Margrabina Castella/Część pierwsza/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA[1]

I.
Strych na ulicy du Rocher.

Prosimy Cię czytelniku abyś raczył udać się z nami na ulicę du Rocher, długą, brudną i zawiłą, na ulicę która wcale nie przynosi zaszczytu pięknemu arystokratycznemu kwartałowi świętego Łazarza a oddziela go od dzielnicy innej, — służącej za uprzywilejowane przytulisko dla włóczęgów wszelkiego rodzaju — no, i dla próżniaków, z których niejeden, wczoraj jeszcze, pędził żywot błyskotliwy na paryzkim bruku.
Nie daleko od rogu ulicy wzmiankowanej, znajduje się dom wysoki i wązki.
Dom to sześciopiętrowy, mający dwa rzędy mieszkań na poddaszu.
Każde piętro ma po dwa okna frontowe.
Okna parterowe zaopatrzone są w potężnie grube kraty żelazne.
Dzięki wyjątkowej nieproporcyonalności, nieruchomość którąśmy naszkicowali, cudem chyba mogłaby utrzymać równowagę, gdyby jej od dołu do piątego piętra nie podtrzymywały i z jednej i z drugiej strony, budynki inne, silniejsze.
Lubo świeżuteńko wybielona, ma jakiś wygląd złowrogi, przedstawia się jakoś podejrzanie; domy bowiem tak samo jak ludzie miewają charakterystyczne fizyognomie.
Mieszkania tu musiały służyć za schronienia występkowi albo ostatniej nędzy.
Na poprzymykanych oknach każdego piętra, porozwieszane były przerozmaite ubrania, gałgany wszelkiego gatunku.
Drzwi wchodowe zaopatrzone w ogromny młot i obite wielkiemi gwoździami, pomalowane były na czarno.
Wszystko to, powtarzamy raz jeszcze, nadawało ruderze o jakiej mowa, wyraz złowrogi i odpychający.
Radzibyśmy minąć to miejsce co najprędzej, radzibyśmy nie zatrzymywać się tu wcale.
Niestety, treść naszego opowiadania nie pozwala nam na to.
Poruszmy więc ciężki młot, niech uderzy o blachę żelaznę, popchnijmy drzwi niby stary puklerz galski najeżone gwoździami, przestąpmy próg tajemniczy i... wejdźmy nie bez pewnej odrazy na korytarz wązki, długi a tak ciemny, że wśród dnia trzeba się posuwać po omacku opierając o ściany.
Atmosferę napełniają wyziewy najobrzydliwsze.
Zdaje ci się żeś się znalazł w menażeryi i oddychasz powietrzem zwierząt dzikich.
Uczuwasz zawrót głowy.
W końcu tego lochu obrzydłego, natrafiasz na spróchniałe schody drewniane — uginające się pod nogami.
Na wysokości pierwszego piętra znajduje się izba albo raczej nisza odźwiernego.
Zatkajmy nos chustką i przejdźmy około tej niszy co prędzej, podążając odważnie na piętro najwyższe.
Lepkich ścian dotykać się broń Boże.
Ponad szóstem piętrem schody urywają się nagle.
Zastępuje je drabina.
Drabina prowadzi na poddasze.
Za poręcz służy jej kawał brudnego sznura.
Wejdźmyż na tę drabinę i korzystając z przywileju powieciopisarskiego, z przywileju który otwiera po cichutku każde drzwi, choćby najlepiej zamknięte, wejdźmy do izby, mającej co najwyżej ośm stóp obwodu a tak pochyłej, że w połowie trudno już utrzymać się prosto.
Okienko wyrżnięte w dachu oświetla to mieszkanko.
Całe jego umeblowanie, składa się z prostego łóżka drewnianego zasłanego ubogo, ze starego stołu i... dziurawego krzesła.
W chwili gdy wchodzimy zastajemy tu jednę osobę tylko.
Zanim jednak zajmiemy się tą osobą, musimy uprzedzić czytelników, że to wrzesień i szósta godzina rano.
A teraz idźmy dalej.
Mieszkańcem poddasza jest człowiek młody, lat dwudziestu dwóch, lub dwudziestu trzech najwyżej.
Najbujniejsza imaginacya kobieca, najświetniejszy pędzel malarski nie potrafiłby wymarzyć i nie potrafiłby stworzyć coś równie pięknego i doskonałego.
Wyobraźcie bo sobie czoło z białego marmuru, otoczone bujnemi blond kędziorami...
Wyobraźcie sobie pod brwiami narysowanemi cudownie, prześliczne czarne oczy, pełne słodyczy i dumy.
Wyobraźcie sobie dalej pociągły owal, jakby dłutem wykuty, wyobraźcie sobie ładne kontury greckiego nosa, mały wąsik ponad malinowemi ustami i brzeżki powiek niebieskawe o długich bardzo rzęsach, a będziecie mieli przybliżone może pojęcie o tej głowie prześlicznej, którą staraliśmy się naszkicować.
Głowa ta miała tę tylko jednę wadę, że... stanowczo za piękną była na głowę mężczyzny.
Właściciel jej był jednak naprawdę mężczyzną.
Świadczyły o tem jego wąsiki.
Musimy dodać, że figurę miał ten mężczyzna średniej wysokości, że szerokie ramiona i wydatne piersi, zdradzały wielką jego zręczność i siłę niezwykłą.
Zgrabne nogi i ręce świadczyły jak cała postać, o prawdziwie arystokratycznej dystynkcyi nieznajomego.
W nędznej izdebce i pośród sprzętów równie nędznych, młodzieniec ów wyglądał jednak na księcia.
Ubranie jakie miał na sobie w chwili gdy się z nim poznajemy, nie mogło wcale dodać blasku jego figurze.
Trudno bo sobie coś biedniejszego wyobrazić.
Jakieś sukienne „coś,“ co kiedyś musiało być zapewne żakietką, pokrywało ramiona, osławiając jak najgorzej różne niedokładności bielizny,
Połatane pantaliony nie więcej były warte.
Nogi w podartych pantofelkach, zażywały wszelkiej swobody.
Nie trzeba jednak podejrzewać.
Ani to umeblowanie, ani te na grzbiecie łachmany, nie służyły za pozór młodzieńcowi.
Nie — nie należał on do klasy żebraków, dla których pozór nędzy służy często za narzędzie do wyzyskiwania litości, do wyłudzania obfitych datków.
Nie.
Nasz nowy znajomy, musiał się owszem wstydzić swojej nędzy, musiał się z nią ukrywać starannie.
Jeżeli w nędznej izdebce wyglądał jak prawdziwy żebrak londyński, na ulicy — musiał się jak skończony gentelman przedstawiać.
W nogach tapczana, który mu za łóżko służył, leżał surdut, spodnie i kamizelka, jeżeli nie zupełnie nowe, to bardzo starannie utrzymane, a zrobione z modnego materyału i bardzo elegancko.
Na gwoździu, w ścianę wbitym, wisiał jedwabny połyskujący kapelusz, osłonięty od kurzu kawałkiem starej chustki jedwabnej.
Stała wreszcie na zabrudzonej podłodze para bucików lakierowanych nadzwyczaj zgrabnych i prawdziwie zbytkownych.
Młodzieniec z poddasza, właściciel tych gałganów i tego eleganckiego garnituru, siedział w tej chwili na zdezolowanym krześle przy stoliku.
Na stoliku stały przedmioty przeróżne.
Mosiężny lichtarz oblepiony zzieleniałym łojem, kałamarz, pióro i... masły pistolet kieszonkowy starego kalibru, dobrze zardzewiały.


II.
Promień słońca.

Z łokciami o stół opartemi, z głową na ręku pochyloną, młody blondyn pogrążony był w głębokiej zadumie.
Że nie musiała to być zaduma wesoła, świadczyły o tem brwi zmarszczone i spojrzenie ponure.
Nagle młodzieniec jakby się ocknął i podniósł głowę do góry.
Zrobił gest rozpaczliwy.
Wzrok zatrzymywał kolejno na każdym z przedmiotów, jakieśmy opisali i wyszeptał głosem tak cichym i słabym, że każde słowo zdawało się westchnieniem...
— Nadszedł czas... ostatnia godzina wybiła...
„Pozwoliłem sobie miesiąca zwłoki aby zrobić jeszcze jednę próbę, aby przedsiewziąć ostatnie jeszcze usiłowanie.
„»Trzydziesty dzień upłynął wczoraj wieczorem....
„Siły moje zużyły się w walce zupełnie.
„Zostałem pobity na głowę i czuję, że nie potrafię się już podźwignąć.
„Cóż mi zatem pozostaje?
„Ostatnie słowo padło!...
„Niczego nie czekam, niczego się spodziewam.
„Ciałem i duszą jestem już w mocy szczególnego, fatalizmu, w mocy okropnego przeznaczenia, jakie mi widocznie sądzono.
„Wyrok jest nieodwołalny...
„Trzeba raz zatem skończyć.
„Boże!... wszakże to bardzo łatwo!... pół minuty odwagi i... finita la comedia!...
„Czy mam jaki wybór? czy mogę jeszcze czekać.
„Nie! sto razy nie!...
„Cóż mi z tego przyjdzie, że gdy sprzedam ostatnie ubranie, przedłużę na tydzień nędzną egzystencyę?...
„Za te kilka sous, jakie mi da handlarz za łachmany, urządzić się przecie nie potrafię.
„Muszę się, czy tak czy owak na śmierć zdecydować, a czem przecie krótsze konanie tem lepsze...
„Najlepiej od razu!...
„Co szkodzi że zginę?...
„Nie pozostawiam po sobie żadnego żalu... żadnego wspomnienia?...
„W świecie nieznanym do którego się wybieram, będę przynajmniej mógł spać spokojnie, bo mi głód powiek otwierać nie będzie...“


∗             ∗

Po skończeniu tego monologu urywanego i niezrozumiałego, lokator z poddasza wziął arkusz papieru — umaczał w gęstym atramencie zepsute pióro i szybko napisał kilka wierszy.
Potem złożył papier, włożył go w kopertę, zapieczętował żałobną pieczątkę i zaadresował:
Do pana komisarza policyi cyrkułu św. Łazarza.”
— Tak będzie dobrze — rzekł do siebie — tak koniecznie potrzeba było zrobić, dzięki temu nikogo przynajmniej o zamordowanie mnie nie posądzą.
I zaraz dodał z uśmiechem:
— Posądzać jakiego bądź świszczypałę o to, że mnie zamordował w celach... grabieży, byłoby zanadto niesprawiedliwie i głupio!... Opryszek, któryby się rzucił na taką względem mnie awanturę, zrobił by szkaradny interes.
Młody człowiek, położył na środku stołu pismo zaadresowane do komisarza policyi, w którem objaśniał, że pozbawia się życia dobrowolnie, że się zabija własną ręką,
Następnie pochwycił mały pistolet i przez chwilę przypatrywał mu się uważnie.
Była to stara broń angielska, zrobiona o wiele przedtem nim krzemień starożytny, ustąpił miejsca piorunującej masie.
Za pistolet ten cały, dałby handlarz najwyżej trzydzieści sous, a jednak posiadał on ozdoby zniszczone zupełnie prawie przez rdzę.
Niegdyś była to może sztuka zbytkowna i kosztowna...
Ale na świecie wszystko przemija niestety.
Młody blondyn zapuścił w lufę stempel, ażeby się przekonać czy pistolet jest rzeczywiście nabity.
Potem odwiódł kurek, ażeby się przekonać czy jest dość prochu na panewce i czy wilgoć go nie zepsuła.
Wilgoć na siódmem piętrze!...
Obawa prawdziwie himeryczna.
To też proch miał wygląd lśniący, co oznaczało że był najlepiej zakonserwowany.
Krzemień doskonale dopasowany, zdawał się gotowym dać ognia.
Blada twarz prześlicznego desperata zajaśniała radością.
— Biedny mój stary kamracie — rzekł, wodząc palcami po zardzewiałej lufie, — nie jesteś wprawdzie pięknym, ale spełnisz dobry uczynek...
„Zaniedbałem cię, pogardziłem tobą, ty jednak gotów jesteś służyć mi w chwili potrzeby!..
„O! z pewnością więcej wart jesteś niż ci fałszywi poczciwce, którzy dużo obiecują, żeby nic nie dotrzymać...
„Tyś mi nic nie przyrzekał, a jednak bez wahania oddasz mi największą przysługę...
„Dziękuję ci z góry mój drogi, bo... z dołu, zapewne niepodobna mi będzie tego uczynić...
— Żegnam cię moja młodości, — wyszeptał następnie, — żegnam cię miłość... żegnam cię życie!...
Przyłożył koniec lufy do prawej skroni...
Powtórzył raz jeszcze słowa pożegnania i chwycił palcem za kurek...
Pozostawało tylko pociągnąć...
Sekunda jeszcze, a rozlegnie się huk po izdebce i runie trup na podłogę w kałużę krwi.
W tej właśnie chwili, wesoły promień jesiennego słońca wsunął się przez oszklony otwór wyrznięty w dachu i padł prosto na twarz młodemu człowiekowi.
Zmusiło go to do przymknięcia powiek i zmieniło bieg jego myśli.
— W samej rzeczy, — rzekł, — to co miałem popełnić, byłoby grubo niedorzecznem, nie co do istoty, ale co do formy...
„Cóż to, czy ja jestem jednym z tych desperatów anglików, których splen trawi i którzy pewnego dnia mglistego, zamykają się w pokoju i podrzynają sobie gardła brzytwą manczesterską albo birminghamską?... Nie! ja jestem przecie francuzem, prawdziwym francuzem i angielskich obyczajów nienawidzę...
„Palić sobie w łeb pomiędzy czterema ścianami nędznej izbiny, to nie ma najmniejszego sensu... to prawdziwie anti-narodowo!...
„Słońce umyślnie zajrzało mi w oczy aby mi głupotę moję pokazać.
„Jest dopiero szósta godzina rano... mam więc jeszcze czasu dosyć.
„Wczoraj jadłem obiad przypadkiem, mogę zatem skończyć ze sobą wtedy dopiero, gdy mi w żołądku godzina śniadaniowa zadźwięczy. To i tak będzie dobrze.
„Mogę śmiało pozwolić sobie na tę małą zwłokę.
„Co to szkodzi że raz jeszcze odetchnę świeżem powietrzem...
„Co to szkodzi że raz jeszcze zobaczę wesołe słońce i białe przezroczyste obłoczki, pomykające po lazurze nieba
„Niech jeszcze raz nasycę oczy widokiem czerwonawej i żółtawej zieloności jesiennej...
„Niech pożegnam więdnące liście, które mnie jednak przeżyją. Pójdę do lasku Bulońskiego.
„To prześliczne miejsce, eleganckie, arystokratyczne i jakby dla samobójców stworzone,
„Wiem wprawdzie, że się nie biją już dziś w tym lasku, wiem że moda się zmieniła i że pojedynkujący szukają innego schronienia... Ale cóż to może szkodzić, że jakiś uczciwy chłopak palnie sobie tam w łeb, gdzieś w gęstwinie.
„Ja to niezadługo uczynię...
„Takie jest moje postanowienie ostateczne.
„Ubierajmy się prędko i „marsz.”


∗             ∗

Młody blondynek, którego nie znamy przeszłości a nazwiska nie wiemy, zabrał się do swojej toalety.
Ubieranie nie długo trwało.
Twarz i ręce umył w misce z zimną wodą.
Rozczesał grzebykiem gęste bujne włosy.
Wyciągnął z pod łóżka małą walizkę, w której się znajdowały dwie czy trzy koszule pięknie wyprane, ale mocno poprzecierane i z kołnierzami oraz mankietami rozpaczliwie powystrzępianemi.
Wybrał najlepszą z nich i włożył na siebie z jak największą ostrożnością, bo słabszą była od gazy albo muślinu.
Zrobiwszy to siadł, postawił przed sobą małe, okrągłe, w ołów oprawne lusterko, takie w jakie żołnierze i robotnicy zaopatrują się po piętnaście sous na targach, poczem z wielkiem staraniem i wprawą, zawiązał czarny jedwabny krawat.
Następnie obuł lakierowane buciki.
Włożył kamizelkę i surdut, z kieszeni którego wyjął rękawiczki dosyć jeszcze świeże.
Kapelusz nasadzony nieco na bok, kompletował toaletę a musimy dodać że całość była bez zarzutu.
Nikt z pewnością w świecie, widząc tego pięknego młodzieńca tak elegancko wyglądającego, nie byłby się nigdy domyślił, że nędza i cierpienia dokuczyły mu do ostatniego stopnia i, że zamyślał właśnie o zakończeniu życia, zaledwie co rozpoczętego!...
Mieszkaniec z pod strychu zabrał do kieszeni mały nabity pistolet, który promień słońca odtrącił mu przed chwilą od skroni.
Wziął znowu pióro i dopisał na kopercie zaadresowanej do komisarza cyrkułu świętego Łazarza:
„W lasku Bulońskim znajdziesz pan mojego trupa”.
Na oddzielnej karteczce napisał swoje imie i nazwisko, złożył ją i wsunął do kieszonki od kamizelki, ażeby łatwo było sprawdzić tożsamość osoby...
Poczem opuścił nędzną siedzibę i zeszedł z drabiny prowadzącej na szóste piętro.
W kilka sekund zbiegł po chwiejących się schodach, a około mieszkania stróża, przeleciał tak prędko, iż nie dosłyszał jak pani stróżka wołała za nim ochrypłym głosem.
— Panie! panie! jest... list do pana...
Przeszedł brudny i ciemny korytarz i uczuł przyjemność niewysłowioną, gdy się znalazł po za domem, gdy odetchnął prawdziwem świeżem powietrzem.
Puścił się ulicą de la Pepinière, prawie zupełnie pustą o tej porze.
Będziemy mu towarzyszyć.


III.
W lasku Bulońskim.

— Mieszkaniec z poddasza biegł raźno, jak człowiek co spieszy na przyjemną jaką rozrywkę i wie że nań oczekują.
Niezmiernie by byli zdziwieni rzadcy przechodnie, gdyby się dowiedzieli, iż ten panicz ubrany tak porządnie, ten panicz którego obecność o tej porze na ulicy, przypisywano jakiejś nocnej awanturze, dźwigał w kieszeni pistolet, którym za chwilę miał się życia pozbawić!...
A jednak była to rzeczywista prawda.
Młody blondyn mógł być uważany za straconego, za konającego w tej chwili, tylko że zamiast być ponurym, i zdesperowanym, był zupełnie spokojnym i uśmiechał się nawet.
Przechodnie spoglądali nań z przyjemnością — nie domyślali się niczego, zazdrościli mu nawet jego przypuszczalnej zamożności i... szczęścia.
Młodzieniec doszedł do Pól Elizejskich.,
Prześliczne to a bodaj najpiękniejsze na świecie miejsce spacerowe, nie przedstawiało się teraz tak świetnie i gwarno, jak w godzinach popołudniowych.
Wzdłuż całej wielkiej alei od placu Zgody aż do Łuku tryumfalnego, spotkać było można zaledwie kilka powozów i koni,
Powozy po większej części należały do handlarzy, którzy tu przyzwyczajali do zaprzęgów i ujeżdżali młode konie.
Nasz nieznajomy — jak się tego łatwo można domyśleć — nie wiele zwracał uwagi na najszybsze nawet bieguny.
Przyglądał się wypogodzonemu niebu i starym drzewom, których liście poruszał wietrzyk poranny.
Na dalekim horyzoncie, występowało słońce rozpraszając mgły nad Sekwaną, złocąc kopuły kościołów i pałaców Paryża, oblewając jasnemi promieniami biały fronton łuku tryumfalnego.
Młody blondyn przeszedł około tego łuku nie spojrzawszy nań nawet wcale.
Cały pogrążony w uwielbieniu dla dzieł Bozkich, które po raz ostatni oglądał, dziełami ludzkiemi nie zajmował się wcale.
Poszedł drogą Cesarzowej, drogą niezaprzeczenie tak piękną, że nie ma podobnej w żadnej ze stolic europejskich i minął złocone sztachety, które lasek Buloński zamykają.
Tu zawahał się przez chwilę.
W którą stronę miał się udać?... W które zarośla, tak liczne tutaj, miał się zagłębić?....
Nie namyślał się zbyt długo.
— Najprzód nad jeziora — rzekł muszę im się przypatrzeć raz jeszcze przed, śmiercią...
I ruszył prosto przed siebie.
Jeziora lasku Bulońskiego.
Cała Europa zna ich cudowne brzegi każdy pamięta te eleganckie tłumy i błyszczące ekwipaże jakie snują się tu do okoła.
Ale nie wielu jest takich co oglądali te dziwy o wschodzie słońca, gdy cisza panuje do okoła, gdy promienie słoneczne przysłonięte liściami drzew wysokich, zamieniają powierzchnię wód w prześliczną lazurowo-srebrzystą tkaninę.
Wtedy wszystko tu zupełnie inaczej wygląda.
Nie palą tu teraz ogni sztucznych ani iluminacyj, a szwajcarskie domki na wysepkach, wyglądają na istne szalety alpejskie kąpiące się w wodach jeziora de Brientz.
Gondole stoją spokojnie w przystani, za to łabędzie i inne ptaki wodne zażywają swobody zupełnej i pływając wzdłuż i wszerz, ciągną błyszczące smugi po za sobą.
Taki oto cudowny widok przedstawił się oczom młodego blondyna, z przepysznej alei otaczającej jeziora.
Zatrzymał się na chwilę i nie mógł dość nasycić oczu.
Głębokie westchnienie wyrwało się z jego piersi.
— Wszystko to cudownie piękne i prawdziwie szkoda umierać — wyszeptał!...
Sformułowawszy tę lakoniczną skargę, pełną rezygnacyi i goryczy zarazem, pociągnął dalej i szedł coraz prędzej po lewej stronie jeziora.
Doszedł tak aż na wprost domków wysepki.
Tutaj zatrzymał się znowu.
Spojrzał badawczo do okoła, ażeby się przekonać, czy czasami nie ma gdzie w pobliżu kogokolwiek ze służby miejscowej.
Nie było jednak nikogo.
Młody człowiek udał się teraz aleją wysypaną piaskiem, po której ekwipażom jeździć nie było wolno, i wszedł w zarośla jakie ujrzał przed sobą.
Młode drzewka rosnące nieregularnie a dosyć gęsto, utrudniały znacznie przejście.
Było cienisto i chłodno pod tą zieloną osłoną.
Z żywicznej kory drzew i gęstych gazonów, rozchodziły się balsamiczne zapachy.
W pośrodku zarośli znajdował się stary dąb rozłożysty, dobrze znany spacerowiczom bulońskiego lasku.
W stronę tego dębu udał się nasz młodzieniec, ale gdy zaledwie kilka kroków oddzielało go od patryarchy, stanął nagle ździwiony i zadrżał.
Jakiś szmer dziwny doleciał do jego uszu...
Zdawało mu się, że posłyszał jakiś jęk, jakąś skargę niedokończoną, jakieś chrapanie konania...
Zaczął się przysłuchiwać uważnie, ażeby sprawdzić, czy się nie stał igraszką złudzenia...
Ten sam szmer, tylko wyraźniejszy, powtórzył się znowu.
— Widocznie nie sam jestem — szepnął młody człowiek — ktoś mnie wyprzedził... ktoś co cierpi także... ktoś co umiera może, może ofiara przypadku, a może i zbrodni nawet. Trzeba szukać — trzeba odnaleźć nieszczęśliwego i ocalić jeżeli czas jeszcze...
I zapominając zupełnie o tem, że przyszedł tutaj aby umierać, rozpoczął poszukiwania.
Z początku nie szło mu wcale.
Napróżno starał się zoryentować, i zrozumieć kierunek głosu...
Głos ten zdawał się przed nim uciekać i cichł powoli.
Młody człowiek nie tracił odwagi, szedł naprzód wolniutko a nadstawiał uszu i rozglądał się po murawie.
Teraz nie słyszał już nic...
Dotarł nakoniec do starego dębu o jakim wspominaliśmy przed chwilą.
Ileż par zakochanych wysiadywało pod jego cieniem, ile przysiąg miłości wiecznej... było tu wypowiedzianych?...
Czerwonawa kora była cała upstrzona wyobrażeniami serc gorejących i imionami zarozumiałych kupczyków i gryzetek.
Gorejące serca ostygły, płomienie wygasły, miłość uleciała, a śmiejące się usta zamilkły.
Sam jeden dąb tylko stał niewzruszony.
Młodzieniec żywo poskoczył i nachylił się, bo spostrzegł przed sobą na murawie kapelusz i pugilares.
Podniósł ów pugilares i zamierzał zobaczyć co zawiera.
Ale rzucił go w tej chwili i odskoczył z przerażeniem.
Potrącił głową o... nogi wisielca.


IV.
Ocalenie.

Skoro minęła pierwsza chwila przestrachu, młodzieniec odzyskał zimną krew i uśmiechnął się wzgardliwie.
— Aj! do licha! — zawołał, — jakże człowiek jest głupiem a zarozumiałem stworzeniem.
„Przyszedłem tu żeby w łeb sobie palnąć... szukam stosownego miejsca dla tej ostatniej rozrywki, i naraz, ni z tego ni z owego zaczynam drżeć od stóp do głów jak baba, i naraz, staję osłupiały, dla tego, że spotykam niespodzianie jakiegoś pana który się powiesił...
„Na dobrą sprawę, mogłem się przecie spodziewać takiego spotkania, boć samobójstwo nie jest moim wyłącznie przywilejem!... A. czy nie zdaje mi się czasem, że jestem jedynym na kuli ziemskiej osobnikiem, dla którego życie stało się ciężarem?...
„Bądźże mój chłopcze rozsądnym... ten pan już zrobił to, co ty zaraz zrobić powinieneś, wstał tylko wcześniej od ciebie i wybrał sznurek zamiast pistoletu.
„Miał przecie najzupełniejsze potemu prawo, bo rozmaite są gusta i gusteczka. Są poczciwcy, co sobie podrzynają gardła, są tacy co się topią z prawdziwą satysfakcyą — są i tacy co się trują morfiną, kwasem pruskim, albo innym jakim przysmakiem. Gryzetki np. przekładają zaczadzenie, ja wybrałem pistolet! Każdemu służy wolne prawo wyboru.
Chciałbym się jednak przekonać, czy to wisielec jęczał przed chwilą.
Prowadząc ze sobą ten monolog fantazyjny, młody blondyn przypatrywał się z wielką ciekawością i uwagą nieznanej osobistości, bujającej na końcu sznura.
— Czy też on już nie żyje? — szepnął do siebie.
Sekunda obserwacyi przekonała go, że trzeba tę kwestyę zbadać dokładnie.
Kurcze i wstrząśnienia widoczne ale coraz słabsze, poruszały członkami wiszącego...
Twarz była czerwona ale nie przybrała jeszcze tego odcienia ciemnego, czarnego prawie, jakie oznacza uduszenie.
Walka pomiędzy życiem a śmiercią trwała jeszcze na pewno.
Na pewno dusza jeszcze nie rozłączyła się z ciałem, ale gotowa była uciec lada chwila.
Że człowiek jest mieszaniną niepojętych niekonsekwencyj... to bodaj żadnej nie ulega wątpliwości.
Młody blondyn zdecydowany pozbawić się życia, zapomniał naraz o swoich własnych teoryach co do samobójstwa, zapomniał o tem wszystkiem co przed chwilą dowodził...
Nie mógł znieść widoku gwałtownej śmierci, nie był w stanie nie dać pomocy konającemu...
Nie tłomaczył sobie wcale, że nieznajomy używał praw mu przysługujących, że zapewne musiał mieć ważne powody do rozstawania się z życiem... myślał tylko o jego ocaleniu.
Ocalić go?..
Naturalnie.
Ale jak?
Wypadało przedsięwziąść środki energiczne a bardzo w tym razie trudne.
Nogi wisielca sięgały głowy blondyna a sznur okręcony około szyi, przywiązany był silnie do grubej gałęzi.
Jasnem było jak na dłoni, że nieznajomy zawiązawszy sznur ten bardzo starannie, zarzucił sobie węzeł przez głowę i śmiało skoczył w próżnię.
Młodzieniec pojmował doskonale, że nie było ani chwili do stracenia, zdjął więc kapelusz, zrzucił surdut i wdrapał się na drzewo, dając tem dowód nadzwyczajnej zręczności...
Położył się na gałęzi poprzecznej do której przywiązany był sznur i usiłował go odwiązać. Spostrzegł jednak niebawem, że były to starania próżne i, że połamie paznogcie i palce pokaleczy ale nic a nic nie zrobi.
Sznur wyprężony ciężarem wiszącego, zniweczył wszelkie usiłowania.
Pozostawał jedyny środek — przeciąć sznur, a nie bawić się w odwiązywanie.
Ba — przeciąć! — nic łatwiejszego, gdyby mieć jakikolwiek nóż przy sobie... ale na nieszczęście scyzoryka nawet nie posiadał.
— Do licha — mruknął niezadowolony — co zrobić, jak sobie poradzić?... Nieszczęśliwy już się nie poruszał... sekunda, a już będzie zapóźno!.. Co zrobić? — co zrobić? — powtarzał.
Stanął, utrzymując równowagę na gałęzi i zaczął szukać po kieszeniach.
Świetna myśl przyszła mu do głowy.
Poczuł w palcach kolbę pistoletu, którym się miał zabić.
— Oto co mi potrzeba! — rzekł i wyciągnął broń z kieszeni.
Przyłożył lufę do wyprężonego sznura i starannie wycelowawszy pociągnął za kurek.
Rozległ się wystrzał a echo takowego obiegło las do koła.
Łabędzie wystraszone poczęły uciekać bijąc skrzydłami.
Stróże wytężyli słuch, medytując czy ten podejrzany wystrzał zwiastował pojedynek, samobójstwo czy polowanie.
Najważniejszem było jednak to, że życzenie młodego człowieka ziściło się w zupełności. Kula przecięła sznur tak doskonale, iż nóż najostrzejszy nie byłby dokładniej wykonał tej operacyi.
Ciało powieszonego runęło na gęstą murawę u stóp starego dębu, a gałęź tym upadkiem tak silnie została wstrząśniętą, iż młody blondyn o mało nie zleciał także.
Na szczęście uchwycił się mocno gałęzi, ażeby nie stracić równowagi i zszedł na dół bez żadnego szwanku. Ukląkł przy ciele nieruchomem i zupełnie martwem ex-wisielca i po chwilowym namyśle, mruknął do siebie:
— Oho!... bodaj, że nie było warto marnować ostatniego naboju, dla ocalenia nieżywego.
Rzeczywiście, człowiek rozciągnięty na murawie, miał pozór zupełnie trupi.
Czerwona twarz stawała się coraz ciemniejszą,
Usta były sine — oczy szeroko otwarte, na wierzch wysadzone i krwią zabiegłe.
Język wyszedł z ust. Wiadomo powszechnie, że nie ma nic wstrętniejszego nad widok wisielca; a ten o którym mowa — z pewnością nie stanowił wyjątku.
Młody człowiek przypatrując mu się bliżej, uczuł ogromną odrazę.
— Sapristi! — rzekł — cóż to za szkaradne stworzenie! Kiedy się ma nieszczęście posiadać podobną głowę na karku i kiedy trzeba podobną twarz pokazywać niezadowolonym z tego oczom współczesnych, to doprawdy daleko lepiej powiesić się i raz skończyć.
Pomimo tych refleksyj niezbyt pochlebnych dla wisielca, mieszkaniec ulicy du Rocher, krzątał się koło nieznajomego, jak gdyby iskierka życia tlała w nim jeszcze.
Najprzód rozwiązał mu węzeł zaciśnięty na szyj...
Skoro to uczynił, siny odcień twarzy pobladł trochę, jak gdyby przerwana na chwilę cyrkulacya krwi, wróciła na nowo.
Młodzieniec rozpiął odciętemu koszulę i przyłożył rękę do jego serca...
Zdawało mu się, że czuje bardzo słabe niewyraźne poruszenia.
Po dwa razy powtórzył doświadczenie i za drugą razą był już pewnym, iż wcale się nie mylił... Serce biło — ex-wisielec żył zatem jeszcze.
— Pokazuje się, że na czas przybyłem...
Omdlenie jednak nie przechodziło.
Ażeby temu koniec położyć, blondyn nasz wyciągnął z kieszeni nieznajomego chustkę od nosa, wyszedł z gaiku i udał się aleją nad brzeg. stawu.


V.
Rezultaty ocalenia.

W minutę powrócił z tą samą chustką dobrze zmaczaną w wodzie.
Ukląkł po raz drugi przy zemdlonym i prawie nieżywym nieznajomym i zlewał mu twarz zimną wodą,
Nie potrzebował długo czekać na rezultat.
Prosty środek przeszedł wszelkie jego oczekiwania.
Okład z zimnej wody zrobił skutek elektryczny prawie.
Ex-wisielec drgnął całem ciałem i... otworzył oczy.
Chciał się unieść, ale sił mu zabrakło i runął z powrotem na ziemię.
Życie powróciło, energia jednak fizyczna nie dopisywała jeszcze.
Młodzieniec z ulicy du Rocher, wziął ocalonego w ramiona, przeniósł o kilka kroków w tył, i oparł o pień tego samego drzewa, na którem przed trzema minutami wisiał był jeszcze jak olbrzymi owoc.
— Jakże się pan czujesz? — zapytał niedoszły samobójca.
Nieznajomy za całą odpowiedź, zaczął szybko przewracać oczami na wszystkie strony.
Widocznie nie usłyszał pytania wybawcy, nie wiedział sam jeszcze czy żyje.
— Poczekajmy... — mówił sobie młody człowiek, — nie mam teraz nic ze sobą do roboty, ponieważ pistolet mój wystrzelony, niezdolnym jest oddać mi przysługi, jakiej od niego żądałem...
Oparł się o drzewo sąsiednie i zaczął się uważnie przypatrywać nieznajomemu.
Z początku, jak to sobie przypominają czytelnicy — uczuł był pewną odrazę do niego.
Rezultat szczegółowego badania wypadł mniej jeszcze korzystnie.
Wyobraźcie bo sobie mężczyznę średniego wzrostu i bardzo otyłego...
Szyja jak u bawołu, ramiona olbrzymie, ręce szerokie o grubych krótkich palcach, nogi bajecznych rozmiarów.
Widok tych członków nieproporcyonalnych, jakby nalanych tłuszczem, przywodził na pamięć owe lalki napełnione gazem, które uwiązane na sznureczku, jak balony, sprawiają wielką uciechę dzieciom.
Całość opisanej osobistości byłaby tylko niezgrabną i śmieszną, gdyby twarz przerażająco brzydka, nie czyniła jej straszną prawie.
Twarz ta czerwona przed chwilą, a teraz blada, była szeroka jak księżyc, czaszka zupełnie była łysa, dwa tylko kosmyki siwiejące opuszczały się po skroniach, twarz miała przytem wyraz straszny, niedobrze wróżący...
Oczy wielkie, okrągłe, blado szare, jak u sowy a ocienione krzaczastemi brwiami, musiały mieć zazwyczaj wyraz groźny; nos długi, cienki, zakrzywiony, ze ściśniętemi nozdrzami, podobnym był do dziobu żarłocznego ptaka.
Usta szerokie, zęby szpiczaste, rzadkie, żółtawego koloru — a broda ginęła prawie w fałdach szyi.
Zdawało się, że każda fałda tej twarzy chowała w sobie występek, namiętność kryminalną, coś bezwstydnego, podłego.
Po rozpatrzeniu się w tych wszystkich szczegółach, młody z ulicy du Rocher, przeszedł do analizy ubrania.
Ex-wisielca nie nędza z pewnością popchnęła do odebrania sobie życia.
Jedno spojrzenie dokładnie przekonywało o tem.
Ubiór był nadzwyczaj elegancki, albo raczej pełen pretensyonalności, co wydawało się bardzo dziwnem o tej rannej godzinie, na murawie Bulońskiego lasku.
Spinka brylantowa prześlicznej roboty, spinała na piersiach koszulę z płótna holenderskiego, suto zahaftowaną.
Kamizelka kaszmirowa niebieska była również haftowana, gruby złoty łańcuch, na wagę wart był ze sto luidorów co najmniej.
Świecące złote guziki niezwykłej wielkości, ozdabiały ubranie z niebieskiego sukna najcieńszego, jakie tylko fabryki sedańskie, zdolne były wyprodukować.
Dobrze wypchany pugilares sterczał w prawej kieszeni kamizelki.
Grube palce wystrojone były w cały przynajmniej tuzin pierścionków, ozdobionych rubinami i brylantami, a na nogach błyszczały buty lakierowane zupełnie nowe.
Dodajmy do tego kapelusz jedwabny o szerokich skrzydłach, ten sam, który najpierw spostrzegł był nasz młodzieniec na murawie, dodajmy czerwony skórzany portfel ze złotą klamrą, a będziemy mieli całość kompletną.
Podczas, kiedy mieszkaniec z ulicy du Rocher oddawał się swym obserwacyom, grubas przychodził stopniowo do siebie, oczy jego przestały już latać do okoła a zatrzymały się na blondynie, co stojąc naprzeciwko, przypatrywała się z wielką ciekawością.
— I cóż? jakże się pan czujesz — zapytał znowu?...
Grubas z wielkim wysiłkiem wybełkotał chrapliwie — głosem prawdziwego wisielca:
— Czy się znajduję w mocy dyabła?
Młody blondyn dziwnie się uśmiechnął na to.
— Istotnie w mocy dyabła! — odpowiedział sarkastycznie — i śmiało możesz pan przysiądz na to, znajdujesz się bowiem na ziemi, a dyabeł rządzi światem!...
Nieznajomy nie zrozumiał dobrze znaczenia tych słów.
Podniósł rękę do szyi, na której pozostał siny obrzydliwy znak od sznura i odezwał się tym samym zdławionym głosem:
— Cierpię... jakaś obręcz żelazna ściska mnie i piecze... co mi jest?
— Cierpienie pańskie jest bardzo naturalne — odpowiedział młody blondyn — masz pan do okoła szyi znaki od sznura, na którym wisiałeś przed i chwilą...
— Sznur?... — powtórzył z przerażeniem — kto tutaj mówi o sznurze?...
— Ba
— Dla czego?... — Co pan mówisz?...
— Chcę powiedzieć, żeś się pan powiesił...
Nieznajomy opuścił głowę i zdawał się szukać w pamięci.
Nakoniec, zabłysły mu oczy.
— Tak... prawda... — wyszeptał — przypominam sobie... powziąłem postanowienie... wielkie postanowienie...
— Jestem człowiekiem silnej woli...
postanowiłem się powiesić no i powiesiłem się...
— Wspomnienia pańskie, są najzupełniej dokładne!... — poświadczył młody blondyn — dodam nawet, że zamiar powieszenia się, udał się panu doskonale.....
— W takim razie — ciągnął nieznajomy, który nie mógł jeszcze jasno pojmować — skoro tak doskonale się powiesiłem, to muszę być chyba nieżywy...
— Przebaczam panu brak logiki, widząc pana w tem położeniu.... — miałbyś pan rzeczywiście największą słuszność w świecie, uznawać się za nieżywego, a jednakże pan żyjesz — mówił z właściwym sobie uśmiechem mieszkaniec z ulicy du Rocher.
— A więc u wszystkich dyabłów, jakimże sposobem żyję, kiedy powinienem był umrzeć?
— Bo pana ocalono w samą porę...
— Gdyby sznur został był przecięty o pół minuty później, wszystko byłoby stracone.
Oczy grubego zaświeciły.
— Przecięto sznurek!.. — wykrzyknął.
— Ależ tak... powiadam panu.
— I któż to zrobił?
— Ja kochany panie — odpowiedział blondyn z ukłonem.
Wypowiedziawszy te słowa, spodziewał się gorącego podziękowania i najżywszej wdzięczności, szykował się więc na przyjęcie ich z elegancką skromnością.
Omylił się najzupełniej.
Blada twarz grubego człowieka rozczerwieniała się nagle, oczy o mało z głowy nie wylazły i przybrały wyraz dziki.
Potem głosem podobnym do ryku, zaczął straszliwie przeklinać.
— Ach! to pan to zrobiłeś! i jeszcze jesteś z tego dumnym! chwalisz się! żądasz może jakiej nagrody, jakiego za to podziękowania!
— Panie — przerwał wyniośle młody blondyn — nie żądam od pana nic!...
— To doprawdy wielkie szczęście — odparł z wściekłością samobójca. — A więc jeżeli pan nie żądasz nic, to pytam się pana, co za cel pan miałeś spełniać ten dobry uczynek, jakie uczucie powodowało panem?...
— Ludzkość — odparł młodzieniec.
— Co pan powiedziałeś? — przerwał ze śmiechem gruby.
— Ludzkość.
— Głupie słowo bez sensu.
— Dla pana być może, ale nie dla mnie. Ja nie mogłem patrzeć obojętnie na konanie bliźniego, nie mogłem, może bezwiednie, nie podać mu pomocy.
— Poglądy stanowczo głupie. Uczucie ludzkości, nie nadawało panu żadnego prawa mieszania się do moich interesów.
— Być może, że masz pan racyę, powtarzam jednak, że postąpiłem machinalnie, instynktownie, bez żadnego zgoła namysłu.
— A toż do wszystkich dyabłów, mój młody jakiś szaleńcze, należało się było zastanowić!.... Chybać bo nie przypuszczałeś przecie, żeby człowiek wieszający się w lasku bulońskim, w taki prześliczny poranek wrześniowy, robił to tak sobie bez żadnych ważnych powodów a jedynie dla przyjemności?...
— No, no — zawołał blondyn, uniesiony już nieco złością — proszę tylko pana, abyś zechciał być grzeczniejszym, bo nie zniosę dłużej tytułu głupca jakim pan mnie traktujesz.
— A ja nie zniosę tego, żeś pan wtrącił się do mnie nie proszony.
— Czy pan zniesiesz czy nie zniesiesz, to mi wszystko zupełnie jedno. Zapewniam pana o tem. Dodaję, że jeżeliś nie zadowolony z tego com zrobił, możesz przecie powiesić się na nowo. Sznur jest jeszcze dosyć długi, a bądź pan pewnym, że tą razą pozwolę mu działać według jego wyłącznie fantazyi.
— Tak pan mówisz! — zawołał grubas — więc chcesz, abym rozpoczynał na nowo to, co powinno już być skończone, chcesz, abym dwa razy z twojej łaski łykał gorzką pigułkę, której teraz już bym był nie czuł wcale?... Niech dyabli wezmą taką ludzkość!... Powtarzam ci raz jeszcze mój panie, żeś jest niezręcznym głupcem i że postąpiłeś względem mnie niegodnie. Nigdy panu tego nie daruję, musisz mi tę krzywdę wynagrodzić...
— Co pan przez to rozumiesz?
— A! do wszystkich dyabłów! rozumiem tak jak potrzeba rozumieć, musimy się bić ze sobą!...
Usłyszawszy wyzwanie, młody blondyn z ulicy du Rocher, nie mógł się powstrzymać od wybuchu głośnego śmiechu.
Ex-wisielec spojrzał nań ze ździwieniem i spytał:.
— Czy może mi pan odmawiasz?
— Odmawiam?.. A to cóż znowu! Za kogóż mnie pan masz? nie tylko chętnie służę, ale bardzo się cieszą z propozycji..
— Więc dla czegoż się pan Śmiejesz?
— Bo położenie wydaje mi się bardzo dziwnem — odpowiedział blondyn ze śmiechem.
Położenie było rzeczywiście komiczne.
— Podwójny zamiar samobójstwa, zmieniający się nagle w zaimprowizowany pojedynek, to przecie godne śmiechu.
Ex-wisielec zmarszczył brwi i otworzył usta, ażeby cisnąć nowe jakie przekleństwo, wstrzymał się jednakże, pochylił głowę i zdawał się zastanawiać.
Po chwili, uspokoił się, twarz straciła wyraz dzikości — na ustach także się uśmiech ukazał.
— Wiele lat u dyabła możesz pan liczyć sobie?...
— A panu co do tego? — odpowiedział młody blondyn.
— Słusznie, mieszam się nie w swoje rzeczy — no, ale musisz być odważnym...
— Dowiesz się pan o tem za chwilę...
— Rąbiesz się pan na pałasze i to wyśmienicie zapewne?
— Nie byłem jak żyję w sali fechtunku,
— Więc strzelasz pan chyba dobrze?
— Ani źle, ani dobrze — tak jak wszyscy.
— Dla czegoż zatem tak się ucieszyłeś z propozycyi, jaką panu uczyniłem
— Powtarzam, że jestem bardzo z niej uradowany.
— To dla tego chyba że nie wiesz pewno dwóch rzeczy...
— Jakich?
— Że ja gotów jestem pokonać w fechtunku mistrza choćby najznakomitszego...
— I dalej?
— Że dziewięć razy na dziesięć, przecinam o czterdzieści kroków na równe dwie części, kulkę na ostrzu noża...
— I pocóż mi pan to mówisz?
— Mówię dla tego, że skoro jesteś człowiekiem inteligentnym, to zrozumiesz, że nie ty mnie ale ja ciebie zabiję.
— O! to bardzo być może.
— I nie wahasz się?
— Nietylko że się nie waham, ale owszem wymagam spotkania.
— Czy to fanfaronada czy?...
— Najszczersza prawda, mój panie.
— Nie obawiasz się więc śmierci?
— Na to pytanie odpowiem panu zapytaniem innem: czy wiesz pan oto po co ja tu przyszedłem tak rano?
— Naturalnie że nie wiem po coś pan przyszedł?
— Po to samo co i pan.
— Zabić się?
— No, tak...
— Żarty...
— Chcesz pan dowodu na to że nie żartuję?
— Bardzo proszę.
Blondyn z ulicy du Rocher, podniósł stary pistolet leżący na trawniku u stóp dębu i:
— Oto dowód, — rzekł, podając go grubemu człowiekowi.
— Nie rozumiem...
— Pistolet który pan widzisz i którego użyłem, w braku innego ostrego narzędzia do przecięcia sznura, na którym pan wisiałeś z buzią wcale nie ładnie wykrzywioną, przyniosłem ze sobą po to, aby sobie w łeb wypalić. Gdybym był pana nie znalazł i nie odciął, byłoby już z pewnością po mnie. Ponieważ otóż na dnie duszy najodważniejszego nawet człowieka, znajduje się kawałek tchórza, wcale tego nie ukrywam przed panem, iż będzie mi nieskończenie przyjemniej być zabitym przez pana w pojedynku, niż samemu sobie przykładać pistolet do skroni.
— Rzeczywiście, masz pan zupełną racyę... Rozumiem pańskie powody, pochwalam je i chętnie wyświadczę panu tę małą przysługę. Będziemy zatem bić się na pistolety o dziesięć kroków, no i naturalnie będziemy strzelać jednocześnie, boć przecie musisz pan być do tyla zręcznym, ażeby trafić w taki cel, jaki ja przedstawiam. Jeżeli trafimy oba, padniemy oba nieżywi, każdy w swoję stronę... Zgadzasz się pan?...
— Najchętniej szanowny panie.
— Więc jużeśmy się ułożyli.
— Najzupełniej szanowny panie.
— No to chodźmy po broń... ale chciałbym też przedtem zaspokoić moję ciekawość i zadać panu pewne pytanie...
— Nic nie mam przeciwko temu.
— Odpowiesz mi pan szczerze?
— Jeżeli pytanie nie będzie zanadto niedyskretne...
— Co to, radbym wiedzieć, za powody — popchnęły pana, człowieka tak młodego jeszcze, do zamiaru odebrania sobie życia?
— Powody te mnie tylko jednego obchodzą...
— Bardzo wierzę i wcale nie myślę nalegać, chociaż... dla czego nie miałbyś pan mi prawdy powiedzieć? Przecie masz pan zupełną gwarancyę, że nie zdradzę tajemnicy.
— Co panu zależy na tej wiadomości?...
— Nic a nic, prosta ciekawość tylko... zresztą domyślam się i bodaj że się nie mylę.
— Pozwól mi pan wątpić o tem...
— U tego co szuka śmierci w dwudziestym roku, trzeba widzieć przyczynę w miłości...
Blondyn przeczącą poruszył głową.
Ex-wisielec ciągnął znowu:
— Niech no się pan nie zapiera! zdradziła cię kochanka którą ubóstwiałeś, albo spotkało cię inne jakie nieszczęście tego samego rodzaju... l to dla takiej bagatelki, dla takiego, przepraszam za wyrażenie, głupstwa, życie stało się panu ciężarem?
— Zapewniam pana, że jesteś w najzupełniejszym błędzie...
— No więc popełniłeś jedno z tych niewinnych przestępstw, które głupia „sprawiedliwość ludzka” piętnuje i prześladuje, szukasz śmierci dla tego tylko, aby uniknąć spotkania z prokuratorem cesarskim?... Boże! tak jak bym widział... jakiś nic nie znaczący deficyt w powierzonej panu kasie!... Nic prostszego i nic naturalniejszego, a może nie łatwiejszego do naprawy...
Młody blondyn rozczerwienił się nagle.
— Panie! — wykrzyknął z najwyższem oburzeniem — pan mnie znieważasz!...
— Nie miałem wcale tego zamiaru...
— Takie zarzuty!...
— Ależ młodzieńcze, ja cię wcale nie oskarżałem... ja owszem...
— Więc cóż to znaczyło?
— Chciałem pana uniewinnić o ile umiałem najlepiej.
— I posądzałeś mnie o występek?...
Nieznajomy wzruszył ramionami.
— Dajmy pokój — mówił — dajmy pokój tym pięknym słówkom, które dla mnie nie mają ani odrobiny wartości... Unosisz się pan jak wierzchowiec, dla tego, że wypowiadam dobrodusznie niewinne moje domysły. Nie masz pan racyi, ale to pańska rzecz... Ściągam cugle mojej ciekawości... Nie mówmy o tem, kiedy się panu podoba osłaniać się tajemnicą; idźmy się bić.
— Bez względu na to, kto pan jesteś — odezwał się z godnością mieszkaniec ulicy du Rocher — i bez względu, że mi na opinii pańskiej nic a nic nie zależy, nie mogę i nie chcę pozostać pod ciężarem znieważających mnie podejrzeń: — Przyczyny dla których postanowiłem skończyć z życiem, są tego rodzaju, iż wstydzić się ich nie mam potrzeby. Nędza oto zmusza mnie do samobójstwa...
— Nędza?... — powtórzył nieznajomy wielce ździwiony.
— Nędza panie — nędza tak wielka i głęboka, że jeżeli nie umrę dzisiaj od kuli pistoletu, to jutro muszę umrzeć z głodu.. — Zdaja mi się, że w tem nie ma nic nadzwyczajnego ani uwłaczającego... zkądże pochodzi pańskie ździwienie?...
— Dziwię się, bo patrząc na pana myślałem żeś jest bogaty...
— Pozory mylą... mówi przysłowie... i ma zupełną racyę...
— No tak ale w Paryżu nie umiera się przecie z głodu...
— Jam dowodem, że jest przeciwnie...
— Kiedy kto chce zrobić pieniądze, to je zrobi... — jest na to tysiące sposobów...
— Tych sposobów ja nie miałem, albo może używać ich nie chciałem... Poprzestań pan na tem i nie domyślaj się żadnych powodów innych...
— Daleki jestem od tej myśli... Zrobiłeś pan to coś uważał za stosowne... teraz... chodźmy po broń...
— Gdzież się po nią udamy?...
— Na nieszczęście trochę daleko... Trzeba nam będzie przejść przez całą drogę cesarską i całe pola Elizejskie... Najbliższy skład broni Renetta jest na ulicy Autin...
— No to w drogę łaskawy panie.
— Żebyśmy to napotkali nad brzegiem jeziora jaki powóz do najęcia!... Ja bo nie przyszedłem tutaj piechotą, chodzić bowiem nie lubię, nie potrafię i potrzebowałbym z pewnością więcej jak godzinę, aby dojść do ulicy d’Autin...
Ex-wisielec podniósł kapelusz, włożył go na głowę i zaczął postępować powoli.
Kiedy się znaleźli na brzegu gaiku, blondyn odwrócił głowę, aby rzucić ostatnie spojrzenie na miejsce, które było teatrem tak oryginalnej sceny.
Spostrzegł wtedy jakiś czerwony punkt na trawniku.
— Panie! — zawołał zdaję mi się, żeś pan zapomniał portfelu.
— Rzeczywiście — odpowiedział ex-wisielec, sięgnąwszy do bocznej kieszeni. — Ale niechże pana dyabli, masz wzrok prawdziwie sokoli.
I cofnął się wolno jak słoń.
— Pozwól pan — rzekł młody blondyn, — ja go panu zaraz przyniosę.
— Dobrze, dziękuję bardzo...
Po chwili portfel czerwony znajdował się w rękach ex-wisielca.
— Pozbawiłeś pan niezłej gratki jakiego stróża ogrodowego, któryby był pierwszy zaszedł w tamto miejsce — odezwał się grubas z jowialnym uśmiechem.
— Cóż więc zawiera ten portfel?...
— Nic, bagatelkę... patrz pan.
Nieznajomy nacisnął sprężynę.
Młody blondyn spojrzał w otwarte przegródki — i osłupiał ze ździwienia.
W portfelu była masa biletów bankowych, poskładanych równiuteńko ażeby jak najmniej zajmować miejsca, a mimo to wszystkie przegródki były tak szczelnie wypchane, że o mało nie popękały.
— Ależ panie, — toć to tego suma ogromna!
— Wcale nie taka duża — odpowiedział grubas niedbale — co najwyżej jakie dwieście tysięcy franków...
— Dwieście tysięcy franków... — powtórzył olśniony młody blondyn, któremu cyfra ta wydała się bajeczną.
— Tak panie, dwieście tysięcy, ależ to nie takie skarby znowu.
— Jakto? panu na prawdę wydaje się to bagatelką?
— A panu?
— Mnie — majątkiem.
— Więc ty młodzieńcze, byłbyś zadowolony gdybyś posiadał taką kwotkę.
— Uważałbym się za zupełnie bogatego.
— No to skromne masz żądania... Dla mnie dwieście tysięcy franków to mucha...
— Jesteś pan więc olbrzymio bogatym?...
— Rzeczywiście jestem bogatym, jestem bardzo nawet bogatym.
— No i chciałeś pan umierać?
— Niestety, powinno to przekonać pana, że majątek szczęścia nie stanowi. Widzisz pan że i ja gdy potrzeba, umiem powiedzieć do rzeczy.
Po tych słowach zapanowało chwilowe milczenie.
Młody blondyn, gdy się dowiedział że ex-wisielec jest posiadaczem ogromnej fortuny, mimowoli spojrzał na niego z pewnem uszanowaniem.
Nie wydawał mu się teraz ani takim brzydkim, ani takim rubasznym, ani nawet takim niezgrabnym.
Odrażający wyraz twarzy, którą miał przed oczami, ustąpił miejsca wielkiej powadze.
Złoty łańcuch, złoty zegarek, szpilki brylantowe i mnoga liczba pierścionków, nie raziły go już jako niesmaczna i śmieszna wystawa.
Cóż chcecie?
Czasy cudów, wieszczek i geniuszów wszelkiego rodzaju, dawno minęły.
Pozostał tylko jeden talizman... złoto.
Nasza epoka nie wierzy już w nic a nic.
Złoty cielec rządzi wszechwładnie światem!
Każdy przedmiot opromieniony złotem, zmienia się natychmiast.
Co było brzydkiem staje się pięknem; co ciemne — jasnem; co podłe — cudownem...
Młody blondyn, uległ powszechnemu prawu, nędzarzą z ulicy du Rocher, złoto odrazu olśniło!...
Ex-wisielec spostrzegł co się działo w umyśle jego towarzysza; skorzystał więc z tego i pierwszy się odezwał:
— Młodzieńcze, — rzekł.
— Słucham pana.
— Czy chcesz być szczerym ze mną?
— Dla czegożby nie!...
— Czy chcesz odpowiedzieć prawdę na moje głupie pytanie?...
— Dla czegoby nie.
— Czy pan przedtem nim przeciąłeś sznur na którym wisiałem, widziałeś portfel leżący na murawie?...
— Widziałem.
— Otwierałeś go?
— Nie.
— A domyślałeś się co zawiera?
— Wcale nie.
— Bardzo dobrze!... No, a czy będziesz pan miał odwagę przyznać, że gdybyś był lepiej w tym względzie poinformowanym, byłbyś postąpił zupełnie inaczej, niżeli postąpiłeś?
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Mówię, że byłoby zapewne nastąpiło zupełnie inne w takim razie rozwiązanie całej tej naszej awantury...
— Jakie rozwiązanie?
— Takie: — że ja w tej chwili, gdy to mówię, bujałbym się był w najlepsze na sznurze, a mój portfel znajdowałby się był w pańskiej kieszeni...
To samo szlachetne i szczere oburzenie wystąpiło znowu na twarz młodzieńca.
Skrzyżował ręce na piersiach, stanął naprzeciw ex-wisielca i zmierzył go od stóp do głów pogardliwie.
— Wiesz pan, — rzekł, — gotowem istotnie uwierzyć, że mam do czynienia z największym łajdakiem na świecie!...
Grubas ani drgnął.
— Z jakiej racyi gotów byś pan w to uwierzyć?... powiedz mi bardzo proszę...
— Bo tylko ostatni łajdak może znieważać człowieka, którego nie zna, bo tylko łotr skończony może oskarżać i podejrzewać o największe podłości człowieka, którego pierwszy raz w życiu widzi.
— Ej! do wszystkich dyabłów młodzieńcze — wykrzyknął ex-wisielec tupiąc z niecierpliwości nogami, — przewrócone masz widzę w głowie najzupełniej. W każdem słowie dopatrujesz zamachu na honor, godność, sumienie!... Cóż za przesada u licha, cóż ci tak obraźliwego powiedziałem?...
— Zdaje mi się, że...
— To ci się bardzo źle zdaje!... Czy przypadkiem nie przypuszczasz, żeś otrzymał jakąś wyższą misyę do odcinania napotykanych wisielców? — czy nie przypuszczasz, że narazisz na szwank tę godność „wybawiciela,” gdy będziesz postępował praktycznie?... Cóżby proszę cię była za zbrodnia, gdybyś pozostawił mnie był w spokoju, gdybyś mi był pozwolił umrzeć a zabrał do kieszeni pieniądze, które nie należały już do nikogo?...
— Pytasz się pan w czem by tu była zbrodnia?...
— No tak...
— Byłaby w niecnym postępku jaki pan wymieniłeś...
— Zdefiniuj to jeżeli potrafisz... Jakże nazwiesz to na przykład?...
— Oh! to bardzo łatwo — jabym to nazwał zrabowaniem konającego!...
— Ja, otrzymaniem sukcesyi... a to jak widzisz nie jest wcale jedno i to samo... — Cóż na to odpowiesz młodzieńcze?...
— Odpowiem, że pan masz bardzo szerokie sumienie a moralność bardzo słabą...
— Co to szkodzi, jeżeli może dać jakąś korzyść memu bliźniemu.
— Otóż pan zyskałbyś na tem, żebyś był został posiadaczem dwustu tysięcy franków i zdobył możność życia, które stałoby się bodaj ozdobą kraju i towarzystwa do jakiego pan należysz...
— Panie, — przerwał żywo młody blondyn, — po co tracić czas na sofizmaty, nie zdolne w żadnym razie zmienić zapatrywań moich?... Mam sąd jasny i prawy... oburza mnie wszystko co fałszywe i złe... Nie dojdziesz pan ze mną do końca, nie przekonasz mnie, że w pewnych okolicznościach wyjątkowych, nie jest grzechem zabrać majątek, który do nikogo nienależy... Na próżno tracisz pan czas i słowa. Przestań pan i chodźmy się strzelać.
— Tak panu bardzo chodzi o tę walkę?...
— Idzie mi o nię bardzo, bo chcę raz skończyć ze sobą...
— No to niech się stanie wola pańska.
— Chodźmy...
Obaj towarzysze opuścili miejscowość, z której według wszelkiego prawdopodobieństwa nie mieli zamiaru wychodzić żywi.
Minęli wązką ścieżynę na skraju lasku i znaleźli się w alei graniczącej z prześlicznemi stawami.
Ex-wisielec zatrzymał się w tem miejscu.
Westchnął głęboko i zaczął spoglądać to w jednę, to w drugą stronę dalekiego horyzontu, to jest w stronę drogi Cesarzowej i w stronę Montemarte,
Jak tylko można było zasięgnąć okiem, żadnego wehikułu, żadnego fiakra nie było widać na drodze, po której w kilka godzin później miało przejeżdżać tysiące eleganckich i świetnych pojazdów, należących do szczęśliwców tego świata.
Gruby wydał boleśniejsze jeszcze niż przedtem westchnienie.
— Co panu jest? — zapytał młody blondyn.
— Co mi jest?
— Tak.
— Nie widzę żadnego powozu, przypuszczam, że będziemy musieli rżnąć półtorej mili piechotą.
— Nie takie to przecie nieszczęście.
— Tak się panu podoba mówić, ale ja uprzedziłem go przecie, że jestem najgorszym piechurem na świecie. Zanim dojdziemy, będę miał szkaradnie pokaleczone nogi....
— No i co pan tak bardzo na tem stracisz?
— Jakto co na tem stracę?
— Będziesz pan miał przecie dosyć czasu do wypoczynku.
— Kiedy?
— Kiedy się pan znajdziesz o trzy łokcie pod ziemią,
— Dziękuję bardzo za taką perspektywę!...:.
— Zdaje się że to konieczne następstwo naszych zamiarów...
— Tak i nie... chętnie chcą opuścić ten świat jaknajprędzaj, ale chcę odjechać wygodnie bez zmęczenia. Gdybym miał umierać wycieńczony i zmordowany — to żegnam pana, toby mnie stanowczo zniechęciło do śmierci.
— Jakże więc zrobić?
— Mam bodaj dobry projekt...
— Jakiż?
— Ładne oto i wygodne ławki poustawiane są niedaleko jedna od drugiej nad stawem, widzisz je pan tak dobrze jak i ja... Usiądźmy na jednej z nich i czekajmy, aż się jaki powóz pokaże, Hm!... cóż pan na to?
— Nie zgadzam się.
— Nie zgadzasz się pan? — powtórzył ze zdziwieniem człowiek otyły.
— Stanowczo się nie zgadzam!...
— Dla czego?
— Bo mam nerwy kochany panie, bo powziąłem postanowienie niezłomne, bo z tego powodu każda minuta oddalająca mnie od śmierci, wydaje mi się nieznośną. Jakże pan możesz się upierać, abym wyczekiwał na nadejście jakiego powozu?.. Skończmy raz z tem wszystkiem do licha!... Nie mam się wcale za człowieka wykutego z bronzu lub ze stali! — trawi mnie gorączka! — i cierpię okropnie... — chcę się strzelać zaraz, natychmiast.. — Pańskie wykręcania się są po prostu tchórzostwem!. Chodź pan... ze mną... koniecznie..
Ex-wisielec wahał się przez chwilę.
— Przychodzi mi inna myśl.. — powiedział.


VI.
Pawilon d’Armenonville.

Czytelnicy domyślą się łatwo, że młody nasz blondyn, znajdował się w usposobieniu bardzo ponurem.
Zamiar samobójstwa powziął w sposób nieodwołalny, pilno mu więc było pozbyć się życia, chciał co prędzej położyć się w grobie, marzył o tem niby wędrowiec zmordowany, marzący o przespaniu nocy w wygodnem łóżku.
Oryginalność jednakże jego towarzysza była tak uderzająca, że wpadał w coraz większe podziwienie, a nie raz już od początku rozmowy zdołał się rozerwać wyśmienicie.
Posłyszawszy słowa kończące rozdział poprzedni, mieszkaniec ulicy du Rocher osłupiał w pierwszej chwili, zamiast jednak unieść się jak to było prawdopodobnem, uśmiechnął się mimowoli.
— Znowu myśl!... — wykrzyknął — ależ panie, coś zanadto masz pan tych myśli w tej chwili.
— To nie tylko w tej chwili — odpowiedział gruby — ja zawsze mam ich pełno.
— Tem lepiej dla pana.
— I dla ciebie także mój młody przyjacielu.
— Jakto i dla mnie?...
— Bo jestem najzupełniej przekonany, iż ta moja myśl ostatnia jest dobrą, jest bardzo dobrą i nieznałbym się wcale na ludziach, gdybym zobaczył, że nie podoba się panu.
— Zobaczymy.
— Jadłeś też pan dzisiaj śniadanie?... — zapytał grubas nagle.
Młody człowiek drgnął.
— Także!... — wyszeptał.
— Cóż, czy jadłeś pan dziś śniadanie?...
— Nie.
— No tak to rozumiem, podoba mi się zawsze otwartość... Co prawda, mogłem się tego łatwo domyślać bo i przed chwilą mówiłeś pan o nędzy, która cię zmusza umierać z głodu...
— Panie!...
— Cicho!... cicho... Nie unoś się i wysłuchaj spokojnie.. Dowiedziałem się teraz co chciałem... Dowiedziałem się, żeś jest naczczo, tak samo właśnie jak i ja. Ja nie nie jadłem dla tego, że wiedziałem, iż nic tak nie przeszkadza dobremu trawieniu, jak powiesić się zaraz po obiedzie lub śniadaniu. Otóż teraz czuję się okropnie głodnym. Pan prawdopodobnie tak samo... — Proponuję zatem śniadanko i to śniadanko jak można najwspanialsze. Oto taka myśl moja. Cóż pan odpowiesz na to?...
— Zapytam na co się to zdało?... skoro mamy zaraz umierać, po co mamy żołądkom naszym dogadzać?...
Paradoks bardzo łatwy do zwalczenia...
— Rozrywka zawsze jest potrzebną.. — Zapomniałeś pan widzę, że rzymianie, samobójstwo czynili zawsze rozkosznem?... Przecinali sobie żyły w ciepłej wannie, przyprawionej najwyszukańszemi pachnidłami i umierali przy dźwiękach muzyki ukrytej, które towarzyszyły ostatnim tchnieniom..Dla czegoż nie mamy naśladować mądrych rzymian?... Pójdziemy na śmierć dostatnio nasyceni, podnieceni wybornym szampanem.. — Przygotujemy się do lepszego życia wesoło, przy odgłosie korków strzelających. No cóż... przyjmujesz pan?...
— Przyjmuję. r
— Bravo! bravissimo! drogi panie, musisz pan być wybornym współbiesiadnikiem?
— Ja także, jak usiądę do stołu, staję się bardzo wesołym. Piję do dna i uprzedzam pana, że musisz mi placu dotrzymywać... Może się upijemy... ale cóż to szkodzi? — Jeżeli dzięki libacyi mniej pewne będziemy mieli oko, zmniejszymy dystans i staniemy a pięć kroków... Zresztą w razie potrzeby strzelać będziemy do upadłego... No, dalej w drogę a żywo.
— Odnalazłeś pan widzę nogi, gdy chodzi o jedzenie!.! — odezwał się z uśmiechem blondyn.
— Pomińmy panie tę kwestyę. Pola Elizejskie dyabli wiedzą jak daleko jeszcze, ale ja pana poprowadzę krótszą drogą...
— Gdzie mnie pan poprowadzisz?
— W dobre miejsce, bądź zupełnie spokojnym. Ja się boję kuchen podejrzanych!... Pójdziemy do pawilonu d’Amenonville.... Musisz pan znać to miejsce choćby z nazwiska tylko, to wcale elegancka restauracya. Reklamują ją w każdej sztuce w Palais-Royale i w Rozmaitości.
— Znam ją dobrze bo... często tam jadałem...
— Doskonale... wiesz pan zatem, że jeść dają wyśmienicie, a będziemy wybierać co najlepsze, jak prawdziwe żarłoki... Zdaj się pan zresztą na mnie.. Jeszcze tam na drugim świecie przypomni się panu to jedzenie...
Nieznajomy mówił tak prędko, że się zmęczył i zmuszony był odetchnąć całą piersią dla nabrania powietrza, poczem poszli w stronę d Armenonville, z pośpiechem na jaki tylko pozwalała ciężka tusza ex-wisielca.
Zaledwie jednak uszli jakie dwadzieścia kroków, grubas zatrzymał się i nadstawił ucha.
W dali dał się słyszeć turkot powozu i to ten turkot urywany, niepochodzący od powozu prywatnego, przy którym biegną równo konie rasowe.
Zaraz też tuman kurzu uniósł się nad aleją okrążającą stawy.
Tuman co raz się zbliżał i ex-wisielec mógł już teraz dobrze rozróżnić stare pudło fiakra, zaprzężonego w białego konia i powożonego przez brudnego woźnicę o czerwonym nosie.
Spuszczone okna starego klekota pozwoliły zajrzeć do jego wnętrza.
Nie siedział w nim nikt, a poduszki grubo były pokryte kurzem.
— Widocznie dyabeł mnie proteguje!... — mruknął ex-wisielec z twarzą rozpromienioną.
Powóz też nadjechał i woźnica zdawał się pytać oczami, czy go nie zapotrzebują.
Na znak grubasa, woźnica zatrzymał szkapę.
— Siadajcie obywatele — zawołał — pojedziecie doskonale, ja wam to mówię... ja... Szkapa niepokaźnie wygląda na oko, ale w biegu wyrówna rasowemu... Ja wam to mówię obywatele... ja... Tylko co odwiozłem do lasku młodą damulkę, co wymknęła się z domku cichaczem... Dała mi trzydzieści sous za to, że jechaliśmy wybornie...
Ex-wisielec otworzył drzwiczki.
— Siadaj pan — odezwał się do blondyna.
Wsiadł on nic nie mówiąc.
Grubas usiadł obok i zamknął drzwiczki.
— Na kursa czy na godziny obywatelowie? — zapytał woźnica, pochyliwszy się z kozła.
— Na godziny — odpowiedział grubas.
— Dobrze. A gdzie jechać?...
— Do pawilonu d’ Armenonville.
— Wiem. Za dwie minuty będziemy... Wio!... bielas, wio!...
Bielas chociaż, według zdania swojego pana, równy koniowi czystej krwi, ruszył z miejsca tak, że można było przypuszczać, iż za godzinę ledwie potrafi dowlec się na miejsce.
— Panie — odezwał się młody blondyn — dla czego, skoro pańska szczęśliwa gwiazda zesłała panu powóz, któregoś pragnął tak gorąco — dla czego nie każesz jechać prosto do strzelnicy Renetta?...
Dla tego, proszę pana — odparł grubas, iż stanęła pomiędzy nami umowa, że zjemy śniadanie przed pojedynkiem... Otóż co się postanowiło, powinno być święcie wykonane, szczególniej gdy postanowienie jest rozumne i zrobione po namyśle.
Młodzieniec nie odpowiedział nic.
Współtowarzysze milczeli jakiś czas obadwa.
Od brzegów stawu do pawilonu d’ Armononville, odległość taka jest krótka, że fiakr w kwadrans zatrzymał się przed głównem wejściem restauracji, bardzo lubianej i admirowanej przez gastronomów i gastronomki paryzkie.
Wszyscy znają ten sławny zakład, sławny z prześlicznego szczególniej położenia pomiędzy zielonemi kląbami, nad brzegiem wody przezroczystej, podobnej do lustra weneckiego w szmaragdowych ramach.
Jeżeli to prawda, że piękny widok podwaja rozkosze dobrej kuchni, pawilon d’Armenonville ma wszelkie prawo do powodzenia, bo najzupełniej odpowiada najwybredniejszym wymaganiom gastronomów.
Na odgłos zajeżdżającego fiakra, trzech czy czterech garsonów zaciekawionych tak rannemi odwiedzinami, wypadło na powitanie.
— Czy mamy panom służyć w altanie czy w gabinecie?... — zapytał jeden z nich.
Gdyby się był zwrócił do blondyna, ten byłby z pewnością oświadczył się za altaną, bo zdawało mu się, że daleko przyjemniej jest oddychać świeżem powietrzem pod cienistemi drzewami, niż się zamykać w ciasnym pokoiku z zielonem obiciem.
Ale ex-wisielec nie podzielał tego zdania i odpowiedział pospiesznie:
— Przygotuj gabinet i podaj mi papier i ołówek — bo sam napiszę z czego ma się składać śniadanie.
Potem zwróciwszy się do swego towarzysza dodał:
— W altanie nie ma swobody... Wszyscy cię widzą, wszyscy cię słyszą... a ja nie mogę znosić tego... — Za godzinę ogród zapełni się ludźmi, to jest otwartemi oczami i chciwemi uszami... — W gabinecie inna rzecz, tam nikt nam nie przeszkodzi rozmawiać swobodnie, tam nikt nas nie będzie szpiegował i nikt nie będzie komentował naszych wyrazów. — Wszystkie te powody stanowczo przemawiają za gabinetem... Czy mam racyę?...
Nieznajomy z ulicy du Rocher za całą odpowiedź kiwnął tylko głową.
Chociaż medytował nad tem, co za tajemniczą rozmowę prowadzić będą ze swoim szczególnym przeciwnikiem, nie zapytał jednak o to swojego towarzysza, bo właśnie w tej chwili ukazał się garson z ołówkiem i ćwiartką czystego papieru.


VII.
W oddzielnym gabinecie.

W dziesięć minut później, obaj panowie siedzieli jeden naprzeciw drugiego w ładnym pokoiku, oświetlonym szerokiem oknem wychodzącem na trawnik i wodę.
Chmara przeróżnych przekąsek i dwie pokaźnie wyglądające butelczyny z maderą i kseresem z 1789 roku, stały na stole, rozweselając spojrzenie.
— No dalej młodzieńcze — wołał ex-wisielec, napełniając cieniutką szklankę żółtawym płynem — warto jest, zapewniam cię, tego starego wina pokosztować... Polecam go pańskiej uwadze... Jakże go pan znajdujesz?
— Wyśmienite!...
— Skoro tak, to dobrze!... widzę że się pan znasz przynajmniej!... Pozwól no pan tej hamburskiej wędliny i kilka tych piklów z pieprzem.
— Chętnie...
— Podobne przyprawy pomagają doskonale do trawienia i zobaczysz pan, jak to dobrze usposabia do kilku wyborowych półmisków, jakie dla nas przysposabiają... Tylko rozwesel się pan do dyabła. Czy ja, który do pana mówię, wyglądam na melancholika? Jeżeli mamy żyć tylko godzinę jeszcze, toż przepędźmy ją przynajmniej wesoło!.. Jest, o ile mi się zdaje, jakaś stara piosnka, która mniej więcej opiewa to samo! I ma najzupełniejszą racyę. Podaj mi oto swoję szklankę i do licha dotrzymuj placu... Zaraz ukaże się wino reńskie... potem duszkiem wypijemy trochę Chateau-Lafitte, potem powrót z Indyj, — potem Vougeot z marką Ouvrard a zakończymy Saint-Perayem węgierskim z domu Faure ojciec i syn... No cóż czy dobrze zadysponowane?...
— Nie pozostaje mi, jak tylko uderzyć czołem przed panem, z nieudaną admiracją...
Szeroka twarz ex-wisielca rozpromieniła się bardziej jeszcze.
Łatwo było poznać, że pochwała współbiesiadnika pochlebiła miłości jego własnej.
— Tak... tak... — powtarzał coraz bardziej uradowany — znam się dosyć dobrze na wszystkiem... można na mnie polegać!... Pod względem ułożenia ładnego menu i racyonalnego ustopniowania gatunków wina, nie obawiam się nikogo w świecie!...
W tej chwili na progu gabinetu ukazał się sam gospodarz i jeden ze służby zakładu.
Garson wnosił pierwsze danie, a gospodarz przejęty uszanowaniem dla autora menu, którego nie powstydziłby się sławny Carème, chciał mu złożyć swoje pokorne uszanowanie i własnemi oczami przekonać się, czy tak znakomitym gościom nie brakuje czego przypadkiem.
Chcielibyśmy bardzo zapoznać czytelnika z owem przesławnem menu ale nie uczynimy tego... z przyczyny: że rozgłoszone przez dziennik posiadający niezliczoną liczbę prenumeratorów, mogłoby trafić na kogoś niezdolnego zrozumieć go i ocenić.
Kto zaś rzeczy godne uwielbienia naraża na profanacyę, ten jest sam przez to profanem.
Taka jest otóż przyczyna, a któż ośmieli się twierdzić, że nie jest dość poważną.
Pójdźmy tędy na godzinkę na cygarko w cieniu drzew lasku bulońskiego, powrócimy zaś do gabinetu gdy uczta dwóch naszych nieznajomych będzie się miała ku końcowi.
Kilka opróżnionych butelek symetrycznie ustawionych po obu stronach stołu, świadczyły wymownie, że biesiadnicy dobrze wykonywali program ex-wisielca.
Ten ostatni, którego twarz pozostała bladą, ale oczy błyszczały a nos się zaczerwienił, zdawał się u szczytu radości. Cmokał winko po troszeczku z niewypowiedzianą rozkoszą, i coraz to zanucił sobie jakąś aryjkę z oper, których nie można było rozpoznać.
Fizyognomia młodego blondyna zmieniła się także.
Policzki zarumienione lekko, nadawały jego rysom piękność zupełnie kobiecą.
Wesołe spojrzenie nie zdradzało człowieka, co w śmierci szuka zabezpieczenia przed nędzą żywota.
Oko jego błyszczało teraz śmiało i prawie szyderczo, lekki uśmiech igrał na ustach.
Młody człowiek nie był widocznie pijany, pod wpływem jednak dobroczynnych skutków wina, zapomniał chwilowo o wszystkich swoich kłopotach i boleściach.
Absynt, opium i haszisz wywołują zdaniem niektórych te same zupełnie skutki.
Herezyą są podobne zdania.
Upajają to prawda, dają zapomnienie, to także prawda, ale jakimże kosztem mój Boże!...
Wino jest darem bożym, absynt, opium i haszisz to wynalazki szatana!
Ustawione na końcu stołu dwie butelki Saint-Peray, zanurzone były po szyjki w naczynia napełnionem lodem.
Ex-wisielec wziął jednę z tych butelek i nalał z niej w cienkie kubki kryształowe, poczem trącił się z współ-biesiadnikiem i zawołał:
— Zdrowie twoje, mój przyjacielu poczciwy!...
— Zdrowie pańskie!... — odpowiedział machinalnie: mieszkaniec z ulicy du Rocher.
Wychylili obaj duszkiem.
Grubas stawiając kubek na stole śmiał się do rozpuku.
Blondyn spojrzał nań ździwiony.
— Rozumiem... — rozumiem: — pytasz się, pan z czego się śmieję... nieprawda?...
— Tak panie...
— Powiem ci jedno słowo a będziesz się śmiał razem ze mną... czy bo znasz pan coś więcej oryginalnego i śmieszniejszego, nad tę sytuację dwóch ludzi, co za dwie godziny mają sobie postrzelać łby — a teraz z niezmienną galanteryą wznoszą toasty za zdrowie jeden drugiego?... Co... czy to nie zabawne?... Możnaby doprawdy napisać wyśmienitą komedyę...
— Która skończyłaby się tragicznie — odpowiedział z uśmiechem młody człowiek.
— Czy nie lubujesz się pan czasami w melodramatach?...
— Wolę komedyę...
— W zupełności podzielam pańskie zdanie, a ta wspólność gustów ośmiela mnie do zadania panu jeszcze jednego prostego pytania.
— Odpowiem zupełnie szczerze.
— Młodzieńcze, czy bardzo ci na tem zależy, abyś mnie zamordował własną swoją ręką i abyś został zamordowany przezemnie?...
— Wcale mi o to nie idzie, owszem...
— Nie pragniesz więc mojej krwi?...
— Cóż za żarty! Chociażeś mnie pan trochę za lekko traktował, nie nam do pana urazy... W gruncie rzeczy wydajesz mi się poczciwym chłopem i jeżeli zmieniłeś postanowienie, nie upieram się wcale przytem, aby ci kulkę w głowę wpakować... Nie będę także żądał wcale od pana przysługi, do jakiej względem mnie się obowiązałeś... Jeżeli tylko ta bagatelka wydaje się panu nieprzyjemną, sam się załatwię ze sobą...
— Miły z ciebie doprawdy chłopak — zawołał ex-wisielec nalewając znowu kubki: — za twoje zdrowie przyjacielu.
— Zdrowie kochanego pana.
— Prześliczne wino!
— Prześliczne; istotnie prześliczne!...
Chwilowe milczenie zapanowało po tych kilku słowach.
Ex-wisielec przerwał ciszę.
— Pomówmy poważnie, — rzekł — czy obstajesz bezwarunkowo przy swojej idée fixe?...
— Przy jakiej idée fixe?
— Przy zamiarze pozbawienia się życia...
— Stanowczo, łaskawy panie.
— Wybacz mi moję szczerość; ale to nie ma żadnego sensu.
— Dla czego?
— Dla tego, że życie to rzecz wcale przyjemna i, że jeżeli kto ma zdrowy rozum, to powinien go pielęgnować najstaranniej i najdłużej.
— A! to doskonałe! — wykrzyknął młody człowiek — niech mnie dyabli porwą, jeżeli co rozumiem! Możesz pan przyznać sobie najzupełniejszy brak loiki.
— Tak pan sądzisz?
— No bo jakże?... Manifestujesz pan w tej chwili taką miłość życia zapamiętałą, a przed dwoma godzinami chciałeś się strzelać ze mną, dla tego tylko, że odciąłem sznurek na którym wędrowałeś do wieczności.
— Wiesz pan co to oznacza?
— Oznacza, że się nie mylę, że pan nie masz zdrowego sensu w głowie.
— Sprobuję wyciągnąć inny wniosek, jeżeli pan na to pozwolisz.
— No, naprzykład?...
— Dziś rano postąpiłem jak szaleniec, ale teraz powróciłem do przytomności.
— Więc nie chcesz pan już umierać?
— Pragnę pożyć jeszcze z pięćdziesiąt lat przynajmniej.
— A miałeś pan stanowczo inny zamiar i gdy przybyłem, bardzo już mało należało się panu na świecie...
— Nie myślę temu zaprzeczać.
— Wolno mi chyba przypuszczać, że nie bez ważnych powodów powziąłeś pan był postanowienie.
— Zgadzam się z panem na to.
— Od rana znowu w położeniu pańskiem chyba się nic nie odmieniło... nic nie zaszło takiego, coby wpłynęło na zmianę pańskich intencyj i pańskiego zapatrywania.
— Może.
— Odzywasz się pan jak zagadka.
— To prawda... ale rozwiązania tej zagadki, dowiesz się pan zapewne kiedyś.
— Spiesz się pan w takim razie, bo wieczorem będzie z pewnością za późno.
— Kto to wie?
— Niech mnie dyabli porwą, jeżeli co rozumiem!...
— Nie tracę wcale nadziei, mój młody przyjacielu, że pójdziesz za moim wspaniałym przykładem.
— Masz pan zatem zamiar namówić i mnie do świata...
— No tak właśnie. Przypominam sobie stary, niezmiernie rozumny wierszyk, który powiada, że:
„Najniedorzeczniejszym jest człowiek, co się nigdy nie zmienia.”
Ja podzielam to zdanie w zupełności.
Młody człowiek potrząsnął głową,
— Są rzeczy niepodobne... — wyszeptał.
— Paradoks... nie dowodzący niczego.
— Wierz mi, że nie ma rzeczy niepodobnych, a to co się nam wydaje najnieprawdopodobniejszem do osiągnięcia, to spełnia się akurat najpewniej. Czyż nie jestem żywym tego dowodem? W chwili kiedy to mówię, powinienem już nieżyć, a jednak jestem zdrów, wesoły, wypoczęty i zapijam z panem Saint-Peray. Ej, do miliona dyabłów młodzieńcze, znam doskonale twoje położenie; znam je lepiej może od ciebie samego. Uważasz się za najnieszczęśliwsze stworzenie na świecie, dla tego, iż masz głowę i serce pełne ambicyi, której próżny woreczek nie pozwala zadość uczynić... Masz charakter delikatny i wrażliwy, zdaję ci się, żeś stworzony do wszelkich rozkoszy, do dostatków i zbytku, a tu nie ma wcale na to. Fatalny przypadek dał ci nawyknienia i gusta milionera, ale zapomniał cię obdarzyć milionami. Lubisz ładne buzie, piękne konie i stare wina! Nędzą brzydzisz się okrutnie! Przypuszczam, aby nic sobie nie mieć do wyrzucenia, walczyłeś z potrzebami życia, ale jak się tylko trochę znużyłeś, poczułeś się zwyciężonym. Nie masz dosyć silnych ramion, ażeby znieść brzemię pracy i nędzy, jakie cię przytłoczyło. Nie chciałeś ani kraść, ani żebrać — powiedziałeś więc sobie: — hola! brakuje mi tutaj powietrza, trzeba więc w nieznane krainy powędrować! Wziąłeś stary pistolet i przyszedłeś z nim do lasku bulońskiego. Oto twoja historya od A. do Z. Myślę, że się ani na jotę nie omyliłem, a jeżeli jestem w błędzie, powiedz mi proszę, pod jakim mianowicie względem?...
Młody blondyn pochylił głowę z uśmiechem.
— Pan znasz życie doskonale — powiedział!
— Aha — przyznajesz mi to, — no to bardzo dobrze. Odgadłem wszystko nieprawda?...
— Jak najzupełniej. — Cóż za wniosek jednak wyciągniesz pan z tego wszystkiego?...
— Żeś pan doskonale zrobił przyszedłszy do lasku bulońskiego aby się spotkać ze mną. Z tego spotkania, wyniknie prawdopodobnie to, iż w losach pańskich nastąpi zupełna odmiana...
— Odmiana?... — powtórzył młody człowiek z łatwą do zrozumienia ciekawością.
— Tak panie, zupełna i bezpośrednia...
— Jeszcze mniej pana rozumiem.
— Zaraz się wytłomaczę... Byłeś pan biednym, staniesz się bogatym — byłeś opuszczonym, będziesz miał przyjaciela oddanego sobie całą duszą i całem ciałem. Życie było ci męką Tantala, bo musiałeś się obchodzić bez tych tysiącznych przyjemnostek, których tak łaknie twoja natura, — odtąd więc będziesz pływał po oceanie zbytku, przepychu, elegancyi i miłości... Jednem słowem, ty co do dnia dzisiejszego liczyłeś się do wydziedziczonych tego świata... od jutra należeć będziesz do jego wybrańców szczęśliwych.
— Czy ja śnię, czy też pan żartujesz sobie ze mnie? — mruknął młody blondyn, poczuwszy rodzaj dziwnego zawrotu głowy, nie podobnego do zawrotu spowodowanego winem.
— Jesteś pan najzupełniej na jawie kochany panie i nic prawdziwszego nad to co panu powiedziałem, nic rzeczywistszego nad to co panu obiecałem.
— Co! te wszystkie zbytki, rozkosze, te wszystkie przyjemności... te wszystkie marzenia gorącej młodej wyobraźni...
— Wszystko to jest od tej chwili do pańskiego rozporządzenia...
— A któż mi da to wszystko?...
— Ja.
Młody blondyn patrzył na ex-wisielca z niedowierzaniem i nadzieją zarazem.
Dziwaczna osobistość wytrzymała spojrzenie z najspokojniejszym uśmiechem.
— Ależ mój młody przyjacielu... odezwał się następnie — ja sam nie żądam nic więcej, jak tylko, aby się stać powolnym sługą pańskich fantazyj i kaprysów.
— Czy mam wierzyć panu?
— Proszę o to uprzejmie... Czy przekonałbym pana, gdybym mu zaraz dał dowód prawdziwości słów moich?
Blondyn skinął potakująco głową.
— Otóż dowód...
Ex-wisielec mówiąc to, wyciągnął z kieszeni czerwony portfel, wypchany jak o tem wiemy, biletami bankowemi, otworzył go, położył na stole i dodał z uśmiechem:.
— Weź ile ci się podoba... weź nawet jeżeli chcesz wszystko co do grosza... Jestem bogaty, bardzo bogaty, pięćdziesiąt a nawet sto tysięcy franków bardzo mało dla mnie znaczy. No — bierz... to twoje...
Młody blondyn olśniony widokiem, wyciągnął żywo rękę do czerwonego portfelu.
Ale prawie zaraz cofnął ją nie dotknąwszy cennych papierów.
— Jakto?... — zapytał ex-wisielec z nowym uśmiechem — wahasz się co?...
— Tak panie...
— Obawiasz się czy nie fałszwe przypadkiem?.. Zapewniam, że nie jest...
— Ależ nie myślałem wcale o tem.
— No więc cóż za skrupuł cię wstrzymuje?...
— Pan mi chcesz dać sumę ogromną.
— Ogromną dla pana, ale nic nie znaczącą dla mnie — powtarzam to panu i proszę mów coś chciał powiedzieć?
— Czego pan, w zamian za to, żądać będziesz odemnie?
Nastąpiła chwila milczenia.
Młody blondyn oczekiwał z widoczną niespokojnością na odpowiedź interlokutora,
— Czego od pana żądać będę w zamian?... — powtórzył ten ostatni.
— Tak panie...
— Nic a nic zgoła, mój młody przyjacielu...
— Nie podobna...
Gruby począł się śmiać serdecznie.
— Błagam pana — mówił — pozbądź się raz tego opłakanego przyzwyczajenia, tego dopatrywania we wszystkiem niepodobieństwa. Wiem doskonale, że to co się teraz dzieje pomiędzy nami, nie jest wcale zwyczajnem, ale wiem jeszcze lepiej, że nie jest niepodobnem... Naczytałeś się pan klasyków i nabiłeś sobie nimi głowę. Balzaka z jego bohaterami masz ciągle na myśli, przypominasz sobie Jakóba Collina powstrzymującego Lucyana Rubempre’a od samobójstwa i ukazującego mu, dla namówienia go do życia, egzystencyę podobną do tej, jaką ja panu obiecuję — jednem słowem, wyobrażasz sobie, że skoro ofiaruję ci złoto, to podam zaraz moje warunki i przywiążę cię do siebie w celach wyeksploatowania w jakiemś ciemnem przedsiębiorstwie. Uspokój że się mój dobry panie, zapomnij do dyabła o romansach a spojrzyj spokojnem okiem w rzeczywistość. — Nie ma nic wspólnego pomiędzy Carlosem Herrera i twoim pokornym sługą... Nie jestem wcale uciekinierem z galer, okropnym wodzem „dziesięciu tysięcy,” jestem sobie dajmy na to wielkim oryginałem, który postanowił sobie, nagrodzić ci niesprawiedliwość losu... Nie znasz mnie, ale i ją nie znam cię także... Ofiaruję ci bogactwo i szczęście a w zamian nic za to nie żądam. Przyjmij więc bez namysłu, przyjmij na oślep to co ci proponuję i basta!... Cóż — zgadzasz się przyjacielu?...


VIII.
André Bontems.

Wahać się dłużej, było niepodobna.
Potrzeba było się decydować i natychmiast odpowiedzieć tak lub nie.
Propozycye ex-wisielca były oczywiście zanadto świetne, zanadto niespodziane, zanadto cudowne, ażeby zasługiwały na odmowę.
Jak tu odpowiedzieć nie!... człowiekowi poczciwemu, co daje majątek i szczęście, a nie żąda za to nic.
Topielec, którego woda pochłania, czy odpycha rękę wybawcy?...
— No jakże?... — powtórzył po raz drugi oryginał: — Przyjmujesz pan czy nie?...
— Dobrze... — odpowiedział z żywością młody człowiek — zgadzam się i przyjmuję.
— No przecie... a więc, to podajże mi rękę!...
Mieszkaniec z ulicy du Rocher podał przez stół rękę ex-wisielcowi.
Ściskając ją uczuł pewne mimowolne obrzydzenie, podobne do tego, jakie uczuwamy przy dotknięciu jakiego gadu, miał jednak tyle mocy nad sobą, iż nie okazał tego uczucia.
Ex-wisielec nic też prawdopodobnie nie zauważył, bo twarz jego nie zmieniła wcale wyrazu.
— Teraz, kiedy już nastąpiło porozumienie, muszę ci zadać niektóre pytania. Sądzę, że nie będziesz uważał tego za złe.
— Jakiekolwiek będą pytania pańskie, przyrzekam panu szczerze na nie odpowiedzieć, zwłaszcza, że nie mam nic do ukrywania,
— Najprzód zatem... jak się pan nazywasz?
— Na imie mi Maksym.
— To tylko imie chrzestne.
— Tak jest, łaskawy panie.
— A nazwisko?
— Nie znam go wcale.
Ex-wisielec zatarł radośnie ręce.
— No, więc tym sposobem nie mamy i żadnych krewnych? — dorzucił.
— Żadnych a żadnych, a bodaj, że możesz pan śmiało dodać, żadnych a żadnych przyjaciół.
Oblicze grubasa zdradzało zadowolenie prawdziwe,
Zacierał uśmiechając się ręce i mruczał pod nosem:
— Bravo! bravissimo! doskonale! wyśmienicie!
— Można by sądzić, że moje opuszczenie napełnia pana radością — zawołał młody człowiek, niepomiernie tem postępowaniem ździwiony.
— I nie byłoby to źle powiedziane... Rzeczywiście, cieszy mnie to niezmiernie.
— Dla czego?...
— Dla tego, że zastąpię panu rodzinę i przyjaciół, których nie masz, że wynagrodzę ci ten brak w zupełności.
Maksym spojrzał niedowierzająco.
— Widzę, że cię to dziwi mój przyjacielu — ciągnął ex-wisielec ze śmiechem. — Przypuszczam, że moja powierzchowność nie wydaje ci się za bardzo obiecującą... przypuszczam, że bierzesz mnie nawet trochę za waryata!
— Ależ nie, ależ nie, daję panu słowo na to...
— No, no, tylko szczerze do stu dyabłów! nie usiłuj mnie zwodzić, bo to się na nic nie przyda. Ja czytam w twojej myśli jak w księdze otwartej.
— Prawdą jest tylko to, że nie pojmuję — zkąd takie niesłychane dobrodziejstwa dla zupełnie nieznajomego.
— Zapominasz, że tym nieznajomym jest mój wybawca.
— Przeciwnie, pamiętam o tem, że za to wybawienie, chciałeś mi pan w łeb palnąć przed godziną.
— Oderżnąłeś mnie w złej godzinie, byłem akurat źle w tej chwili usposobiony a osłabienie będące skutkiem dławienia jakie przechodziłem, zrujnowało do reszty mój system nerwowy. Ale faktem jest żeś mi się podobał odrazu. Nie ukrywałem zresztą wcale, że jestem oryginałem, ekscentrykiem, jak powiadają sąsiedzi nasi z za kanału. Tem tłomaczy się wszystko.
— Prawda.
— No a teraz dalsze moje pytania. Wiele pan masz lat?
— Dwadzieścia dwa a może i trzy nawet..
— Jakto, nie masz pan pewności w tym względzie?
— Niestety, nie, łaskawy, panie.
— Nie widziałeś więc nigdy swojej metryki?
— Nigdy a nigdy.
— Jakimże to sposobem?
— Pytasz mnie pan o historyę mojego życia?
— Czy nie chcesz mi jej opowiedzieć?
— Owszem... tylko że na to potrzeba długiego czasu,
— A pan nie czujesz się usposobionym w tej chwili?
— Tak... ale jeżeli pan koniecznie sobie życzysz...
— Ja „koniecznie” nigdy nic nie wymagam!... Cóż znowu?... Widocznie nie znasz mnie mój bracie... Pozostawiam ci zupełną swobodę w tym względzie, zaspokoisz moję ciekawość, albo raczej moję życzliwość, kiedy ci się żywnie podoba. Jeszcze dwa lub trzy pytania i basta. Gdzie mieszkasz?
— Na ulicy du Rocher.
— W suterenie jakiej?
— Pod strychem.
— Biedny chłopcze!...
— Żałujesz mnie pan?
— Bez wątpienia. Chociaż bowiem Beranger powiedział: „Czy to źle jest pod strychem w dwudziestym roku życia...” nie podzielam tego zdania a pan zapewne także?...
— O, także, szanowny. panie.
— Cieszę się, że się tak zgadzamy w zdaniach ze sobą... Czy masz kochankę?...
— Nie.
— A możeś zakochany?...
— Także nie.
— To bodaj nieprawdopodobne.
— A jednak najzupełniej prawdziwe.
— Długi masz jakie...
Maksym zrobił gest przeczący.
— Ani większych ani mniejszych?... dopytywał ciekawie grubas.
— Żadnych a żadnych.
— Dziwna rzecz!.. Toś pan święty młody człowiek!
— Nie przeceniaj pan moich zasług mimowolnych. Któżby zdecydował się na udzielenie pożyczki takiemu jak ja nędzarzowi?...
— A jednak, miewałeś pan przecie kiedy niekiedy pieniądze?...
— Nawet dosyć znaczne.
— Zkądżeś pan je otrzymywał?...
— Okoliczność to będąca w związku z historją mojego życia.
— Bardzo dobrze. Nie nastaję już więcej i już badanie skończyłem. Czy nie wydawało się panu za długiem?...
— Pan tego nie przypuszczasz, mój dobry, kochany panie.
— Nie nazywajże mnie panem, nazywam się Andrzej Bontems... nazywaj mnie — przyjacielem...
— Najchętniej, jeżeli pan na to pozwoli.
— Dzielny z ciebie chłopiec i kocham cię już jakby własnego mego syna. Co to za szczęście, żeśmy oba wybrali sobie jeden dzień, jednę godzinę i jedno miejsce na spełnienie samobójstwa!... Ślepy los rządzi nieraz ludzkiemi losami!... Cóż, czy skończyłeś już śniadanie?...
— Oddawna.
— Zatem nie potrzebujemy tu już siedzieć. Zapłacę i pojedziemy.
— Gdzież się udamy?...
— Do mnie, jeżeli nie masz nic przeciwko temu. Pragnę ci co prędzej pokazać małe moje gospodarstwo. Mieszkanko mam skromne, bardzo skromne!... Mieszkam sam jeden a wymagania mam nie wielkie!... Bądź jednak pewnym, mój drogi, że ci niczego narzucać nie będę. Ale schowaj że do kieszeni to co się znajduje w portfelu...
— Czy pan na prawdę chcesz tego...
— Nie tylko chcę ale żądam.
— To strasznie dużo... drogi panie...
— Istotnie strasznie dużo ceremonij z twojej strony!... — przerwał ex-wisielec. — Bierz-że, powiadam ci, a przedewszystkiem nie oszczędzaj. Ekonomia to rzecz co się nazywa głupia, wierz mi, bom ja człowiek doświadczony.
Maksym spełnił żądanie i z gorączkowem drżeniem schował banknoty do kieszeni surduta.
Nie znaczy to, aby nasz młody blondyn, był tak rozmiłowany w pieniądzach, w biletach jednak jakie posiadł, widział urzeczywistnienie dawnych złotych marzeń swoich, dawnych snów rozkosznych, dawnych pragnień jakie się w dwudziestoletniej głowie roiły.
Kiedy oddawał się tym rozkoszom, pan Andrzej Bontems (tak już teraz nazywać będziemy ex-wisielca) zadzwonił na garsona, zażądał cygar i wydobył z kieszeni kamizelki kilka sztuk złota na zaspokojenie rachunku.
— No, palnijmy sobie jeszcze po szklance wina, zawołał naraz na Maksyma — i marsz.
Nowi przyjaciele wyszedłszy z restauracyi, siedli do starego fiakra, oczekującego przy bramie.
— Na rogatkę l’Etoil — zawołał pan Andrzej na woźnicę.
— Jakto?... mieszkasz pan na brzegu Pól Elizejskich? — zapytał Maksym.
— Więc pocóż jedziem na rogatkę?.
— Po to tylko aby ekwipaż przemienić. Ta stara buda dokuczyła mi piekielnie... Mieszkam na samym końcu Paryża a ta kulawa szkąpa nie zalazłaby tam nawet za dwie godziny.
Na stacyi pod łukiem tryumfalnym, zawsze, a zwłaszcza rano, jest pełno powozów do najęcia.
Andrzej Bontems i Maksym, wybrali fiakr zaprzężony w dzielnego konia i polecili zawieźć się na ulicę — Amendier-Popincourt.
W czasie całej długiej drogi, od Pól Elizejskich do kanału św. Marcina, rozmowa pomiędzy dwu przyjaciołmi nie ustawała ani na chwilę; żaden jednak ani jednem słowem nie wspomniał o wypadkach dziennych i o wzajemnym ich stosunku.
Andrzej Bontems rozprawiał o wszystkiem: o polityce, o nowych książkach, o modnych piosnkach, o aktorach, o lekkich buduarowych księżniczkach; a jeżeli dowodzenia jego nie zdradzały umysłu wyjątkowo otwartego, to w żadnym razie nie można mu było zaprzeczyć gruntownego sądu i niezwykłej znajomości współczesnego życia paryzkiego, ze wszystkiemi jego szczegółami.
Niezaprzeczona trafność sądów, a przedewszystkiem przewyborny humor, przebijały z każdego słowa.
Niepodobna było dać wiary, że ten wesoły gaduła, ten człowiek tak widocznie z życia zadowolony, tak skłonny brać wszystko i wszystkich z jak najlepszej strony, przed kilku godzinami nakładał sobie dobrowolnie pętlę na szyję — ażeby się życia pozbawić.
Maksym nie był w stanie zdać sobie sprawy z tej sprzeczności słów z uczynkami i nie raz zdawało mu się, że to wszystko na co patrzy, widzi nie na jawie ale we śnie, nieraz temu co słyszał nie dowierzał.
Nareszcie, po godzinie jazdy, powóz się zatrzymał.
— Przyjechaliśmy — powiedział Andrzej Bontems — wysiadaj zatem przyjacielu.
Maksym wyskoczył z fiakra i obejrzał się do koła.
Po obu stronach ulicy ciągnęły się długie parkany, z po za których, miejscami, wyglądały gęste kępy drzew.
Ulica Amendier-Papinocourt posiadała daleko więcej ogrodów niżeli gmachów. Była to jedna z ulic najmniej zaludnionych w tym oddalonym kwartale.
Naprzeciw tego miejsca w którem zatrzymał się powóz, znajdowały się nie wielkie drzwi, pomalowane na szaro i zaopatrzone w numer jaki Bontems wskazał był furmanowi.
— Gdzież dom pański?... — zapytał Maksym, gdy fiakr odjechał.
— Zaraz go pan zobaczysz — odpowiedział Andrzej Bontems, dobywając klucz z kieszeni i otwierając szare drzwi.
— Wchodź pan — dodał uprzejmie — oto jesteś pan w moim a zatem i w swoim domu.
Maksym przestąpił próg i znalazł się w pośród dość dużego ogrodu, utrzymanego bardzo starannie.
Proste, długie aleje, wysadzone były mnóstwem najrzadszych kwiatów. Aleja grabowa prowadziła ku niewielkiemu domkowi, położonemu przy końcu ogrodu; domek ten ginął prawie w pośród lip wysokich i gęstych.
Niepodobna prawie wyobrazić sobie coś bardziej wesołego, bardziej sympatycznego i bardziej spokojnego, nad ten domek o białych ścianach rzucony w pośród zieleni. Zdawało się, że zbudowany był specyalnie na przytułek dla jakiejś tajemnej miłości.
Takie zresztą przypuszczenie, nie byłoby zbyt dalekiem od prawdy, jeden bowiem z magnatów XVIII-go stulecia, zbudował rzeczywiście ten pawilonik dla ubóstwianej kobiety.
— Jakże pan znajdujesz moje pustkowie? — zapytał Andrzej Bontems.
— Raj prawdziwy! — zawołał Maksym z zapałem.
— A jednak nic zdaje się nie może być zwyczajniejszego — nieprawdaż?... Nie pożądam atoli nic zgoła innego. Kocham się w samotności i w kwiatach.
Przyjaciele udali się aleją grabową i doszli do skrzydła o trzech stopniach. W pośród balkonu znajdowały się drzwi ładnie rzeźbione w stylu rococo!
Andrzej Bontems otworzył te drzwi drugim kluczem i usunął się aby przepuścić Maksyma, który wszedł do sieni niewielkiej ale bardzo pięknej.
Przy wejściu spostrzegł nie bez zdziwienia, że te piękne drzwi, zaopatrzone były od wewnątrz w mocne zasuwy i rygle, i że chyba z pomocą artyleryi zdobywać by je potrzeba.
Widocznem było, że te środki zabezpieczające, zaprowadzone zostały bardzo niedawno.
Maksym wypowiedział głośno tę uwagę.
— Tak, tak, — odparł obojętnie Andrzej Bontems, — wszystko to ja dopiero zaprowadziłem. W miejscowości tak oddalonej i tak bezludnej, koniecznością była podobna przezorność. Tu możnaby zamordować człowieka a niktby krzyku nie posłyszał, niktby nie pospieszył na pomoc. Miewam nieraz w domu sumy bardzo nawet znaczne, musiałem się więc zabezpieczyć od złodziejów i zbójców. Sądzę, że nie bardzo by im przyszło łatwo dostać się do mnie. Okiennice są również mocne, a są w nich prawie niedostrzegalne otwory, po przez które mogę widzieć co się dzieje poza oknem i strzelać w razie potrzeby.
— Jednem słowem, — roześmiał się Maksym, — zrobiłeś pan wszystko, aby sobie maleńką twierdzę zbudować.
— W rzeczy samej jest to rodzaj obronnej twierdzy, zdolnej, jakby powiedziano w Algeryi, stawić czoło atakowi beduinów paryzkich.
— I mieszkasz pan tutaj sam jeden?...
— Ani żywa dusza więcej.
— Służącej nie ma żadnej?..
— Ani na lekarstwo choćby, umiem wszystko zrobić co potrzeba.
— Dziwny człowiek! — pomyślał Maksym.


IX.
Krzesła w orkiestrze.

Podczas gdy Andrzej Bontems i Maksym przyglądają się domkowi na ulicy Amandier-Popincourt, postaramy się zapoznać czytelnika z nowemi osobistościami, które odgrywać będą niezmiernie ważne role, w tem najzupełniej prawdziwem opowiadaniu.
Przeniesiemy się do teatru Variét’e.
Była blizko dziewiąta wieczorem.
Dawano wodewil i połowa teatru była pusta.
Kilkunastu mężczyzn w pierwszych rzędach, zwróconych do sceny plecami, rozglądało się po lożach i po galeryi, śledząc ładne buziaki, których, jak zwykle, było bardzo niewiele.
Zwrócimy uwagę czytelnika na jednego z lustratorów, człowieka lat trzydziestu, wystrojonego według ostatniej mody, szczupłego bruneta o pańskiej powierzchowności, regularnych rysach twarzy i z wstążeczką orderową w dziurce guzika.
Kobietom musiał bardzo się pan ten podobać, dla mężczyzn był jednak obojętnym, jeżeli nie wstrętnym nawet.
Żeby to zrozumieć, potrzeba tylko przypatrzeć się dobrze w wyraz jego twarzy: twarz to rozumna ale charakter nieszczery; w uśmiechu coś chytrego, ironicznego; czarne duże oczy nigdy nie patrzą prosto, kiedy ich właściciel z kimkolwiek rozmawia.
Jegomość o którym mowa, widocznie bardzo dużo trzyma o sobie, wodzi niedbale oczami uzbrojonemi w binokle po lożach i odwraca się coraz obojętniej, jakby chcąc przez to pokazać, iż żadna z kobiet nie zasługuje, na jego uwagę.
Tymczasem do krzeseł w orkiestrze podszedł inny młody człowiek, ubrany również elegancko, ale nie taki przystojny jak ów pierwszy.
Spojrzeli po sobie i kilku lekkiemi gestami porozumieli się ze sobą.
— Witaj, baronie, — odezwał się młody człowiek udekorowany, gdy przybyły zajął miejsce obok niego.
— Witaj, hrabio, — odpowiedział ten ostatni.
— Zkądże znalazłeś się pan tu dzisiaj?..
— Bywam tu prawie codziennie.
— Ho, ho, jest widać wabik jakiś?... jakaś sprawka sercowa, zakulisowa...
— A właśnie.
— Czy wolno wiedzieć szczegóły?
— Nie taję się nigdy z niczem!... Formoza, blondynka Formoza...
— Winszuję...
— Czy istotnie?...
— Ba, toć to stworzonko co się nazywa prześliczne.
— Tak... młoda, naiwna, wesoła i niezrównana przy kolacyi. Czy widziałeś już ją pan kiedy w sztuce w której dziś się ukaże?...
— Nie... przyznam się nawet iż nie wiem wcale co dziś grają.
— Jakto, hrabio?... Toż dzisiaj „Les Mirlitons diaboliques” w piętnastu obrazach; wszystkie kobiety występują, Formoza świetnie wygląda.
— Czy ma dobrą rolę?...
— Pyszną lubo bardzo małą; piętnaście wierszy wszystkiego.
— Po wierszu w każdym obrazie?...
— Tak, ale je potrzeba umieć wypowiedzieć, a ona właśnie spełnia to znakomicie.
— No, no!... Taka rola musi być bardzo trudna i bardzo męcząca!...
— Gdyby kostyumy nie były ładne, zapewne, ale są takie piękne, takie śliczne, takie ponętne, takie jedne od drugich bardziej wygorsowane, że to palce lizać powiadam!... Zresztą sam się przekonasz...
— Przypuszczam, że zobaczę wiele rozkosznych szczegółów.
— Ale to jeszcze nie wszystko.
— Więc cóż jeszcze?...
— Coś nadzwyczajnego, coś co podnosi rolę niezmiernie.
— Zdaje mi się, że piętnaście wierszy i piętnaście kostyumów, wystarczą w zupełności... Nakoniec o czem mowa?...
— O tańcu kochany hrabio?...
— O tańcu?...
— Tak o tańcu narodowym... — Une chaloupe orageuse abracadavrante.
— O do dyabła!...
— Formoza tańczy jak anioł...
— Anioł z Mabilu lub z Closerie?...
— Nie żartuj sobie!... to zachwycające!... — Rigilboche i inne balleriny wyprzedziła o jakie sto mil przynajmniej!... Robi piruety trzymając nogę w ręku przez piętnaście sekund podług zegarka!.. Sala mało się też nie zawali, a bukiety gradem się sypią na scenę.
— Szczęśliwy z ciebie człowiek baronie!...
— Nie mam powodu się żalić...
— Te cudowne pas z nóżką w ręku, czyś to także repetował baronie z Formozą.
— Naturalnie... pracowaliśmy nad tem oboje dobrze z piętnaście dni...
— Wzruszające poświęcenie!... no ale przynajmniej powodzenie trudy w zupełności nagrodziło!...
— Tak, kochany hrabio!... Jak zaczynają walić brawo, doznaję przyjemności ogromnej, — Zdaje mi się, że mnie tak uwielbiają.
— Rozumiem!...
— Sława jest zawsze tak słodką!... Jestem pewnym, że przodkowie twoi baronie, bardzo, by się, ucieszyli,.. gdyby widzieli pana Grodefroi de Montaigle tak co wieczór tryumfującego w osobie panny Formozy!...
— Inne dziś czasy, inne obyczaje mój drogi... Moi pradziadowie zabawiali się w wojnę, ja szukam przyjemności tam gdzie ją znajduję... Zresztą idę po części za ich przykładem.. Mój pradziad Gontran de Montaigle, wielki przyjaciel marszałka de Richelieu, wielce był czułym dla Guimard; ja ofiarowałem Formozie prześliczny powozik i dwa przepyszne konie stepowe. Ekwipaż robi wielkie wrażenie w alei Cesarzowej.
— A ile to cię kosztuje?...
— Czternaście tysięcy franków.
— Nieźle, nieźle baronie..
— Dziewczyna warta tego, a kiedy się co robi kochany hrabio, to albo dobrze, albo wcale.
Rozmowa, którąśmy powtórzyli z do-| kładnością stenografa, została przerwaną uderzeniem pałeczki dyrektora orkiestry, dającego znak do rozpoczęcia uwertury.
Sala napełniła się szybko.
Jedna tylko loża pozostała nie zajętą, była to loża parterowa, po prawej stronie sceny.
Hrabia i baron zasiedli obok siebie i przez czas uwertury nie odzywali się wcale.
Podniesiono nareszcie kurtynę i ukazała się grupa prześlicznych młodych kobiet, pomiędzy któremi panna Formoza błyszczała w pierwszym rzędzie w kostyumie zapewne niezbyt dyskretnym, ale pociągającym niezmiernie.
Baron de Montaigla wnuk krzyżowców, jak go nazywał hrabia, zaczął się kręcić w swoim krześle i półgłosem wyrażał zapał i uwielbienie w taki sposób, aby się domyślili sąsiedzi, iż to on jest szczęśliwym protektorem czarującej aktoreczki, której piętnaście kostyumów i taniec prawdziwie narodowy, miały wywołać wielki zapał wśród publiczności.
Piękny brunet, tytułowany jakieśmy słyszeli przez barona de Montaigle „kochanym hrabią,” bardzo małą zwracał uwagę na to co się działo na scenie.
Spoglądał nieustannie w stronę próżnej loży, o której wspominaliśmy przed chwilą.,
Baron znajdował go dziwnie obojętnym i oskarżał o zupełny brak gustu.
Naraz na kilka minut przed końcem drugiego obrazu, drzwi próżnej loży, otworzyły się nagle i ukazała się w niej młoda kobieta. zadziwiającej urody, owinięta w duży biały burnus w srebrne pasy i z ogromnym bukietem z róż w ręku.
Ukazanie się jej zrobiło ogólne wrażenie pomiędzy stałemi widzami pierwszych rzędów krzeseł.
Wszystkie głowy i wszystkie lornety skierowały się w tę stronę.
Wszystkie, powiadamy, oprócz jednej — należącej do barona de Montaigle:
Baron nie był panem siebie, rozpływał się z radości.
Formoza wypowiadała w tej chwili swój jedyny wiersz drugiego obrazu.
Młoda kobieta z loży położyła bukiet i lornetkę na poręczy i z przesadzoną niedbałością zrzuciła z ramion burnus.
— Zachwyt stał się ogólnym.
Wszyscy, nie wyłączając starych nawet jenerałów, zapytywali ze źdzwieniem, zkąd się wzięło to cudo, którego nie znali a którego olśniewająca piękność zachwyciła całą salę.
Nieznajoma dobiegała wieku, będącego zenitem w życiu kobiety, — okazywała oczom wszystkie bogactwa trzydziestego roku życia. Ciemne jej włosy w bujnych naturalnych splotach odkrywały czoło i skronie tak świeże, a tak gładkie, jak u dziewczęcia szesnastoletniego.
Pod hebanowemi brwiami wąziutkimi i prześlicznie narysowanemi, błyszczało spojrzenie rzucane z czarnych brylantowych i aksamitnych jednocześnie oczów, za dużych może do twarzy.
Nosek bardzo zgrabny, z temi ruchomemi nozdrzami, co rozszerzają się w czułości i w pasyi.
Usta trochę grube, mocno różowe, jak wilgotny koral, odbijały prześlicznie od matowej białości cery, podobnej do listków białej kamelii — a dopełniała całości bródka wyjątkowo zgrabnie wycięta.
Prawie to samo trzeba by nam powtórzyć o tym, którego poznaliśmy jako hrabiego, ale nie wiemy z nazwiska.
Twarz nieznajomego tak piękna, że najzawziętszy krytyk nic by nie znalazł jej do zarzucenia, z razu zajmowała wszystkich, ale po kilku chwilach przejmowała wszystkich zgrozą.
Rzeczywiście te prześliczne oczy miały wyraz uderzającej chytrości.
Rozszerzające się nozdrza, nadawały twarzy wyraz dziki, okrutny prawie.
Usta czy to w uśmiechu czy seryo — wyglądały i rozkosznie i strasznie zarazem.
Takie musiały być usta owego wolnego stworzenia, na pół kobiety, a na pół potwora, owej Syreny, o czarownym śpiewie a śmiertelnym pocałunku.
Nieznajoma, miała na sobie suknię z blado-różowej krepy, odsłaniającą ramiona i ręce jakby dłutem Fidiasza z alabastru wykute.
Na szyi naszyjnik z przepysznych pereł.
Zajęła miejsce, ujęła leżącą na poręczy lornetkę z jasnego szyldkretu, przyłożyła ją do oczu i zaczęła przeglądać loże.
Na mężczyzn nie zwracała prawie uwagi, ale za to kobiety lustrowała impertynencko.
Następnie spojrzała w krzesła, nie zdawało się wcale aby była zmieszaną zwróconemi na nią błyszczącemi spojrzeniami,
Po paru zaledwie sekundach spotkała wzrok młodego udekorowanego człowieka, sąsiada barona Grodefroy de Montaigle.
Znała go widocznie dobrze, bo uśmiechnęła się doń lekko.
Hrabia odpowiedział kiwnięciem głowy i całą uwagę zwrócił już teraz na scenę.
W lożę nie patrzył wcale.


X.
W loży.

Skończył się piąty obraz pierwszego aktu i zasłonięto kurtynę.
Antrakt miał trwać cały kwadrans.
Baron trącił łokciem towarzysza i zapytał:
— No i cóż kochany hrabio, jakże ci się podobała?...
— Kto baronie?...
— Formoza naturalnie...
— Nie myślałem o niej w tej chwili.
— A o czemże pan myślałeś u licha?...
— O niczem...
— Doskonale — ale ja ci się pytam jak ją pan znalazłeś?...
— Idealna!... czarująca... niezrównana!... — odpowiedział młody człowiek z ironicznym trochę zapałem.
— Nie prawdaż?.. Tak... tak ona istotnie jest porywającą!... jak ja nazywam, rozkoszną pieszczotką!... Ale w ósmym akcie w szalupie trzeba ją widzieć!... Nie odchodźże zmiłuj się wcześniej — bo byś na tem stracił ogromnie!...
— Bądź spokojny baronie — nie odejdę...
— Wybornie| — ale wiesz co powiem jeszcze...
— Cóż takiego?...
— Po przedstawieniu idziemy z Formozą na kolacyę do Maison d’Or, jużeśmy się umówili.. — Uprzedziła mnie, że strasznie głodna... Wątróbki w puszkach, raki i kuropatwy w galarecie zadysponowane.
— No więc smacznego apetytu baronie...
— Dziękuję, ale otóż co chciałem powiedzieć — chodź hrabia z nami na kolacyę... Formoza będzie uszczęśliwiona, ona nie lubi sam na sam, zachwycisz ją niezawodnie — jesteś bardzo dowcipny. — No cóż zgadzasz się?...
— Nie mogę odpowiedzieć w tej chwili.
— Dla czego?...
— Bo zależy to od wizyty jaką złożę...
— W jednej z lóż?...
— Tak.
— Kobiecie?...
— Naturalnie.
— W takim razie złóż-że prędzej tę wizytę i postaraj się o pozwolenie przepędzenia dzisiejszej nocy ze mną.
Młody człowiek uśmiechnął się i wyszedł z krzeseł.
Baron de Montaigle, który teraz stał i patrzył za odchodzącym, widział że przechodził około lóż, że nareszcie zastukał do jednej i zaraz mu otworzono.
To zwróciło uwagę protektora panny Formozy, na tę zachwycającą i nadzwyczajnie piękną kobietę, którąśmy wyżej opisali, a której dotąd nie zauważył był jeszcze.
Tak jak i wszyscy, został ździwiony, oczarowany, olśniony... Tak jak wszyscy zadawał sobie pytanie, kto jest to cudo nieznane?
Szczęśliwszy jednak od wielu innych mógł był sobie odpowiedzieć:
— Hrabia ją zna, to się dowiem szczegółowo od niego.
W chwili, gdy hrabia wszedł do loży, syrena w różowej sukni, odwróciła głowę z niewypowiedzianym wdziękiem i podając rękę przybyłemu, powiedziała:
— Dobry wieczór, kochany hrabio.
— Dobry wieczór, margrabino.
— Czy odebrałeś pan tę parę słów które pisałam dziś rano?
— Odebrałem skoro tu jestem.
— Dziękuję za grzeczność.
— Powiedz raczej za posłuszeństwo.
— Wyrażenie nie byłoby właściwe.
— Dla czego?
— Bo ja nie rozkazuję nigdy.
— To prawda, ale objawiasz życzenie, co na jedno wychodzi, ponieważ twoje życzenia są dla mnie rozkazami.
Młoda kobieta podniosła bukiet i rozkoszowała się przez chwilę cudownym zapachem kwiatów.
— Dosyć komplementów — rzekła — pomówmy nakoniec seryo.
— Czy masz mi co ważnego do powiedzenia?
— Słucham.
— Wolny jesteś po teatrze?
— Ja zawsze jestem wolny.
— Zatem przyjdź do mnie na kolacyę.
— Sam na sam... margrabino?... jak kiedyś...
— Nie chodzi ci już teraz o to tak bardzo.
— O Lauro, jak możesz mówić coś podobnego.
— Ej, pan się cieszysz z tego. Znamy się za nadto dobrze, abyśmy się kochali jeszcze — jeżeli w ogóle kochaliśmy się kiedykolwiek. Cicho! Żadnych a żadnych odpowiedzi, mój przyjacielu.. twoja elokwencya na nic się zgoła nie zdała. Pocóż masz mi jeszcze raz dowieść, że mowa na to dana człowiekowi, aby myśli swoje ukrywał?...
Hrabia nie nalegał i najswobodniej odpowiedział:
— Więc masz dzisiaj gości, margrabino?
— Tak jest.
— Dużo.
— Niewiele, Dwanaście, piętnaście osób najwyżej.
— Czy znam ich?
— Doskonale... to zwykli moi goście.
— O której godzinie kolacya?
— O wpół do pierwszej.
— Następnie zagracie zapewne.
— Ma się rozumieć.
Margrabina i hrabia zamienili znaczące spojrzenia i uśmiechnęli się.
Margrabina zapytała po chwili:
— Kto jest ten młody człowiek co siedzi obok pana i z takiem głębokiem zajęciem przypatruje się scenie po podniesieniu kurtyny, a teraz we mnie wzrok wlepił z ogłupiałą miną?...
— To jeden z moich przyjaciół, głupiec jakich mało.
— Ładnie traktujesz swoich przyjaciół.
— Tak jak na to zasługują.
— Nie jest wcale ładny ten młodzieniec.
— Ależ brzydki... kompletnie brzydki!...
— Może być... nie brak mu jednak pewnej dystynkcyi.
— To nie jego wcale zasługa, to właściwość... rodowa... to zwierzę jest dobrym szlachcicem.
— Jak się nazywa?
— Baron de Montaigle.
— Piękne nazwisko!
— Ładniejsze od tego co je nosi.
— Czy bogaty jest ten pan baron?
— Niestety tak! ma z górą sto tysięcy liwrów rocznej renty... miała się też gdzie fortuna umieścić?
— Cóż on robi ze swoim czasem i pieniędzmi?
— Nic rozumnego... Marnuje w sposób najgłupszy i jedno i drugie, chce zachwycać a jest tylko śmiesznym.
— Dla czego nie wspominałeś mi nigdy o nim?...
— Wielki Boże! pocóż miałem wspominać o nim...
— Warto mi go było przedstawić..
— Zanudziłby cię jak deszcz...
— Deszcz nie zawsze jest znowu nudny, kochany hrabio.
— Ha, jeżeli sobie życzysz, margrabino, będę jak zawsze posłusznym. Pragniesz tedy żebym ci przedstawił Grodefroy?
— Tak jest.
— Kiedy?
— Podczas następnego zaraz antraktu,
— Stanie się to z pewnością.
— Po widowisku przyprowadzisz go na kolacyę.
— Oh! co na to, to nie licz margrabino. Pan baron nie będzie chciał być u ciebie na kolacyi dzisiejszej nocy.
— A to dla czego?
— Miłość mu na to niepozwoli — odpowiedział ze śmiechem hrabia.
— Więc on zakochany? — spytała margrabina.
— Na zabój... a przynajmniej tak mu się zdaje... co wychodzi na jedno.
— Któż jest przedmiotem jego miłości
— Formoza.
— Co to za jedna ta Formoza? — nalegała z uśmiechem margrabina.
— Figurantka z tego teatru... przed chwilą była na scenie... Baron proteguje ogromnie to stworzenie. Dał jej zaprzęg za czternaście tysięcy franków, a ona wyśmiewa się z niego i basta.
— I cóż to wszystko może przeszkadzać twojemu przyjacielowi, aby przyszedł do mnie na kolacyę?...
— Godefroy będzie jadł kolacyę z Formozą w Maison d’Or, a muszę dodać, że i na mnie także rachuje,
— Czy mu się obiecałeś...
— Nie — nie chciałem się sobą rozporządzać, przed zobaczeniem się z tobą.
— I nie podejmiesz się namówić pana de Montaigle, aby panna Formoza sama sobie kolącyę zjadła?...
— Na próżno straciłbym czas, margrabino.
— Więc powiadasz że to niepodobieństwo?
— Tak jest — niepodobieństwo.
— Ja jednak może to zrobię.
— Pozwól mi wątpić margrabino.
— Przepraszam za moję niewiarę, chociaż zakrawa ona na impertynencjyę, ale pańskie niedowierzanie powiększy tylko mój tryumf. Idź pan otóż, kochany panie brabio i nie zapomnij sprowadzić swojego przyjaciela po drugiej zasłonie.
Młody człowiek skłonił się i wyszedł z loży.
Rozmowa jakąśmy przytoczyli bardzo dokładnie, skończyła się zaledwie na parę sekund przed skończeniem antraktu.
Już muzykanci zajęli swoje miejsca przed pulpitami — już i spektatorowie wszyscy zajęli swoje miejsca w krzesłach.
Baron oczekiwał na powrót sąsiada z żywą niecierpliwością.
— Do licha, kochany hrabio, cóż to siedziałeś tak długo?
— Tak ci się wydaje...
— Wcale mi się nie wydaje, chociaż nie dziwię się wcale. Jak się nazywa to urocze, to czarujące stworzenie, z którem jak przypuszczam, pozostajesz w bardzo poufnych stosunkach?
— Więc wiesz, w której loży składałem wizytę?
— Mam przecie doskonałe oczy i w dodatku wiedeńską o dwunastu szkłach lornetkę.
— Tak ci się podobała ta dama?
— Jeżeli powiem „prześliczna“, to powiem za mało, bajecznie piękna, niesłychanie piękna, zachwycająca, oślepiająca! urocza...
— Zmiłuj się baronie, co za obfitość porównań!...
— To wszystko głupstwo wobec tego słońca piękności... Widziałem ładne kobiety w mojem życiu, ale nigdy nic podobnego nie widziałem...
— No a cóż panna Formoza?...
— Zmiłuj się, kochany hrabio, — przerwał żywo baron, — nie wspominaj mi, zmiłuj się, o Formozie!... To głupia, lekka kokotka!... Czepiłem się jej bo ma szyk i dobrze się prezentuje, ale nie trzebaby mieć chyba oczu, żeby ją porównywać do różowej damy. Byłoby to to samo, co porównywać chłopską szkapę do bieguna czystej krwi!... Raz jeszcze pytam ci się kochany hrabio, jak się nazywa ta perła... ten brylant czystej wody?
— Ta perła, ten klejnot, ten brylant czystej wody, mówiąc twoim językiem baronie, nazywa się margrabina Castella.
— Czy istotnie margrabina?
— Jakże to rozumiesz?
— Ależ hrabio, wiesz to tak dobrze jak i ja, wiesz, że znajdują się na świecie margrabiny genorum mintium, tak samo jak andaluzyanki, batignolki i kreolki z Belleville. Nieraz przecie spotykaliśmy podobne...
— Bezwątpienia, ale pani Castella nie należy do żadnej z tych kategoryj. Taką dobrą jest margrabiną jak ty baronem.
— Zatem nie tutejsza?
— Mąż jej był wenecyaninem a gdybyś się znał z herbarzem włoskim, wiedziałbyś z pewnością, że Castellowie weneccy równi są Colonnom rzymskim i Doriom z Genui...
— Kochany hrabio, powiedziałeś że mąż jej był wenecyaninem, czy więc ten mąż już nie istnieje?...
— Margrabina jest wdową, baronie,,,.
— Od jak dawna?...
— Od dwóch lat.
— I znałeś hrabia jej męża?...
— Doskonale, osobiście.
— A zatem to fakt nie ulegający zaprzeczeniu. Czy margrabina mieszka w Paryżu?...
— Zamierza tu przepędzać zimy.
— Bogata?..,
— Przypuszczam, bo prowadzi dom taki jakby miała przynajmniej sto tysięcy liwrów rocznej renty — a jest zanadto rozsądną, aby się rujnowała...
— Czy myśli prowadzić dom otwarty?.. — Już go prowadzi...
— Znasz się z nią dobrze?...
— O tyle, że mogę jej prezentować...
— Doprawdy?...
— Czy chcesz bym to dla ciebie uczynił? — zapytał hrabia.
— Proponujesz mi zapoznanie się z margrabiną, jeżeli się nie mylę?
— No — tak...
— Przyjmuję tę łaskę z najwyższą bezwzględnie wdzięcznością!... Kiedyż ta szczęśliwa chwila nastąpi?...
— Zaraz podczas następnego antraktu...
— Wyśmienicie!... tylko że jestem w tużurku — a to zdaje mi się nie uchodzi.
— Margrabina, nie zwróci na to najmniejszej uwagi.
— Tak sądzisz?
— Jestem najzupełniej tego pewnym... Już cię nawet zauważyła...
— Co znowu! żartujesz sobie ze mnie?
— Niech Bóg broni!... Margrabina widziała jakeśmy ze sobą rozmawiali i dla tego pytała o ciebie...
— Cóż jej odpowiedziałeś?...
— Wymieniłem twoje nazwisko i przekonałem się, że nie było jej wcale obce... Mówiła mi o twoim pradziadku Gontramie de Montaigle, przyjacielu księcia Richelieugo...
— Co?... — wykrzyknął Grodefroy, nie posiadając się z radości i dumy.
— Słowo honoru!... Bardzoś się jej podobał i widzę, że bardzo by była rada zobaczyć cię u siebie.
Baron z zadowoleniem pokręcił wąsa i spojrzał w lożę margrabiny.
Właśnie lornetowała go pani de Castella.
Zaczerwienił się aż po białka i zapomniał w jednej chwili, że istnieje jakaś panna Formoza.
Kurtyna się podniosła — zaczął się szósty obraz i csyt!... powtarzane, przez widzów pragnących słyszeć wszystko dokładnie, przerwało rozmowę młodych ludzi.


XI.
Margrabina Castella.

W miarę posuwania się widowiska, toalety aktorek teatru Rozmaitości zwiększały werwę i dowcip.
Staniki coraz więcej bywały wycięte — coraz krótsze były spódniczki gazowe...
Zapał publiczności wzmagał się niesłychanie i akt drugi ukończono wśród oklasków ogłuszających.
Powodzenie było stanowczo zapewnione.
Baron de Montaigle nie wiele jednak zwracał uwagi na pięć obrazów, jakie następowały po sobie.
Znał sztukę na palcach, mógłby odegrać każdą rolę, mógłby odśpiewać każdy kuplet a w potrzebie mógłby. nawet i wszystkie pas odtańczyć.
Nie przeszkadzało mu to zazwyczaj przysłuchiwać się i zachwycać.
Ale tego wieczora (przynajmniej od zaczęcia się drugiego aktu), był jakoś zupełnie obojętnym, a obecność panny Formozy na scenie, nie była wstanie zwrócić jego uwagi.
Przeciwnie — o mało nie skręcił karku, zwracając ciągle głowę w stronę loży w której królowała margrabina...
Dla lepszego przypatrzenia się uderzającej piękności, wycierał nieustannie szkła lornety perłową rękawiczką.
Zaraz po zapadnięciu kurtyny podniósł się i rzekł do sąsiada:
— Kochany hrabio, domagam się spełnienia obietnicy.
— Domagasz się ażebym cię zaprowadził do pani Castella>...
— Sameś mi to zaproponował przed chwilą.
— A że nie zaproponowałem na żarty, to służę ci baronie.
— Tylko proszę nie zapomnij przeprosić margrabinę za moję toaletę.
— Oh! nie obawiaj się pan wcale. Pani Castella jest bardzo rozumną kobietą i na takie drobnostki nie zwraca żadnej uwagi.
Po chwili potem, dwaj młodzi ludzie wchodzili razem do loży parterowej.
— Margrabino — odezwał się hrabia do syreny — pozwól pani przedstawić sobie przyjaciela mojego, pana barona Godefroy de Montaigle, jednego z najlepszych naszych sportsmanów, który gorąco pragnął złożyć ci swoje uszanowanie.
— Kto nosi tak piękne nazwisko, odpowiedziała uprzejme margrabina, ten może być wszędzie pewnym jak najlepszego przyjęcia.
— Choćby w tużurku? wszak prawda? — dorzucił hrabia z uśmiechem.
— Szczególniej w tużurku kochany hrabio, bo toaleta trochę zaniedbana, świadczy zwykle o wielkim pośpiechu.
Twarz barona rozpromieniła się nagle.
Coraz bardziej był zachwycony, bo też margrabina widziana z blizka, piękniejszą była jeszcze jak z daleka przez lornetę.
Pan Godefroy de Montaigle wypowiedział kilka zdawkowych komplimentów i rozmowa stała się ogólną.
— Panie baronie — odezwała się nagle czarodziejka — ja już uważam pana za mego dobrego znajomego. Otwieram salony swoje śmietance paryzkiego towarzystwa i liczę na pana, że będziesz podczas zimy stałym także moim gościem.
— O! pani margrabino, będę bardzo dumny i bardzo szczęśliwy — wykrzyknął baron z widoczną radością.
— Czy chcesz mi pan dowieść tego zaraz dzisiaj?
— Nie pragnę niczego bardziej w świecie.
— A więc, kilku moich przyjaciół obiecało mi się na dzisiaj, może zatem i pan zechcesz należeć do ich grona.
Żywe zakłopotanie odbiło się na twarzy pana Grodefroy de Montaigle.
Hrabia przygryzł wargi ażeby nie parsknąć głośno.
— No i cóż?... — pytała markiza Castella — już się pan widzę wahasz?
— Nie, nie, pani margrabino — mruczał pomieszany Montaigle — oh! wcale nie, wcale się nie waham...
— Zatem przyjmujesz pan zaproszenie?
— Niestety! niepodobieństwo mi dzisiaj...
— Wytłomacz się jaśniej, baronie. Jeżeli się nie wahasz a nie przyjmujesz, to cóż mianowicie myślisz zrobić?... Sądziłam zawsze i jeszcze myślę, że podobne postąpienie nazywa się odmową.
— Na Boga! pani margrabino... odmówić tak miłemu zaproszeniu... takiej łasce prawdziwej... nie uwierzy pani margrabina... nie... nie... nie darowałbym sobie tego nigdy... tylko położenie moje jest dzisiaj dosyć trudne...
— W czem takim, panie baronie?
— Krępuje mnie inne zaproszenie... poprzednie... Jak tu zrobić? Boże... jak tu zrobić?
— Odmówić i koniec.
— Ah! gdyby to zależało od mojej woli tylko!
— Nie możesz pan zatem? — Rozumiem... — odpowiedziała sucho margrabina — są rendez-vous których nie można poświęcić... Przepraszam po tysiąc razy za moje niewłaściwe natręctwo... byłam istotnie niedyskretną... ale za tę niedyskrecyę, otrzymałam taką od pana nauczkę, że trudno mi jej będzie zapomnieć; zapewniam też pana, że nie omieszkam z niej skorzystać...
Hrabia tryumfował, był świadkiem niepowodzenia margrabiny i zacierał ręce.
Uprzedził panią Castella, że nic nie zrobi i przepowiednia jego się sprawdzała.
Najpiękniejsza kobieta w Paryżu doznała odmowy od idyoty zawojowanego przez figurantkę.
Tryumf hrabiego nie trwał atoli długo.
Godefroy de Montaigle, powziął nagle jakieś postanowienie i przeciął węzeł gordyjski, którego nie mógł rozwiązać.
— Przyjmuję, pani margrabino — wykrzyknął z zapałem — przyjmuję i skoro raczy mnie pani przyjąć dziś w pośród swych gości, będę dzień dzisiejszy uważał za najpiękniejszy w moim życiu...
— Przecie! — tak to lubię! — odpowiedziała pani Castella z czarującym uśmiechem. — Spodziewałam się tego po panu. Kolacyę podadzą o pierwszej. Hrabia, wspólny nasz przyjaciel, przyprowadzi pana do mnie, a teraz do widzenia!... Zaraz, się zacznie akt trzeci i nie chcę panów pozbawiać przyjemności przyglądania się i przysłuchiwania.
Dwaj młodzi ludzie opuścili lożę margrabiny Castella, zamiast jednak zająć swoje krzesła, zatrzymali się na korytarzu.
Baron miał minę bardzo zakłopotaną.
— Co ci jest przyjacielu? — zapytał hrabia.
— Jestem bardzo zaniepokojony.
— A to dla czego?...
— Bo obiecawszy się margrabinie, nie będę mógł być na kolacyi z Formozą.
— Naturalnie, nie można jednocześnie znajdować się w dwóch miejscach.
— Co ja powiem Formozie?... Ta mała liczy na mnie w tej chwili.
— Powiedz jej cokolwiek bądź... Wymyśl sobie pretekst jaki...
— Kłamstwo na nic się nie przyda, to dziewczyna niezwykle sprytna i od pierwszego słowa domyśli się, że ją oszukuję. m
— W takim razie, powiedz jej prawdę.
— Niepodobna!
— Dla czego?
— Wyobrazi sobie, że ją porzucam dla innej kobiety, rozgniewa się i zagra mi scenę zazdrości ze wszelkiemi szykanami.
— Cóż ci to szkodzi?
— Widocznie kochany hrabio nie znasz Formozy, to pasyonatka a taka uparta, że zdolna czepiać się mnie i iść choćby do margrabiny i skompromitować mnie wobec wszystkich.
— A to przyjemne stworzenie, to rozkoszne jakieś dziecko...
— To jej nie przeszkadza być ucieszną.
— Po kobiecemu?
— Co mówiłeś?
— Nic.
— Zdawało mi się.
— No ale nakoniec co zrobić?
— Chcesz dobrej rady?
— Tak.
— I posłuchasz mnie?
— Posłucham.
— No to puść Formozę.
— Zupełnie?
— Tak!... pogniewaj się z nią na dobre!
— O tak to nie chcę!
— Tak ci więc bardzo idzie o tę, małą?
— Nie idzie mi tak bardzo o nią. Moja znajomość, tak mnie bardzo nie zobowiązuje znowu, ale... baron nie dokończył.
— Ale co? — zapytał hrabia.
— Poniosłem znaczne wydatki. — Urządziłem małej mieszkanie, dałem jej powóz, konie, klejnoty. Wszystko to kosztowało mnie bardzo drogo...
— I chciałbyś odegrać pieniądze jak w lancknechcie?...
— Jest trochę prawdy w tem co mówisz, ale nie zupełna prawda. Powód rzetelny jest taki, że Formoza jest bardzo wziętą w tej chwili... Wszyscy składają jej wizyty, wszyscy się o jej względy ubiegają, a jest między nimi niejaki także pan Ravinet, bankier, który traci dla niej poprostu głowę, który gdybym ja nie stał na zawadzie, zostałby napewno przyjęty. Nie życzę sobie otóż, ażeby jakiś tam Ravinet, człowiek bez nazwiska, agent poprostu giełdowy, korzystał z moich szalonych wydatków!
— Rozumiem cię doskonale. Idzie ci o to, ażeby nie dać za żadną cenę zastosować do siebie dwóch znanych wierszy Wirgiljusza.
— Jakich wierszy?
— Chcesz, abym ci je wyrecytował?
— Proszę bardyo.
— Więc słuchaj:

Sic vos non vobis, nidificatis aves,
Sic vos, non vobis mellificatis opes...

— Ależ to po łacinie.
— Prawdopodobnie.
— Cóż to znaczy?
— To ma znaczyć, że ci chodzi o to, abyś sam siadł na dywanie, któryś ofiarował pannie Formozie...
— Wirgiljusz może ma i racyę, i raz jeszcze pytam co robić?...
— Najprzód nie powracać do krzeseł...
— Tak myślałem.
— Potem napisać do bogdanki, żeś sobie nogę złamał...
— Przyleci do mnie...
— Czy jesteś tego pewny?...
— Najpewniejszy... Przyrzekłem jej dać dwa tysiące franków jutro rano.
— Ta właśnie okoliczność, może cię najzupełniej wybawić z kłopotu...
— Jakim sposobem?...
— Napisz co ci tylko przyjdzie do głowy i wsuń w list dwa bilety bankowe. Zapewniam cię, że panna Formoza uwierzy w takim razie wszystkiemu i nie będzie miała pretensyi za niedotrzymanie jej słowa.
— Myśl znakomita, muszę ją wprowadzić w wykonanie, nie tracąc minuty czasu.

Dwaj młodzi ludzie opuścili teatr i weszli do kawiarni Rozmaitości, gdzie baron zażądał papieru i atramentu, i po kilku sekundach głębokiego namysłu, napisał co następuje:
„Moja mała biała myszko!...

„Jeden z moich przyjaciół pojedynkuje się jutro rano.
„Ja jestem jednym z jego sekundantów i muszę przepędzić noc z nim razem.
„Nie będę mógł jeść kolacyi z tobą, żałuj mnie więc bardzo moja ładna blondyneczko!
„Kolacya jest zadysponowaną — w Maison d’Or — gabinet Nr. 17.
„Weź ze sobą jednę z towarzyszek teatralnych i zjedźcie sobie trufle i wątróbki...
„Nakazałem, aby nie żałowano pieprzu do raków.
„Ponieważ nie chcę narazić mojej pieszczotki na nieprzyjemność, załączam jej tutaj dwa banknoty, których potrzebuje na jutro rano.
„Bądź mi wierną jeżeli to możebne i pomyśl o mnie przy każdym wystrzale korka z napoju wdowy Cliqurt.
„Kto cię całuje w lewe oczko?...
„Mały twój oto baronek, który cię kocha serdecznie.”
— Nie potrzebuję podpisywać — dodał Godefroy — ona mój styl i mój charakter zna jak najdokładniej.
— No i twoje bilety bankowe — rzucił z uśmiechem hrabia.
List i banknoty włożył w kopertę i oddał stróżce teatralnej z zaleceniem, aby doręczyła to wszystko w tej zaraz chwili pannie Formozie.
Wyzwolony w ten sposób na kilka godzin od prześlicznej kuli, co go tak drogo kosztowała, baron de Montaigle odzyskał dobry humor i nadzwyczajną wesołość i myślał tylko o wykwintnej toalecie, w jaką się ma przybrać, aby się jak najlepiej wydać na kolacyi u margrabiny.
— Hrabio — zapytał — gdzie mieszka pani Castella?
— Ulica Chaussé d’Antin.
— Dla czegoż nie na przedmieściu Saint-Germain, albo Saint-Honoré?
— Pytanie to — odpowiedział hrabia — powinieneś jej zadać ale nie mnie.
— Słusznie. Zresztą to rzecz małego znaczenia, bo dziś ludzie z wysokiej arystokracyi zamieszkują wszystkie kwartały. Wszakże ty mieszkasz na ulicy Lafitte, a ja na bulwarze Kapucynów!... Czy powóz czeka na ciebie?
— Zapewne...
— No to bądź tak łaskaw odwieźć mnie do domu, z powodu bowiem, że miałem czekać na Formozę, stangret mój przybędzie dopiero o północy.
— Służę ci z przyjemnością.
— Dziękuję. Ubiorę się co tchu i stawię się, aby pójść do margrabiny.


XII.
Szałas w Auteuil.

Baron de Montaigle postanowił dzisiejszego wieczoru wyglądać bardzo ładnie i dla tego zajął się najgorliwiej swoją toaletą.
Zadanie nie lada, trudne do osiągnięcia, wymagało wiele czasu i przeróżnych komplikacyj.
Godefroy zauważył, że ma cerę trochę przyżółtą, dodał więc różu do pudru, ażeby twarz ożywić i oczom dodać większego blasku.
Włosy posypał pudrem blond, żeby ładniej i matowo wyglądały, nakoniec za pomocą delikatnych węgierskich pomad, zakręcił wąsiki do góry i nadał im pozór prawdziwie wyzywający.
Koszula wyhaftowana niby kołnierzyk kobiecy, krawat śnieżnej białości, kamizelka biała i czarne, trochę obcisłe ubranie, uczyniły z pana Godefroy typ skończony młodego człowieka, zadowolonego bardzo i ze siebie i ze swojego krawca nadwornego.
Skoro tylko wielkie dzieło zostało ukończone, baron wrzucił trochę złota w kieszenie kamizelki, a na wszelki przypadek wziął też kilka biletów bankowych do pugilaresu, poczem rzucił jeszcze spojrzenie w lustro, uśmiechnął się z zadowoleniem i rzekł z przekonaniem:
— Wcale nie źle wyglądam i podobam się na pewno... Nie mogę się zresztą żalić, — dodał z miną rozkosznie głupią, kobietki przepadają za mną...
Zapytał kamerdynera, czy zaprzężono do drugiego powozu, (jeden zostawił do dyspozycyi panny Formozy), a otrzymawszy potakującą odpowiedź, zeszedł, wsiadł i kazał się zawieźć do hrabiego, którego zastał już gotowym i oczekującym niecierpliwie.
Po chwili obaj młodzi panowie znaleźli się w dziedzińcu pałacu przy ulicy Chaussé-d’Antin.
Margrabina zajmowała cały oddzielny pawilon pomiędzy podwórzem a ogrodem, po za korpusem głównym.
Z dziesięć powozów po większej części uherbowanych, stało w szeregu wzdłuż złoconych sztachet.
— Baronie, — odezwał się hrabia de Godefroy, — zdaje mi się, że przybywamy ostatni.
— Czy może być?... — wykrzyknął baron.
— Tak mi się zdaje przynajmniej, odpowiedział hrabia, — za długo kazałeś czekać na siebie. Ale, — dodał z lekką ironią, — margrabina gdy cię zobaczy, tak pięknym, przebaczy chętnie opóźnienie..
— I ja tak myślę, — odparł naiwnie pan baron.
Hrabia przygryzł wargi, aby się powstrzymać od śmiechu i pomyślał sobie:
— Nieoszacowane bydlę!... Laura chybaby zmysły straciła, gdyby go zapragnęła odbijać pannie Formozie!...
Pawilon jaki zajmowała Castella, składał się z parteru, z pierwszego piętra i z mansardu.
Salony gościnne znajdowały się na parterze a ich wielkie okna wychodziły na ogród, zawsze od wiosny do późnej jesieni przepełniony najpiękniejszemi kwiatami.
Właściwe pokoje pięknej damy znajdowały się na pierwszem piętrze, służba bardzo liczna mieściła się w mansardach.
Trzech lokai w galowej liberyi wystawało zawsze w przedpokoju.
Jeden z nich spytał o nazwiska nowo przybyłych i otwierając drzwi salonu wygłosił:
— Pan hrabia de Credencé, — pan baron de Montaigle.
Margrabina Castella w tej samej różowej toalecie, w której znajdowała i się na przedstawieniu w teatrze, była na drugim końcu salonu, otoczona grupą mężczyzn, jakby grupą dworzan otaczających królowę.
Ci mężczyźni nie byli bynajmniej pierwszemi lepszemi.
Niejeden nosił piękne nazwisko starożytne, niejednego herby błyszczały w Wersalu w sali wojen krzyżowych...
Inni posiadali ogromne majątki, należeli do arystokracyi pieniężnej, która w czasach dzisiejszych więcej bodaj znaczy od arystokracyi rodowej.
Było tu słowem siedmiu czy ośmiu wielkich panów, był sławny milioner bankier, był właściciel jednej z największych kolei żelaznych i t. p.
Pani Castella, opuściła to towarzystwo i z nadzwyczajną uprzejmością podążyła na spotkanie barona Godefroy de Montaigle i hrabiego de Credencé, którego nazwisko usłyszeliśmy po raz pierwszy.:
— Jestem bardzo, bardzo szczęśliwą, że witam w domu moim pana barona! — odezwała się do Godefroy: — Pomimo otrzymanej obietnicy nie śmiałam liczyć na pewno na pana. Wiem jak pan jesteś pożądanym, wiem jak wszyscy pana pragną mieć u siebie. Pochlebia mi to bardzo, że otrzymałam pierwszeństwo, i dziękuję panu raz jeszcze!
Baron do Montaigle, usiłował, zaimprowizować odpowiedź zarówno dowcipną jak i grzeczną. Ale musimy powiedzieć otwarcie, że zamach nie udał mu się wcale. Rad nierad musiał też poprzestać na mruknięciu w postawie pierwszego kochanka to jest, z pochyloną nieco głową i ręką na sercu.
— O pani margrabino! tak... tak, istotnie... zapewne pani margrabino...
I... basta.
Reszta zginęła w niezrozumiałym szepcie. Pani Castella uśmiechnęła się do hrabiego i po angielsku podała mu rękę.
— Dobry wieczór kochany hrabio — rzekła — jesteś bardzo grzecznym żeś towarzyszył panu de Montaigle.
Następnie dodała zwracając się do pana Grodefroy:
— Kolacyę wnoszą w tej chwili, podaj mi więc ramię baronie. Nie chcę żeby pana wyprzedził kto inny.
— Na pradziadka, który był przyjacielem księcia-marszałka Richelieugo — myślał sobie Godefroy — mogę już naprawdę powiedzieć sobie: Przyszedłem! zobaczyłem! zwyciężyłem! Margrabina rozszalała się we mnie! — słowo honoru!... Afiszuje się kobiecina a gotowa i skompromitować się... no to jej rzecz, ja co prawda lubię bardzo jak kobiety się kompromitują dla Bibi... Bibi to ja!...
— Nie widziałem doprawdy nigdy, aby margrabina przyjmowała kogo tak kordyalnie jak tego głupca! — myślał jednocześnie pan hrabia de Credencé. — Niech dyabli wezmą, jeżeli rozumiem co ona ma na myśl?...
Marszałek stanął we drzwiach i zaanonsował, że podano do stołu.
Portyera gobelinowa rozchyliła się i roztworzyły się podwoje.
Pani Castella prowadzona pod rękę przez Godefroy, pijanego z radości i dumy, skierowała się ku przepysznej sali jadalnej, jarzącej światłem, błyszczącej srebrem i kryształami, co wszystko jednak było niczem w porównaniu wytwornego menu, godnego zaprawdę Lucullusa.
Inni goście pospieszyli za panią domu.
Wskazała miejsce każdemu, barona usadziła z lewej strony obok siebie.
— Posadziła mnie na lewo — myślał Godefroy rozgorączkowany — to z pewnością dla tego, żebym słyszał jak jej serce bije gwałtownie... Słowo honoru!... Piorunujące wywarłem wrażenie. Rzadko się zdarza, żeby tak potrafić kogo oczarować od pierwszego wejrzenia. Jak ona mi się stara przypodobać. — O! bądź spokojne, moje bóstwo, nie będę wcale okrutnym... uczynię cię szczęśliwą, przysięgam!...
Pozwólmy panu Godefroy baronowi de Montaigle, ciągnąć dalej swój tryumfalny monolog — pozwólmy różnym arystokratom pieniężnym i rodowym, rozkoszować się dobrym jadłem i upajać zarówno wzrokiem syreny jak i wyborowemi winami, a sami, zaspokójmy ciekawość naszych czytelników, pragnących napewno dowiedzieć się, kto była margrabina Castella.
— Prawdziwa margrabina! — powiedział hrabia de Credencé do barona Montaigle.
Tak jest, była to prawdziwa margrabina, ponieważ była wdową po rzeczywistym margrabim — tylko w jaki sposób została żoną tego rzeczywistego margrabiego?
Cała to historya i do tego tak ciekawa historya, że musimy poznać ją koniecznie.
Na lat dwadzieścia pięć przed wypadkami jakie opowiadamy, okolice Paryża nie były podobne do tego czem są teraz i nie zapowiadały nawet tej przemiany jakiej uległy.
Paryż, to miasto wszechświatowe, nie czuło jeszcze potrzeby popuszczać ścieśniających go pasków.
Domy wystarczały mieszkańcom.
Przedmieścia nie marzyły o sławie ani o boleściach aneksyi. Place w środku miasta, te co mają teraz wagę biletów bankowych, nie miały wagi złota, — sąsiednie zaś miejscowości jak lasek Buloński, Passy, Auteuil e t c., nie liczyły się nawet na wagę miedzi.
Nie śmiemy przytoczyć tu cen ówczasowych,
Wydawałyby się nieprawdopodobnemi i niktby w nie nie uwierzył, oprócz chyba tych nieszczęśliwych, co sprzedali swoje własności i tych szczęśliwców co je wtedy nabyli.
Ziemia nie kosztowała drogo, rozdawano ją też z niedbałą rozrzutnością.
Auteuil zabudowane obecnie pałacami i pałacykami, usiane rozkosznemi ogródkami, przedstawiało wtedy kilkanaście olbrzymich placów, otoczonych parkanami, poza któremi wznosiły się budynki po większej części drewniane, w rodzaju bardzo skromnych willi.
Jedna z takich posiadłości i największa bodaj ze wszystkich, pokaźny bowiem dom mieszkalny dominował w parku mającym dziesięć hektarów obszerności, należała do starego bankiera, który nie mieszkał tu nigdy nawet w lecie, lubo ciągnął duże zyski z własności, wynajmując mieszkania z meblami bogatym cudzoziemcom, którzy w ten sposób o pół mili od Paryża, używać mogli wiejskich rozkoszy pod cieniem drzew rozłożystych, nad brzegami przezroczystej rzeki i w pośród ładnych widoków.
Wspomniana miejscowość znaną była pod nazwą Folie-Normand, od sławnego generała — rolnika Alaina Normanda, który założył ją w 1760 roku.
O jakie sto kroków od ładnych żelaznych sztachet rococo, zamykających obszar Folie-Normand, po drugiej stronie drogi, nad brzegiem Sekwany w stronie Saint-Cloud, stał mały domek albo raczej mała chatka nędznej powierzchowności, pobudowana z ziemi i suchych gałęzi, pokryta na wpół zgniłym dachem słomianym, przez który deszcz i wiatr swobodnie dostawał się de środka.
Chata o jakiej mowa, była własnością starca dzikich obyczajów i niedobrej reputacyi, rybaka z profesyi.
Człowiek ten zawsze milczący i ponury, żyjący więcej na wodzie niż na lądzie, sprzedawał ryby jak mógł najdrożej, ażeby mieć na tytoń i wódkę; unikał ludzi, nie przemówił nigdy do nikogo ani słowa, a odzywał się wtedy tylko kiedy szło o sprzedaż ryb, i to odzywał się zawsze w sposób bardzo lakoniczny i bardzo gburowaty.
Stary rybak słusznie czy niesłusznie, uważanym był w okolicy za ex-kryminalistę.
Utrzymywano, że wyrzuty sumienia nie dają mu spokoju, że dla tego jest taki ponury, że dla tego tak szuka samotności.
Co to był za występek tak długo i tak ciężko odpokutowywany, tego nie wiedział nikt.
Występki jego i pokuta mogły być legendą, którą wszyscy znali, choć na dobre nie wiedział nikt zkąd brała początek.
Kobiety i dzieci bały się ogromnie tego starca i uciekały gdy się pokazał, mężczyźni nawet niechętnie z nim się spotykali.
Pewnego dnia utonął rybak i dopiero po tygodniu odnaleziono jego zwłoki i siatkę.
— Bóg nie rychliwy ale sprawiedliwy — powtarzali sobie litościwi obywatele z Auteuil.
W końcu zapomniano o starym zupełnie.
Chałupa nad brzegiem rzeki nie cieszyła się lepszą opinią od swojego właściciela.
Stała długo pustką, materyał zaś z którego była pobudowana, przedstawiał wartość tak małą, że nawet piraci krążący po Sekwanie a tak chciwi najmniejszego łupu, pogardzali nim zupełnie.
Jesienne wiatry i zimowe deszcze zniszczyły chałupinę do reszty.
Pewnego wieczora, dobrzy ludzie z Auteuil, wyszedłszy na drogę nadrzeczną na zwykłą przechadzkę, ździwili się niepomału a nawet zaniepokoili, gdy dostrzegli biały dym wydobywający się z zapadłego prawie dachu starej chaty.
— Co za śmiały jakiś włóczęga — zapytywali jedni drugich — zagarnął w posiadanie sukcesyę po rybaku?
Ciekawość ta zaspokoiła się wkrótce, obawy ustały.
Nowi mieszkańcy chaty, zdawali się bardzo spokojni, nie mogli być niebezpieczni i nie przeszkadzali nikomu.
Mieszkańcami temi byli: mężczyzna czterdziestoletni i mała pięcioletnia dziewczynka.
Mężczyzna miał twarz ciemną z charakterystycznym wyrazem rasy cygańskiej, z dużemi czarnemi oczyma, dziwnie błyszczącemi. Figura jego całkiem była nieforemną — nogi krzywe i bezwładne, okręcone były paskami jakby mumia egipska i odmawiały dźwigania ciężaru dobrze rozwiniętego korpusu.
Człowiek ten mógł się poruszać tylko bardzo wolno i tylko przy pomocy dwóch kuli, z któremi nie rozłączał się nigdy.
Mała dziewczynka, biała jak kreolka, miała włosy czarne bardzo gęste i przedstawiała typ idealnej piękności, wymarzonej przez malarzy i poetów.
Wkrótce dowiedziano się w okolicy, że kaleka zajmował się pobielaniem.
Widziano go wysiadującego po całych dniach na progu chaty, obok naczynia z żarzącemi węglami, nad któremi stał tygielek żelazny, napełniony rozpuszczonym metalem.
Na około pełno było kociołków i rądli, które pokrywał błyszczącą warstwą ołowiu.
Było to bardzo na rękę dla pań gospodyń z Auteuil.
A dziewczynka, było to dziecko, takie malutkie, takie ładne i takie czyste w swoich nędznych sukienkach, połatanych rozmaitego koloru nićmi, że ją wszyscy polubili bardzo.
Chętnie wołano ją do domów i obdarzano mnóstwem łakoci i drobną monetą, a czasami nawet srebrną.
Przyjmowała prezenta z miną seryo, bez uśmiechu, a często bez podziękowania, niby jedna z tych infantek pięcioletnich, które tak lubił malować Velasqueze, a które przyjmują z godnością hołdy i dary od swoich poddanych.
— Dla czego ona taka milcząca? — pytano nieraz pobielacza — czy niemowa, czy co?
— Nie — odpowiadał zapytywany grubym głosem, z wyraźnym cudzoziemskim akcentem — ale nie dobrze rozumie po francuzku a nie mówi wcale...
— To wasza córka? — wypytywali ciekawi.
— Tak.
— A matki nie ma z wami?
— Matka nie żyje....
— Jesteście francuzem?
— Nie.
— Z jakiego kraju pochodzicie?
— Z kraju którego nie znacie.
— Daleko ztąd?
— O bardzo, daleko.
Lakonizm tych odpowiedzi mroził wyrazy na ustach interlokutorów i rozmowa się przerywała.
Nadchodzi chwila, w której te dwie osobistości tak spokojne i tak na pozór godne zainteresowania, chwila w której ten kaleka i to dziecko — mają odegrać główną rolę w okropnym dramacie.


XIII.
Spotkanie nocne.

Wybiła dziesiąta wieczór.
Czarne chmury zakrywały księżyc i czyniły ciemność nieprzeniknioną.
Deszcz ulewny lał bez ustanku, — gwałtowny wiatr kołysał drzewami w parku Auteuil, łamał gałęzie i wydawał jęki przeraźliwe.
Wzburzone wody Sekwany uderzały silnie o brzegi, a ten huk głuchy, monotonny i nieustający, podobny był z dala do ryku morskich bałwanów.
Cały Auteuil zdał się być uśpionym, gdzieniegdzie tylko majaczyło w oknie jakie błędne światełko w pośród ulic pustych zupełnie.
Zajdźmy do strasznej, prawie doszczętnie zniszczonej chaty, i zajrzyjmy do jej wnętrza.
Na razie kłęby dymu tytoniowego unoszące się w powietrzu i skupiające do okoła świeczki, stojącej na stoliku umieszczonym pośrodku chaty, nic nam widzieć nie pozwalają.
Potrochu oczy nasze zdołały zgłębić tę zasłonę i spostrzegamy dwie istoty ludzkie:
Kaleka siedzi przy stole i ciągnie z krótkiej fajeczki, z flegmą holenderczyka a powagą fakira.
Na snopku słomy pokrytym jakimś łachmanem, spoczywa prześliczna dziewczynka.
Mała zasypia snem spokojnym, głębokim, szkaradny dym z tytoniu nie przeszkadzał jej wcale oddychać swobodnie.
Wszystko zresztą wewnątrz chaty przedstawiało okropną nędzę.
Oprócz prostego stołu i dwóch starych stołków, nie było tu żadnych a żadnych innych sprzętów.
Słoma i suche liście składały się na posłanie.
Zniszczony rądel i dwa fajansowe poszczerbione talerze, oto wszystkie sprzęty kuchenne i stołowe.
Twarz kaleki w pośród otaczających go kłębów dymu, twarz o rysach energicznych, wydawała się straszną.
Czarne oczy przysłonięte szerokim rądem kapelusza, miały w tej chwili wyraz nieruchomy, okrutny.
Usta zaciśnięte uśmiechały się złowrogo za każdym razem, gdy z nich wyjmował na chwilę cybuszek fajki.
Pod tą czaszką pokrytą gęstemi kręcącemi się czarnemi włosami, gdzieniegdzie przypruszonemi siwizną, roiły się z pewnością jakieś ohydne myśli, jakieś projekta niegodne.
Potulny pobielacz, którego znali wszyscy mieszkańcy Auteuil, na osobności przeobrażał się zupełnie.
Nie widziany przez nikogo, nie czuwał nad sobą i przybierał właściwą swoję postać.
Wyglądał też na bandytę gotowego na wszelką zbrodnię.
Wypuścił z ust ostatni kłęb dymu i fajka zagasła.
Wysypał popiół i zaczął szukać po kieszeniach — pokazało się, że były zupełnie puste.
— Nie ma już tytoniu! — mruknął z przekleństwem nie mam szczęścia! Czy jest aby choć trochę wódki?
Mówiąc to wstał bez pomocy kul, bo nogi zwolnione z pasów jakie je przez cały dzień krępowały, były zupełnie zdrowe lubo trochę za cienkie, i skierował się do jednego z kątów chaty, gdzie na desce przybitej do ściany stała flaszka i blaszany kubek.
Flaszka była do połowy napełniona tym płynem żółtawym, który szynkarze z okolic Paryża zwykle wódką nazywają.
Pobielacz usiadł znowu zadowolony przy stole i miał właśnie nalewać pierwszy kubek, gdy nagle zadrżał, posłyszawszy szelest jakiś.
Zaczął się przysłuchiwać.
Ktoś słabo ale bardzo wyraźnie stukał do drzwi chaty.
Po małym przestanku stukanie stało się natarczywszem.
Pobielacz otworzył wązkie okienko wychodzące na brzeg rzeki i zapytał:
— Kto tam o tej porze stuka do moich drzwi?...
Z razu odpowiedziano mu wybuchem śmiechu, a następnie ktoś wesoło zawołał:
— No, no, kumie, odsuńcie zasuwę, — przynoszę ci piętnaście kociołków i dwadzieścia dwa rądle do pobielania... Pyszna gratka!
— Czy to ty Pictoupain? — zapytał pseudo-kaleka.
— A któż do wszystkich dyabłów, mógłby być inny?... Spiesz się, bo mnie deszcz moczy i wiatr tak mrozi, iż napewno dostanę kataru...
Pobielacz przekonany otworzył drzwi i wpuścił przybyłego, który zaczął się otrząsać jak zmoczony pudel.
— Brr! — mruczał następnie — a to obrzydły czas!... tej nocy nawet żandarma nie dałoby się wypędzić za drzwi.. Czy nie mógłbyś kumciu rozpalić trochę ognia na kominie?...
— Dla czego nie? — odpowiedział pobielacz.
— No to się spiesz — będę ci bardzo wdzięczny. Nie lubię się pieścić, ale się obawiam kataru. — Katar to obrzydła bestya — jak mnie napadnie, myślę, że cała moja maszyna się popsuła!...
W jednym rogu chaty zrobiony był rodzaj kominka. — Nie mogło być coś bardziej pierwotnego.
Cała konstrukcya składała się z dużej płyty kamiennej położonej na ziemi i z dwóch kamieni zamiast wilków.
Wązki otwór w dachu, wyprowadzał dym na zewnątrz.
Pobielacz rzucił na kamienie naręcze suchych gałęzi i trochę drobnego drzewa i podpalił,
Wysoki trzeszczący płomień wzniósł się zaraz aż do spróchniałego pułapu.
— Do dyabła! — zawołał Pictoupain — bądź ostrożny bo spalisz zabudowanie! — Lokale podrożały i nie byłoby gdzie mieszkać...
Pobielacz zaczął się śmiać.
— Nie bój się! — ogień ze słomy bucha płomieniem ale nie zapala.
— Palniesz kieliszek, co? — zapytał pseudo-kaleka.
— Czem-że chcesz mnie poczęstować...
— Wódką...
— Dobrze, jak fajkę kocham!... Ogrzać się jednocześnie wewnątrz i zewnątrz.. wcale dobry interes!...
W gospodarstwie był jeden tylko kubek, mężczyźni więc pili kolejno.
— Sapertelle! — wykrzyknął Pictoupain — doskonała ta twoja wódka! To tak jakby łokieć flaneli położyć na żołądek. Jeszcze miarkę daj kumie, potem zapalimy fajki i pogadamy o interesach.
— Niestety — mruknął kaleka — niepodobna.
— Dla czego?
— Nie mam tytoniu.
— Wszystko się dobrze składa, bo ja właśnie mam cały kapciuch!
— Wiwat! — wykrzyknął pseudo-kaleka, wykręcając się na piętach.
Pictoupain położył kapciuch z tytoniem, przygotowanym w większej części posiekanych z cygar.
Za chwilę obie fajki mogły walczyć z kominami lokomotywy.
Ani stuk otwierających się drzwi, ani nagłe światło płomienia, ani rozmowa dwóch ludzi, nie przebudziły śpiącej dziewczynki, tak jest spokojnym i głębokim sen dziecka.
— Teraz — odezwał się pobielacz — możemy rozmawiać swobodnie.
— Po to cu umyślnie przyszedłem odpowiedział Pictoupain — gadajmy!...
Nocny gość, nizki i szczupły, wyglądał na słabowitego a tak wątłego, że uważano go za niezdolnego do pracy.
W istocie jednak, pod tą nędzną powłoką kapryśna natura ukryła nerwy i muskuły żelazne.
Pictoupain ciągnął wcale dobre korzyści ze swojej powierzchowności nieobiecującej.
Wykierowł się na podróżującego żebraka, okrywał łachmanami, wdział starą torbę na plecy i przebiegał wolnym krokiem wsie i przedmieścia Paryża.
Zatrzymywał się przed wszystkiemi drzwiami, zdejmował z pokorą pomiętoszony kapelusz i szeptał niewyraźnie jakieś słowa bez żadnego sensu, przeplatając je wyrazami łacińskiemi.
Dobrzy ludzie brali tę siekaninę za jakąś oracyę bardzo pobożną. Łacina wywierała wielkie wrażenie.
— Pictoupain, to wcale nie głupi człowiek — mówili do siebie poczciwcy — co najmniej umie tyle co i proboszcz.
— I obfite jałmużny, w postaci kawałków chleba, jarzyn i owoców zapełniały torbę żebraczą.
Dosyć często nazajutrz po odwiedzinach ubogiego, spełniono jakąś śmiałą kradzież w domu litościwego chłopka, ale nigdy a nigdy nie przyszło nikomu na myśl skarżyć, albo nawet posądzić o tę niegodziwość, chorego a pobożnego dziadka.
Otóż właśnie jedynym winnym był właśnie ten, którego nie posądzano. Powróćmy jednak do chaty i przysłuchajmy się rozmowie dwóch nędzników.
— Pictoupain, mój dzielny chłopcze — mówił mniemany kaleka — skoroś przyszedł w tej godzinie w czas taki piekielny, umyślnie poto, ażeby ze mną porozmawiać, musisz mieć na pewno jakąś interesującą propozycyę...
— Naturalnie... — odpowiedział żebrak.
— Idzie o jaką robotę? — zapytał pobielacz z naciskiem.
— Tak.
— Duża czy mała?...
— Ogromna.
— Łatwa?
— Zadaj sobie fatygę aby wyciągnąć łapę próżną a odejdziesz z pełnemi kieszeniami?
— Ta-a-a-k?..
— Coś takiego, co to palce oblizywać...
— A do dyabła! — Czy to dzisiaj wynalazłeś ten kąsek, mój chłopcze?...
— Już cztery czy pięć dni temu.
— Kiedyż termin roboty?...
— Jutrzejszej nocy.
— Dla czego nie dzisiaj?...
— Mam przyczyny...
— No, to niech i tak będzie!... Daleko trza iść?...
— Obejdziesz się bez kuli i wcale nóg nie sfatygujesz...
— Więc to w Auteuil?...
— Tak w Auteuil... kwandrans drogi od tej chałupy.
— Doskonale! Nic tak kurażu nie dodaje jak zajęcie blizkie...
— Gdybym miał swój dom, byłbym zapewne tego samego zdania — ponieważ go nie mam w tej chwili, pracuję wszędzie jednakowo. Zawsze mi chodzi o to tylko, ażeby łup był obfity, jutro zaś zapewniam, cię że będzie co się nazywa wspaniały. Jak żyjesz kumciu nie brałeś w takiej frajdzie udziału...
— Objaśnij że mnie dokładniej...
— Zaraz... Czy znasz ten piękny, dom, który w okolicy la Folie-Normand nazywają?...
— Jakżebym nie miał go znać?... Toż to najpiękniejszy budynek w Auteuil?... To pałac prawdziwy.
— Tam otóż zajrzymy jutrzejszej nocy...
Pobielacz skrzywił się niezadowolony.
— No co?... — wykrzyknął Pictoupain — co takiego?.. Zrobiłeś minę, jakby ci się propozycya nie podobała...
— Bo nie... i myślę sobie w tej chwili, czyś ty czasami nie zwaryował?...
— Zkąd to podejrzliwe pytanie?...
— Mówiłeś mi przed chwilą, nieprawdaż, że robota bardzo łatwa i prosta...
— Mówiłem to i powtarzam...
— I dodajesz zaraz potem, że to w Folie-Normand, mamy pracować.
— Naturalnie...
— Ależ mój chłopcze, czy nie widziałeś nigdy muru otaczającego tę posiadłość czy co?...
— Zrobiłem lepiej, bo zmierzyłem ten mur z największą dokładnością... ma czternaście stóp wysokości.
— I oprócz tego najeżony jest gęstemi kolcami żelaznemi.
— Zanotowałem sobie dobrze te kolce w pamięci i tak samo jak ty, uznaję, że przedostać się przez te przeszkodę niepodobna.
— A mimo to obstajesz przy swojem przedsięwzięciu?...
— Obstaję, bo jestem swego pewny.
— Nie zauważyłeś zapewne także i dwóch bud po obu stronach głównej bramy, w których siedzą psy neufunlandzkie takie wielkie jak woły?...
— Wiem, wcale piękne okazy i warte duże pieniądze!.. — odparł Pictoupain niedbale i dodał: — spuszczają ich z łańcuchów zaraz z wieczora a muszą być bardzo złe i założyłbym się, że nie potrzebowałyby więcej nad pięć minut czasu, ażeby rozszarpać, takiego jak ty człowieka, a takich jak ja dwóch przynajmniej.
Pobielacz patrzył na żebraka z coraz większem zdziwieniem.
Pictoupain zaczął się śmiać.
— Znasz tak dobrze te psy i jeszcze się upierasz, — mruknął pseudo-kaleka.
— Wszystkie te przeszkody co cię tak przerażają, są dla mnie nic nie znaczące bagatelki. Czy masz co jeszcze do powiedzenia?...
— Mam... mam... są jeszcze inne rzeczy...
— Nie żenuj się... mów co myślisz, a jak skończysz, odpowiem ci hurtem na wszystko... Mamy kubki pełne, fajki nałożone, ubranie moje suszy się przy kominie, nic nas nie nagli... zatem mów wiele ci się podoba.

Pictoupain otoczył się gęstym kłębem dymu, a pobielacz prawił dalej.

XIV.

Co ze sobą mówią dwaj nicponie w chatce w Auteuil.
Kaleka nie dał się pobić i ciągnął dalej:
— La Folie-Normand jest domem dużym jak zamek jaki lub pałac. Muszą go wynajmować bardzo drogo tylko ludziom bardzo bogatym.
— Naturalnie, — przerwał Pictoupain — gdyby było inaczej, interes który proponuję nie byłby tak świetnym.
— Zgadzam się! ale jest tam, jestem tego pewny, chmara domowników i służby co niemiara.
— Nie tak znów wiele jak sobie wyobrażacie mój kumie. Zaraz ci dokładnie wyliczę... Państwo nie są tutejsi, jacyś margrabiowie, zdaje się że włosi, — nazwiska nie pamiętam dobrze, ale wiem że kończy się na a... Jest ich troje... stara dama, młody trzydziestoletni mężczyzna jej syn i żona tegoż — młoda sroczka ośmnastoletnia.
— Jak wygląda młody człowiek?
— Wysoki, piękny mężczyzna, który po całych dniach strzela w ogrodzie. Musisz go ztąd słyszeć przecie?
Pobielacz skrzywił się.
— Głupstwo! — powiedział, — pistolet to bardzo niewinna zabawka. No ale idźmy dalej — trzy osoby to już coś znaczy. A wiele służby?
— Nie więcej nad pięć osób.
— Wcale ładnie.
— Stangret, lokaj, kucharka, pokojówka i malutki człowieczek, który siedzi za panem w kabryolecie.
— No widzisz, zdaje mi się, że dom nie jest taki pusty. Można się złapać i sprowadzić sobie w jednej chwili ośm osób na kark.
— Kobiety się nie liczą! — odpowiedział Pictoupain pogardliwie.
— Przeciwnie, kobiety znaczą bardzo dużo w okolicznościach podobnych, bo jedna baba zrobi więcej wrzasku niż całe pół tuzina mężczyzn.
— Czy już wypowiedziałeś wszystko co ci leżało na sercu?..
— Prawie wszystko.
— Więc masz co do zarzucenia?
— Nie myślę; a zresztą przypuszczam że jeżeli nie jesteś waryatem, to cię już i tak przekonałem dotykalnie o niedorzeczności zamiaru.
Pictoupain potrząsnął głową.
— Obstajesz przy swojem?
— Stanowczo kochany kumie, a i ty za parę minut będziesz mojego zdania, ba, przyznasz mi zupełną racyę i będziesz mnie podziwiał.
— Wątpię bardzo.
— Zobaczysz!... Wygadałeś się do woli, teraz kolej na mnie aby ci odpowiedzieć, tylko uważaj.
Pobielacz skinął potakująco.
— Idźmy porządkiem, — ciągnął żebrak — i odpierajmy zarzuty jeden po drugim.
— Dobrze.
— Przypominaj mi przeszkody jakie wyliczyłeś a ja je zwalę od razu.
— Mówiłem najprzód o murze czternaście stóp wysokim i najeżonym kolcami.
— Głupstwo, które nas nie zatrzyma ani na chwilę a to dla tego: ogród poza domem ciągnie się do samego prawie pagórka. Z tej strony muru jest zupełnie pusto, a ziemia porosła wysoką trawą. W tem miejscu znajduje się mała furtka.
Spróchniała może? — wykrzyknął żywo pobielacz.
— Przeciwnie, prawie nowa i zasunięta z wewnątrz wybornemi zasuwami.
— Więc dla czegoż u dyabła opowiadasz mi o tej furtce?
— Dla tego że przez nią właśnie wejdziemy.
— Jakto?
— Tuż obok znajduje się rodzaj okrągłego okienka, tak wązkiego, że człowiek żadną miarą nie mógłby się przez nie przecisnąć i dla tego zapewne nie okratowanego. Okienko to zasłaniają wysokie zielska i założyłbym się, że obecni lokatorowie a może nawet i sam gospodarz, wcale nie wiedzą o niem... Cóż powiesz na to kumie?...
— Nic nie powiem, bo skoro człowiek się tamtędy nie przeciśnie, to na cóż zdało się okienko?..
— W pierwszej chwili byłem zupełnie takiego samego zdania, ale zacząłem się namyślać i szukać sposobów i... ponieważ jestem człowiekiem bardzo sprytnym, przyszła mi myśl wyborna!...
— Bardzo jestem ciekawy poznać tę twoję myśl wyborną, — odezwał się niedowierzająco pobielacz.
— Najprostsza rzecz na świecie... Przyszła mi na myśl twoja mała...
— Ona? — zapytał pobielacz, wyciągając rękę w stronę śpiącego dziecka.
— Właśnie. Szczupła jak kijek, zwinną jak myszka a mądra i posłuszna. Wsuniemy ją do okienka jak list do skrzynki, nogami naprzód. Nie jest znów tak wysoko, ażeby sobie zrobiła co złego upadając. Zresztą stoczy się na krzaki, które są dosyć mocne, aby ją zatrzymały. Gdy się dostanie do ogrodu, odsunie zasuwy i otworzy furtkę, a nie chodzi o nic więcej. No, cóż kumie, co teraz myślisz? Nie pięknie? nie sprytnie?...
— Przyznaję że nie źle pomyślałeś, odpowiedział pobielacz.
— A widzisz!... Są majsterkowie w Brest, w Tulonie i w Ruchefort, którzy zyskali wielką sławę przed sądem przysięgłych, a jednak żaden nie był tak dowcipny jak ja.
— Zaczynam temu wierzyć.
— Oddajesz mi sprawiedliwość... cieszę się z tego bardzo i proponuję jeszcze po jednym kubku.
— To najchętniej.
— Wyborna jest — daję słowo, twoja wódka!.. No, zdrowie kochanego kumcia!...
— Powodzenia!...
Pobielacz zaczął znowu:
— Dobrze zatem — — jesteśmy już w w ogrodzie, ale co zrobić z temi ogromnemi psami, które nas gotowe posiekać swemi zębami na kiełbasy.
— Cóż znowu!.. Zabezpieczę się przed niemi.
— Jakim sposobem?
— Zrobimy atak około północy a około dziesiątej, podam im przez sztachety dwie małe pigułeczki... po połknięciu których nie ugryzą już nigdy nikogo.
— Muszą szelmy opływać w jedzeniu po uszy, i mogą nie chcieć dać się wziąć na twoje pigułeczki.
— O! za to, to odpowiadam... posiadam receptę nieomylną. Gdybyś nosił taką oto bryłkę w kieszeni, to wszystkie psy z całej okolicy poszłyby nakoniec świata za tobą.
— Masz widzę odpowiedź na wszystko.
— Pomówmy teraz trochę o samym tym panu, który tak zawzięcie strzela z pistoletu.
— Tego pana nie mamy się co obawiać dla tej prostej przyczyny, że wyjechał dzisiaj rano ze swoją żoną powozem pocztowym, obładowanym walizami, co oznacza długą podróż. Lokaj siedział na koźle, a stara dama żegnała ich bez końca przy bramie.
— Znaczy to — odezwał się pobielacz — że stara pozostała sama jedna w Folie-Normand.
— Ze stangretem, małym człowieczkiem i dwoma służącemi. Ale stangret sypia nad stajniami dosyć daleko od domu. Pozostaje więc tylko stara niedołęga i dwie kobiety.
— Jeżeli tak... to sprawa przybiera inny obrót.
— Więc cię przekonałem?
— Najzupełniej.
— A jeszcze przed chwilą uważałeś mnie za waryata!...
— Ale teraz wierzę, że nam pójdzie jak po maśle. Czy masz już jaki sposób dostania się do mieszkania?
— Jeszcze nie, pomyślą nad tem.
— Musi tam być sporo pieniędzy, srebra, kosztowności?
— Liczę na to.
— Tylko gdzie to pochowane?
— Ba! będziemy szukać... mam przecie dobry węch w takich razach.
— Obawiam się jeszcze jednej tylko rzeczy...
— Jakiej?
— Żeby się kobiety nie pobudziły.
— Miejmy nadzieję, że się nie p budzą — odpowiedział Pictoupain groźnym gestem.
— A jednak gdyby — się pobudziły bo trzeba przewidywać wszystko...
— Musielibyśmy uciec się do ostatecznych środków. — Będziemy mieli ze sobą koziki, z któremi obaj potrafimy się obchodzić. Przypuszczam, że nie stałeś się tak wrażliwym, iżby ci szkodzić miało kilka marnych kropli krwi.
— Zapewne, ale byłaby to gra i to gruba! — Mniejsza o galery, ale stryczek... to mi się wcale nie podoba, i chodzi mi o moję szyję...
— I mnie także chodzi o moję, a jednak się nie cofam!... kto nie ryzykuje nic nie ma.
— No, ja się nie cofnę, możesz być tego pewnym — ale jakże się pozbędziemy łupu?
— Podejmuję się z tem załatwić
— Masz kupca?
— Mam — porządnego człowieka do złotego cielca, głuchego jak pień, z którym miałem już interesy... Nazywa się ojciec Legrip... mieszka w okolicy Neuilly — w małym domku, ale lepiej zabarykadowanym niż forteca... kupuje wszystko co mu przyniosę, byleby było srebrne, albo złote i płaci natychmiast.
— To jakiś dzielny człowiek.
— Pójdę do niego zaraz pojutrze wieczorem.
— To jest, pójdziemy razem.
— Co to, niedowierzasz mi kumciu?...
— Broń Boże!.. Ufam ci najzupełniej, ale znam z doświadczenia słabości ludzkie i chcę cię uchronić od zbyt wielkich wymagań.
Pictoupain roześmiał się na całe gardło.
— Zgoda! pójdziemy razem!
Na tem dwaj bandyci zakończyli rozmowę, wypili jeszcze po parę łyków wódki, a potem pobielacz posłanie swoje rozdzielił na dwie połowy i oddał jednę do dyspozycyi Pictoupin’a, który się z przyjemnością wyciągnął na tej improwizowanej pościeli.
Za chwilę kaleka i żebrak zasypiali najspokojniej obok siebie.
Pozostawimy ich w spokoju przez noc i cały dzień następny, a powrócimy tu jutro dopiero wieczorem...

∗             ∗
Godzina jedenasta bije na wieży w Auteuil.

Pobielacz i dziewczynka znajdują się w chacie sami.
Mała nie śpi tak jak wczoraj — siedzi w kącie głęboko zamyślona i spogląda od czasu do czasu pięknemi czarnemi oczami na kalekę, który się przechadza po izbie i widocznie oczekuje na kogoś niecierpliwie.
Nareszcie dały się słyszeć kroki przyspieszone i wkrótce ktoś zastukał po trzykroć do drzwi spróchniałych.
Pobielacz otworzył natychmiast i pokazał się tryumfujący Pictoupain.
— Zdaje się że dobrze idzie?... — rzekł żywe gospodarz mieszkania.
— Zawsze dobrze idzie to wszystko, do czego się ja zabieram.
— Powracasz z Folie-Normand?...
— Zrobiłem com miał zrobić przy sztachetach. Karzeł służący spuścił psy o dobre pół godziny później niż zwykle..
— I załatwiłeś się z nimi?...
— Naturalnie!... Poczciwe psiska połknęły pigułki jak gdyby nic nie jadły od tygodnia, a nawet więcej się domagały.
— Zatem żyły jeszcze?...
— Gorączka z ciebie mój kumie... Potrzeba przynajmniej godzinę czasu. ażeby lekarstwo poskutkowało. Jeszcze żyją, ale o wpół do dwunastej pożegnają świat na zawsze... My pójdziemy dopiero o dwunastej, więc je zastaniemy już martwemi.
— Przeczekamy tutaj tę godzinę?
— Nie, ruszamy zaraz... Potrzeba wcześniej trochę stanąć ma miejscu... potrzeba się dobrze rozpatrzeć i przedsięwziąć środki ostrożności...
— Jak chcesz... — odpowiedział pobielacz.
— Latarkę masz?...
— Jest.
— A nóż?..
— W kieszeni...
— A kule?...
— Są tu w tym worku... O! ja nie zapomnę o niczem!... — No mała, wyprowadzamy się — dalej moja córko, i tylko ruszaj się prędzej trochę.
Dziecko podniosło się w milczeniu.
Pobielacz wziął w lewą rękę małą krytą latarkę pomalowaną na czarno.
Na plecy zarzucił długi worek płócienny wypchany różnemi rzeczami.
Otworzył drzwi chaty a zgasiwszy świecę, wyszedł naprzód... mała dziewczynka z Pictoupain udali się za nim.
Wszystko troje skierowali się zaraz na lewo i w pośród głębokiej ciemności szli brzegiem Sekwany zdala od gościńca.


XV.
Dobry uczynek pobielacza.

Noc była równie ciemna jak poprzednia, ale znacznie spokojniejsza.
Powietrze było łagodne — żadnego wiatru, rzeka płynęła cichutko.
Dwaj ludzie szli prędko nie nie mówiąc do siebie. Dziecko pospieszało za nimi.
W jakie dziesięć minut później, Pictoupain, dowódca wyprawy, skręcił na prawo, na wązką ścieżkę wspinającą się w górę pośród dwu parkanów dwóch oddzielnych posesyj.
Jedną z nich było właśnie Folie-Normand.
Potrzeba była przynajmniej kwadransa czasu, ażeby się dostać do wierzchołka, gdzie rozciągał się ogród.
Pictoupain skręcił na lewo i wszedł w miejsce porosłe krzakami i wysoką trawą.
Szedł tak jeszcze czas jakiś a nareszcie przystanął i zwracając się do towarzysza szepnął:
— Oto tutaj jest ta furtka.
— I okienko?... — zapytał kaleka również cicho.
Żebrak zaczął mur obmacywać.
— Masz je... — powiedział.
Pobielacz zmierzył otwór.
— Dyabelnie wązka dziura, sądziłem z twojego opowiadania, że szersza.
— Na co ma być u dyabła szersza... — odpowiedział Pictoupain.
— Wątpię... aby mała mogła się tędy przecisnąć!...
— Niecierpliwisz mnie doprawdy temi ciągłemi swojemi trudnościami. Znam się na tem lepiej od ciebie i powiadam ci, że się jak nic przesunie.
Pobielacz potrząsnął głową.
— Może chcesz się założyć o część łupu?... Ja chętnie trzymam zakład, — mruknął Pictoupain.
Pobielacz nic nie odpowiedział. Pewność towarzysza zaczynała pokonywać jego niewiarę.
Po krótkiej pauzie Pictoupain, zapytał jak mógł najciszej:
— Czy mała wie o co chodzi?
— Wie.
— Objaśniłeś jej wszystko dokładnie?
— Od A do Z.
— Zrozumiała dobrze?
— Doskonale.
— A nie boi się?
— Boi się?... co też ty mówisz, jej by sam dyabeł nie przestraszył...
— Doprawdy?.. Nie sprzeciwiała się?...
— O mało nie tańczyła z radości...
— To prawdziwy skarb ta mała.
— Wiem o tem dobrze.
— Czy to twoja córka?
— Nie.
— Znaleziona?
— Także nie.
— No — to ukradziona.
— Także nie.
— Jeżeli ani ukradziona, ani znaleziona, to już nie rozumiem zkąd się wzięła, chyba że ci z nieba spadła?
— Ta mała — to dobry uczynek jaki zrobiłem.
— Ty i dobry uczynek?
— Tak, ja...
— To się chyba już świat do góry nogami przewraca...
— Wyjątek nic nie stanowi...
— Opowiedzże mi tę historyę, bo musi być bardzo ciekawą... a czasu mamy jeszcze dosyć.
— Historya to ani długa, ani tak znowu dziwna... oto jak było: Zanim osiadłem w Auteuil, włóczyłem się po jarmarkach na małym wózku zaprzężonym w osła..
— I pobielałeś?...
— Naturalnie, skoro jestem pobielaczem, to pobielałem... Pewnego dnia w Angers, zakochałem się na zabój...
Pictoupain zaczął się śmiać.
— Musiałeś ciekawie wyglądać ze swemi pokręcanemi nogami...
— Miałem nogi jak najlepsze i anim myślał nawet zostać jeszcze kaleką.
— Tak?... to co innego! Więc zakochałeś się, a w kim?...
— W prześlicznej dziewczynie, cygance trochę, która nazywała się Mirza.
— Co to była za jedna?
— Zachwycała publiczność sztukami: połykała pałasze, pożerała surowe kurczęta, zapalone konopie i t. d.
— Zatem artystka?
— Jeszcze jak utalentowana!...
— Oświadczyłeś jej swoję miłość?
— Tak.
— Przyjęła od razu?...
— Wyśmiała mnie straszliwie.
— Dla czego?
— Bo byłem niestosowną dla niej partyą.
— O! kobiety!... kobiety!... — mruknął Pictoupain — zawsze lekkomyślne i zawsze dumne stworzenia!
— Cóż więc zrobiłeś?
— Wyrywałem sobie włosy z głowy i chudłem z desperacji...
— Wierutne głupstwo!
— Spostrzegłem to i zrobiłem postanowienie.
— Jakie?
— Koloniści z okolicy, przyjeżdżali co tydzień na jarmark do Angers i po sprzedaniu bydła czy zboża zaczynali pić do upadłego. Do domów powracali późno dopiero w nocy, czasami całą bandą, czasami znów pojedynczo, ale zawsze z pełnemi trzosami.
— A to głupcy!... Ale to jakiś piękny kraj widocznie i muszę tam zajrzeć kiedy.
— Pewnego wieczora ukryłem się za drzewem o jaką wiorstę od miasta, w miejscu tak wązkiem, iż nie można było przejść tamtędy chyba tylko gęsiego... Miałem ze sobą kij gruby sękaty... prawdziwą poprostu maczugę.
— Widzę cię za tym drzewem, jak oczekujesz niecierpliwie, ale mów prędzej, bo mnie to bardzo interesuje. Cóż się stało?...
— Stało się, że około jedenastej, usłyszałem tentent ciężkiego konia, na którym siedziało grube jakieś chłopisko, wyśpiewywujące na całe gardło głosem ochrypłym.
— Jakże ci serce musiało bić gwałtownie.
— Nie bardzo... myślałem o Mirzie.. wyszedłem z ukrycia, stanąłem na samym środku drogi, a gdy koń zbliżył się na jakie trzy kroki, zadałem mu pomiędzy uszy cios tak potężny, że runął w tej chwili w piasek...
— Brawo kumie!... Ja nie byłbym zrobił inaczej...
Pobielacz ciągnął dalej:
— Koń runął w jedną a chłop w drugą stronę — i ani się ruszyli... Odwiązałem pas skórzany ściskający biodra wieśniaka...
— Czy był przynajmniej dostatnio napełniony?
— Zawierał dwanaście tysięcy franków.
— No to wcale niezła sumka.
— Powróciłem uradowany do Angers, poszedłem zaraz nazajutrz do Mirzy, powiedziałem jej, że jestem daleko bogatszy, aniżeli przypuszczała i że oddaję jej do dyspozycyj wszystko co posiadam, to jest, że oddaję jej dwanaście tysięcy franków na rachunek przyszły.
— Cóż ci na to odpowiedziała?
— Wzięła pieniądze, nie dając się długo prosić i naznaczyła mi rendezvous tego samego wieczora po przedstawieniu.
— Winszuję kumie.
— Nie masz czego, tego samego wieczora byłem już w więzieniu.
— W więzieniu? — powtórzył Pictoupain.
— Tak w więzieniu.
— A za co?
— Kolonista przyszedłszy do siebie, spostrzegł, że mu pas ukradziono, powrócił więc zaraz do Angers i wniósł skargę do prokuratora cesarskiego.
— A to szelma! trzeba mu było łeb jak się należy roztrzaskać.
— O! żałowałem tego bardzo.
— Jedna rzecz mnie intryguje mój kumie?
— Jaka?
— Przecie nikt cię nie widział operującego na drodze, zkądże się tak zaraz dowiedzieli, iż to ty byłeś sprawcą awantury.
— To bardzo proste... Mirza wygadała się przyjaciołce, a ajent policyjny, znajdujący się na przedstawieniu podsłuchał. Te gałgany wszystko usłyszą. Oczywiście ździwiło go ogromnie, że taki brudny pobielacz, mógł dać tyle pieniędzy kobiecie — a to zrodziło podejrzenie, że pieniądze, zostały ukradzione koloniście. I oto w chwili, kiedy marzyłem rozkosznie, żandarm schwycił manie za kark i powiązał.
— Okropne przebudzenie, mój kumie!
— Cios był tem dotkliwszy, że wcale nieprzewidziany. — Przeklinałem fatalne losy, ale nareszcie pogodziłem się z niemi.
— No, no, widzę, żeś zawsze był filozofem — a i ja takim jestem! — Cóż dalej?...
— Trzymano mnie trzy miesiące w więzieniu — ciągnął pobielacz — aż nareszcie stawiono przed sądem...
— I ten skazał cię za napad i kradzież?...
— Mylisz się — uwolniono mnie dla braku dowodów... — Utrzymywałem zawzięcie, że dwanaście tysięcy franków zebrałem z oszczędności; a że niepodobieństwem było mi dowieść kłamstwa, uznano za niewinnego ku wielkiemu utrapieniu pana prokuratora.
— No, to szczęście prawdziwe!
— Nie takie znów wielkie szczęście... przesiedziałem przecie długie trzy miesiące za kratą...
— Tak, ale wykręciłeś się od galer!...
— Ciągle byłem zakochany w Mirzie. — Odzyskawszy wolność, zacząłem się w tej chwili rozpytywać co się z nią stało i dowiedziałem się, iż zaraz po moim uwięzieniu opuściła Angere, iż musi się prawdopodobnie znajdować gdzieś w okolicach Bordeaux... Puściłem się bezzwłocznie w drogę. Poszukiwania trwały kilka miesięcy, bo nie mając ani grosza, musiałem zarabiać po drodze. Nakoniec dogoniłem towarzystwo.
— Musiałeś być szczęśliwym okrutnie, boć Dulcynea odwdzięczyła ci się chyba za to coś wycierpiał dla niej.
— W wigilię tego dnia gdy powtarzała jedno ze swoich ćwiczeń, to jest, gdy przechylona całym korpusem dźwigała kilka ciężarów stofuntowych, pękła jej żyła sercowa, krew natychmiast buchnęła nosem i ustami i Mirza padła martwa na ziemię. Wkładano ją właśnie w trumnę, w chwili w której przybyłem.
— Prawda że cię prześladowały nieszczęścia, mój kumie...
— Pierwszy raz w życiu zapłakałem nie wiedząc sam dla czego, boć nie byłem przecie pewnym czy Mirza kochała mnie choć trochę i czy nie byłaby mnie wypchnęła za drzwi dowiedziawszy się, że nie mam nic a nic zgoła. Ale cóż?.. kto zakochany to i głupi, a ja byłem przytem uparty. Dyrektor trupy, człowiek bardzo uczciwy, poznał mnie od razu i przyjął bardzo grzecznie. Proponował mi chyba nawet abym wstąpił do towarzystwa. Nie zgodziłem się oczywiście na to.
— Wielka szkoda, — przerwał Pictoupain, — byłbyś bardzo oryginalnie wyglądał w kostyumie pajaca, ze swoją jak grób ponurą twarzą!... Ha! ha! ha! — dodał, — chciałbym widzieć doprawdy takiego ananasa w peruce czerwonej a w ubraniu pstrokatem!...
Pobielacz ciągnął dalej:
— Mirza pozostawiła małą ośmio czy dziewięcio miesięczną córeczkę...
— Tę?... — zapytał Pictoupain.
— Tak — to maleństwo ambarssowało bardzo dyrektora i nie wiedział co z niem zrobić... Wyobraziłem sobie, że stanie mi się rozrywką w moim smutku i zaproponowałem aby mi ją oddano. Oświadczenie moje przyjęto z bardzo żywem zadowoleniem, zabrałem zatem bobo i odtąd nie rozłączałem się z niem ani na chwilę...
— Ponieważ mała dopomoże nam dzisiejszej nocy do dużego zarobku — odezwał się Pictoupain poważnie — dowiedzie zatem dowodnie, że dobry uczynek nie pozostaje nigdy bez nagrody!...
Po tych cynicznych słowach, zapanowało chwilowe milczenie.
Zegar na wieży w Auteuil wybił wolno godzinę dwunastą.
— Otóż czas! — mruknął Pictoupain — dalej do roboty kumie...
— Do roboty... — powtórzył pobielacz i obadwa przybliżyli się do muru.
— Pobielacz oświecił latarką wązki otwór okienka.
— Joasiu — chodź-no tutaj...
— Jestem, ojcze — odpowiedziała dziewczynka.


XVI.
Scena wśród nocy.

Pobielacz zwrócił się do towarzysza.
— Weź-no latarkę, Pictoupain, i poświeć mi tylko dobrze, muszę się dokładnie przyjrzeć czy ona się zmieści w ten otwór.
Jednocześnie wziął małą za rękę.
— Joasiu — mówił pokazując małej okienko — ja cię tutaj wsunę nogami naprzód — a jak się dostaniesz na tamtą stronę muru, zaczepisz się o krzaki i zamiast skakać zesuniesz powoli.
— Dobrze ojcze.
— A pamiętasz co potrzeba zrobić jak się przedostaniesz?
— Pamiętam ojcze...
— No to powiedz mi co?...
— Pójść do małych drzwiczek na lewo, odsunąć po cichutku zasuwę i otworzyć, ażeby was przepuścić... Czy tak ojcze?...
— Tak, tak, ty skarbie mój prawdziwy!
— No! dosyć już, dosyć tych romansów — odezwał się Pictoupain — przeskakuj mała śmiało i odważnie, bo szkoda czasu.
Pobielacz związał nędzną sukienkę starą chustką około nóg dziecka, ażeby się o mur nierówny nie zaczepiała, wsunął do otworu i lekko popychał.
— A co! — odezwał się z cicha Pictoupain — nie miałem racyi utrzymując, że przelezie?...
— Nie tak to łatwo! — mruknął pobielacz, który czuł jak obręcz kamienna ściska delikatne członki Joasi.
Nagle, gdy już nie podobna było popychać dalej, usłyszał głuchy jęk.
— Joasiu — zapytał przykładając usta do otworu — czy cię co boli stokrotko?...
— O, tak ojcze — odpowiedziało dziecko głosem do niepoznania zmienionym — ale to nic nie szkodzi.. popychaj, już nie daleko.
— Obawiam się, aby ci nie zrobić co złego.
— Nic, nic, nie jestem tak znowu słabą, tylko prędzej, bo się uduszę...
Pobielacz popchnął małą silniej raz jeszcze — nie napotkawszy żadnego już oporu.
Mała była już po drugiej stronie muru, wpadła w krzaki, które się łamały i trzeszczały za każdem poruszeniem.
Po kilku chwilach wyswobodziła się z tych więzów i stanęła na ziemi.
— Otóż robota skończona! — zawołał Pictoupain z tryumfem. — Na drugi raz nie będziesz, jak mam nadzieję, tracił czasu na stawianie mi bezsensownych zarzutów.
Pobielacz chciał odpowiedzieć, ale zbrakło mu czasu.
O kilka kroków od dwu opryszków, po za murem co ich oddzielał od ogrodu, dał się słyszeć krzyk tak rozpaczliwy, że aż im włosy stanęły dębem na głowie.
Nie podobna było się mylić, to mała tak przeraźliwie krzyknęła.
Pobielacz i Pictoupain spojrzeli po sobie ździwieni i trwożni, kiedy w miejscu gdzie musiało się teraz znajdować dziecko, rozległ się nowy krzyk jeszcze dziwniejszy i straszniejszy.
Było to jakieś przytłumione wycie, z początku słabe, stopniowo coraz głośniejsze i zakończone przeciągłym jękiem.
Naraz zapanowało głębokie milczenie.
Ani Pictoupain, ani pobielacz nie mogli odgadnąć przyczyny tego strasznego zdarzenia.
Nigdy z pewnością podobne jęki nie wydobyły się z piersi ludzkiej.
Obaj bandyci nie wierzyli w nadzwyczajności, a jednak skamienieli prawie.
Żebrak ocknął się pierwszy.
— Musi się tam odbywać coś strasznego, — rzekł drżącym głosem.
— Niech pioruny jasne zatrzasną! czyby się dziecku przytrafiło jakie nieszczęście — mruknął pobielacz, przywiązany do Joasi niezmiernie.
— Położenie jest bodaj niebezpieczne, — przemówił znowu Pictoupain, — trzeba nam zatem kumie zabierać nogi za pas.
— Uciekać i pozostawić dziecko?... zawołał z oburzeniem pobielacz. — Trzeba być więcej jak podłym, ażeby się odważyć na podobną propozycyę. Żebrak wzruszył ramionami.
— Co w tem podłego?... — warknął następnie, — ta mała wcale mnie nie obchodzi, a na tym świecie każdy dla siebie; ja zawsze najpierw myślę o ocaleniu mojej osoby.
— Pomimo jednak takiego rozumowania, Pictoupain nie śmiał odejść.
Wyciągnął z kieszeni długi nóż i stanął w pozycyi obronnej, gotowy na wszelki wypadek.
Pobielacz przyłożył twarz do otworu i głosem jak mógł najcichszym ale wyraźnym zawołał:
— Joasiu gdzie ty jesteś?... co ci się stało!...
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
Wtedy obawa jego i niepokój nie miały granic.
— Ja muszę się dowiedzieć co się z nią stało, muszę koniecznie!...
— Łatwo powiedzieć, — mruknął Pictoupain, — ale wykonać niełatwo.
— Przesadzę mur.
— Jakim sposobem?
— Ty mi posłużysz za drabinę... z twoich ramion dosięgnę szczytu i skoczę do ogrodu.
— A żelazne kolce to nie?...
— Nie będę zważał.
— Pokaleczysz się!...
— Mniejsza o to...
— Możesz się zabić...
— I to być może... ale przynajmniej sprobuję ocalić małą.
— Jednakże... — zaczął Pictoupain znowu...
— Dosyć tego!... milcz i pomagaj... Wymówił te ostatnie słowa głosem tak nakazującym, że Pictoupain znający fizyczną siłę kamrata, nie chciał się więcej na gniew jego narażać, zaprzestał więc dyskusyj i stanął pod murem.
Wszystko to było dziełem jednej chwili.
Pobielacz miał mu naprzód skoczyć na ręce, potem na ramiona a z ramion na mur pomiędzy las ostrych kolców żelaznych, gotowych poszarpać ciało.
Odgłos zasuw odsuwanych z wewnątrz, powstrzymał go od tego zamiaru.
Zaraz też furtka się otworzyła.
Któż się miał w niej ukazać?
Zapewne jaki nieprzyjaciel dobrze uzbrojony gotowy do zaatakowania,
Instynktownie, obaj nędznicy przygotowali się do walki.
Niepewność nie trwała długo.
Głos dziecinny — głos Joasi odezwał się tuż koło nich.
— Jestem ojcze... drzwi otwarte... chodź prędko.
Pobielacz poskoczył do małej, porwał ją na ręce — a przyciskając do serca, okrywał pocałunkami z prawdziwie rodzicielską miłością.
Podobne przywiązanie u człowieka tego rodzaju, zdaje się bardzo dziwnem, niezrozumiałem, nieprawdopodobnem może.
Nie podejmujemy się wcale tłomaczyć anomalii serc ludzkich, bo nie podołalibyśmy temu zadaniu, dodamy tylko, iż doświadczonem jest, że najohydniejsze i najdziksze nawet natury posiadają, gdzieś w głębi duszy, serca czy mózgu, jakąś żyłkę uczuciową, która zdumiewa, skoro się odezwie, Czyż nie widziano tygrysa, okazującego litość dla małego zwierzątka, rzuconego mu do klatki na pożarcie i zdychającego z tęsknoty gdy mu je odebrano?.. Tak samo bodaj kochał pobielacz swoję dziewczynkę, ale że ją kochał, to nie ulegało wątpliwości.
— Powiedz mi stokrotko — pytał — wycałowawszy ją do woli — co się tam działo przed chwilą i dla czegoś tak krzyknęła, że aż mnie dreszcze przeszły?
— Chodź, zobacz ojcze — odpowiedziała mała, chwytając pobielacza za rękę.
Przekroczył furtkę i wszedł do ogrodu.
Pictoupain uspokojony zupełnie pospieszył za niemi zaciekawiony.
Postąpili kilkanaście kroków wzdłuż alei piaskiem wysypanej, w bliskości muru.
Pomimo ciemnej nocy, bielała ona wpośród czarnych zupełnie kląbów.
Pobielacz stanął jak wryty.
Spostrzegł na piasku jakiś przedmiot, dosyć duży, którego kształtów nie mógł rozpoznać wcale.
Przedmiot ten wyciągnięty w poprzek drogi, zdawał się jeszcze słabo poruszać.
— Patrz ojcze! — tego się tak przejękłam strasznie — powiedziała Joasia — ale już pewnie nie żyje...
— Widzę coś — mruknął pseudo-kaleka — ale nie mogę pojąć co to takiego.
Pictoupain — nie wiele więcej zrozumiał, że jednak trzymał w ręku latarkę, przysunął ją do niekształtnej masy.
Wtedy spostrzeżono jednego z prześlicznych psów, wielkiego niby niedźwiedź, z długiemi kręcącemi się w białe łatki kudłami, stróża ogrodów.
Nieszczęśliwe zwierzę otrute i konające, chciało jednak spełnić jeszcze powinność swoję.
Pomimo strasznych boleści, szarpiących wnętrzności, przeczuło, że coś nadzwyczajnego działo się w najodleglejszej części ogrodu i przywlokło się aż tutaj.
Jak wiemy instynkt nie zawiódł psa wcale.
W chwili kiedy dziewczynka stanęła na ziemi, rzucił się żeby ją rozszarpać.
Siły go jednak zdradziły i runął psisko na ziemię z tem wyciem przeraźliwem, w którem skupił całą wściekłość swoję i całą niemoc swoję.
Nie można sobie wyobrazić nic okropniejszego nad trupa szlachetnego stworzenia.
Trucizna gwałtowna, paląca, powykręcała mu żyły, pościągała członki.
Pysk był pełen piany i szeroko otwarty, zęby spiczaste i język wywieszony, czarny prawie.
Oczy krwią nabiegłe i wysadzone, a konwulsyjne drgania jeszcze poruszały masą już martwą.
Dziecko, pomimo całej odwagi, nie mogło znieść tego widoku.
Odwróciło się i zakryło oczy rękami.
— Ojcze, chodźmy ztąd, — szepnęła, — bo ja się strasznie boję.
— Masz racyę, — odezwał się Pictoupain, — widok wcale nie wesoły. Szkaradne bydle, tyle czasu potrzebowało ażeby odwalić kitę. Jak mi się drugi raz trafi robota z okazami tego rodzaju, podwoję dozę pigułki. Ale basta, droga otwarta, dalej więc kumie naprzód...
Dwaj nędznicy i dziecko, opuścili martwego psa i poszli dróżką, aby się dostać bliżej do pawilonu.
Ogród Folie-Normand, jak to czytelnicy już wiedzą, był ogromnie rozległy, a wielkie rozłożyste drzewa zamieniły go w park prawdziwy. W niejednem miejscu mur znikał zupełnie z oczu i możnaby sądzić, że się jest w jakimś prawdziwym lesie o jakie dwadzieścia pięć mil od Paryża.
Bandyci szli aleją tak cienistą, że nic nie można było rozróżnić.
Parę razy zatrzymywali się z niepewną obawą.
Bo zdawało im się że z pomiędzy drzew rzadszych wychylały się jakieś widma, że im się przypatrywały.
Po chwilowem zastanowieniu, przekonali się, że te widma, były poprostu kamiennemi posągami, stojącemi na podstawach z granitu.
Nakoniec dostali się na przestrzeń otwartą, gdzie nie było już drzew, tylko kląb ogromny kwiatowy. Pośrodku kląbu wznosił się prześliczny pałacyk, zbudowany cały z kamieni i czerwonej cegły, pokryty ładnym dachem szyfrowym, obłożonym do okoła blachą wyciętą w ażur, jakby prawdziwa koronka.
— Stać! — szepnął Pictoupain.

Pobielacz i dziewczynka zatrzymali się w tej chwili

XVII.
Włamanie.

— Co takiego?... — zapytał pobielacz.
— Potrzeba nam pogadać — odpowiedział Pictoupain, więc — lepiej tutaj niż tam blizko — w tem miejscu, chyba jaki ptak na drzewie mógłby nas tylko posłyszeć.
— Masz racyę, nie mam nic przeciwko temu — a że jest właśnie i ławka, będziemy zatem jak u siebie.
Bandyci usiedli na kamiennej ławce, opartej o podstawę posągu Dyany, Joasia zaś położyła się przy nich na trawie.
— Teraz idzie o to, aby nie zrobić fałszywego kroku, dom jest tuż — ale jakże się do niego dostaniemy?...
— Zdaje mi się — odrzekł pobielacz — że to znowu nie tak trudne.
— I ja tak myślę, ale czasami można przecie złamać nogę na równej drodze. — Powiedz mi jak myślisz?...
— Ja tak myślę jak i każdy — idzie o wyjęcie szyby, zapuszczenie ręki do środka i otworzenie drzwi albo okna...
— Zgadzam się — tylko że tych drzwi i okien jest strasznie dużo — nie wiadomo które wybrać!...
— Pierwsze lepsze.
— Nie można!...
— Dla czego?...
— Czort wie, czy stara mieszka na dole, czy na pierwszem piętrze. Działając tak jak chcesz na oślep, moglibyśmy właśnie natrafić na jej sypialnię. — Otóż gdyby się sprawiać najciszej, zawsze się zrobi pewien hałas, stara musi mieć sen lekki, przebudzi się i zacznie wrzeszczeć. Po co mi to, wolę co innego.
— Uznaję sam, że to nie bardzo bezpiecznie.
— Trzeba jednak jakim sposobem umknąć niebezpieczeństwa.
— Ale jakim?...
— Zastanówmy się trochę i ogadajmy sprawę.
— Najchętniej.
— Ty masz zdaje mi się doskonałe oczy?...
— Jak kot, wcale dla mnie ciemności nie istnieją...
— W takim razie, musisz, widzieć wprost siebie w samym środku domu schody z pięknego białego kamienia, z doniczkami kwiatów na stopniach?...
— Widzę je jakby ciebie i zdaje mi się, że się to nazywa peronem?
— Nazwa nic a nic nie znaczy.. — Nad schodami znajdują się drzwi szersze od innych i pół okrągłe u góry...
— Tak.
— No to właśnie temi drzwiami wypadnie nam się przedostać.
— Pewnym tego jesteś?
— Prawie zupełnie.
— Znasz więc lepiej niźli mówiłeś rozkład domu.
— Nie, ale znam dobrze inne.
— Cóż to z tego?
— Panowie architekci dla mniejszego ambarasu, budują wszystko na jeden model. Główne drzwi prowadzą zawsze do dużego przedpokoju, który nie służy do niczego, a z którego, prowadzą schody i drzwi do salonów i innych pokoi. Rozumiesz że nie narażamy się wcale dostając się tamtędy, i dopiero na miejscu musimy się zoryentować, czy wejść na pierwsze piętro, czy też w które ze drzwi na dole. Cóż ty na to kumie?
— Przyznaję że masz węch wcale dobry.
— Węch mam psi a amerykańskie oko!... Ktokolwiek pracuje ze mną, może liczyć że mu pójdzie jak po mydle. Co innego.....
— Co takiego?...
— Przypuszczam żeśmy już weszli, czy pozostaniemy razem, czy też się rozdzielimy, t. j. czy każdy z nas będzie działał na swoję rękę...
— Jakże ty myślisz?
— Nie wiem i dla tego radzę się ciebie...
— I ja co prawda także nie wiem...
— A jakże ci się zdaje?...
— Jest w jednym i drugim wypadku dobra i zła strona. Jeżeli się rozdzielimy, robota będzie dwojaka, ale jeżeli pozostaniemy razem, nie narazimy się na spotkanie niespodziane i na nastraszenie jeden drugiego... Powiedziałem ci com myślał a ty decydujesz teraz...
— Ostrożność przedewszystkiem, lepiej więc wolno a na pewniaka. Spieszyć nie potrzebujemy, czasu mamy jeszcze dosyć.
— To znaczy, że nie chciałbyś żebyśmy się rozdzielili?
— Przyznaję.
— Dobrze, więc cię ani na krok nie odstąpię.
— Czy masz jeszcze co do nadmienienia?...
— Nie.
— W takim razie możemy zaczynać?...
— Możemy.
— No to chodźmy!...
Pobielacz wstał i podniósł z ziemi worek, zaopatrzony we wszystkie narzędzia złodziejskie.
Zarzucił go sobie na plecy i postąpił kilka kroków, w stronę domu.
Pictoupain i Joasia postępowali za nim.
— Czy mała będzie nam jeszcze potrzebna? — zapytał nagle.
— Dla czego się pytasz o to?...
— Bo jeżeli nie, to nam będzie tylko zawadzać.
— Taki klejnocik nie może nigdy zawadzać nikomu — odpowiedział Pictoupain.
— A przytem — dorzucił pobielacz z widoczną niecierpliwością — nie mam wcale ochoty narażać ją „pour le roi de Prusse”. — Radbym odesłać ją do domu, powiedz zatem naprawdę, będzie potrzebna czy nie?...
— A czy ja mogę wszystko przewidzieć? odpowiedział żebrak. — Bardzo być może, że będziemy jej potrzebowali, że się znajdzie i dla niej robota — myślę więc, że lepiejby ją zatrzymać było. — Zresztą nabierze śmiałości i wprawy.
— Tak, tak ojcze... tak... — zawołała żywo dziewczynka — zostaw mnie mój drogi... ja będą bardzo grzeczna, zrobię wszystko co każesz...
Pobielacz pokonany prośbą, nie opierał się dłużej — i poszli dalej w milczeniu.
Parę minut wystarczyło na obejście trawnika i stanęli na stopniach peronu, pod szklanemi drzwiami, stanowiącemi jedyną przeszkodę w dostaniu się do przedsionka.
Drzwi te na zewnątrz zasłonięte były żaluzyą i zamknięte na dwa nieduże haczyki.
— Znamy się z tem rzekł Pictoupain do pobielacza — zobaczysz kumciu jak ja się biorę do roboty — podaj-no mi tylko worek.
Pobielacz spełnił żądanie, żebrak zaś wyciągnął kawałek żelaza dziwacznego kształtu z rączką drewnianą.
Założył narzędzie pomiędzy szczeble żaluzyi, poszukał haczyka, na który natrafił bardzo łatwo i po lekkiem pociągnięciu wyrwał go zupełnie.
Żaluzya otworzyła się natychmiast.
— To prawdziwie porządnie zrobione — mruknął Pictoupain zadowolony.
Teraz zatem idzie o to tylko, ażeby wyrznąć w szybie otwór na rękę, ale to przecie nie może być trudnem dla takich jak my majstrów doświadczonych.
Powiedziawszy to, żebrak wyjął z kieszeni dyament, taki jakich używają szklarze, określił nim potrzebny otwór, sięgnął do worka, i wydostał pudełko blaszane, w którem była gałka ze smoły — rozgrzał ją trochę w ręku, nalepił w miejsca określone, potem zaś pociągnął plaster ku sobie a kawałek szkła przylepiony do smoły oddzielił się od szyby...
Spełniwszy zadanie, Pictoupain odwrócił się do pobielacza, aby zobaczyć, jakie też wrażenie na nim uczynił.
— Widzisz jak to ja gram, mój kumie! Mogą mnie szelmy zaprowadzić do Passy i do Melun albo Clairvaux, a ja ich wszystkich zawsze jak najpiękniej wyprowadzę w pole! Jakem Pictoupain, nie boję się nikogo.
— Wiadome rzeczy — mruknął pobielacz z odcieniem ironii.
Żebrak wsadził rękę w otwór i otworzył antabę.
Został jednak wielce rozczarowany, bo drzwi pozostały zamknięte.
— Co u dyabła — zawołał niezadowolony — co u dyabła?...
— Co takiego? — zapytał pobielacz.
— Zasunięte widzę od środka.
— No i co teraz robić?
— Albo ja wiem?...
— Cofasz się zatem?...
— Nigdy! a to mi się podobało — za kogóż to mnie znowu bierzesz?
— Jednakże...
— Pozwól-no mi się zastanowić!
Zamyślił się na chwilę i zaraz wykrzyknął wesoło:
— Znalazłem sposób!
— Jakiż? — zapytał z ciekawością pobielacz.
— Bardzo prosty — trzeba oto powiększyć otwór — i przesunąć małą, aby poodsuwała zasuwy. — A widzisz! że miałem węch doskonały, nie pozwalając jej odejść.
Sposób był rzeczywiście dobry, pobielacz więc nie oponował.
Pictoupain wziął się znowu do dyamentu.
Powiększył otwór tak, że mała mogła się przezeń przedostać — poczem pobielacz ostrożnie, ażeby o ostre brzegi szkła nie pokaleczyła sobie twarzy, spuścił ją do przedsionka.
— Już — odezwała się po chwili po cichutku.
— Poszukaj stokrotko zasuwy.
— Mam jednę pod palcami.
— Pociągnij prędko.
— Już odsunięta.
Pictoupain popchnął drzwi... opierały się tak samo.
— Jest tam i druga zasuwa z pewnością, poszukaj no mała dobrze.
— Nie... nie ma.
— Poszukaj lepiej.
Dziecko wspięło się na palce.
— Prawda — odezwała się niebawem... — jest i druga, dotykam jej końcami palców...
— No to się spiesz i pociągnij.
— Nie mogę.
— Dla czego?...
— Nie mogę dostać, wspinam się, ale i to nie pomaga...
Pictoupain przygryzł wargi, ażeby nie cisnąć przekleństwa.
Dziecko mówiło dalej:
— Potrzebaby mi było czegoś... albo krzesła... albo stołka... albo czegokolwiek zresztą, to zarazbym otworzyła.
— Musi tam być przecie jakie krzesło w przedpokoju, — odpowiedział żebrak.
— Zapewne.
— No to poszukaj go i przystaw.
— Nie widzę nic po ciemku, narobię hałasu i obudzę jeszcze kogo.
— Masz racyę! — rzekł Pictoupain.
— Podajno kumie latarkę, podam ją Joasi.
Mała wyciągnęła rękę i chwyciła latarkę.
— Umiesz ją otworzyć?
— Umiem.
— No to prędko, spiesz się, bo szkoda czasu.
Otworzyła latarkę i słabe światło oświeciło gładkie tafle kamiennej posadzki, ściany pokryte dużemi myśliwskiemi obrazami i wysokie krzesła obite skórą zieloną.
Wszystko to małej wydało się bardzo wspaniałem, bo nigdy w życiu nie widziała nic podobnego, bo jej się nigdy o niczem podobnem nawet nie śniło.
Nie było atoli czasu na admiracyę.
Podeszła do krzesła stojącego najbliżej, ujęła w rękę i chciała przenieść, nie mogła jednak poradzić.
Krzesło było na jej słabe siły za ciężkie.
Musiała latarkę postawić na ziemię i obudwoma rękami podnieść staroświeckie z czarnego dębu rzeźbione krzesło. Z wielkim wysiłkiem udało jej się jednak nakoniec przystawić je do drzwi i zabrać do roboty.
Ale w tej chwili stało się coś nadzwyczajnego a całkiem nieprzewidzianego.
Jasny promień światła zalał nagle cały przedpokój.
Drzwi się otworzyły poza dzieckiem i stanął w nich młody mężczyzna, z pistoletami w obu rękach.
Rażona jak błyskawicą tem nagłem światłem, Joasia krzyknęła przeraźliwie.
Pobielacz odpowiedział na ten krzyk przekleństwem.
— Złapali nas! — szepnął Pictoupain. — A to dyabelskie szczęście! — zawołał, — nie ma tu co więcej robić, przemieniam się zatem w jelenia!...
I nie troszcząc się bynajmniej o towarzysza i o dziewczynkę, zemknął pospiesznie.
Taka już była natura bandyty, nie lubił się narażać.


XVIII.
Dramat.

Wyobrażają sobie czytelnicy w jak krytycznem położeniu zostawiliśmy przybraną córkę pobielaczą.
Młody człowiek stał z nabitemi pistoletami, gotowy wystrzelić w każdej chwili..<b.r> Pictoupain wziął nogi za pas, dał drapaka i po chwili zniknął w gęstwinie ogrodu.
Pobielacz mógł był uczynić to samo bez żadnej zgoła przeszkody, a jednak za nic w świecie nie byłby się na to odważył.
Nawet mu na myśl nie przyszło aby opuścił dziecko w niebezpieczeństwie.
— Podły! — mruknął widząc zmykającego Pictoupaina.
A potem krzyknął głośno:
— Nie bój się... maleńka... ja tu jestem...
Wyjął z kieszeni nóż i silnem pchnięciem ramienia wywalił drzwi od przedpokoju
Wszystko to odbyło się daleko prędzej, aniżeli opowiadamy.
Młody człowiek, którego zjawienie się nagłe przerwało czynność dziewczynki, patrzył ze zdziwieniem, które, łatwo zrozumieć, na maleństwo i zastanawiał się jakim dziwnym, jakim tajemniczym sposobem potrafiła się dostać tutaj, co tu właściwie robi. W każdym razie dziecko nie mogło być niebezpiecznem.
Młody człowiek opuścił też lufy pistołetów, jako — jak mu się zdawało zbyteczne: miał się właśnie zbliżyć do Joasi aby jej się przyjrzeć i wypytać, gdy właśnie w tej samej chwili rozległ się wśród głębokiej ciszy nocnej ów donośny głos pobielacza...
Do tego głosu dołączył się trzask drzwi upadających i sam pobielacz, który z nożem w ręku wpadł do przedpokoju.
Sytuacya zmieniła się naturalnie.
Młody człowiek znalazł się teraz wobec silnego i uzbrojonego nieprzyjaciela, którego zamiarów łatwo się było domyśleć.
Wahanie było niebezpiecznem — opóźnienie drogo mogło kosztować.
Młody człowiek zdecydował się też niebawem, podniósł pistolety z piorunującą szybkością i — nie celując pociągnął za kurki.
Rozległ się podwójny wystrzał, gęsty dym z prochu rozszedł się po przedpokoju, rozległ się głuchy jęk i jednocześnie głuchy łoskot ciała padającego na kamienną posadzkę,
W tej chwili otworzyły się drzwi sąsiedniego pokoju i głos kobiecy drżący ze wzruszenia zapytał:
— Gastonie, Gastonie!... co się tu dzieje na Boga!...
— Ja sam nie jeszcze nie wiem, kochana Blanko, zdaje mi się jednak że wyłamywano drzwi i, że oto wymierzyłem sprawiedliwość jednemu z napastników.
Tymczasem dym rozszedł się powoli i oczom młodego człowieka ukazał się straszny widok.
Dwa ciała, pobielacza i Joasi, leżały niedaleko jedno drugiego, w pośrodku kałuży krwi, zwiększającej się coraz bardziej.
Blanka cofnęła się blada i drżąca. Cofnęła się powiadamy, ale wkrótce ciekawość przemogła nad przerażeniem i powróciła do przedpokoju.
— Gastonie! Gastonie! — wołała nieprzytomna prawie. — To okropne, to chyba sen... co tu krwi!... Boże wielki... co tu krwi!... Dwa trupy! ten człowiek... to zapewne złoczyńca, ale to biedne dziecko... co ono tu mogło robić?...
— Otwierało drzwi temu oto nędznikowi, którego widzisz obok... Przygotowywało spełnienie zbrodni...
— Dziecko nie pojmuje co to zbrodnia, spełnia tylko to co mu każą. Nie trzeba było go zabijać...
— A tak, prawdę mówisz kochana Blanko, trzeba je było oszczędzić, masz racyę, masz zupełną racyę. Żal mi, żal mi ogromny, że jedna z kul ugodziła w nieszczęśliwą dziecinę, w nią nie celowałem wcale... O! za jakąbądź cenę chciałbym ją powrócić do życia. Cóż za traf nieszczęśliwy!...
— Ale może ona niezabita, może żyje jeszcze... — odezwała się znowu młoda kobieta,
— Być może!...
— Trzeba się o tem przekonać!
— To bardzo łatwe...
— Co myślisz zrobić?
— Obejrzeć ranę i przyłożyć rękę do serca czy bije jeszcze...
Mówiąc to, Gaston postąpił w stronę gdzie leżały oba trupy.
Blanka go zatrzymała.
— Nie... nie... — zawołała drżąca.
— Pozostań tutaj... nie chcę żebyś się dotykał tych trupów! nie chcę żebyś sobie ręce w tej krwi powalał.
— Jednakże... — odrzekł Gustaw
— Mówię ci że nie chcę — ciągnęła moda kobieta — służba się pobudziła, usłyszą nasze głosy... przyjdą tu... o już nadchodzą!...
Blanka się nie myliła, wystrzały zbudziły wszystkich domowników.
Stangret, lokaj, groom i obydwie kobiety, przylecieli wystraszeni.
Przedpokój napełnił się ludźmi, którzy wbrew etykiecie, jaką zachowywali i do jakiej byli przyzwyczajeni, zaczęli się rozpytywać pana co to się stało.
Gaston wskazał ręką na wywalone drzwi i na dwa trupy leżące na podłodze.
Kucharka uciekła wrzeszcząc przeraźliwie, odważniejsza albo mniej może nerwowa pokojówka, dotrzymywała placu.
Ciało Joasi zostało podniesione i przekonano się w krótce, że rana jej nie byłe wcale śmiertelną, że nie przedstawiała nawet żadnego niebezpieczeństwa.
Jedna z kul Gastona drasnęła lewe ramię dziewczynki, pozostawiając znak nie głęboki.
Silna tylko kontuzya spowodowała zemdlenie.
Krew płynęła obficie, ale łatwo było ją zatamować.
Blanka kazała zabrać dziecko pokojówce i poszła z nią sama, ażeby opatrzeć rankę.
Pobielacz padł jak padają zwykle ludzie zastrzeleni, to jest głową naprzód.
Stangret z lokajem przewrócili go na wznak.
Złowroga twarz, którąśmy opisali już przedtem, pokrytą była śmiertelną bladością. Oczy szeroko roztwarte i nieruchome, zachowały wyraz tak groźny a dziki, że dreszcz przeszedł po obecnych i mimowoli się cofnęli.
Kula ugodziła go w piersi około serca.
Śmierć była natychmiastowa.
— To sprawa bardzo ważna — zawołał młody człowiek — zdaje mi się, że potrzeba spisać protokół i przeprowadzić śledztwo.
I zwrócił się do stangreta.
— Piotrze — rzekł — leć do komisarza policyi i brygadyera żandarmów, i poproś żeby tu zaraz przyszli.
Służący posłyszawszy rozkaz, zbladł jak trup, ale nie zabierał się do wyjścia.
— Czyś nie zrozumiał?... — powtórzył młody człowiek.
— Zrozumiałem doskonale... — wybełkotał zapytany.
— No więc czegoż jeszcze stoisz?
— Bo pan margrabia dał mi rozkaz za bardzo niebezpieczny.
— Dla czego?
— Ten oto łajdak, z pewnością nie był tu sam... Musi tam być w ogrodzie cała banda jego spólników....Gotowi mnie zamordować... ażeby na mnie pomścić śmierć swojego towarzysza...
— Ma to znaczyć, że się boisz?
Przyznaję się, panie margrabio, ja mam obowiązek doglądania koni a nie udawania odważnego.
Młody człowiek wzruszył ramionami.
— No to pozostań — a niech Baptysta idzie za ciebie.
Lokaj tak samo zamanifestował swoję niechęć.
— Ah! panie margrabio — mówił — przecież ja wcale nie jestem odważniejszym od Piotra.
Młody człowiek zmarszczył brwi, usta mu zadrżały.
Powstrzymał się jednakże.
I nie powiedziawszy już więcej ani słowa, przestąpił wyłamane drzwi i puścił się ku bramie, która jak wiemy wychodziła na główną ulicę Auteuil.
Piotr i Baptysta pozostali przy trupie, obadwa bardzo niezadowoleni z tego towarzystwa.
Upłynęła blizko godzina — kiedy Gaston nie spotkawszy po drodze nikogo, bo Pictoupain myślał tylko ażeby czmychnąć jak najdalej i zatrzeć wszelki ślad za sobą — powrócił w towarzystwie komisarza policyi i pół tuzina żandarmów.
Zdziwienie komisarza i całej siły zbrojnej nie miało granic, gdy poznali w zabitym na uczynku kradzieży, pobielacza, uważanego powszechnie za kalekę i najuczciwszego w świecie człowieka.
— A to nędznik! — mruknął komisarz — ja co go ani na chwilę nie podejrzewałem i sam posyłałem mu rądle do pobielania, a byłbym mu nawet gotów powierzyć duże choćby pieniądze!... I wierz teraz pozorom. Nigdy sobie nie przebaczę, że nie odgadłem i nie zdemaskowałem nędznika! Jakże bym się był zasłużył!...
— Dobrze!... dobrze!... — mówił znów sobie brygadyer żandarmów — będzie to dobra dla mnie nauczka! — Odtąd będę sprawdzał wszystkie garby — — będę rewidował wszelkie pokurczone kaleki, szczególniej z pokręconemi nogami!... Nie dam się już złapać! nie!...
Spisano protokół — sprawdzono ślady i przekonano się, że oprócz małej dziewczynki, pobielacz miał jeszcze jednego wspólnika.
Idąc za śladem, dotarto do małej furtki w górze ogrodu, ale po za furtką ślady znikły zupełnie...
Nie było co myśleć, przynajmniej na teraz, o złapaniu drugiego bandyty.


XIX.
Castellowie.

Musimy objaśnić czytelników naszych w kilku słowach, jakim sposobem w Folie-Normand, pustym niby chwilowo, jak utrzymywał Pictoupain, wszyscy domownicy znaleźli się na miejscu.
Opowiemy nadto, kto byli mieszkańcy tutejsi.
Wiemy już, że Folie-Normand, było wynajmowane przez rodzinę bogatą nie tutejszą, nazwisko której kończyło się na a.
Rodzina ta składała się ze starej damy i młodego małżeństwa.
Stara dama była dożywotnią margrabiną Castella, a jedyny jej syn margrabia Gaston Castella, zaślubił przed ośmnastu miesiącami pannę Blankę de Jesains.
Małżeństwo to odpowiednie pod każdym względem, było niezmiernie szczęśliwe, młodzi bowiem kochali się tą miłością, co z wiekiem zamiast słabnąć, wzmaga się coraz bardziej.
Castellowie posiadali ogromną fortunę i należeli do arystokracyi wenecyańskiej.
Krew dożów płynęła w żyłach ojca Gastona.
Poprzysiągł on Wenecyi, upadłej królowej Adryatyku, ślepe przywiązanie i miłość, — Wenecya niewolnica, Wenecya sponiewierana, Wenecya jęcząca w jarzmie austryackiem, raniła mu serce, napełniała duszę rozpaczą.
Marzył o oswobodzeniu ukochanej ojczyzny i wbił sobie w głowę, jeden z tych szalonych spisków, którego następstwa i niepowodzenia przesłania gorący patryotyzm.
Spisek nie udał się najzupełniej.
Spiskowcy zostali zdradzeni, albo raczej sprzedani przez jednego z towarzyszów, zanim godzina czynu wybiła.
Patrycyusza czekał szafot albo wieczna niewola.
Margrabia był z ludzi tego rodzaju, którzy w razie przegranej — przyjmują bez wahania wszelkie następstwa, jakiekolwiekby one były.
Gdyby o niego jednego chodziło, byłby się wstydził uciekać przed poszukiwaniami policyi, byłby się sam oddał jej w ręce — nie ukrywałby się z pewnością.
Ponieważ było inaczej, zastanowił się chwilę nad tem, co mu uczynić wypada.
Bolesne wahanie szarpało duszę szlachetną i nieustraszoną.
— Jeżeli ci, których sędziowie nazywają spólnikami zbrodni — a którzy są moimi przyjaciołmi i braćmi, zostali uwięzieni i cierpią za sprawę świętą, za sprawę, której służyliśmy razem... — czyż ja mam prawo pozostać na wolności? czy mi wolno nie podzielać ich losu?...
Dla tak, jak margrabia Castella, gorącego patryoty, kwestya trudną była do rozwiązania.
Na szczęście margrabina położyła koniec wahaniu.
Spostrzegłszy walkę bolesną, wzięła na ręce Gastona, jedyne czteroletnie ich dziecię i rzuciła się do nóg męża wołając:
— Nieporzucać żony i syna, to najpierwszy obowiązek obywatela...
Jeżeli cię stracą albo uwiężą, cóż się stanie z nami nieszczęśliwemi, kto nas osłoni wtedy od tyraństwa i okrucieństwa, przeciwko którym walczyłeś?...
Ten głos ukochany, te słowa wzruszające, trafiły do duszy patrycyusza.
Uznał życie i wolność za najpierwszy swój obowiązek.
Więc tego samego dnia wieczorem przebrany za rybaka, sterował własną ręką ciężką szalupę, w której margrabina i mały Gaston przebrani także, leżeli na stosie sieci zmoczonych. Dziarsko trzymał wiosła i śmiało walczył z bałwanami Adryatyku, żeby się dostać na pokład okrętu francuzkiego, stojącego o kilka mil w przystani. Okręt ten nazywał się „Francya”.
Dobili się nań szczęśliwie i byli ocaleni, bo nikt nie mógł dosięgnąć tych — co się pod protekcyę francuzkiej flagi oddali.
Po kilkodniowej podróży wylądowali wygnańcy w Tulonie.
Przez ten czas toczył się proces w Wenecyj.
Rezultat łatwym był, z góry do przewidzenia.
Margrabia skazanym został zaocznie na karę śmierci i konfiskatę całego majątku.
Fortuna Castellów, jedna z największych w mieście dożów, dochodziła dwunastu milionów franków.
Na szczęście margrabia posiadał znaczne przekazy na banki paryzkie i londyńskie, nadto klejnoty rodzinne ogromnej wartości.
Przekazy i brylanty przedstawiały wartość miliona pięciu kroć stu tysięcy franków.
Margrabia osadził rodzinę swoję w prześlicznej willi pomiędzy Marsylią a Tulonem a sam udał się do Paryża, aby zrealizować przekazy i sprzedać klejnoty.
Zajął się następnie umieszczeniem pieniędzy i tak mu się to szczęśliwie udało, że sobie zapewnił około stu pięćdziesięciu tysięcy liwrów dochodu.
— Widzisz... — mówił po powrocie do margrabiny, zwiastując jej szczęśliwą nowinę, — nasz syn dzięki Bogu będzie jeszcze dosyć bogaty, pomimo, że jego ojciec jest biednym zrujnowanym wygnańcem.
Upłynęło lat dziesięć.
Potomkowie dożów żyli spokojni, jeżeli nie zupełnie szczęśliwi w swojej willi nadmorskiej.
Byli zdrowi, silni, nikt ani pomyślał o blizkiej śmierci... nikt... wyjąwszy samego margrabi.
Nie robił sobie w tym względzie żadnych iluzyj.
Czuł że go trapi jakaś ciężka choroba, która wolno, ale z pewnością popycha go do grobu.
Chorobą tą była tęsknota za Wenecyą
. | Nadszedł nareszcie dzień, kiedy margrabia poczuł, że wybiła ostatnia jego godzina...
Uporządkował swoje interesa, tak ażeby wdowa łatwo sobie dała radę.
Napisał krótki testament, nie tyle dla rozporządzenia majątkiem, który cały przechodził na najukochańszego syna, ile dla dania im wieczystego dowodu swojego przywiązania.
I pewnego wieczora wiosennego, kiedy drzewa laurowe pokryte były pięknym kwiatem różowym, a barwne dywany kwiatowe — stroiły pochyłość prowadzącą aż do piasczystego brzegu morskiego, zasiadł margrabia na białej marmurowej ławce, pomiędzy żoną a synem...
Powietrze było ciepłe zupełnie.
Lekki wietrzyk roznosił woń przepyszną i muskał czoła siedzących, gwiazdy ukazujące się na horyzoncie odbijały w spokojnej powierzchni morskiej, a pomiędzy gęstemi kląbami z drzew, słowiki wyśpiewywały swoje miłosne trele.
Margrabia przymrużył oczy i dumał.
Ten wietrzyk od strony morza ciągnący, przypominał mu wieczory w Lido, przypominał najdokładniej Wencyę.
Nagle poczuł ogromne osłabienie
— Otóż i koniec mój nadszedł... pomyślał sobie — ale jakże błogo kończyć pośród tych, których się tak gorąco kochało! Pan Bóg pozwolił mi na to ostatnie szczęście... Zesyła mi śmierć bez męczarni. O jakże uwielbiam go za to.
— Czy ci nie zimno ojcze?... — zapytał Gaston, poczuwszy drżenie ręki rodzica.
Umierający nie odpowiedział wprost na pytania.
— Pocałujcie mnie — wyszeptał słabym już bardzo głosem — uściskajcie mnie oboje...
Matka i dziecko rzucili mu się w ramiona.
Ostatniem wysiłkiem woli przycisnął dwie drogie głowy do piersi, złożył pocałunek na twarzy żony i czole syna i powiedział:
— Was tylko jednych kochałem na świecie... was i Wenecyę... Niech was Bóg łaską swoją otoczy, niech Wenecyę wyswobodzi z niewoli!
Potem głowa zwisła, ręce opadły, lekkie westchnienie wydarło się z piersi — a z westchnieniem odleciała dusza do nieba.
Stary patrycyusz już nie żył.
Śmierć jego okryła grubą żałobą i matkę i syna, ale nie zmieniła w niczem trybu ich życia.
Nie opuścili rozkosznej willi, w której zamieszkiwali od czasu ucieczki z Wenecyi — bo pamięć ojca czyniła im te miejsca droższemi jeszcze.
Margrabina niepocieszona w swoim smutku, oprócz kilku włochów tak samo jak oni wygnańców, nie przyjmowała więcej nikogo.
Trzeba było jednakże pomyśleć o edukacyi Gastona, trzeba było dać mu wychowanie: stosowne do jego urodzenia i wymagań epoki.
Pani Castella rozumiała to dobrze.
Nie czuła się zdolną podołać sama zadaniu, ale nie mogła też zdecydować się na rozłączenie z jedynakiem.
Wzięła zatem do domu nauczyciela, któremu śmiało mogła powierzyć dziecko.
Nauczyciel ów, stary duchowny, człowiek słabego zdrowia, ale bardzo wykształcony i pełen doświadczenia, nie zawiódł położonego w nim zaufania.
Dziecko powierzone jego opiece rokowało wielkie nadzieje.
Doszedłszy dwudziestego pierwszego oku, Gaston mógł już śmiało uchodzić za mężczyznę wykształconego w całem znaczeniu.
Musimy dodać, że z rozwojem umysłowym szedł w parze rozwój fizyczny.
Wysoki, ślicznie zbudowany, dystyngowany: arystokrata, obdarzony był młody Castella nadzwyczajną siłą muskularną.
— Bo też ćwiczenia zręczności i siły, były jedynemi: rozrywkami w jego opuszczonej młodości.
Jeździł konno nieporównanie, strzelał o zakład jaskółki w locie.
Żaden z marynarzy nadbrzeżnych nie kierował wprawniej od niego czółnem podczas burzy.
Po skończeniu edukacyi, Gaston mógł się swobodnie oddawać ulubionym swoim rozrywkom, to też czuł się bardzo z tego szczęśliwym.
Nie znając świata nie pożądał i jego przyjemności, życie spokojne wystarczało mu zupełnie.
Najgorętszem pragnieniem margrabiny było nie rozstawać się nigdy ze synem, — rozumiała jednak z drugiej strony, że Gastonowi brakuje jeszcze tego doświadczenia życiowego i tej znajomości ludzi, w którą koniecznie potrzeba zaopatrzyć młodzieńca starannie wychowanego.
To też rozum pokonał serce matki i wyprawiono Gastona w podróż dwuletnią.
Skoro powrócił do Prowancyi, po zwiedzeniu i wystudyowaniu Francji, Niemiec, Anglii i Hiszpanii, przeraził się zastawszy matkę bardzo w ciągu tych dwu lat zmienioną.
Gdy wyjeżdżał, czterdziesto pięcioletnia pani Castella była jeszcze bardzo ładną i wydawała się jeszcze młodą, a teraz włosy posiwiały, głębokie zmarszczki pokryły czoło a uczy straciły i żywość i blask dawniejszy.
Zmianę tę łatwo można sobie wytłomaczyć.
Podzielając duszą i sercem zapał i pragnienia zmarłego wygnańca, cierpiała z nim razem, nagła więc i niespodziewana śmierć nieszczęśliwego, zadała jej jeden z tych ciosów, co łamią najsilniejszy organizm.
Dopóki czuła że jej opieka koniecznie jest dziecku potrzebną, trzymała się siłą woli; gdy Gaston został dorosłym mężczyzną, gdy mógł pofrunąć w świat o własnych już skrzydłach, przestała walczyć ze sobą.
Natura jakby mszcząc się za długi opór, zrobiła zeń na raz jeden niedołężną poprostu staruszkę.
— Już mi się niewiele należy na świecie, — mawiała sobie z pełnym rezygcacyi uśmiechem, — pójdę już niezadługo połączyć się z ukochanym, a pójdę zupełnie spokojna, bo sumiennie obowiązek matki spełniłam.
Margrabina myliła się jednakże.
Miała jeszcze długie lata przed sobą, czekały ją jeszcze cierpienia, okrutniejsze bodaj od tych jakie przeżyła.


XX.
Matka i syn.

Gaston zastawszy matkę tak bardzo postarzałą i zmienioną, zląkł się aby nie zgasła i nie zostawiła go osamotnionego na świecie.
Samo przypuszczenie podobnego nieszczęścia, napełniało go nieograniczoną boleścią.
Miał jednak tyle siły, że nie okazywał rozdzierającej mu serce obawy.
Oczy zachodziły mu łzami, ale usta wysilał na najweselsze uśmiechy.
— Widzę, — mówiła sobie pani Castella, uwiedziona temi pozorami, — że nie spostrzega jakem się przez te dwa lata posunęła. Dałby Bóg żeby ta nieświadomość przeciągnęła się jak najdłużej.
Nazajutrz po południu margrabina spotkała syna w ogrodzie i wzięła go pod rękę.
— Nieprawda jakie to piękne?... — rzekła wskazując ręką na niebieskawe bałwany morskie, piętrząca się w przepysznej panoramie, pośród jasnego horyzontu.
— O! tak... to bardzo piękne. — odpowiedział Gaston z nieudanym zapałem — Nic równie pięknego nie widziałem podczas mojej długiej podróży... Pomyśl, tylko matko, że ja wzrosłem tutaj, że tutaj patrząc na te wspaniała widoki... myśleć się nauczyłem. Zaledwie przypominam już sobie moje strony rodzinne, piękną Wenecyę pamiętam jak przez sen, znam ją tylko w pieśniach poety...
Smutny uśmiech ukazał się na ustach margrabiny.
Postąpiła kilka kroków w milczeniu i poprowadziła syna pod kląb z drzew laurowych, w miejsce gdzie ojciec jego wydał kiedyś ostatnie westchnienia.
Usiadła na tej samej ławce
Syn zajął miejsce obok matki.
Pani Castella wzięła w swoje wychudłe ręce rękę Gastona i rzekła:
— Moje dziecko, pomówmy ze sobą trochę...
— Jestem na rozkazy twoje droga matko...
— Pragnę pomówić o rzeczy bardzo ważnej...
— O rzeczy bardzo ważnej?... — zapytał Gaston.
— Tak mój drogi.
— O czemże mianowicie takiem?
— O twojej synu przyszłości...
Gaston poruszył się ździwiony.
— Czyż sam o tem nie pomyślałeś nigdy? — zapytała matka.
— Nigdy a nigdy...
— Na prawdę?...
— Przeszłość tak mi była z łaski twojej przyjemną, żem nie marzył o przyszłości. Zdaję się zupełnie pod tym względem na ciebie...
— No to zajmiemy się nią wspólnie.
— Gotów cię jestem wysłuchać i odpowiedzieć jak będę umiał najlepiej...
— Gastonie — ciągnęła pani Castella — jesteś już dorosłym mężczyzną, chciałam, abyś nabrał doświadczenia, dałam ci więc zupełną swobodę i wyprawiłam z domu na dwa lata...
— Moja mateczko droga — przerwał młody człowiek — przysięgam ci że te dwa lata pomimo wszelakich rozrywek, wydawały mi się daleko dłuższemi niż tobie... Bo ja mogę żyć tylko przy tobie.
— Powracałeś więc z radością?... — mówiła margrabina ściskając serdecznie rękę Gastona.
— Z największą radością mamusiu, niecierpliwie wyczekiwałem tej błogosławionej godziny, w której będę cię mógł znowu uściskać...
— A teraz co zamyślasz robić.
— Nie zadawałem sobie nigdy tego pytania, ale łatwo je chyba rozstrzygnąć.. Czyż mi niewolno będzie tak żyć jak żyłem przed naszem rozłączeniem...
— Masz na prawdę ochotę pozostać tutaj?...
— Naprawdę mamusiu droga!
— Nic cię nie ciągnie, do której z tych stolic które zwiedziłeś...
— Nic a nic zupełnie mamo.
— Jednakże Paryż, Londyn daje swoim gościom tyle przyjemności.
— Zapewne — znam i ja te przyjemności, kosztowałem ich bez upojenia się niemi i jak widzisz, porzuciłem bez żalu...
— Samotność nie przestrasza cię wcale?...
— Przeciwnie, przyznaję że ma dla mnie wiele uroku. Jestem do pewnego stopnia dzikusem cywilizowanym... nie chcę pod żadnym względem uchodzić za mizantropa, lecz świat nie pociąga mnie wcale.
— Posiadasz jednak wszelkie warunki aby zabłysnąć na świecie, majątek zaś pozwala ci na wszystkie przyjemności a nawet zbytki, boć mamy kochane dziecko przeszło sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu.
— Sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu! — powtórzył ze zdziwieniem Gaston. — Więc my jesteśmy bardzo bogacił... Co robić z temi pieniędzmi?... Ty matko, nie lubisz zbytków, a ja przepadam za skromnością...
— Może ci się gust odmienić...
— Chociaż ludzie doświadczeni utrzymują, że nie można nigdy zaręczać za przyszłość, ale co do mnie wątpię bardzo.
— Myślałam że Paryż choćby tylko na zimę, podobałby ci się bardzo.
— Czy mateczka życzy sobie mieszkać w Paryżu?...
— Ja pragnę tylko tego co tobie się podoba.
— No to nie mówmy więcej o tem. Mojem jedynem życzeniem jest, żyć tutaj obok ciebie. Czyż bo nie trzebaby być waryatem, ażeby to niebo zawsze pogodne, to słońce zawsze tak rozkoszne i ten przyjemny klimat prowancki, zmieniać na chmurne niebo, mgły lodowate i błotne ulice wielkomiejskie?...
— Nie myślę się sprzeczać o to, lubo ludzie podobnie jak ty patrzący na rzeczy, są dziś bardzo rzadcy.
— Opinia świata nie zmieni moich przekonań. Ja żyję dla ciebie matko i dla siebie, co mnie ludzie obchodzą.
— A nie pomyślałeś też sobie kiedy, że przyjdzie czas pomyśleć o ożenieniu?...
Gaston się uśmiechnął i lekko zarumienił.
— Nie raz myślałem o tem, bo nie mam co prawda zamiaru zostać starym kawalerem i chciałbym mateczko ażeby starość twoję złociły pieszczoty i przywiązanie wnuków...
— Niestety, — pomyślała sobie margrabina, — rozkoszne to marzenie, ale niestety tylko marzenie. Nie pożyję ja tak długo, żeby się tego doczekać...
Głośno zaś dodała:
— Masz racyę, kochany synu, to co mi obiecujesz, będzie dla mnie prawdziwą rozkoszą przy schyłku dni moich... Kobieta, którą wybierzesz, będzie mi córką prawdziwą, oboje kochać was będę zarówno i myślę że nie będziesz o to zazdrosny.
— Z pewnością że nie, — odrzekł z uśmiechem Gaston, — jestem bowiem pewny, że mnie mniej kochać nie będziesz.
— Będę cię kochać więcej jeszcze jeżeli to możebne. No, ale kiedyż posiądę to drugie moje dziecko?...
— A to doskonałe pytanie mamusi; nie wiem doprawdy jak na nie odpowiedzieć.
— Dla czego?...
— Bo mnie pytasz mateczko o to, o czem sam jeszcze nie wiem...
— Nie spotkałeś więc jeszcze młodej osoby, o której mógłbyś powiedzieć: oto ta, którą wybrałem pomiędzy wszystkiemi.
— Nie moja matko.
— Jeszcze ci nigdy nie zabiło żywiej serce?
— Nigdy matko.
— Doprawdy Gastonie, że trudno mi w to uwierzyć.
— Mówię jednak najszczerszą prawdę. Nie jedna ale kilka młodych panien zwróciło na siebie moje oczy, ale żadna nie wzbudziła we mnie miłości.
Krótkie milczenie zapanowało po tych słowach.
Milczenie to przerwała pierwsza margrabina.
— Kochany chłopcze, — mówiła, — miałam słuszność przed chwilą utrzymując, że nie możemy tutaj pozostać...
Gaston spojrzał zdziwiony na matkę.
Margrabina ciągnęła dalej:
— Wytłomaczę ci się i wiem że mi przyznasz słuszność.
— O! pragnę bardzo być przekonanym, przyznam się jednak, że jestem bardzo ciekawy jak się mama weźmie do rzeczy?...
— Najprościej w świecie... Rozumiesz wszak że w twoim wieku, przy twojem urodzeniu i fortunie, należysz do kategoryi szczęśliwych i masz prawo wyboru...
— Zgadzam się na pierwszy argument, który mnie do niczego nie obowiązuje.
— Obowiązuje cię więcej jak sądzisz, bo do wyboru potrzeba porównania.
— No więc?
— Więc tutejsze panny, które mogłyby ci się podobać, nie odpowiadają ci w żaden sposób, wybór zatem jest niemożebny. Trzeba poszukać gdzieindziej.
— Gdzie?
— Do ciebie należy decydować.
— A gdybym ja mateczki poprosił o to, w którą stronę mateczka by się zwróciła?...
— Zdaje mi się żebym stanowczo Paryż wybrała, dla tego że w Paryżu pełno jest zawsze rodzin dystyngowanych i bogatych.
Gaston żywo się poruszył.
— Nie zgadzasz się ze mną widzę... — wtrąciła margrabina.
— Kochana mateczko, jestem dosprawdy zrozpaczony, ale muszę powiedzieć szczerze, że w sposobie widzenia rzeczy różnimy się ogromnie...
— Jakto?... — zapytała pani Castella.
— Ty mamo chcesz mi żonę wybrać w Paryżu, a ja zaś prędzej zostałbym starym kawalerem, niżeli poślubił paryżankę.
— Cóż masz przeciwko tym prześlicznym stworzeniom? — ciągnęła z uśmiechem pani Castella!...
— Nic a nic zgoła.
— Więc dla czegóż tak stanowczo przeciwko nim występujesz?...
— Dla tego, że uważam młodą pannę wychowaną w atmosferze paryzkiej, za niezdolną uczynić mnie szczęśliwym, tak samo jak ja nie mógłbym jej z pewnością zapewnić szczęścia.
— To paradoks i nie więcej.
— Nie, nie matko, to najrzetelniejsza prawda; gotowem ci dowieść tego...
— Proszę bardzo.
— Znasz moje gusta, droga mamo. Lubię wieś nadzwyczajnie, lubię samotność i skromność, gdy tymczasem paryżanka przekłada nadewszystko życie ruchliwe wielkiego świata, kocha się w przepychu i zbytku. Jakże podobne dwa kontrasty, mogłyby kiedy sympatyzować ze sobą?...
— Doświadczenie przekona cię z czasem moje dziecko, że ażeby znaleźć spokój i szczęście w małżeństwie, trzeba sobie robić wspólne ustępstwa.
— Przyznaję to z całego serca, nie mam zamiaru być tyranem, ale nie pojmuję jak może panować zgoda pomiędzy spokojem i burzą, pomiędzy ogniem a śniegiem. Bez względu na najlepsze moje chęci, istniałaby czasem pomiędzy mną a paryżanką, ta różnica humorów, która często sprowadza niezgodę i rozłączenie.
Wszystko to wydawało się bardzo logicznem.
Pani Castella, posiadała zanadto dużo zdrowego sądu, ażeby nie przyznać racyi Gastonowi, więc też nic nie odpowiedziała.
— Moja mamusiu — odezwał się znowu młody człowiek — widzę żeś naraz posmutniała, czy cię czem obraziłem?
— Nie, nie, kochane moje dziecko, zasępiło mnie rozczarowanie, i przekonanie, że moje o twoim małżeństwie marzenia, nie tak prędko się ziszczą.
— Kto to przewidzieć może mamusiu — odparł z uśmiechem Gaston — kto wie co i kiedy spotkać nas może. Utrzymują, że małżeństwo przeznaczone jest od Boga; a jeżeli to prawda, to liczmyż na jaki traf szczęśliwy, albo raczej na to, że z woli nieba mam już dla siebie żonę przeznaczoną.
— Dał był to Bóg — szepnęła pani Castella.
— Ja na pewno liczę na to...
Odtąd nie było już mowy pomiędzy matką a synem o opuszczeniu Prowancyi.
Gaston z dziecinną radością powrócił do zajęć swoich dawniejszych.
Czytanie i dalekie spacery nad brzegiem morza, wypełniały mu czas tak, że czuł się zupełnie szczęśliwym.
Bardzo odważny i zręczny, przekładał pływanie po nad wszelkie rozrywki i ćwiczenia. Posiadał czółenko żaglowe zgrabne i lekkie i, doznawał prawdziwej rozkoszy, walcząc na tej łupinie z orzecha z szalejącemi bałwanami morskiemi.
Okoliczni rybacy, podążający na swoich ciężkich łodziach do brzegu przed nadchodzącą burzą, widzieli nieraz i podziwiali Gastona, szybującego podczas nawałnicy na czółenku, co jak mewa skrzydłem muskało wzburzone fale.
— Ten nie zważa na nawałnicę — powtarzali sobie z zachwytem — to prawdziwy poskramiacz morza.
Margrabina truchlała z początku wobec niebezpieczeństwa, ciągle się powtarzającego.
Błagała syna, aby się nie narażał przynajmniej.
— Kochana mateczko — odpowiadał Gaston z uśmiechem — nic się nie bój, przysięgam ci, że niema żadnego strachu, to się tak tylko mateczce wydaje.
Mówił z taką przekonywającą pewnością, że w końcu uspokoił panią Castella zupełnie.
— Wierzę ci moje dziecko — szepnęła — ale błagam cię, czuwaj nad sobą... Wiesz, że jesteś moją pociechą jedyną i że nie przeżyłabym, gdyby ci się przytrafiło jakie nieszczęście...
Gaston przyrzekał być ostrożnym, ale nie myślał dotrzymać obietnicy. Za towarzysza swoich awanturniczych wycieczek po morzu, przybrał sobie młodego ośmnastoletniego marynarza, nazwiskiem Joson.
Joson posiadał wszelkie przymioty, aby się stać ulubieńcem Gastona.
Był żywy, nadzwyczaj zręczny i bardzo przywiązany do swojego młodego pana.
Na jego rozkaz gotów był się rzucić do wody lub wskoczyć w ogień.
Gaston wiedział o tem szczerem przywiązaniu do siebie młodego chłopca, był mu wdzięcznym za nie i traktował go raczej jak towarzysza aniżeli podwładnego.
Co rano Joson przychodził po rozkazy, to jest po wiadomość, na którą godzinę ma przygotować czółno.
Dzień, w którym pan Gaston pozostawał w domu, był dniem prawdziwego smutku dla jego sługi.


XXI.
Szalupa Gastona.

O ćwierć mili od willi zajmowanej przez margrabinę Castella i jej syna, wznosił się wśród pagórka okrytego zielenią, mały biały domek z zielonemi żaluzyami.
Domek ten skromnej powierzchowności, ale w prześlicznem położeniu, wynajmowanym był rok rocznie przez rodziny, pragnące w spokoju i zupełnem odosobnieniu, korzystać z morskich kąpieli.
Goście zmieniali się co sezon, ale nikt nie zawiązywał sąsiedzkich z margrabią stosunków.
Zdarzyło się, że pewnego poranku czerwcowego, Gaston z fuzyą zarzuconą przez ramię i z cygarem w ustach, schodził powoli z pochyłości ogrodu ku brzegowi morskiemu.
Powietrze było łagodne, najmniejszy wietrzyk nie poruszał gładkiej powierzchni morza.
Gaston miał zamiar odbyć spacer po morzu i zapolować trochę na ptastwo.
Joson otrzymał już rozkaz przygotowania wioseł, bo o płynięciu z żaglami nie było co nawet myśleć.
Młody margrabia zastał też już młodego marynarza siedzącego na ławeczce statku i wyczekującego niecierpliwie.
— Śliczny czas, panie Gastonie, — odezwał się zuchowato chłopak.
— Prawda że prześliczny! — odpowiedział młody margrabia, — ale za to wiatru nie ma, ty się zmęczysz bardziej mój marynarzu kochany!...
Joson zaczął się śmiać wesoło.
— Jakto, nic cię to nie przeraża chłopaku?...
— O! — odpowiedział Joson, — tak lubię morze namiętnie, że gdybyśmy tylko mieli dosyć na statku pożywienia i wody, płynąłbymm choć do Algieru.
— Wierzę zupełnie w dobre chęci twoje, odparł uprzejmie Gaston, — ale nie wierzę w siły.
— Mam ręce nie od parady i jestem pewny, że nie prędko by się zmordowały.
Margrabia skoczył tymczasem lekko do szalupy, usiadł w jej tyle, chwycił ster w lewą ręką a strzelbę położył na kolanach, aby być gotowym na przypadek gdyby się ptactwo ukazało.
— No, — zawołał, — odbijaj chłopcze i marsz.
Joson wykonał rozkaz ze zręcznością okrętowego marynarza.
Wiosła podnosiły się i opadały, równo, szalupa mknęła szybko, pozostawiając za sobą srebrzystą błyszczącą smugę.
Gaston kierował z początku sterem w ten sposób, aby trzymać się nie daleko od brzegu, aby go nie tracić z oczu, zauważył bowiem, że często ptaki morskie przelatują całemi bandami ponad wodą przezroczystą i mniej głęboką, bo znajdują w niej łatwiej miliardy małych rybek, któremi żyją.
Ulecieli w kilka minut prawie ćwierć mili i znaleźli się na wprost owego małego domku, jaki opisaliśmy w poprzednim rozdziale.
Gaston wypuścił ster, którym kierował i przyłożył ręce do oczu, jakby lunetę.
Jakiś przedmiot, którego zdaleka nie mógł rozpoznać, uderzył go i zaciekawił.
Była to jakby biała plama na piasku przed samym domkiem, kąpiąca się w ruchomym krysztale.
— Stop! — zawołał Gaston.
Joson nie umiał po angielsku, zrozumiał jednak doskonale, że miało to znaczyć: stój!
Opuścił wiosła — szalupa zwolniła biegu.
— Patrz no chłopcze, co to tam widać?
— Gdzie? proszę pana.
— Ot tam, u stóp małego domku.
Joson spojrzał w tę stronę.
— O ja wiem dobrze, co to takiego...
— Więc mi też powiesz zapewne?...
— Z największą chęcią panie Gastonie.
— No to prędko...
— To proszę pana namiot dla kąpiących się w morzu, namiot z ładnego białego płótna, z daszkiem z desek z małemi drzwiczkami po środku.
— Czy pewny tylko jesteś?
— Jak najpewniejszy panie.
— Zdawało mi się, że mam dobre oczy — ciągnął Gastona jednak nic nie mogę z tej odległości rozróżnić...
— I ja ztąd także nie widzę...
— Więc odpowiedziałeś na pamięć?
— Przepraszam pana — wiem dobrze co powiedziałem. Przechodziłem dziś rano koło białego domku i widziałem ojca Soubiras, starego stolarza z Baīrolles, jak stawiał budkę i wbijał belkę do przywiązywania czółna.
— Czółna tam nigdy nie było o ile mi się zdaje.
— Prawda, że nie było, ale teraz jest jednakże i to prześliczne małe czółenko zielone z białem. Musi ono prześlicznie płynąć, jeżeli tylko ma dobrego kierownika...
— Więc Biały domek wynajęty?...
— Wynajęty panie.
— I odkąd to?
— Coś od dwóch dni dopiero.
— A któż go wynajął?... Czy i to wiesz także?...
— O, ja wiem wszystko panie, co się tylko dzieje w okolicy na sześć mil do koła... Wynajął domek jakiś pan stary z młodziutką panienką.
— Widziałeś ich?...
— Widziałem — stali na piasku przy czółnie, a stary pan odezwał się nawet do mnie: — Dzień dobry chłopcze! — powiedział. O, to jakiś pan prawdziwy... ja się znam na tem dobrze i od razu to poznałem.
— A młoda panna?
— Ona tam także była, grzeczna co się nazywa panienka.
— A ładna?
— Istny chyba anioł z nieba!... W białej sukience, w zgrabniutkim kapelusiku słomianym, z dużemi niebieskiemi oczami i blond włosami, podobną była do świętego obrazka.
— W jakim wieku może być ta niebianka.
— Może ma z piętnaście lat najwyżej.
— Więc to dziecko?
— O! wcale nie dziecko panie, to zupełnie dorosła panna, z dumnem ale tak łagodnem spojrzeniem, żem jej się nie bał wcale.
— Stary pan jest zapewne ojcem tej panienki?
— Wygląda na to.
— A nie wiesz jak się nazywają?
— Nie wiem doprawdy, bo nie pytałem się o to, ale jak tylko powrócimy dowiem się zaraz, jeżeli pan sobie tego życzy.
— Tak znowu bardzo, to mi nie chodzi o tę wiadomość, bo cóż mnie mogą interesować ludzie nieznajomi?
Po chwilowem milczeniu Gaston odezwał się znowu:
— Widocznie dzisiaj nie ma ptactwa przy brzegu.
— O! — odpowiedział Joson, — ptaki to szalenie sprytne!... Znają już pana dobrze, a pańską strzelbę jeszcze lepiej... więc zobaczywszy pana, zaraz też powiedziały sobie: kiedy on tutaj, to my chodźmy tam!...
— No więc jeżeli one takie mądre, to my będziemy jeszcze mędrsi. Jeżeli przed nami uciekają, to my postaramy się je dogonić!... Kieruję szalupę na środek a ty płyń zuchu a żwawo!...
Gaston ujął ster a Joson pochwycił za wiosła.
Szalupa jak strzała popędziła na pełne morze.
Wkrótce gromady wodnego ptactwa zerwały się po jednej i drugiej jej stronie.
Gaston dał z obu luf ognia i z pół tuzina jaskółek spadło nieżywych.
Upłynęło parę godzin.
Czas młodemu myśliwemu przechodził nadzwyczaj szybko.
Nigdy jeszcze nie miał takiego szczęścia w polowaniu, nigdy celniej nie strzelał, lubo prawie wcale nie mierzył.
Wystrzały następowały jedne po drugich, jak podczas burzy uderzenia piorunów.
Ptactwo rozlatywało się na wszystkie strony, żeby się dalej zbijać znowu w gromady.
Upojony takiem łatwem powodzeniem, Gaston niezmordowanym był w pogoni.
Nagle kiedy się zbierał wystrzelić po raz ostatni, bo już naboje wyczerpał do szczętu, silne wstrząśnienie poruszyło nimi całym a ręce zadrżały tak mocno, że śrót rozleciał się w przestrzeni nie dosięgnąwszy żadnej ofiary.
— Cóż to znaczy u licha? — mruknął Gaston, — czyśmy zawadzili o co płynącego?
— Nie proszę pana — odpowiedział Joson — nie zawadziliśmy o nic wcale, ale stało się coś szczególnego doprawdy!... Niechaj pan tam oto spojrzy w tamtą stronę! Niema najmniejszego wiatru, a jednakże morze się pieni jak podczas największej burzy!... Nie widziałem jeszcze nigdy nic podobnego.
Joson mówił prawdę zupełną.
Powietrze było spokojne, morze w stronie wybrzeża dosyć już oddalonego, było również jak w chwili odjazdu, zupełnie ciche i gładkie.
Ku środkowi przeciwnie, nadlatywały z szybkością rozbieganych rumaków wielkie bałwany, które miotały szalupą jak pływającym korkiem albo skorupą orzecha.
Bałwany te zaczynały już nawet pokrywać się białą pianą, którą nazywają barankami.
Gaston był niezmiernie odważny, a jednakże wobec tego dziwnego, nieznanego mu zjawiska, wobec tego niespodziewanego wzburzenia przy zupełnie pogodnem niebie, nie mógł się powstrzymać od pewnej nieokreślonej obawy.
Kilka sekund upłynęło mu na rozpatrywaniu się w tem niepokojącem położeniu.
Przez ten czas bałwany powiększały się coraz gwałtowniej, jakby podczas niewidzialnego huraganu.
To wznosiły się gdzieś het pod niebiosy, to spadały za przepaści, jakie się wytwarzały pomiędzy temi groźnemi górami.
Na niebie ani najmniejszej chmurki nie było.
Gaston rzucił strzelbę na dno szalupy i pochwycił ster obu rękami, ażeby statek utrzymać w prostej linii i aby uniknąć tym sposobem uderzania na boki, bo najmniejsze takie uderzenie z pewnością by ich zatopiło.
— Josonie! — zawołał.
— Co panie margrabio?
— Uważaj no, abyś wioseł nie wypuścił.
— O pilnuję ja się dobrze.
— Płyń przytem jak możesz najprędzej...
— Robię co tylko można.
— Mówiłeś przed chwilą, że nigdy nie widziałeś nic podobnego, nieprawda?
— Nigdy panie!... — Widziałem nie raz większą burzę... to pewna... ale wiatr był zawsze taki, żeby wołu porwać potrafił, a tymczasem dzisiaj, gdyby słomkę podrzucić do góry, to by z pewnością opadła z powrotem, jak kula z ołowiu.
— Jak sądzisz, czy grozi nam niebezpieczeństwo?...
— I tak.. i nie...
— Jak to rozumiesz?
— Jesteśmy bardzo oddaleni od brzegu... i trudno bodaj będzie nam powrócić, bez nabrania trochę więcej wody aniżeli potrzeba do zatopienia nas obu... Ale będzie się robić co można!... O! gdybyśmy mieli dobry wiatr i mogli rozwinąć żagiel, za godzinkę bylibyśmy naprzeciw białego domku i swobodnie wystawali na piasku!... Szkoda, że nie ma wiatru, może nam to nie wyjść na dobre!...
Gaston uchwyciwszy się rękami za wystający maszt szalupy, stanął na ławeczce, ażeby się wznieść po nad bałwany i rozpatrywał się po horyzoncie w kierunku brzegów Afryki.
— Joson mój chłopcze — odezwał się po chwili — pragniesz zatem gorąco wiatru?
— Wiatru! wiatru! — odpowiedział młody marynarz z zapałem — pragnę go istotnie gorąco! a gdyby kupić go można, oddałbym wszystek grosz jaki posiadam.
— Będziesz miał wiatr, przyrzekam ci to — za jakie pięć minut najdalej.
— Na prawdę?...
— Z największą pewnością.
— No to cześć i chwała — Najświętszej Panne Oswobodzicielce... — w takim razie wyjdziemy zdrowo i cało...
— Obawiam się jednakże — ciągnął dalej Gaston — ażeby nie było go za wiele.
— O! panie drogi!... w naszem szkaradnem położeniu, lepiej go mieć bodaj za wiele niżeli nie mieć wcale.
— Pragniemy — wiatru — odezwał się znowu margrabia — a będziemy może mieli burzę.
— Burzę!... — powtórzył Joson, który pochylony nad wiosłami, nie widział nic oprócz coraz większych bałwanów, formujących do koła szalupy zaklęte bez wyjścia koło, — burzę, przy tak pogodnem niebie i tak jaskrawem słońcu?... ależ to śmieszne doprawdy?...
— Mój chłopcze, — odpowiedział Gaston poważnie, — ty wiesz że się nie obawiam niczego, ja zaś wiem że i ty także nie jesteś tchórzem, powiem ci jednak otwarcie, że wcale źle nie zrobimy, jeżeli polecimy dusze nasze Bogu, jeżeli prześlemy ostatnie serdeczne pożegnanie, ja mojej i ty swojej matce!... No zuchu, pacierz nie trwa długo a uspokaja duszę!...
Słowa te, szczególniej zaś ton uroczysty, jakim wypowiedziane zostały, uczyniły żywe na Josonie wrażenie.
Zastanowił się i pobladł trochę. — Panie Gastonie, — rzekł, — byłby to dla mnie zaszczyt niemały zginąć z panem razem, chciałbym atoli wiedzieć z czego pan wnosi, że dla nas nie ma żadnej już nadziei?... Niech mi pan to wytłomaczy z łaski swojej.

Gastonowi nie starczyło już czasu do uczynienia zadość tej prośbie.

XXII.
Burza na morzu.

Powiedzieliśmy w poprzednim rozdziale, że młody margrabia nie miał czasu udzielić odpowiedzi na naiwne zapytanie Josona.
Ów szczególny tumult, ów ryk straszny, ów ryk, jaki nie ma podobnego sobie na świecie, a jaki wydają na pełnem morzu, pieniące się i rozbijające się o siebie bałwany, rozległ się po za szalupą i wzmagał się i miotał najfatalniejszemi groźbami. Jeden taki bałwan istna góra kipiąca nadbiegała od środka z piorunującą szybkością.
Zdawało się, że słaba szalupa przepadnie lada sekunda.
Trąba to morska szalała. Katastrofa zdawała się nieuniknioną.
Gaston poczuł dreszcze nerwowe i włosy dębem mu stanęły na głowie.
Joson z bladego stał się zielonym, wypuścił bezwiednie wiosła, zaczął się żegnać i duszę polecać Boga.
Niebezpieczeństwo — musimy to oświadczyć, nie było tak groźnem, jak się wydawało, kilka minut czasu starczyło aby uspokoić chwilowo, tak wytrawnego jak Gaston marynarza.
Rzeczywiście olbrzymi ów bałwan, zbliżający się z taką szybkością podniósł szalupę — zamiast ją jednak pochłonąć, porwał jak słomkę, wzbił do fantastycznej wysokości, potem spuścił w przepaść bezdenną i znowu cisnął pod niebiosa.
Wszystko to trwało daleko krócej, aniżeli nasze opowiadanie.
Po kwadransie szalupa znalazła się na morzu stosunkowo spokojnem i bez kropli wody w wewnątrz.
Joson, nie chciał uwierzyć, że jeszcze żyje, drżał całem ciałem, — wybladłe usta szeptały zaczęty pacierz.
Wtedy dopiero Gaston spostrzegł, że szalupa nie dała się kierować dla tej prostej przyczyny, że Joson nie trzymał wioseł.
— A niechaj cię dyabli porwą — krzyknął na marynarza, którego nigdy w podobny sposób nie traktował, co ty tam wysiadujesz jak drewniana lala, przydatna tylko na to, aby ją wrzucić na ogień. — Czy chcesz abyśmy poszli. na dno? Bierz wiosła, jeżeli ci idzie o życie i wiosłuj za czterech!...
Joson nie dał sobie. dwa razy powtórzyć rozkazu.
Rzucił się do wioseł, które prawdziwym cudem Opatrzności ocalały i zaczął pracować z energią i siłą nadzwyczajną.
Złość Gastona minęła natychmiast, uśmiechał się nawet.
— O! tak to aż miło! — przemówił.
łagodniej — widzę chłopcze, że ci bardzo chodzi o życie!
— Z pewnością że tak... — odpowiedział Joson — pragnę jak najdłużej służyć panu za majtka, ale wcale nie pragnę pożartym być przez morskie potwory... — Ma pan nadzieję, że się ocalimy panie Gastonie?
— Może się ocalimy, może nie... ale nic nam nie przeszkadza mieć nadzieję... Wiosłuj ciągle mój drogi... wiosłuj z całej siły, a kiedy się poczujesz zmęczonym, powiedz a ja cię zastąpię....
— Aj!... — szepnął Joson półgłosem, — żebyśmy tylko wiatr mieli!...
— Właśnie się zrywa! — odpowiedział Gaston.
W chwili gdy zamieniali te kilka słów ze sobą, niebo zmieniło wygląd zupełnie.
Przed chwilą słońce świeciło jasno i zaledwie gdzieś tam w stronie Afryki, można było dostrzedz ciemny pasek po za spienionemi bałwanami, teraz pasek ów zaczął się rozszerzać, ciemnieć i zalewać całą przestrzeń w sposób zdumiewający prawie.
Bałwany w ciemnościach wyglądały jak w ogniu.
Szalupa zdawała się płynąć po lawie wulkanu.
W tej to właśnie chwili Joson szeptał:
— O gdybyśmy tylko wiatr mieli! — a Gaston mu odpowiedział: — Otóż nadciąga!...
Naraz świst, który możnaby porównać do świstu wychodzącego z kominów stu przynajmniej lokomotyw, rozległ się w powietrzu, ogłuszył przestrzeń i o śmiertelną bladość przyprawił tych wszystkich, co go posłyszeli na morzu lub lądzie.
Jednocześnie Gaston i Joson zmuszeni byli pochylić głowy pod naciskiem pierwszego podmuchu burzy, jednocześnie też deszcz albo raczej nawałnica piany zalała szalupę i obu będących w niej młodzieńców. Aby nie być porwanymi jak suche liście, zmuszeni byli uchwycić się silnie za ławki na których siedzieli.
Wątły statek zatrzeszczał a silny prąd wody uderzający o jedno z wioseł, roztrzaskał je niby szkła kawałek, o dwa cale zaledwie od brzegu.
Joson jęknął głucho i zawołał:
— Matko Bozka cudowna! przyjmij nas w opiekę swoję i obronę.
Teraz niebezpieczeństwo stało się istotnie strasznem!...
Statek podczas burzy i bez steru i bez wiosła, toć to statek stracony zupełnie.
Gaston rozumiał to naturalnie.
Zebrał całą przytomność umysłu i wszystką krew zimną i głosem silnym ażeby zapanować ponad wrzawą na morzu i niebie, zawołał:
— Do żagla chłopcze!... rozepnij go co żywo!...
Podnosząc się dla spełnienia rozkazu, młody prowansalczyk mruknął:
— Pójdziemy na pewno na dno!... żeby nam chociaż starczyło czasu na odwówienie pacierza.
— To bardzo prawdopodobne mój bracie — odpowiedział Gaston — wiem o tem, ale nie można nie sprobować ostatniego sposobu ocalenia jaki nam pozostaje...
Wzruszenie ramion Josona dowodziło jasno, że nie wierzy w to ocalenie, wypełnił jednak rozkaz jak tylko mógł najprędzej.
Zaledwie żagiel został rozwinięty, wiatr wydął go tak, iż zdawało się pęknie lada chwila, a maszt zgiął się jak trzcina.
Szalupa płynęła z szybkością strzały i przedzierała się poprzez bałwany w kierunku białego domku.
Jakim cudem niepojętym, mały statek gnany wiatrem z siłą pociągu kolejowego idącego w pełnym biegu, nie stracił równowagi i utrzymał się na wodzie, tego nie podejmujemy się objaśnić czytelnikom naszym.
Powiemy tylko, że wbrew wszystkim przypuszczeniom, pędził ciągle jak kula po bałwanach, które powinny go były pochłonąć, że zbliżał się do brzegu z taką szybkością, iż można było przewidzieć chwilę jak wpadnie na nadbrzeżny piasek.
Ogłuszeni i osłupiali zarówno szybkością niesłychaną, jak i niebezpieczeństwem śmiertelnem, które lubo zmniejszyło się trochę, ale zawsze istniało jeszcze, Joson przyczepiony silnie do boku szalupy, nic nie mówił a z pewnością nic nie myślał także.
Gaston trzymał prawą ręką ster i kierował statkiem z umiejętnością starego wilka morskiego.
Nie stracił on do ostatka nadziei.
Teraz był już nawet pewniejszym siebie trochę.
Z kierunku, jaki wzięła szalupa, ocalenie stawało się nie tylko możebnem ale bodaj pewnem nawet.
Trzeba było podwoić jednakże uwagę i ostrożność, w miarę bowiem jak się zmniejszała odległość od lądu i jak naturalnie woda stawała się coraz płytszą, bałwany napotykając brzegi coraz wyższe i z coraz większą gwałtownością uderzając o takowe, tworzyły dla szalupy odmęty i katarakty tak złowrogie, jak trąba dla statków najsilniejszych.
Huragan wzmagał się ciągle!...
Nieustanne błyskawice przerzynały chmury; — grzmoty rozlegały się bez ustanku, a deszcz ulewny jaki się opuścił, powiększył znacznie ciemność.
Po przez tę ciemność prawie nocną, po przez tę mgłę morską, i ruchomą zasłonę z deszczu, Gaston spostrzegł niewyraźnie punkt do którego zmierzał.
Kierował się na biały domek, widniejący jak jasna plamka w pośród otaczającej go zieleni.
Na prost białego domku, wybrzeże było gładkie i równe, żadna skała nie sterczała na piasku.
Wylądowanie tutaj byłoby łatwiejszem i mniej niebezpiecznem jak gdziekolwiek indziej.
Statek ciągle płynął, albo raczej frunął po powierzchni przewalających się bałwanów.
Teraz już była wszelka pewność, że za jakie dziesięć minut dotrze do lądu...
Joson, zaczynał już odmawiać modlitwy dziękczynne do Matki Bozkiej wybawicielki.
Nagle Gaston zadrżał cały.
Zdawało mu się, że pośród wycia burzy, jakiś krzyk rozpaczliwy, krzyk wzywający ratunku dolatuje jego ucha.
Ej — zapewne przywidziało mu się.
Krzyk mewy, unoszącej się nad morzem, można wziąść często za krzyk tonącego.
— Czy nic nie słyszałeś? — zapytał Josona.
— Nic a nic panie — odpowiedział młody chłopak.
— Zatem zdawało mi się tylko — pomyślał Gaston.
W tej samej chwili rozległ się drugi krzyk tak teraz wyraźny i tak pełen rozpaczy, że wszelka wątpliwość znikła...
Jakaś istota ludzka widocznie nieopodal od nich, znajdowała się w niebezpieczeństwie i błagała ratunku od Boga i ludzi...
— Opuść żagiel! — zakomenderował Gaston.
Joson wytrzeszczył oczy, ale nie ruszył się z miejsca.
— Nie rozumiesz? — zawołał groźnie margrabia.
— Owszem rozumiem panie.
— No więc na co czekasz?
— Nie mamy wioseł, gdy więc opuścimy żagiel, narazimy się na śmierć niechybną!
— Mniejsza o to!... Spiesz się, albo ja sam zrobię co trzeba.
I podniósł się z siedzenia.
Joson wyprzedził swego pana, ale z widoczną niechęcią wypełnił rozkaz.
Ściągnięty żagiel upadł na pokład.
Zaraz też szalupa zwolniła biegu a słaby statek rzucony na pastwę wiatru zakręcił się jak bąk i zaczął skakać jak dzika koza po grzbietach przepaści, w którą lada chwila miał się pogrążyć.
Gaston nie uważając na to nowe niebezpieczeństwo, na które sam dobrowolnie się narażał, stanął przy maszcie, oparł się silnie ażeby nie wpaść i zaczął się rozglądać do okoła.
W pierwszej chwili deszcz i piana pędzone wiatrem zalały mu twarz i oczy, tak że nie mógł nic zgoła widzieć.
Ale wkrótce spostrzegł tuż prawie małe czółno, na którem znajdowały się dwie osoby, narażone na śmierć prawie pewną, bo marna łupina jeszcze mniej niż szalupa Gastona mogła się oprzeć wzburzonemu żywiołowi.
— Nie wiesz kto są ci nieszczęśliwi? — zapytał Josona...
Chłopak przyłożył ręce do oczu a przyjrzawszy się dokładnie powiedział:
— Tak, tak, to oni.
— Co za oni? rybacy?...
— O! nie, wcale nie rybacy — rybacy lepiej by sobie radzili. Czółno zielone z białem... to czółno z Białego domku a na nim stary pan i panienka... Wpadli nieszczęśni w pułapkę, z której i nie wykręcą się z pewnością. Biedna panienka! to doprawdy wielka szkoda, ginąć tak marnie takiej młodej i ładnej jak ona.
— Nie bój się, nie zginie! — zawołał Gaston.
— Chyba że umie pływać jak ryba, bo innego dla niej ratunku nie widzę...
Gaston przerwał marynarzowi.
— Nie, my ją ocalimy!
— A to jakim znowu sposobem wielki Boże? — zapytał Joson ździwiony.
— Zaraz to zobaczysz chłopczyku.
— Czółno tonące znajduje się poza nami... wiatr i wzburzone morze oddalają nas od niego. Nigdy, nigdy nie potrafimy tam na czas dopłynąć... jeżeli w dodatku sami pierwsi nie utoniemy.
— Rozepnij żagiel! — zawołał margrabia, poczem usiadł zaraz na ławeczce i ster w ręce pochwycił.
Joson zrobił co mu rozkazano.
W tej chwili silny prąd uderzył w rozpięte na nowo płótno z taką siłą, że zatrzeszczało a statek przechylił się tak, iż przez parę sekund zdawało się że zniknie pod wodą zupełnie.
Uniósł się jednakże, dzięki swojej doskonałej konstrukcyi i zaczął znowu płynąć w kierunku lądu.
Joson pomyślał, że pan odstąpił bodaj od swojego niedorzecznego zamiaru i odzyskał nadzieję.
Zawiodła go jednak prędko.
Gaston dopłynął do brzegu śmiało i szczęśliwie, pomimo strasznych bałwanów, które co sekunda groziły pochłonięciem szalupy i zaczął płynąć przy tymże brzegu ażeby dotrzeć do tonących.
Przestrzeń najwyżej stu metrów oddzielała go od zielonego czółenka, morze jednak było tak rozszalałe, wiatr taki wściekły, że potrzebował jeszcze przynajmniej pół godziny płynąć.
I mógł dopłynąć cudem tylko, z narażeniem tysiące razy życia własnego, ale nie dbał o to i płynął z niesłychanie zimną krwią.
Nakoniec osiągnął cel zamierzony, to jest znalazł się w pozycyi pozwalającej mu płynąć z wiatrem.
Teraz mógł już doskonale rozróżnić dwie osoby siedzące w czółnie i wystawione na śmiertelne niebezpieczeństwo.
Byli to jak już wiemy starzec i młoda dziewczyna — nowi goście z Białego domku.
Starzec mógł mieć lat około sześdziesięciu, pomimo jednak włosów jak śnieg białych, wyglądał czerstwo i prawie młodo.
Z całą energią, lubo bez żadnego skutku, pracował nieszczęsny przy wiosłach.
Popychana, unoszona każdem poruszeniem morza, łupina, kołysała się straszliwie, ale nie poruszała z miejsca pomimo nadludzkich wysiłków starego.
Siedząca w tyle i silnie oburącz trzymająca się brzegów łódki młoda osoba cała w bieli, piękna jak anioł a jak śmierć wybladła, wznosiła oczęta ku niebu, i drżącemi usty powtarzała słowa modlitwy.
Długie jej błąd włosy rozwiane wiatrem, spadały od czasu do czasu zmoczone na ramiona, i okrywały je niby długim płaszczem złotym.
Gaston skierował się teraz w stronę czółna.
Dosięgnął go po paru minutach, bo wiatr dął wściekie i popychał szalupę jak błyskawicę.
— Odwagi!.. — krzyknął głosem, który ginął w pośród rozszalałego żywiołu — odwagi! odwagi!...
Można by sądzić wtedy, że zazdrosny ów żywioł nie chciał popuścić ofiar z objęć swoich, że przeznaczył na zagładę i odważnego wybawcę i tych których on chciał wyratować.
Bo burza wzmagała się gwałtownie, bo morze jak okiem sięgnąć, było białą pokryte pianą.
Rozległ się jakiś trzask suchy, trzask podobny do uderzenia pioruna i szalupa takiego doznała wstrząśnienia, że Gaston porwany z siedzenia do stóp masztu rzucony został.
Żagiel rozdarł się na trzy części, a szczątki jego nieużyteczne już zupełnie, fruwały w powietrzu.
Szalupa leciała jednak ciągle, lubo już tylko siłą rozpędu.
Skoro siłę tę utraci, stanie się bez wioseł igraszką strasznego żywiołu, a na dzieło zniszczenia nie będzie trzeba czekać zbyt długo.
Gaston ani pomyślał nawet o tych następstwach fatalnych.
Jedyna rzecz, która pochłaniała całą teraz jego uwagę, to coraz mniejszy dystans oddzielający go od czółna.
Wkrótce dystans ten zmniejszył się tak, że można było z ratowanemi rozmawiać
— Bóg mnie wysłuchał ojcze... — szeptała młoda dziewczyną, drżącym od wzruszenia głosem — bo oto pomoc nam przybywa...
— Blanko, dziecię ukochana moje — odpowiedział starzec — wiedziałem dobrze, że ty zginąć nie możesz, wiedziałem dobrze, że miłosierny Stwórca uczyni litość nad tak pięknem i dobrem stworzeniem!
Niestety!... zaledwie starzec wymówił te słowa pełne miłości, ufności i nadziei, ogromny bałwan nadbiegł tak blizko łódki, że biała piana zasłoniła wszystko, a po chwili ukazało się czółno dnem do góry.
Dwa rozpaczliwe okrzyki rozległy się w chwili katastrofy w powietrzu.
Gaston blady z przerażenia wydał taki sam okrzyk.
Joson padł na kolana i ręce skrzyżował na piersi.
— O! Matko Boża — zawołał — zlituj się, zlituj, nad nami... Biedny stary pan i śliczna panienka... zginęli już, a my zginiemy, za chwilę!... Boże przyjmij nasze dusze... Amen!
I Joson bił się w piersi, żałował za grzechy i żegnał nieustający.
Gaston stał na brzegu szalupy, trzymając się jedną tylko ręką masztu i patrzył uparcie w morze, jakby chciał przejrzeć jego głębie.
Nagle zawołał:
— Joson!
— Co panie?
— Patrzaj.
— Gdzie?
— Tam na lewo... w miejsce gdzie zniknęło czółno.
— Patrzę... panie Gastonie.. patrzę.
— I nie widzisz nic?
— Nic.
— A co w tej otchłani?... czy to nie biała suknia pokazuje się chwilowo?...
— Nie panie... to tylko... szmat piany się porusza...
— Patrz no jeszcze!
— Patrzę panie.
W pośrodku piany, zatonięte czółno, ukazało się znowu na wierzchu.
Jednocześnie postać ludzka zarysowała się pod wodą... najpierw ukazała się głowa a następnie ręce.
Był to starzec.
Chwycił się jedną ręką za czółno — usiłował wydobyć na wierzch, ale woda zalewała mu oczy; — krzyknął dwa razy przeraźliwie:
— Dziecko moje! córko moja, gdzie jesteś?
I znowu zniknął, ale tą razą umyślnie.
Dał nurka na chybił trafił, dla odszukania córki, która już może nie żyła.
— Nieszczęśliwy ojcze! — pomyślał Gaston. Bóg mi świadkiem, że pragnąłbym cię ocalić, gdybym nie miał do ocalenia córki.
Naraz Joson się odezwał.
— Panie!... panie!...
— Co takiego? mów prędzej!
— Oto jest!... oto jest... na prawo... tam... to ta biedna panienka... jestem zupełnie tego pewny!... Boże... tak niedaleko od nas.
— O gdybyśmy mieli drąg z hakiem.
Zaledwie Joson wypowiedział powyższe słowa, Gaston zwrócił oczy w miejsce wskazana i zobaczył pod wodą ubranie kobiece i długie bląd włosy.
Była to rzeczywiście młoda panienka z Białego domku.
Nie tracąc ani sekundy czasu, bo w takich razach sekunda znaczy godzinę, zrzucił przemokłe płócienne okrycie żeby mu nie tamowało ruchów i skoczył w przepaść.
Joson probował krzyczeć, ale głos zamarł mu w gardle, pozostał więc milczący i nieruchomy, podobniejszy do statuy raczej, aniżeli do żywego stworzenia.
Gaston z razu pokryty ogromną falą, wydobył się jednak zaraz i płynął z nadzwyczajną siłą do miejsca, gdzie przed chwilą ukazało się ciało dziewczęcia.
Kiedy dopłynął, widzenie już znikło niestety!
Gaston dał nurka wtedy.
Zostawał blizko pół minuty pod wodą.
Trzy razy wypłynął na powierzchnię dla zaczerpnięcia powietrza i trzy razy ręce miał próżne...
Po trzy razy zanurzał się bez skutku.
Czwarty raz był nareszcie szczęśliwszy..
Ukazał się jak młody tryton, wynoszący z głębi wody oceanidę zemdloną.
Lewą ręką otoczył wątłą kibić dziecka, które wyrwał bałwanom.
Czy tylko prześliczna istota nie była już aby trupem?
Gaston szukał oczami szalupy.
Wzmagający się wiatr, popchnął ją w stronę ziemi.
Była już dosyć daleko.
Próbować jej dosięgnąć byłoby prawdziwem szaleństwem.
Gaston to zrozumiał i skierował się do wywróconego czółna, przy którym znalazłby punkt oparcia, tak mu bardzo potrzebny dla odzyskania sił wyczerpanych...
Dopłynął do niego z trudnością, bo ciężar jaki dźwigał, paraliżował każde poruszenie, a ocalenie podczas takiej burzy, było przedsięwzięciem nadludzkiem.
Młody człowiek wiemy o tem, słynął za najlepszego pływaka, a potrzeba jednak było nadzwyczajnej zręczności aby nie utonął.
Dopłynął nakoniec do czółna, i w chwili gdy chwytał ręką za jeden z jego boków, głos jakiś głuchy, jakby wychodzący z głębi otchłani, odezwał się tuż po za nim w te słowa:
— Córko droga, jedyna moja... Blanko moja ukochana... zaczekaj na mnie dziecino... ja idę połączyć się z tobą... ja cię przeżyć nie chcę i nie mogę... idę, idę do ciebie... poczekaj chwilkę.
Gaston odwrócił się żywo i spostrzegł po przez obłok ze mgły, straszną głowę osłabionego starca.
Z wielkim wysiłkiem trzymał się on jeszcze na wodzie, ale już, już miał utonąć.
Oślepiony miotającemi się do okoła bałwanami, nieszczęśliwy ojciec nie spostrzegł wcale Gastona.
Sekunda jeszcze, a wszystko będzie dlań skończone.
— Odwagi panie!... — krzyknął margrabia — zrób pan jedno jeszcze wysilenie... dopłyń do czółna... nie rozpaczaj... — córka twoja ocalona!...
— Ocalona?... — zawołał starzec głosem nieopisanym... ocalona, powtórzył raz jeszcze.
— Tak ocalona... przysięgam.
— Czyjże to głos? — kto to przemawia do mnie? — Czy to sam Bóg? czy anioł z nieba przezeń zesłany?
Pomimo grozy położenia, Gaston nie mógł się powstrzymać od uśmiechu.
— Dobry panie, odpowiedział — nie jestem wcale aniołem, jestem najzwyczajniejszym człowiekiem, sąsiadem Białego domku...
Znajdowałem się także na morzu i przed chwilą pospieszyłem na ratunek córce pańskiej, którą podtrzymuję jak mogę najlepiej przy przewróconym zielonym czółnie. Pospieszaj pan do nas jak możesz najprędzej.
Słowa te przywróciły starcowi siły.
— Jeżeli moja córka żyje — zawołał płynąc ciągle, to dla czego się do mnie nie odezwie? — Blanko, błagam cię, przemów słówko jedno — tylko słówko! — potrzebuję usłyszeć twój głos ukochany!... Blanko odezwij się koniecznie...
— Panie, — odrzekł Gaston, — córka pańska nie jest w stanie odpowiedzieć panu w tej chwili.
— Więc nie żyje?... nie żyje?...
— Owszem żyje... zemdlona tylko...
Margrabia Castella nie był pewnym czy wydobyta z morskich otchłani dziewica była jeszcze przy życiu, ale kłamstwo niewinne miało przecie dodać starcowi trochę odwagi.
Dosięgnął on nareszcie czółna i tak jak Gaston uchwycił się go silnie rękami, a ucałowawszy zimne czoło córki, odezwał się do jej wybawiciela.
— Dla ocalenia jej ryzykowałeś własne swoje życie!... Czy żyć będzie, czy umrze, błogosławię ci z głębi duszy i gorąco błagać będę Boga, ażeby błogosławieństwo starca dało ci szczęście wśród życia.


∗             ∗

Upłynęło pół godziny.
Burza uspakajała się stopniowo.
Chmury zaczęły się rozchodzić, a gdzieniegdzie ukazywać się zaczynały niebieskawe obłoczki, nieomylne zwiastuny pogody.
Stan morza nie przestawał być groźnym, wiadomą bowiem jest rzeczą, że raz rozhukane, długo nie może się uspokoić i szaleje wtedy jeszcze, gdy na niebie zupełna już panuje pogoda.
Położenie trojga rozbitków naszych było przerażające, nie mieli żadnej nadziei ocalenia.
Gaston Castella i starzec z Białego domku, przyczepieni jeden obok drugiego do słabego czółna, podtrzymywali po nad wodą głowę młodego dziewczęcia, nie dającego żadnych znaków życia.
Prawie mila odległości oddzielała ich od brzegu.
Nie mogli myśleć o przepłynięciu tej przestrzeni z tym drogim ciężarem, bo upadali ze znużenia, bo skostniałe ich członki zaledwie się poruszały.
Nie mogli wątpić że czeka ich śmierć niechybna, skoro puszczą się łódki, do której się przyczepili.
Szalupa popychana wiatrem zniknęła już zupełnie z oczu.
Zapewne już utonęła, zapewne otchłań morska zawarła się już dawno nad ciałem nieszczęśliwego marynarza.

Koniec części pierwszej




  1. Dodano przez Wikiźródła





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.