Margrabina Castella/Część druga/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
W domku wiejskim Castella.

Bałwany nie przestawały bić jeden za drugim z jednaką siłą.
Minuta za minutą wlokły się rozpaczliwie, a każda z nich wydawała się naszym rozbitkom wiekiem całym.
Od dosyć długiego czasu dwaj mężczyźni uczepieni przy boku czółna i podtrzymujący wspólnie młodą zemdloną, nie odzywali się do siebie wcale.
Gaston przerwał pierwszy milczenie.
— Panie!... — rzekł zwracając się do starca.
Ten ostatni odpowiedział mu głosem chrapliwym, wydobywającym się zaledwie z gardła.
— Słucham cię dziecko drogie... co mi masz do powiedzenia?...
— Mam panu zwiastować niedobrą niestety nowinę.
Starzec zadrżał.
— Niedobrą nowinę? — powtórzył. Boże wielki! czy myślisz że już nie żyje?...
— Nie, wcale tego nie myślę, mam owszem przekonanie że żyje...
— No więc cóż takiego?...
— Oto że zbliża się chwila, w której nie będę mógł panu dopomagać...
— Czy myślisz nas opuścić, po tem coś dla nas uczynił? — wykrzyknął starzec.
— Niech mnie Bóg broni panie!... Ale pomimo całej silnej woli mojej czuję, że siły coraz bardziej mnie opuszczają, że za chwilę ręce mi zesztywnieją, a sparaliżowane nogi odmówią posłuszeństwa... Upadnę jak ołów i pierwszy lepszy bałwan porwie ciało moje. — Na miłość Bozką, dziecko trzymaj się... podwój odwagę i wytrwaj do końca!...
— O! panie wierzaj mi że robię wszystko, co tylko w mojej mocy, walczę i będę walczył o ile można tylko będzie. Ale napisano tam wysoko, że muszę umierać za chwilę... trzeba się poddać woli Najwyższego... A najbardziej wierzaj mi pan, martwi mnie to że nie dotrzymam wam placu w takiej krytycznej chwili...
— Jam starzec, a jeszcze mam siłę, — odpowiedział nieszczęśliwy ojciec, — tak jest, mam siłę nadludzką, a czerpię ją w silnej woli... Idź za moim przykładem synu!... Aby mi wyrwać moję córkę, aby mnie oderwać od łódki, do której się przyczepiłem, potrzebaby mi przecinać ręce. Ty mężczyzna młody i silny, powinieneś sto razy więcej wytrzymać odemnie.
Gaston nic nie odpowiedział, bo zaledwie słyszał zwrócone do siebie wyrazy.
Zdawało mu się że serce bić mu przestaje, że krew ścina się w żyłach, że nerwy tężeją i tracą moc poruszania.
Jednocześnie uczuł zupełne zgnębienie moralne.
Myśl i wola odstąpiły go a chwyciła dziwna jakaś senność.
Pozostało mu zaledwie tyle jeszcze siły, ażeby wyszeptać:
— Umieram... żegnam cię matko!...
Gaston Castella kończył już prawie..
Lada chwila padnie z pewnością ofiarą swojego poświęcenia!...
Ale w tej ostatniej chwili, w pośród hałasu rozhukanego morza, dały się słyszeć jakieś głosy ludzkie.
Starzec podniósł głowę opadłą na piersi.
Niewymowna radość zajaśniała na jego bladej twarzy.
Odzyskał całą energię swoję i głosem jak mógł najdonioślejszym zawołał na swojego towarzysza:
— Żagiel! żagiel!... płyną do nas!... jesteśmy ocaleni!...
Słowa te uczyniły na Gastonie wrażenie nadzwyczajne, cudowne prawie i niby iskra elektryczna wstrząsnęły prawie już trupem.
Prawą ręką silniej uchwycił się łódki, lewą ciągle podtrzymywał wiotką kibić młodej kobiety.
Tak jak i jego towarzysz wzniósł się ponad fale i tak samo z kolei wykrzyknął:
— Żagiel!... żagiel!... jesteśmy ocaleni!...
Rozbitki nie mylili się.
Niedaleko od czółna płynął istotnie wielki statek rybacki z sześcioma ludźmi załogi i widocznie starał się przybliżyć do tonących.
Za statkiem wlokła się porozbijana szalupa.
Była to szalupa Gastona, która gnana wichrem ku brzegowi, napotkaną zostąła przez duży statek powracający do najbliższego portu rybackiego.
I szalupa i Joson przetrwali bez szwanku całą gwałtowność burzy.
Sternik statku znał dobrze Josona i zaraz zabrał go na pokład.
Jak tylko młody chłopak uspokoił się trochę z przestrachu i był w stanie przemówić, opowiedział w tej chwili w jakiem szalonem niebezpieczeństwie pozostawił swojego młodego pana.
Wszyscy okoliczni rybacy poważali i kochali panią Castella, której miłosierdzie nie miało granic i wszyscy uwielbiali Gastona, z którym się często spotykali na pełnem morzu i który zawsze obdarowywał ich tytoniem lub cygarami.
— Hej chłopcy! — wykrzyknął sternik, — nie pozwolimy przecie u licha zginąć panu Gastonowi, nieprawda?...
— Na pomoc mu! na pomoc... — wykrzyknęli majtkowie z nieopisanym zapałem, — musimy go ocalić jeżeli tylko zdążymy!...
I nie tracąc ani chwili, popłynęli w kierunku, jaki im wskazał Joson.
Poszukiwanie podobne, było bardzo rzecz prosta, niepewne i na tysiąc jedno mogło się udać zaledwie.
Łatwo było przecie obrać niewłaściwy kierunek, łatwo było przepłynąć około przewróconego czółna a nie spostrzedz go z daleka.
Opatrzność jednak zrządziła inaczej, nie pozbawiła nieszczęśliwych tej ostatniej nadziei wybawienia!...
Zaledwie statek upłynął pewną przestrzeń po nad brzegiem, Joson, rozglądający się na wszystkie strony zawołał:
— Otóż są!... otóż są nareszcie!...
Rybacy krzyknęli również z radości i te ich głosy doleciały najprzód do uszu starca,
Kilka minut potrzeba było wszystkiego, ażeby dotrzeć do przewróconego czółna.
Rzucono liny — dwaj najsilniejsi majtkowie czepili się takowych i powrócili niezadługo, niosąc w swoich silnych ramionach Gastona Castella, młodą panienkę i jej ojca.
Skoro tylko starzec znalazł się na pokładzie wolny od wszelkiego niebezpieczeństwa, chwyciła go naturalna reakcya.
Po nadzwyczajnym wysiłku woli i energii, przyszło zupełne osłabienie.
Pochylił się ku córce, którą nieprzytomną jeszcze położono na kupie sznurów i zemdlał w tej chwili także.
Gaston przeciwnie, czuł się doskonale, siły mu powróciły i serdecznie dziękował rybakom.
— Eh! głupstwo panie, głupstwo nie warte podziękowania!... Czyż można było, trzem istotom bozkim pozwolić opić się wody, skoro była jeszcze możność ratunku?... Zresztą było to przecie świętym obowiązkiem naszym.
— Obowiązkiem — zawtórowali majtkowie.
— Nie mamy się czem tak bardzo chwalić i nie mówmy więcej o tem... Niech pan będzie łaskaw, panie Gastonie, powiedzieć lepiej, gdzie mamy płynąć do lądu.
— Gdzie najbliżej moi przyjaciele jedynie, a zatem do Białego domku, bo tam mieszkają ten oto starzec i córka jego, ta panienka...
— Czy panu tak pilno na ląd, panie Gastonie?
— Zapewne!...
— Chcesz pan jednak posłuchać dobrej rady?...
— Bardzo o nią proszę.
— No, to niech pan rozkaże płynąć prosto do pana.
— Dla czego?...
— A!... bo widzi pan...
— Rezydencya mojej matki, znajduje się dalej przecie niż Biały domek.
— Prawda panie, wiatr jednak zmienił raptownie kierunek — i gdy we dwadzieścia minut znajdziemy się przy pańskim ogrodzie, na dostanie się do Białego domku, godziny badaj za mało, a przytem jeżeli mama pańska wie, żeś wyruszył na morze w czas taki okropny, to, musi być bardzo zaniepokojoną i ucieszy się i uspokoi, gdy zobaczy pana nareszcie.
Ta ostatnia uwaga wpłynęła w zupełności na młodego człowieka.
Uznał poczciwą uwagę dzielnego rybaka i statek, odbiwszy od brzegu, puścił się z wiatrem ku letniej rezydencyi Castella.
Nie podejmujemy się bynajmniej opisywać stanu duszy margrabiny, gdy zobaczyła nadciągającą burzą i fale bijące z taką okropnością.
Nie podejmujemy się opisywać okropnych tortur, jakiemi szarpane by serce kochającej matki..
Prawie nieprzytomna z przerażenia pobiegła z gołą głową na brzeg morski i pomimo silnego wiatru, który co chwila groził jej porwaniem, pomimo strumieni piany, które pokrywały ją całą gdy olbrzymi bałwan rozbił się u jej nóg prawie, stała drżąca z oczami zapatrzonemi na morze.
Załamywała ręce, biła się w piersi, klękała na mokrym piasku, szepcząc słabym głosem...
— Boże! zachowaj mi dziecko moje jedyne... Przyjmij życie moje w ofierze, ale ocal Gastona!... Zabij... mnie zabij... ale jego mi ocal!...
I potem zrywała się znowu i zgorączkowana krzyczała:
— Nie, nie, jego już nic nie może uratować! zgubiony! na wieki zgubiony!
Pani Castella jak wiemy, żyła wyłącznie dla syna.
Gaston był jedyną jej miłością, jedyną jej pociechą i nadzieją.
Gdyby cierpienie moralne jakie przechodziła biedna matka, przedłużyły się jeszcze, byłaby na pewno postradała zmysły.
Z każdym nadpływającym bałwanem, widziała martwe zwłoki syna.
Na szczęście skończyło się bolesne oczekiwanie.
Żagiel jakiś zarysował się zdaleka i coraz się powiększał.
Wkrótce margrabina mogła rozróżnić statek rybacki, a na jego pokładzie gromadkę ludzi, z pośród której jeden powiewał białą chustką.
Przeczucie nie mogło ją mylić.
Wielka odległość nie pozwoliła dojrzeć rysów ukochanego dziecka, ale serce matki nie mogło nie przeczuć, to był on, jej syn.
Ale rozpacz zmieniła się w oczekiwaną radość
Ich statek znalazł się w pobliżu przystani, sternik nakazał zwinąć żagle i zarzucić kotwicę daleko na piasku, ażeby utrzymać się w możliwym położeniu.
Dwaj majtkowie zeszli z silnemi linami do szalupy przyczepionej z tyłu. Postawiono rodzaj drabinki, zeszli z niej Gaston i Joson a za nimi starzec, którego zemdlenie nie trwało długo.
Następnie Gaston odebrał z rąk jego młodą panienkę, ciągle jeszcze zemdloną, a petom szalupa kierowana zręcznie, osiadła nakoniec na nadbrzeżnym piasku.
— Byłaś bardzo niespokojną... myślałaś że już zginąłem... nieprawda kochana matko? — zawołał margrabia rzucając się w objęcia pani Castella, która przez kilka chwil przyciskała go do piersi i pokrywała gorącemi pocałunkami. Mamo droga, ja nie sam jestem... przyprowadzam ci gości — odezwał się po chwili do płaczącej łzami radości matki.
— Któż to taki? — spytała margrabina.
Gaston wskazał na starca i młodą panienkę.
— A! jakież to śliczne dziecię! — wykrzyknęła pani Castella zbliżając się do zemdlonej. — Jakaż ona piękna pomimo bladości i oczu przymkniętych!... Cóż to za straszna katastrofa spowodowała to omdlenie?...
— Byliśmy w najokropniejszem niebezpieczeństwie, — odpowiedział starzec, — gdyby nie bohaterskie poświęcenie się syna pani, z pewnością byłoby po nas...
— Gaston ją uratował! — szepnęła margrabina z radością i dumą. — Cóż to za szczęście prawdziwe... jakże mi się drogiem stanie to dziecko prześliczne!...
Pani Castella niezmiernie była ciekawą dowiedzieć się szczegółów wypadku, w którym jej syn dał tyle dowodów energii i męztwa.
Ale nakazała milczenie słusznej swojej ciekawości.
Chwila nie była stosowną na rozpytywanie.
Młoda osoba potrzebowała najśpieszniejszego ratunku. Gaston i starzec nie mogli pozostawać w przemokniętej odzieży, w której drżeli od zimna.
To też pani Castella zabrała się zaraz do spełnienia swojego obowiązku
W parę chwil Blanka leżała w ciepłem wygodnem łóżku i dzięki staraniom margrabiny, odzyskała niezadługo przytomność.
Wstrząśnienie moralne było jednak zanadto silne dla wiotkiej i delikatnej natury.
Zaledwie wyprowadzono ją z upartego omdlenia, wywiązała się silna gorączka i maligna.
Było to następstwo zupełnie naturalne i przewidziane zupełnie.
Margrabina chciała sama przepędzić noc przy łożu panienki, ale żadne perswazye nie zdołały namówić strapionego ojca ażeby wypoczął.
Pani Castella i jej gość w czasie czuwania przy chorej, która w gorączkowym półśnie wymawiała słowa i wyrazy bez związeku, prowadzili ze sobą półgłosem rozmowę.
Starzec opowiedział matce Gastona, że jest baronem de Jessains, dawnym oficerem marynarki, że posiada znaczne dobra w kraju, że przed piętnastu laty umarła mu żona przy urodzeniu córki i że od tej pory pogrążony w żałobie, żyje tylko dla Blanki, jedynego ukochanego swego dziecka.
Doktorzy zalecili morskie kąpiele dla wzmocnienia delikatnego i wrażliwego jej organizmu, wynajął więc Biały domek i postarał się o czółno do wyjazdów, z których pierwszy, powiódł się tak fatalnie.
Położenie barona i pani Castella, było wielce do siebie podobne.
I baron i margrabina byli niepocieszeni — on po stracie żony, ona po stracie męża.
Oboje także mieli po jedynem tylko dziecięciu, nad które nic więcej nie kochali na świecie.
Wreszcie wypadek zapoznał ich i zbliżył, jak gdyby byli przeznaczeni dla siebie.
Podobieństwo to położenia, pociągnąło ich do siebie.
Pani Castella uczuła żywą sympatyę do ojca Blanki.
Stary baron nabrał odrazu uwielbienia dla pani Castella.
Uścisnęli się za ręce, jak starzy przyjaciele.
Całą noc prawie spędzili na rozmowie.
Nad ranem wielkie polepszenie zaszło w stanie Blanki.
Sen głęboki, spokojny, wydał skutek doskonały.
Kiedy się przebudziła, jasne promienie słońca zaglądały do pokoju.
Uśmiechnęła się słodziutko do pochylonego nad nią ojca.
Gorączka minęła....
Było to prawdziwie rozkoszne dziecko z tej Blanki de Jessains.
Miała zaledwie lat piętnaście skończonych.
Średniego wzrostu, nadzwyczaj zgrabna, miała w całej osobie coś niezwykle miłego.
Cerę miała śnieżnej białości i pyszne bląd włosy spadające aż do ziemi.
W prześlicznych o długich rzęsach oczach, mienił się błękit morza i prowansalskiego nieba.
Bransoleta mogła jej służyć za pasek, a rączka i zgrabna nadzwyczaj nóżka, świadczyły o arystokratycznem pochodzeniu.
Pod tą powłokę nadzwyczajnej piękności, kryła się przepiękna dusza, niezwykła inteligencya i gorące szlachetne serce...
Możemy bez żadnej przesady powiedzieć, że Blanka była ideałem doskonałości.
Pan de Jessains ściskał i całował córkę z podwójną czułością.
Dziecko zdziwiły trochę te nadzwyczajne pieszczoty.
Gorączka i sen zmąciły jej pamięć.
Zaledwie przypominała sobie wczorajszą burzę i niebezpieczeństwo, z jakiego cudem prawie wyrwaną została.
Kiedy ojciec opowiedział jej wszystkie szczegóły wypadku, kiedy opisał jej bohaterskie poświęcenie Gastona Castella, młoda dzieweczka krzyknęła i zarzucając ręce na szyję margrabiny rzekła:
— O! jakże pani musi być dumną, jak szczęśliwą z takiego syna!...
Pani Castella odpowiedziała jej na to gorącemi pocałunkami.
Zaraz rano lokaj margrabiny poniósł bilet pana de Jessains do Białego domku z rozkazem, który spełniono natychmiast, bo natychmiast panna służąca stawiła się z ubraniem dla swojej młodej pani.
Blanka powstała z łóżka, ubrała się i uczuła tak zdrową, jak gdyby nic nie wstrząsnęło jej organizmem.
Pan de Jessains nie chciał nadużywać gościnności margrabiny i zamierzał zaraz odjeżdżać do siebie.
Ale pani Castella oparła się temu stanowczo.
— Jesteś pan moim gościem, — powiedziała uprzejmie, — i musisz mi być posłusznym... Nie puszczę państwa przed śniadaniem. Bo czyż nie jest koniecznem prawie, aby Blanka zapoznała się ze swym wybawcą?...
Pan de Jessains przystał chętnie i pierwszy raz od dawnego czasu, dwie obce osoby zasiadły do stołu z matką i synem.
Podczas śniadania Gaston, zwykle poważny i zamyślony, był coś zupełnie innym.
Zdawało się że nie zwracał uwagi na ogólną rozmowę, bo jeżeli pan de Jessains zwrócił się z czem do niego, mieszał się bez żadnej widocznej przyczyny i dziwił matkę swojemi bez związku odpowiedziami.
Oczy trzymał uparcie wlepione w posadzkę, jak gdyby nie Śmiał podnieść w górę głowy.
Jeżeli na chwilę spojrzał na pannę de Jessains, siedzącą na przeciw niego i spotkał jasne łagodne jej spojrzenie, gwałtowny rumieniec okrywał mu policzki i czoło i znowu mieszał się jak winowajca przyłapany na uczynku.
— Boże wielki! cóż mu się stało? — myślała sobie pani Castella.
Obawiała się czy czasami straszne wczorajsze przejście, nie wpłynęło na chwilowy rozstrój jego umysłowy.
Śniadanie skończyło się nie tak wesoło, — z powodu dziwnego zachowywania się Gastona.
Pani Castella pilno było pozostać sam na sam z synem, ażeby go wypytać o powód zmiany jakiej pojąć nie była w stanie.
Skoro więc pan da Jessains powstał aby się pożegnać, nie zatrzymywała go tym razem wcale.
Gdy Blanka z ojcem zabierali się do wyjścia, Gaston który to czerwienił się, to bladł na przemiany, poprosił drżącym głosem o pozwolenie odprowadzenia ich do domu.
— Czyż sądzisz pan, że jakie nowe zagraża nam niebezpieczeństwo? — zapytał z uśmiechem baron i szukasz nowej okazyj, aby narazić za nas życie, jak to uczyniłeś wczoraj?
— Tym razem nie ma obawy o jakiekolwiek niebezpieczeństwo — wyszeptał. młody człowiek — mnie zaś nie chodzi o nic innego, jak tylko o przepędzenie jeszcze godzinki dłużej w towarzystwie pańskiem.
— Niechże mnie Bóg broni, abym mógł odmówić tak zaszczytnej dla mnie prośbie. Chodź, chodź z nami kochane dziecko, a że córka moja jest jeszcze trochę osłabiona, skorzysta więc i wesprze się na silnem twojem ramieniu.
Posłyszawszy te słowa, Gaston stracił kontenans i zaczerwienił się jak rozkwitła piwonja.
Dziwnym zbiegiem okoliczności twarz Blanki zarumieniła się także.
Po raz ostatni ucałowała panią Castella i udali się we troje w drogę małą ścieżynką, ciągnącą się około wybrzeża.
Niebo było jasne, lazurowe morze spokojne, wypoczywało jakby w głębokim śnie, po gwałtownem burzeniu się wczorajszem.
Powierzchnia gładka, jakby szklana, błyszczała na słońcu, drobne ziareczka miki, świeciły jakby brylanty na piasku.
Gaston szedł z panem de Jessains, Blanka o parę kroków za nimi.
Zatrzymywała się co chwila, aby podnieść to jaki błyszczący kamyk, to jaką muszelkę przyniesioną przez wczorajszą burzę.
Panowie bardzo mało rozmawiali i zaledwie od czasu do czasu, zamieniali po parę słów nic nie znaczących ze sobą.
— Gaston zapadł znowu w ten dziwny stan roztargnienia, w jakim widzieliśmy go przy stole.
— Dla czegóż tak się domagał, ażeby nam towarzyszyć?... — myślał sobie pan de Jessains... — jeżeli wcale się nie odzywa.
Nagle Blanka lekko po za nimi krzyknęła.
Pan de Jessains obrócił się co żywo a Gaston zbladł śmiertelnie.
— Blanko — zapytał baron — co ci jest!... co ci się przytrafiło moje dziecko?...br> — Nic mój ojcze... — odpowiedziała panienka — nic a nic zgoła...
— Na prawdę?..
— Zapewniam, cię mój ojcze...
— A jednakże krzyknęłaś?...
— Krzyknęłam najniepotrzebniej.
— Niech tak będzie!... skoro tak chcesz... ale musisz przecie przyznać, że nie krzyknęłaś, bez przyczyny.
— Prawie, a przynajmniej taka to bagatelka, że wstydzę się przyznać doprawdy.
— Bagatela czy nie bagatela, musisz mi ją powiedzieć.
— A to chciałam biegnąć, źle stąpnęłam, uczułam lekki ból, i myślałam, że skręciłam sobie stopę.
— A jesteś jednak pewną że się to nie stało.
— Oh!... najpewniejszą ojczulku... Patrz oto.
Wysunęła się naprzód i postąpiła kilka kroków.
Pan de Jessains uspokoił się zupełnie.
— Miałaś racyę — mówił pan de Jessains — to nic albo bardzo niewiele, sądzę jednakże, że dobrze zrobisz jak posiedzisz pięć minut.
— Mam siadać?... A to po co?
— Ażeby noga wypoczęła.
— Nie czuję najmniejszego bólu, mogę iść daleko dalej aniżeli do naszego domku.
— Oprzej się przynajmniej na moim ramieniu.
— Co też to ojczulek mówi! — wykrzyknęła Blanka z prześlicznym gestem. Fatygować cię kiedy nie potrzebuję pomocy!... nie, nigdy przenigdy nie zgodzę się na to.
— No to! — ciągnął śmiejąc się stary — skoro odrzucasz ramię ojca, ofiaruję ci młodsze i silniejsze...
Panie Gastonie — dodał, zwracając się do towarzyszą — proszę cię, podaj rękę temu kochanemu dzieciakowi.
Gaston poskoczył.
Blanka w milczeniu, ze spuszczonemi oczyma, oparła swoją drobną rączkę na drżącem trochę ramieniu młodzieńca.
— A teraz, — mówił wesoło pan de Jessains, idźcie naprzód, ja będę zamykał pochód... — to obowiązek starego gwardzisty!
Blanka i Gaston ruszyli tak wolno, że można by pomyśleć, iż oboje zgadzali się na przedłużenie sytuacyi, która ich jednak zdawała się żenować oboje.
Nie mówili do siebie ani słowa.
Oczy zwrócone na piasek, po którym postępowali, nie zamieniły ani jednego spojrzenia.
Blanka o ile tylko mogła starała się jak najlżej dotykać ręki Gastona, Gaston nie śmiał przyciągnąć jej ku sobie.
Była to rzecz bardzo istotnie zabawna, widzieć tego dumnego pięknego młodzieńca, onieśmielonego do tego stopnia, iż nie był zdolnym przemówić jednego słowa wobec dziecka, które wyratował z narażeniem własnego życia, które tak długo trzymał w objęciach nad rozwartą przepaścią, w którą o mało nie pogrążyli się oboje.
Pan de Jessains nie mówił nic, tylko głową potrząsał, tylko uśmiechał się do siebie znacząco.
Doszli nareszcie do domu.
— Moje kochane dziecko — odezwał się wtedy baron serdecznie — my od wczoraj byliśmy waszemi gośćmi, — bądźże ty naszym choćby chwilę — i wstąpże na odpoczynek do nas.
Gaston nie dał się prosić oto dwa razy — przestąpił próg Białego domku z silnie bijącem sercem i wszedł do saloniku, bardzo skromnie umeblowanego albo raczej nieumeblowanego wcale, jak to zwykłe bywa w kąpielowych mieszkaniach nad brzegiem morza.
Na znak dany przez ojca, panna de Jessains wyszła z pokoju.
Gaston odzyskał natychmiast całą swobodę umysłu i zaczął rozmowę.
Blanka powróciła po chwili z karafką oranżady w ręku.
Gaston zmieszał się na nowo, przyjął z radością ofiarowany sobie napój — a czego nie potrzebujemy bodaj dodawać, że wydał mu się on cudownym jakimś nektarem, delicyą o jakiej bogowie nawet nie mogli mieć pojęcia.
Wizyta Gastona nie trwała długo.
Po pół godzinnej roztargnionej i ciągle urywanej rozmowie, zaczął się żegnać z gospodarzem i z jego córką, zdobywszy się jednak na zapytanie; czy wolno mu będzie odwiedzić ich czasami.
Blanka zarumieniła się po uszy.
— Będziesz zawsze bardzo pożądanym dla nas gościem — odpowiedział stary baron — przychodź zatem jak najczęściej — przychodź przekonany, że znajdziesz wdzięczne zawsze serce ojca, który nie zapomni ci nigdy, iż uratowałeś życie ukochanej jego córki...
Po wyjściu z Białego domku, Gaston szedł z razu bardzo wolno, potem coraz prędzej, a od pół drogi leciał już pędem prawie.
Gdy dopadł progu swojej willi, ledwie oddychał ze zmęczenia, a pot kroplisty wystąpił mu na skronie.
— Boże mój — mówiła sobie margrabina — Boże co mu się stało? — można doprawdy przypuszczać, że biedak postradał zmysły...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.