wychowankę w ramiona, przyciskał do piersi i gorączkowo szeptał do ucha:
— Joanno kochana, droga Joanno, zlituj się, o zlituj się nad sobą i nademną!... Ja żyć bez ciebie nie potrafię, a jeżeli koniecznie chcesz umierać, to ja muszę umrzeć pierwszy!...


XIX.
Powrót.

Rozmowa męża Blanki z komedyantką, była dosłownem prawie powtórzeniem tego cośmy już poprzednio słyszeli.
Napróżno Joanna siliła się na to aby nie dać się niby przekonać.
Margrabia dał dowód że jest również upartym.
Na wszystkie dowodzenia syreny ciągle to jedno tylko odpowiadał:
— Odstąp od swojego zamiaru, albo ja się zabiję.
„Zabiję się również jeżeli nie przysięgniesz oddać mi całą swoję miłość.
„Postanowienie to nieodwołalne.
„Czy będziesz miała tyle odwagi Joanno, aby mnie skazać na śmierć okrutną?...


∗             ∗

Osądziwszy, że dosyć się już na wzdragała i że chwila kapitulacyi nadeszła, Joanna uległa, z zupełnem niby zaparciem się siebie i z zupełnem poświęceniem.
Po dwóch godzinach, margrabia Castella, opuścił hotel d’Albion z uroczystą przysięgą Joanny.
Młoda dziewczyna musiała przysiądz mu na swój honor, na swoję miłość i zbawienie duszy, że odstępuje od zamiaru odebrania sobie życia, że przyjmuje od niego fundusz na utrzymanie, bo nic nie posiada wcale, że zgadza się przyjmować go codziennie i, że nie broni mu mówić o miłości.
Ale w zamian wymogła równie solenne przyrzeczenie, iż Gaston będzie ją szanował jak siostrę.
Margrabia odjechał z sercem przepełnionem radością.
— Joanna dotrzyma zobowiązań — mówił sobie, — ala ja nie dotrzymam swoich... Za jaki miesiąc zostanie napewno moją kochanką.
Joanna ze swojej strony prawiła z dumą:
— No więc udało mi się szczęśliwie przepłynąć pomiędzy skałami, jakie mnie ze wszystkich stron otaczały, a rezultat przeszedł oczekiwania! Sytuacya jasno już jest zarysowana... Gaston należy do mnie bardziej niż niewolnik do swego pana i dzień w którym zostanę margrabiną Castella nie jest wcale taki daleki!... — O! mężczyźni, mężczyźni!... — Cóż to za nędzne — cóż to za głupie stworzenia... Jedna zręcznie odegrana komadyjka, wystarcza, aby ich zmienić w najuleglejsze maryonetki! Gaston był człowiekiem szlachetnym i prawym, a dziś gdybym zażądała, to stałby się jutro zbrodniarzem!
Podczas gdy Joanna, prowadziła tę ze sobą cyniczną rozmowę, młody margrabia wsiadł do oczekującego powozu i udał się z powrotem do Auteuil.
Nie pędził już galopem, bo koń zamordowany ledwie poruszał zesztywniałemi nogami.
W miarę jednakże jak zbliżał się do domu, zaczął otrzeźwiać się z upojenia — zaczął się obawiać czegoś.
Myśl że zobaczy żonę, napełniła mu duszę mimowolnemi wyrzutami.
— Biedna Blanka! — mówił sobie — okrutnie cierpi przezemnie, a jednakże cóż bym dał za to żeby jej oszczędzić zgryzoty. Niestety, są w życiu położenia, w których nie jest się panem siebie!
Poświęciłbym wszystko dla niej, oprócz miłości dla Joanny, bo to była by ofiara, do jakiej nie mam prawa i jakiej niewolno mi uczynić.
Postąpię jak człowiek światowy, będę doskonałym galantem i wybornym mężem. Podwoję starania, zachowam wszelkie pozory i Blanka doprawdy sama sobie będzie winna, jeżeli nie będzie szczęśliwą. Otoczę ją najczulszemi staraniami...
Takiemi oto układami szacherskiemi pocieszało się niedołężne serce margrabi, takiemi iluzyami darzył się niezdrowy jego umysł!
Nareszcie fiakr zatrzymał się przed sztachetami Folie-Normand.
Była druga godzina rano.
Gaston wysiadł: — dał sztukę złota stangretowi i wyciągnął rękę do dzwonka. Ale zanim go poruszył furtka się otworzyła i przy świetle latarni odjeżdżającego powozu, poznał swojego kamerdynera.
— Co to! to ty Baptysto? — zawołał. — Zkąd że się tu znajdujesz?
— Czekałem na pana margrabiego.
— Oddawna?...
— Od północy.
— Kto ci czekać nakazał?...
— Nikt, ale myślałem, że potrzeba uprzedzić pana margrabiego.
— Uprzedzić mnie? — zapytał Gaston, widząc że służący nie kończy.
— Tak panie margrabio.
— O czem takiem? mów tylko prędko.
— O! kiedy to tak ciężko wypowiedzieć.
— Czy masz mi zwiastować jaką niedobrą nowinę? — wykrzyknął Gaston blednąc.
— Niestety, tak panie margrabio...
— Mów zatem bez względu na to, jaką jest ta nowina. — Nie ukrywaj nic!... — Niepewność jest zawsze najgorszą!...Nie stało się pewnie chyba żadne niepowetowane nieszczęście.
— O! nie dzięki Bogu!... w wieku pani margrabiny wszystko przejść jeszcze może.
— To pani słaba!... czy bardzo słaba?... — mruknął przerażony Gaston.
— Bardzo, bardzo... panie margrabio! Pani ma straszną malignę... nie poznaje nikogo... — Zachorowała zaraz prawie po odjeździe pana margrabi... Latałem po doktora, a pokojówka uprzedziła panią margrabinę-matkę..
— Moja matka jest przy mojej żonie!... — wykrzyknął Gaston głosem zdławionym.
— Tak panie margrabio, oświadczyła że ani na krok nie odstąpi od chorej.
Gaston nie słuchał więcej.
Poszedł a raczej popędził co tchu ku pałacowi.
Drzwi wchodowe były przymknięte a latarnia flamandzka, zawieszona u sufitu, słabo oświetlała przedpokój.
Gaston wbiegł na schody i znalazł się u wejścia do apartamentu żony.
Wązkim korytarzem przeszedł wokoło aż do garderoby, która się łączyła z pokojem jej sypialnym.
Drzwi nie były zamknięte, ciężka tylko zapuszczona portyera zasłaniała wejście.
Gaston uchylił trochę zasłony, — spojrzał i zaczął nadsłuchiwać.
Rozdzierający widok ukazał się jego oczom.
Blanka leżała w łóżku z twarzą rozpaloną, z oczami błyszczącemi gorączkowo.
Złożone ręce wyciągała naprzód i głosem który łkanie przerywało szeptała:
— Gastonie nie chodź... zaklinam cię nie chodź do niej! — Gastonie miej litość i zostań ze mną!... — Boże wielki, on mnie nie słucha wcale!... — On nie chce mnie już posłuchać!... — odchodzi... — o już odjechał... — Tamta kobieta nań oczekuje... ona go woła do siebie!... — Ażeby pójść do niej podeptał mnie nogami!... — przeszedłby po moim trupie!... — O! Gastonie! Gastonie!... cóż ja ci zrobiłam takiego? za co mnie tak mordujesz?... — Ja tak cię szczerze, tak gorąco kochałam! — Kocham cię jeszcze po nad życie!... — Moje serce do ciebie należy, a ty je rozdzierasz! — Przebaczam ci, choć mnie zabijasz!... Nie przeniosę takiego cierpienia... — Czuję, że życie ucieka... — Czuję, że mnie nie zastaniesz gdy wrócisz...
Głos Blanki stawał się coraz niewyraźniejszym, jakieś słowa bez związku szeptały od czasu do czasu jej usta — a potem znów wydawała głośne jęki.


∗             ∗

W nogach przy łóżku siedziała stara margrabina w fotelu.
Wiemy, że szlachetna matrona, niedołężna już prawie i ciągle cierpiąca, wychodziła bardzo mało ze swego pokoju.
Od śmierci męża, — nie zdejmowała ze siebie żałoby.
Czarne koronki i pukle siwych włosów, okalające twarz wychudłą a żółtą jakgdyby z kości słoniowej, czyniły ją podobną do widma.
Ręce białe, przezroczyste prawie, trzymała oparte na kolanach.
Patrzyła na synowę z głęboką boleścią — a duże łzy spływały jej po policzkach.
Gaston z po za zasłony, przypatrywał się z przerażeniem temu obrazowi.
Mimowoli poruszył się trochę, tafla posadzki zatrzeszczała i zwróciła uwagę matki.
Odwróciła głowę i spostrzegła z po za uchylonej portyery wybladłą i zmienioną twarz syna.
Wyraz najwyższej pogardy odbił się w rysach szlachetnej matrony.
Z wielką trudnością podniosła się z fotelu i wolnym krokiem skierowała do gabinetu.
W miarę jak się zbliżała, Gaston cofał się mimowoli.
Uniosła portyery i weszła do garderoby.
Margrabia dotarł do muru i cofać się dalej nie miał sposobu.
Wobec surowego wzroku matki, drżący spuścił oczy.
Stara dama nie wyrzekłszy ani słowa, dała znak rozkazujący, aby się przybliżył.


XX.
Matka i syn.

Gaston uczynił zadość poleceniu.
Margrabina ciągle milcząca, wpatrywała się w twarz syna — a wzrok jej dostawał się w głąb sumienia i sprawiał winowajcy nie dające się opisać cierpienie.
— Matko, — szepnął po chwili, — co się to stało?
— Siebie się o to zapytaj... — odrzekła dobitnie margrabina. — Zapytaj swego sumienia, co się dzieje w domu matki twojej i twojej żony?... — Nie chciałam wypytywać służby... nie chciałam nawet słuchać tego co mi chciano opowiadać, ale mam prawo i obowiązek zapytać się oto ciebie!... — Wytłomacz mi te słowa urywane, które Blanka powtarza w malignie...
Zkąd mowa o opuszczeniu?... czemu potargałeś to złote, to gorąco bijące dla nas serce... zkąd wmięszało się w to wszystko imię Joanny?...
— Niestety! matko — odpowiedział z wahaniem margrabia — spotkało nas wielkie nieszczęścia — Blanka na raz stała się zazdrosną.
— Zazdrosną?.. — bez powodu? A zkąd to powracasz tak późno w nocy?
— Z Paryża.
— Gdzie Joanna?
— Opuściła ten dom przed kilku godzinami...
— Czy powróci?
— Zkądże ten odjazd, albo raczej ta ucieczka?
— Joanna widząc się posądzaną, nie mogła pozostawać tu dłużej.
— Czy podejrzenia Blanki są może niesprawiedliwe?
— Nie!.. bo przysięgam ci matko, iż Joanna nie jest bynajmniej moją kochanką.
— To odpowiedź wcale niedostateczna!. — Czyś nigdy nie rozmawiał z nią o miłości?... Czy jest zawsze dla ciebie tem, czem dotąd była i czem powinna pozostać na zawsze?... Czyś ją ciągle i aż do tej chwili uważał jak swoję córkę, albo siostrę swoję?...
Gaston nie mógł się zdobyć na bezczelne kłamstwo, więc wolał zmilczeć zupełnie.
Margrabina zrozumiała to milczenie, jako wyznanie winy.
Z wyrazem widocznego obrzydzenia mówiła dalej:
— Smutne to i podłe zarazem!... — Gdyby żył prawy i honorowy twój ojciec, musiałby się wstydzić za ciebie! — nie mógłby patrzeć na ciebie!...
— Ależ matko — wtrącił ponuro Gaston, podraźniony sądem tak surowym przypuszczam, że mnie uważasz za daleko winniejszego, aniżeli nim jestem w rzeczy samej. Niewierność mężczyzny, nie była nigdy znowu uważną za zbrodnię niepodobną do przebaczenia... Świat widzi w tem błąd tylko powszedni, grzech najzwyczajniejszy tylko!..
— Sądziłam, że jesteś człowiekiem rozumnym i że masz, szlachetne serce — wykrzyknęła margrabina z pogardą — a widzę, że jest zupełnie inaczej!... — Kto święte ognisko domowe zmienił na dom rozpusty, kto na wspólniczkę zdrady małżeńskiej — wybiera wychowankę i przybraną córkę swojej żony, ten nie popełnia, jak utrzymujesz, powszedniego grzechu a haniebną zbrodnię, popełnia występek który go piętnem nie zmytej hańby okrywa.
— Matko! — zawołał Gaston z uniesieniem — matko!
— Czy mi chcesz grozić mój panie?... — zapytała zimno i wyniośle margrabina — domyślam się żeś i do tego już zdolny...
— Niech mnie Bóg uchowa i broni! Ale traktuje mnie mama z taką surowością, iż znieść tego niepodobna, pomimo... całego przywiązania i szacunku.
Traktuję cię tak jak się powinno traktować nikczemnika,
— Nikczemnika?...
— Jakże inaczej nazwać wyrzutka, co zamordował taką dobrą, taką kochającą go, jak twoja Blanka, kobietę!...
— Matko, dla powiększenia mojej winy, przesadzasz następstwa mojego zapomnienia. — Blanka nie jest wcale umierającą.
— Życie jej wisi już tylko na włosku,.
— Nie! to niepodobna!..
— Doktór oświadczył mi to najwyraźniej...
— Doktór się myli z pewnością. — Przed paru godzinami zaledwie była wszak zdrową zupełnie...
— Przed paru godzinami nie otrzymała jeszcze ciosu, który ją strzaskał w jednej chwili. Ale co tu mówić o przeszłości!... Co się stało, to niestety odstać się już nie może!... Pomówimy o przyszłości... Może byłby czas jeszcze uratować Blankę, powracając jej spokój i ufność. Może to biedne, to skrwawione, to zdradzone podle serce, udałoby się zagoić jeszcze!... Cóż więc robić zamyślasz?:..
— Nie przewidywałem tego co się stało... więc i nie wiem sam co począć?...
— Czy jesteś człowiekiem honorowym?
— O! matko, jakkolwiek ostro mnie sądzisz, nie wątpisz chyba a tem...
— Tak, pomimo wszystkiego co się stało, chcę ci zaufać jeszcze!... Czy posłuchasz mojej rady?
Gaston kiwnął głową potakująco, ale czuć było, że uczynił to, machinalnie.
Pani Castella ciągnęła dalej:
— No to uważaj — chcę ci wskazać drogę do odzyskania szczęścia, jeżeli nie straconego już na zawsze, to sponiewieranego ogromnie... Najprzód przez czas bardzo długi — nie wolno ci ani na chwilę oddalać się od żony...
— Dla czego? Czyż nie mogę tak żyć, jakem żył dotąd.
— Tylko ciągła obecność twoja może uspokoić ją zupełnie, może przywrócić ci jej zaufanie. Rozumiesz?...
Gaston zrobił gest jakiś niewyraźny, który matka wzięła za uznanie.
— Po drugie, opuścisz zaraz i ten dom i to miejsce, któreby na każdym kroku przywodziły na pamięć Blance te strasznie smutne wspomnienia...
— Więc mam wyjechać? — wykrzyknął margrabia przerażony.
— Koniecznie.
— Kiedy?
— Jak tylko stan Blanki na to pozwoli, a mam nadzieję, że pewność tego wyjazdu przyspieszy jej wyzdrowienie.
— Zapewne się do Paryża udamy?
— Przeciwnie, bardzo daleko będziecie od Paryża, — odpowiedziała margrabina-matka. — Udacie się w długą jaką podróż. Myśl że tysiące mil rozdziela was od Joanny, przyczyni się skutecznie do zupełnego spokoju Blanki.
— Czy to już wszystko? — zapytał Gaston z pewną ironią.
— Jeszcze nie, — odpowiedziała margrabina. — Zaprzysięgniesz mi na swój honor, na nazwisko które nosisz, zaprzysięgniesz na pamięć twojego ojca, że nie zobaczysz nigdy więcej Joanny, że nie przyłożysz ręki do usiłowań, jakie ona czynić może, aby się zbliżyć do ciebie. Chcę wierzyć że ta nieszczęśliwa dziewczyna jest raczej zadurzona i zaślepiona, aniżeli tylko podła. Zajmę się jej losem, zapewnię jej przyszłość i od niej tylko zależeć będzie, aby była szczęśliwą, jeżeli będzie miała dość odwagi i silnej woli aby pozostać uczciwą...
Margrabia stał zgnębiony.
— No cóż, nie odpowiadasz? — zapytała po chwili matka.
— Cóż ja mam odpowiedzieć moja mamo?...
— Możesz i musisz przedewszystkiem złożyć mi najuroczystszą przysięgę...
— Nie, ja nie mogę... ja nie powinienem tego uczynić! — odpowiedział Gaston z mocą.
— Jakto? — krzyknęła blednąc jeszcze bardziej margrabina — jakto, odmawiasz mi zatem?...
— Tak matko... odmawiam ci zupełnie.
— A to dla czego?
— Bo od dawna już powinienem być i jestem panem swojej woli, bo od dawna mam prawo być jedynym sędzią mojego postępowaniu, bo dla tego w twoje nawet najdroższe mi i najszlachetniejsze ręce, nie złożę wolności, którą pragnę w całości utrzymać..
— Tak w złem jak i dobrem, nieprawda nieszczęśliwy szaleńcze?...
— Tak matko, zarówno w złem jak w dobrem pragnę pozostać sobą. Nie jestem już dzieckiem, któreby można prowadzić na pasku — jestem już mężczyzną dojrzałym i jeżeli obiorę złą drogę, obiorę ją z zupełną świadomością tego co czynię... Wobec tego wszelkie przysięgi stają się chyba niepotrzebne.
— Boże! — szepnęła margrabina wznosząc oczy łez pełne i złożone ręce do nieba — Boże! ja nie chcę tego co słyszę rozumieć!... Gastonie zapewnij mnie, że zły duch nie zabrał ci ze wszystkiem duszy!... przyrzeknij mi, że nie zobaczysz więcej odtąd Joanny!...
— Odpowiedziałem ci już matko, że chcę pozostać panem swej woli i sam odpowiadać za swoje uczynki.
Stara margrabina, patrzyła na syna, jak średniowieczny doktór patrzył na zapowietrzonego.
— Widzę — oświadczyła ponuro — widzę, że wszystko skończone, że jesteś ostatecznie stracony! Nie pozostaje mi nic więcej, jak błagać Boga, aby się nad tobą zlitował! aby cię nie skarał jak na to zasługujesz, aby pozostawił ci czas na odpokutowanie za zabójstwo żony i matki!...
Wymówiwszy te straszne słowa, stara matrona oddaliła się wolno od syna, uniosła portyerę i zamierzała wejść do pokoju Blanki, gdy Gaston poskoczył ku niej.
Pani Castella odwróciła głowę i dumnym, pewnym pogardy wzrokiem, przykuła śmiałka do miejsca.
— Nie wolno! — rzekła — a zresztą czyli byś śmiał, morderco, natrząsać się swoją obecnością nad konaniem swojej ofiary? Nie ma już odtąd nic wspólnego pomiędzy Blanką a tobą! — Precz! zabraniam ci próg ten przestępować!...
I zapuściła zasłonę, niby zaporę rozdzielającą na zawsze przeszłość i przyszłość Gastona.


XXI.
Różne zdarzenia.

Stara margrabina postąpiła z nadzwyczajną godnością, ale i z nadzwyczajną zarazem niezręcznością.
Nie rozumiała, że morały musiały jak najgorzej wpłynąć na oszołomionego człowieka.
Mężczyzna zwykle zresztą ulega prośbom, ale staje się nieubłaganym, gdy mu się coś narzuca, gdy mu się rozkazuje jak ma postępować.
I w dojrzałym wieku i nawet w starości — człowiek pod pewnemi względami pozostaje zawsze dzieckiem.
Czem więcej potrzebowałby opieki, tembardziej się z pod niej wyłamuje.
Wobec łez i błagań matki, byłby może Gaston zmiękł i ustąpił, ale groźbą pokonać się nie pozwolił,
Zresztą Gaston tak był zakochany w Joannie, że nic w świecie nie zdołałoby go było oderwać od zwodniczej syreny.
Margrabina Castella nie byłaby prawdopodobnie nic w żadnym razie wskórała u syna.
Gaston, miotany łatwym do zrozumienia niepokojem, oddalił się do swych apartamentów, ale ani pomyślał o położeniu się w łóżko.
Całą resztę nocy przepędził na chodzeniu dużemi krokami tam i napowrót po swej sypialni, niby zamknięty w klatce zwierz dziki.
Blanka i Joanna walczyły zawzięcie w jego duszy.
Miłość ścierała się z okrutnemi wyrzutami sumienia!...
Chwilami brały górę wyrzuty — chwilami małżonka wybijała się po nad kochankę, ale porywy prawości i rozsądku nie trwały długo, występna miłość pochłaniała i duszę i umysł Gastona.
Bardzo rano wyszedł Gaston, aby się dowiedzieć, co się dzieje z Blanką.
Panna służąca pozostawiona umyślnie w salonie, zastąpiła mu drogę oświadczając, że pani margrabina-mata kazała go prosić, aby nie wchodził do pokoju żony.
— Pani młodsza śpi, — dodała, — i mógłby pan ją przebudzić.
Gorączka i maligna trwała noc całą bez przerwy, teraz od godziny ustała, ale przyszło straszne osłabienie...
Gaston oddalił, się nie powiedziawszy ani słowa.
O dziesiątej jak zwykle podano śniadanie.
Usiadł sam jeden do stołu, ale nie dotknął niczego. Wypił tylko szklankę herbaty.
Gdy miał wychodzić z sali jadalnej, spostrzegł przez okno lekarza domowego, jednego z najlepszych doktorów paryzkich.
Spostrzegł go, ale nie śmiał mu się pokazać, wyszedł więc do ogrodu aby czekać gdy będzie powracał, aby spotkać się niby przypadkowo.
Odpowiedzi doktora były zaspakajające.
— Stan młodej kobiety był istotnie niebezpiecznym, ale nie był znów rozpaczliwym.
Jeżeli mózg nie zostanie zaatakowanym, to w przeciągu tygodnia, margrabina będzie mogła powrócić do zdrowia.
— Zresztą panie margrabio — dodał doktór — będę przyjeżdzał codziennie, a jeżeliby zaszło coś nadzwyczajnego, proszę mnie natychmiast o tem uwiadomić.
Uspokojony rozmową, bo dałby połowę życia za wyzdrowienie Blanki, Gaston odłożył na bok wyrzuty sumienia...
Myślał już tylko o Joannie.
Kazał zaprządz do powozu i pojechał do Paryża, zatrzymał się na Przedmieściu św. Honorego, wysiadł, odesłał powóz i przebył pieszo niewielką przestrzeń dzielącą go od hotelu d’Albion.
Zastał Joannę bardzo bladą i zmienioną.
— Co ci jest? — zapytał.
— Sama nie wiem, zaraz po twojem odejściu, opanowała mnie jakaś, boleść, jakiś smutek nieprzezwyciężony, jakieś coś, czego nie doświadczałam nigdy, zaczęłam płakać, i przepłakałam noc całą?...
— Droga Joanno, pocóż te łzy i ten smutek?...
— Nie wiem, ale to złe jakieś za-| pewne przeczucie. Zdaje mi się, że jakieś wielkie nieszczęście zawisło po nad nami.
— Cóż znowu za nieszczęście mogło by nas dosięgnąć, jeżeli się kochamy i należymy do siebie?
— To prawda mój przyjacielu, a jednakże jest coś, do czego nie mogłabym nigdy zniżyć mojej dumy.
— Cóż to takiego?...
— Wstyd.
— Wstyd powiadasz? — A czegóż, Boże wielki, czegóż byś się ty miała wstydzić? W całem życiu twojem nie masz nic nagannego.
— Dziwnie się zaślepiasz Gastonie! Toż ta nasza miłość przecie, jest miłością na wskróś występną.
— Wcale nie... — jesteśmy zupełnie czyści:. — Prawda, ale nikt w to nieuwierzy. Dla całego Świata jestem poprostu twoją kochanką.
— Co cię może obchodzić opinia świata?...
— Nie wiele mnie obchodzi, to prawda, ale jedno co chciałabym choćby życiem swojem okupić, to niesprawiedliwość względem jedynej osoby, jakiej się dopuściłam mimowoli... — O! Blanko Castella!...
— Joanno, zaklinam cię, nie wspominaj mi o mojej żonie!
— Dla czego? Przeciwnie, pragnę ciągle mówić o niej, bo ona ma prawo uważać się za zdradzoną, bo ona ma prawo przeklinać mnie, bo za wszystko dobre jakie mi wyświadczyła, odpłaciłam się jej nikczemnie. Chciałabym paść przed nią na kolana i oblewając jej nogi mojemi łzami, błagać o przebaczenie.
Ona mnie przeklina, nieprawda? ona uważa mnie za podłą? Cóż ci mówiła o mnie? Powiedz mi mój Gastonie, ja chcę wiedzieć wszystko koniecznie.
— Blanka ani nie wymówiła twojego imienia, mruknął Gaston.
— Niepodobna.
— Przysięgam ci że to prawda!
— Niepodobna mi uwierzyć, ażeby Blanka po tem co zaszło wczoraj, nie mówiła wcale o mnie.
— Niestety! biedna Blanka, nie może w tej chwili mówić o nikim.
— Czy chora? krzyknęła, zrozpaczona niby Joanna.
— Tak... bardzo chora.
— W niebezpieczeństwie może?
— Nie... niema niebezpieczeństwa, a prawdopodobnie i niebędzie...
Joanna biła się w piersi z rozpaczą.
— Oh! — mówiła z płaczem — jestem przeklętą! — Sprowadzam nieszczęście na tych którzy mnie kochają! Ty mnie oszukujesz... Blanka jest straconą, ja jej nie przeżyję... — Jeżeli umrze, ja pójdę za nią do grobu! Kiedy mnie zobaczy obok siebie pod ziemią, uwierzy żem ja jej nie zdradziła...
Gaston usiłował uspokoić Joannę, lecz tem trudniej mu to przychodziło, że jej boleść była najczystszą komedyą, że ją musiała zatem odgrywać do końca.
Czyniło to rendez-vous bardzo smutnem. Gaston też nie długo bawił, a schodząc ze schodów powtarzał sobie, iż Joanna to prawdziwy anioł z nieba, że nikt w świecie nie jest tak szczerze jak ona przywiązany do Blanki!...
Komedyantka pozostawszy samą, zatarła ręce, oczy jej zajaśniały dziką radością, a szczególny uśmiech ukazał się na różowych usteczkach.
— Cios doskonale został wymierzony! — mówiła sobie. — Pani margrabina Castella ugodzona w samo serce, odstąpi mi miejsca, — widzę że godzina ślubu mojego nadchodzi...


∗             ∗

Gaston nie mógł pozwolić, ażeby Joanna pozostawała dłużej w skromnym hotelu olbrzymiego grodu.
Takie pomieszczenie nie było dla kobiety przezeń ukochanej.
To też reszte dnia poświęcił za poszukiwania apartamentu na bulwarze Magdaleny i znalazł czego szukał, prześliczną antresolę złożoną z pięciu pokoi świeżo odnowionych.
Kazał sprowadzić natychmiast tapicera, poinformował go co i jak ma być zrobione i obiecał zdwoić zapłatę, jeżeli wszystko gotowe będzie na wieczór.
Dnia następnego, apartament umeblowany został czarująco i gotów był na przyjęcie gości.
Tapicer dotrzymał słowa.
Paryż to cudowne zaprawdę miasto!


XXII.
Ostatnie widzenie.

Upłynęły dwa tygodnie, w ciągu których w położeniu znanych nam osób nie zaszły żadne ważniejsze zmiany.
Gaston pomimo rozdwojonego życia jakie obecnie prowadził, zachowywał pewne pozory przyzwoitości.
Wyjeżdżał co rano do Paryża i przepędzał tam dzień cały z Joanną, co wieczór jednak powracał do Auteuil, rozpytywał o zdrowie żony i matki i zamykał się w swoim apartamencie.
— Pani wciąż jednakowo — odpowiadała stale panna służąca — nie opuszcza pani łóżka, doktór jednak ma nadzieję... — Pani margrabina-matka zdaje się być zupełnie zdrową... i jest nieodstępnie przy chorej...
Gaston tak był zaślepiony i tak pochłonięty grzesznem uczuciem, że te odpowiedzi wystarczały mu najzupełniej do snu spokojnego.
Nie wstydził się wcale swego postępowania, nie powiedział sobie, że postępuje nikczemnie! Zdawało mu się, że robi zupełnie naturalnie, gdy się spowiada ze wszystkich myśli przed Joanną, bo ona jedna tylko zajmowała go teraz na świecie.
Młoda komedyantka, z piekielną zręcznością rozniecała płomień w sercu margrabiego, wyrafinowaną swoją kokieteryą i takąż obłudą.
Pozując na anioła, rozpalała oszołomionego do białego żelaza.
Umiała świetnie obiecywać, ale obietnic nie dotrzymywała nigdy.
Poprzysięgła sobie nie należeć do Gastona, dopóki nie zostanie jego żoną — i ani najgorętsze prośby, ani najszaleńsza rozpacz, nie skłoniły by jej do złamania tej przysięgi, bo budowała na niej najdroższe nadzieje swoje — nadzieje dojścia do bogactwa i znaczenia! Gastonowi zdawało się, że co dzień jest bardziej kochanym, ale i każdy inny na jego miejscu byłby myślał tak samo!
Joanna była komedyantką tak zręczną, iż nie można było wątpić o tem co mówiła.
Gaston postępowanie jej uważał za najwyższą cnotę, a chociaż irytowało go czasami, nie mógł się powstrzymać od uwielbienia.
Był dumnym ze swego... skarbu.
Czyż bo nie było prawdziwym dla niego tryumfem, posiąść duszę i serce tak czystego i tak mężnego anioła — tego anioła co potrafił walczyć tak odważnie, nie tylko przeciwko miłości innych ale i przeciw swojej własnej, która jej paliła serce?...
Wynosząc tak Joannę, podwyższał się we własnych oczach, jak ci kapłani bóstw bałwochwalczych, którzy uważali się za tem świętszych, im wyżej bóstwo ich stało.
Pewnego wieczora powracając do Auteuil, spostrzegł margrabia jakiś ruch niezwykły w pałacu.
Światło migało w oknach, przenoszone wyraźnie z jednego miejsca w drugie.
Służba latała wystraszona.
Gaston rano tego dnia, zapytywał pannę służącą i otrzymał zaspakajającą odpowiedź:
— Pani margrabina przepędziła noc wcale nie źle.
Wobec tego nie mógł przypuszczać, aby stan żony mógł się tak przez te kilka godzin pogorszyć.
Uczuł jednakże jakieś zakłopotanie niewyraźne.
Wszedł do przedpokoju i zadrżał do głębi duszy, spotkawszy się twarz w twarz z kapłanem.
Był to proboszcz z Auteuil.
Gaston skłonił się i chciał go zaczepić,
Ale ksiądz odkłonił się poważnie i przeszedł nie zatrzymując się wcale.
Gaston poznał że kapłan unika z nim rozmowy.
Obawa jego coraz się wzmagała i nie mógł już wytrzymać.
Kochanek Joanny wbiegł pospiesznie na schody i zatrzymał się w pokoju obok sypialni żony.
Nie było tu zgoła nikogo.
Po chwilowem wahaniu przeszedł salonik i stanął w progu.
Oczom jego przedstawił się smutny niezwykle widok.
Blanka leżała nieruchoma z oczami zamkniętemi i wyglądała jak nieżywa.
Jej piękna łagodna twarzyczka, okropnie wychudła i blada, wyglądała jak wykuta z kararyjskiego marmuru.
Margrabina-matka, siedząca w nogach łóżka, podobną była do statui boleści.
Głowę w tył przechyliła a grube łzy spływały jej po twarzy.
— Boże! — jęknął Gaston z osłupieniem, — czyż Blanka już nie żyje?...
Uczuł że się pod nim uginają kolana.
Jakkolwiek odezwał się cicho, matka go posłyszała.
Odwróciła wolno głowę i zobaczyła stojącego we drzwiach zbrodniarza.
Wszystka krew uderzyła jej do głowy i zaczerwieniła się strasznie.
Twarz przybrała wyraz groźny i straszny, podniosła się z krzesła, krokiem pewnym podeszła do Gastona i głosem pełnym pogardy zapytała:
— Po coś tu przyszedł?...
— Matko... — wyszeptał Gaston.
— Nędzniku! — przerwała matka, chcesz się napatrzeć na konającą?... chcesz odebrać ostatnie tchnienie swojej ofierze?
— Matko co mówisz?... Wielki Boże! czyżby Blanka była w takim niebezpieczeństwie?... czyżby była obawa o jej życie?...
— Blanka umiera... a ty ją zabiłeś nędzny zbrodniarzu!...
— Oh! jakiż ja podły jestem! — wykrzyknął Gaston. — Wiem o tem, czuję to doskonale. Matko! pozwól mi wejść... pozwól mi upaść do nóg Blance... pozwól mi doczołgać się do niej na kolanach... będę błagał męczennicy świętej aby mi przebaczyła!...
— Nie! — odpowiedziała stanowczo pani Castella.
— Matko... na Chrystusowe rany cię błagam!
— Nie!... Chrystus tu sam nie każe mi cię dopuścić! Ja ciebie nie znam wcale! — ty wcale nie jesteś moim synem! — ty nie jesteś wcale mężem ukochanej mojej córki!... Ty jesteś tylko podłym mordercą! I precz! powtarzam!... precz!... ja cię precz odtrącam od siebie... ja gardzę tobą... ja cię... przeklinam!...
Zgnębiony Gaston pochylił głowę i byłby zapewne uciekał, gdyby słaby, zaledwie dosłyszany głos, nie dał się słyszeć z głębi.
— Pozwól mu wejść matko, jego Bóg tutaj przysyła... Ciężko mi i smutno bardzo umierać bez niego... To Blanka, Blanka umierająca już prawie, uniosła się na łóżku i powiedziała te słowa.
Pani Castella zwróciła się żywo do młodej męczennicy.
— Jakto?... kochane dziecko! — zapytała zdziwiona, — ty chcesz?...
Nie dokończyła.
— Chcę aby Gaston tu przyszedł do mnie... chcę z nim po raz ostatni pomówić...
Stara margrabina odeszła odedrzwi.
— Idź, skoro anioł pozwala... idź, ale pamiętaj, że ja... stara matka twoja... ja cię precz ztąd wypędziłam... ja cię na wieki przeklęłam...
Gaston śmiertelnie blady przestąpił próg chwiejnym krokiem.
Okropność położenia orzeźwiła nagle tę słabą duszę, to serce pozbawione wszelkiej woli.
Boleść prawdziwa, głęboka, wypędziła zeń — na chwilę, zapewne wszystkie inne uczucia i wszelkie myśli inne.
Padł na kolana przy łóżku i ukrył twarz załzawioną.
— Blanko! — mówił łkając, — zawiniłem strasznie względem ciebie... ale żałuję tego z głębi serca i zaklinam cię!... przebacz mi!... przebacz mi!... miej litość nademną!...
Blanka delikatną i gorącą rączką swoją dotknęła głowy męża...
— Mężczyzna może tylko klękać przed Bogiem lub przed kobietą ukochaną... Podnieś się Gastonie, bo ty mnie już nie kochasz i nie modlisz się już wcale... Podnieś się i siadaj przy mnie...
Gaston nie chciał tego uczynić.
— Zrób to... — powtórzyła Blanka, — to moja ostatnia prośba... więc nie odmawiaj mi!...
Gaston rzucił się na fotel, na którym przed chwilą siedziała jego matka.


XXIII.
Blanka i Gaston.

Obejrzał się jakby szukał spojrzeniem swojej matki, ale już jej nie było w pokoju.
Szlachetna matrona — czuła taką straszną pogardę dla syna, którego tak niegdyś kochała, że nie chciała być obecną przy rozmowie.
Wyszła z pokoju i zamknęła drzwi za sobą.
Gaston patrzył na żonę.
Młoda kobieta ze swojemi przepięknemi blond włosami, rozzruconemi w nieładzie, wyglądała na jakieś nadnaturalne zjawisko.
Na jej prześlicznych usteczkach ukazał się smutny, łagodny uśmiech.
Oczy błyszczały gorączkowo pod powieką otoczoną ciemną obwódką.
Nie można się było łudzić, dusza miała się już lada chwila rozłączyć z tem przepięknem ciałem...
Po raz pierwszy Gaston się przekonał, po raz pierwszy zrozumiał, że Blanka była straconą. Opanowało go nieprzezwyciężone wtedy wzruszenie, łzy go dławiły i literalnie twarz mu zalewały.
Przez kilka sekund Blanka dała folgę tej szczerej boleści.
— Dziękuję ci, dziękuję z całej duszy... Wcale się tych łez nie spodziewałam... Jestem z nich szczęśliwą i lżejsze mi będzie skonanie...
Ponieważ Gaston spojrzał na nią zdziwiony, dodała z nowym uśmiechem:
— Widzę że mnie nie rozumiesz, ale ci wytłomaczę myśl moję... Jestem szczęśliwą z twojej boleści Gastonie... Może to egoizm, ale musisz mi go wybaczyć... Jestem szczęśliwą z twojej boleści, powtarzam, bo mi dowodzi, żem się myliła sądząc, żem zupełnie obojętną, żem obcą całkiem dla ciebie. Jam myślała że mnie masz za wroga swego...
— Blanko! jedyna moja Blanko! — wykrzyknął, — czy ty na prawdę mogłaś coś podobnego przypuszczać, czy mogłaś tak sądzić o mnie?... Za wroga mego?... ja ciebie?...
— Bardzo się obawiałam o to... — mówiła młoda kobieta, — bo byłam ci przeszkodą w osiągnięciu szczęścia jakiego zapragnąłeś!... Dzięki Bogu, bardzo to już krucha przeszkoda — i za parę godzin... może prędzej nawet... zniknie na zawsze...
— Na Boga! — jęknął głucho Gaston, — na Boga! Blanko porzuć myśli podobne... Jesteś młodą i silną, i żyć możesz i żyć będziesz jeszcze długo!...
Margrabina wstrząsnęła głową.
— Nie... nie... — szepnęła, — znam się dobrze i nikt mnie nie oszuka!... Zanim jutrzejsze słonko ukaże się na niebie, już mnie nie będzie na ziemi!... Nie przerywaj mi, mój przyjacielu... nie staraj mi się... przesłaniać rzeczywistości... zapewniam cię, że śmierć nie przestrasza mnie wcale... ja nie chcę... ja nie życzę sobie... żyć dłużej! Jedno tylko miałam pragnienie... pragnęłam oto... zobaczyć się z tobą... bo mam ci wiele rzeczy do powiedzenia... Ale ty nie zdajesz się zdolnym aby mnie wysłuchać... a czas nagli... trzeba się spieszyć...
Boleść Gastona powiększała się coraz gwałtowniej.
Przygnębiony wyrzutami, załamywał rozpacznie ręce, szlochał konwulsyjnie.
Blanka umilkła na chwilę.
— Mój drogi, — odezwała się znowu, — proszę cię... uspokój się... wysłuchaj mnie cierpliwie... to ostatnia prośba jaką do ciebie zanoszę... już cię nigdy więcej trudzić nie będę...
Gaston nie miał siły odpowiedzieć i jak mógł powstrzymywał łkanie.
— Daj mi rękę, — rzekła umierająca, — chcę raz jeszcze uścisnąć tę rękę, która kiedyś do mnie jedynie należała i na której miałam nadzieję wspierać się bezpiecznie do śmierci!...
Gaston zadrżał poczuwszy dotknięcie umierającej męczennicy.
Blanka mówiła:
— Nie myśl że chcę ci robić bezużyteczne wymówki!.. usta moje nie zdolne wypowiedzieć goryczy, jaka tkwi w głębi mej duszy!... Zapomniałam o teraźniejszości... i chcę mówić... o naszej przeszłości i o przyszłości twojej... Przeszłość mieliśmy wspólną... przyszłość należy do ciebie...
Blanka się zatrzymała.
Siły ją opuszczały, oddech stawał się ciężki, głos chrapowaty.
Krople zimnego potu wystąpiły na czoło.
Minuty nieszczęśliwej były już policzone, ostatnia chwila zbliżała się stanowczo i szybko.
Nie łudziła się wcale, bo jak tylko zaczerpnęła powietrza i jak oddech stał się czyściejszym, zaczęła znowu:
— O! przeszłość nasza Gastonie, jakaż była ona piękna!... Skoro oczami duszy spoglądam po za siebie, zdaje mi się że śnię cudownie... Dzisiaj przypuszczasz... że kochasz inną, ale kłamiesz sam tylko przed sobą!... Kochałeś mnie... z całej duszy... a ja ci odpłacałam równem przywiązaniem i wiernością!... Wiele lat... wiele miesięcy i dni żyłeś dla mnie wyłącznie, i czyniłeś mnie prawdziwie szczęśliwą... Mało chyba kobiet na świecie, było przez tak długo... równie szczęśliwych, jak ja w krótkiem życiu mojem... Widzisz że nie o wymówki mi chodzi ale o wyrażenie wdzięczności prawdziwej.
Blanka znowu przerwała.
Margrabia ciągle płacząc, słuchał z coraz większem zdziwieniem.
Słowa to tak były niepodobne do tego czego się spodziewał, że nie dowierzał uszom swoim.
Blanka zdradzona, Blanka zamordowana przez niego zamiast go przeklinać, mówiła mu o wdzięczności, dziękowała za szczęście ubiegłe!...
To nie do uwierzenia zaprawdę!...
A jednakże święta męczennica mówiła z przekonania.
W ostatniej chwili zapomniała o strasznych, przecierpianych katuszach, a pamiętała tylko o dniach szczęśliwych, o których Gaston zapomniał już bodaj zapewne.
Mówiła coraz wolniej i coraz słabszym głosem:
— Widzisz otóż przyjacielu, że z uśmiechem spoglądam w przeszłość, ale niestety nie mogę tak samo patrzeć w przyszłość...
— Twoja... przyszłość... przeraża mnie... Gastonie, bo mam przeczucie, mam pewność nawet... że zamiast szczęścia, jakiego się spodziewasz, przyniesie ci nieszczęście i hańbę!... Ja kończę... dusza moją już ulata ze mnie... a wiesz zapewne, że dusza staje się jasnowidzącą, w chwili opuszczania ziemskiej powłoki... — Gastonie daj się uratować, skoro czas jeszcze potemu... wierz słowom moim... — wierz w to co mówię... bo przysięgam ci, że prawdę mówię... Kobieta, która, ma zająć moje miejsce, nie jest bynajmniej ciebie godną... — Z nikczemną świadomością zdradziła mnie, com jej zastępowała matkę... siostrę... przyjaciółkę!... — Tak samo zdradzi ona twoję miłość, której nie podziela i z której szydzi... Uczyni z ciebie chwilową dla siebie ofiarę... wniesie w twój dom hańbę, wniesie rozpacz i śmierć!... — Jutro będziesz już wolnym Gastonie... jutro mnie już tutaj nie będzie... — Zapamiętaj radę umierającej!... — Ulituj się nad sobą samym i uciekaj, uciekaj od Joanny!...
Mówiąc to, Blanka uniosła się na pościeli i Gaston uczuł — jak chłodne jej ręce coraz bardziej ściskają jego rękę.
Zdawało mu się, że tym uściskiem domagała się od niego przysięgi, a że usłuchać jej nie mógł, że nie był zdolnym do tego przyrzeczenia, więc milczał uparcie, więc nie śmiał spojrzeć w bladą twarzyczkę i nieruchome źrenice Blanki.
Sytuacya ta zakończyła się nagle a okropniej jak można było przewidzieć.
Młoda kobieta widząc, że Gaston milczy, otworzyła usta, aby go zakląć raz jeszcze...
Ale słowa zamarły w gardle.
Długie westchnienie wyrwało się z piersi i upadła na wznak męczennica!...
Serce bić przestało, oczy mgłą zaszły zupełnie.
Upłynęło parę sekund a margrabia nie spostrzegł okrutnej prawdy.
Dopiero jak poczuł, iż ręka żony stała się zimną i twardą niby marmur, zrozumiał rzeczywistość okrutną.
W pierwszej chwili, pomieszało mu się zupełnie w głowie — ogarnął go przestrach szalony i zaczął wołać z całej siły:
— Ratunku! ratunku!... Blanka nie żyje!... ratunku!...
Drzwi sąsiedniego pokoju roztwarły się w tej chwili, i stara margrabina, blada a groźna ukazała się w pokoju.
Nie patrząc wcale na Gastona, podeszła prosto do łóżka, dotknęła się ciała Blanki i przyłożyła rękę swą do jej serca.
Przekopawszy się, że wszystko skończone, pochyliła się nad zwłokami synowej i długi gorący pocałunek złożyła na czole anioła.
Śpij spokojnie męczennico święta — śpij najdroższe dziecię moje... spoczywaj w Bogu ofiaro nieszczęśliwa i odnajdź w mogile spokój i szczęście, z jakich cię w życiu odarli nikczemni nędznicy! Tu ich... przy trupie twoim potępiam i przeklinam... tu ich przy trupie twoim... na straszny sąd Boży zapozywam!...
Potem się wyprostowała dumnie, odwróciła się do Gastona, który klęczał i płakał głośno i rzekła głosem ponurym:
— Precz!... Dosyć tych łez kłamanych, dosyć tych fałszywych lamentów!... — Morderca, zwiększa nikczemność, gdy załamuje ręce przy zwłokach swojej ofiary!... Zbrodnia spełniona!... Anioł miłości i światła, którym cię Bóg obdarzył, powrócił już do Boga!... Przestań pan znieważać święte szczątki wstrętną swoją obecnością!... Precz!... Niema tu miejsca dla ciebie!... Precz... do nędznicy... do godnej wspólniczki, która oczekuje na ciebie! Precz... Wychodź z tego pokoju i z tego domu!... — Precz ztąd podły małżonku, precz wyrodny synu!...Wypędzam cię... i przeklinam!...


∗             ∗

Pani Castella zaledwie kilka tygodni przeżyła nieszczęśliwą Blankę.
Pozostała niewzruszoną i nie dała się przebłagać do ostatniej chwili.
Nie przebaczyła Gastonowi — nie posłuchała nawet spowiednika, który się domagał, aby go przywołała do siebie...
Skonała opuszczona zupełnie i dopiero nazajutrz Gaston, który nie bywał już w Auteuil, dowiedział się o śmierci matki.
Margrabina Castella nie zrobiła żadnego rozporządzenia, syn jej, stał się naturalnie jedynym jej spadkobiercą.
Sprawiło to niewymowną radość Joannie, bo drżała, aby czasami pani Castella nie wydziedziczyła Gastona.


∗             ∗

We trzy miesiące po śmierci Blanki, odbył się Ślub Joanny z Gastonem bez świadków prawie, w kościele św. Magdaleny.
Marzenia komadyantki stały się rzeczywistością.
Posiadła i majątek i tytuły...
Została milionerką i margrabiną Castella.

Koniec części drugiej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.