Margrabina Castella/Część druga/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gaston wszedł do pokoju żony, zdecydowany użyć wszelkich sposobów na namówienie Blanki do tego, co postanowił.
Naturalnie nie miał zamiaru tłomaczyć powodu tego swego nalegania, nie myślał powtarzać rozmowy jaką wczoraj posłyszał.
— Kochana żonusiu — odezwał się — czy nie czujesz się bardzo zmęczoną tem zanadto światowem życiem, jakie prowadzimy od pewnego czasu?
— Dla czego pytasz mnie o to mój drogi! — odparła młoda kobieta.
— Bądź tak dobrą, odpowiedz mi ty najpierw... a ja ci się następnie wytłomaczę...
— A więc, przyznaję się otwarcie, że te bale, te zabawy, te rauty, nużą mnie okropnie, a nie sprawiają wielkiej przyjemności.
— Nie potrzebuję cię bodaj zapewniać — rzekł Gaston z uśmiechem — że ja doświadczam zupełnie tego samego.
— Tak!... widzę to aż nadto dobrze... Prowadzasz nas po balach z rezygnacyą męczennika. Wzruszające to ale nie wesołe...
— Nie chciałabyś więc zaniechać tego wszystkiego, nie chciałabyś powrócić do tego życia spokojnego, jakieśmy przed tem prowadzili i jakie nas nie nudziło wcale?...
— Pragnęłabym tego równie jak ty gorąco, ale wiesz przecie że niepodobna...
— Dla czego?
— Dla Joasi...
— Więc uważasz za konieczność to ciągłe polowanie na męża?...
— Naturalnie.
— Niepowodzenia dotychczasowe nic a nic cię nie zniechęciły?
— Gdybyśmy się zniechęcali przy najmniejszym zawodzie, nie doszlibyśmy do niczego nigdy na świecie.
— Czegóż się zatem spodziewasz?
— Spodziewam się, że jaki młody człowiek, dobrze urodzony i bogaty, człowiek godny nasze córeczki, zrozumie ją, pokocha i poprosi o jej rękę.
— Widzisz przecie, że ci wszyscy co tak się o to niby ubiegali, cofnęli się jeden za drugim.
— Bo byli to ludzie małej inteliegencyi i nieosobliwego serca... Ten, na którego czekam... zjawi się prędzej czy później...
Gaston potrząsnął głową.
— Wątpisz?.. — zawołała z oburzeniem Blanka.
— Nie tylko wątpię... ale mam zupełną pewność, że się nie ziszczą te nadzieje.
— I na czemże polega ta pewność?
— Na błędnej całkiem drodze po której idziemy. Te występy Joasi na salonach paryzkich, to rzecz prawdziwie opłakana!... Wiara w to, że jej majestatyczna piękność, rozbudzi w kimś wielką miłość, to więcej niż niedorzeczność.. Dzisiaj o takiej miłości można słyszeć zaledwie na scenie. To też — daję ci słowo, że próżne są twe zabiegi, złudne oczekiwania... Trzeba się zabrać do rzeczy zupełnie inaczej...
— Uczynię wszystko co każesz, tylko daj mi wskazówki jak mam postępować...
— Najprzód wypada nam porozumieć się z matką i oznaczyć posag Joasi...
— A następnie?
— Jest dość na świecie dusz poczciwych, dla których kojarzenie małżeństw jest jedynem zajęciem, ja sam znam takich pośredników kilku nawet... Szepniemy im tak niby od niechcenia, że nasza panna ma dwakroć sto tysięcy franków posagu a piękna jak bożyszcze... to zaraz wyszukają, nam młodzieńca, który zapragnie posiadać piękną żonę i posag. — Zaraz się zabiorą do dzieła... — Pretendentów nie zbraknie i wtedy tylko możesz wybrać pomiędzy nimi najodpowiedniejszego... Cóż ty na to... kochana Blanko?
— Zupełnie mnie zniechęcasz i rozczarowywasz!...
— Dla czego?
— Bo podobne małżeństwo, będzie małżeństwem dla interesu po prostu!... bo posag przeważać w nim będzie po nad przymioty i urodę... bo nie dla nich poprowadzą ukochane dziecko nasze do ołtarza.
— Mniejsza z tem, byleby wyszła za mąż...
— Nie o takiem wcale szczęściu marzyłam dla Jasi.
— Wiem... wiem... — ty szukasz ideałów, a ja ci pokazuję rzeczywistość.
— Pozwól mi poczekać jakiś jeszcze czas przynajmniej.
— Pragnę ci zawsze jak wiesz ustępować we wszystkiem, kochana Blanko... a jednakże w tym razie nie zgadzam się na zwłokę. Czekanie na nic się nie zdało... może owszem pogorszyć tylko sprawę.
— Możnaby sądzić, że chciałbyś jak najprędzej pozbyć się sieroty z domu. Czyż jej obecność już ci tak dokuczyła?...
— Wcale nie — odpowiedział Gaston lekko zarumieniony — chodzi mi jednak bardzo, ażeby Joasia zajęła w świecie właściwe sobie stanowisko, aby rozpoczęła życie ma seryo... Wierzaj mi kochana Blanko, że tylko dla jej własnego dobra odzywam się w ten sposób.
Na podobne oświadczenie, Blanka nie miała nic do odpowiedzenia.
Zadawała się przekonaną i musiała ustąpić...
Ustąpiła też — i chociaż z żalem — zdała całą sprawę na męża, uznała, że zamiast polować po balach na kandydatów małżeństwa, lepiej na nich w Folie-Normand wyczekiwać.
Zaledwie małżonkowie skończyli roz — | mowę, wszedł do pokoju lokaj Gastona i podał mu na tacy bilet wizytowy.
Na bilecie tym wypisane było nazwisko nieznane wcale mężowi Blanki:
— Kto ci to oddał? — zapytał Gaston.
— Pan jakiś bardzo elegancki — odpowiedział służący, który prosi margrabiego o chwilkę rozmowy. Zdaje się że ma coś bardzo do zakomunikowania ważnego...
— Gdzie jest ten pan?
— W przedpokoju.
— Coś mu odpowiedział?
— Że nie wiem czy pan margrabia zechce go przyjąć... Czeka na odpowiedź.
— Dobrze... Poproś go do salonu, ja zaraz tam przyjdę.
Służący wyszedł, a Gaston spiesznie zmienił ranne ubranie i udał się do nieznajomego.
Był nim dwudziesto-sześcio albo dwudziesto-siedmio — letni młodzieniec, bardzo ładny i dystyngowany.
Ubrany nadzwyczaj starannie chociaż skromnie, zdawał się być bardzo nieśmiałym i bardzo zakłopotanym.
Kiedy kłaniał się wchodzącemu margrabiemu, zarumieniony był jak panna.
Gaston oddając ukłon, pomyślał sobie, że choć nazwisko nieznane, ale znana mu zkądś fizyononmia.
— Z pewnością nieraz spotykaliśmy się ze sobą w salonach, pomyślał.
I głośno odezwał się zaraz:
— Więc z panem Emannelem Engjalbert mam przyjemność mówić?
— Tak jest panie margrabio, — odpowiedział przybyły, — dziękuję uprzejmie, że pan raczył przyjąć człowieka nieznajomego sobie zupełnie.
— Bardzo proszę. — odpowiedział Gaston, — a czem mogę panu służyć:
— Czy tylko nie nadużyję pańskiej cierpliwości?... — szepnął młody człowiek.
— O! wcale nie... zapewniam pana.
— Bo zanim panu oznajmię cel moich odwiedzin, pragnąłbym zapoznać pana za sobą szczegółowo.
Oryginalny ten wstęp bardzo zaciekawił Gastona.
— A więc mów pan najprzód o sobie, — odparł z uśmiechem, — będę słuchać pana z cierpliwością i zajęciem.
— Może opowiadanie potrwa trochę długo.
— Nie obawiaj się pan o nic. Mam czas, możesz pan mówić wiele się panu tylko podoba.
— Pańska dobroć zawstydza mnie...
— Przed rozpoczęciem pozwoli pan, zapalić cygaro?...
— Ślicznie dziękuję, nie palę nigdy.
— A mnie pozwolisz pan zapalić?
— Racz pan żadnych ze mną nie robić ceremonij.
Gastona otoczył się kłębem pachnącego dymu a młody człowiek tak rozpoczął:
— Panie margrabio, z biletu jaki złożyłem, dowiedziałeś się już o moim nazwisku... Nie jestem szlachcicem, ale pochodzę z uczciwej i powszechnie szanowanej rodziny mieszczańskiej z Normandyi... Mój dziadek był pierwszym radcą miasta Rouen w 1760 roku.
Zatrzymał się małą chwilę.
— Wybacz mi pan, panie margrabio, przekonasz się bo zaraz, że te drobiazgi koniecznie są dla wiadomości pańskiej potrzebne.
— Mów pan wszystko co uważasz za właściwe, oświadczył Gaston... Słucham pana z całą uwagą.
Emmanuel Enjalbert zaczął tak dalej:
— Mam lat dwadzieścia sześć, jestem sierotą od młodego wieku i najmłodszym z czterech braci; najstarszy jest kapitanem okrętu, drugi adjutantem pułkowym, trzeci radcą w prefekturze w Rouen...
— Bracia zajmują zatem stanowiska bardzo zaszczytne, — wtrącił Castella.
— Ja zaś, — ciągnął Emanuel, — ja zaś pracuję w ministeryum marynarki i pobieram dwa tysiące czterysta franków rocznej pensyi. Moi zwierzchnicy są zupełnie zadowoleni ze mnie, mogę więc liczyć na szybki awans.
Ojciec mój posiadał niewielki majątek, dający około dwudziestu pięciu tysięcy liwrów renty.
„Każdy z nas posiada po sześć tysięcy pięćset franków dochodu... To bardzo naturalnie niewiele, ale ja żyję skromnie i zdołałem trochę oszczędzić.
— Jakiś prawdziwie uczciwy młody człowiek, — pomyślał Gaston, — ale czego chce u dyabła?.. W żaden sposób odgadnąć tego nie mogę.
Emanuel Enjalbert mówił dalej:
— Mówię szczerą prawdę panie margrabio, możnaby zresztą zasięgnąć wiadomości co do przeszłości mojej, możnaby przetrząsnąć moje życie. Nic w niem nie znajdzie się złego, nie popełniłem ani jednego czynu, za który mógłbym się rumienić... Nie myślę brać tego za jakąś wielką zasługę... ale istotnie jestem bardzo spokojnego usposobienia, a przyjemności, co pociągają tylu innych, dla mnie nie mają uroku...
— Szczęśliwy jestem, — przerwał Gaston, — że pomiędzy nami zachodzi takie podobieństwo usposobień.
— Wielki to zaszczyt dla mnie panie margrabio!... — odpowiedział gość. Lubię nadzwyczaj wieś, dobrane towarzystwo mnie zachwyca, a dzięki stosunkom mojej rodziny, jestem przyjmowany w najpierwszych domach paryzkich. To panu tłomaczy, jakim sposobem spotykałem państwa w wielkim świecie.
Gaston skłonił się uprzejmie.
— Zdawało mi się odrazu, — rzekł, że pana znam z widzenia.
— Teraz już wie pan margrabia o mnie wszystko, a bardzo mi o to chodziło — przystępuję więc do celu mojej wizyty.
Tu głos młodego człowieka stał się drżącym, a on sam wydawał się bardzo zaambarasowanym.
— Prawie co wieczór na balach widywałem panią margrabinę, z panną Joanną zaś — wyszeptał — miałam nie raz przyjemność tańczenia.
— Zaczynam rozumieć — pomyślał sobie Gaston.
Emanuel ciągnął dalej:
— Z pomiędzy wszystkich młodych panien, panna Joanna była najpiękniejszą... — Patrzyłem na nią z rodzajem upojenia, admirowałem z daleka... aż pewnego dnia spostrzegłam z przerażeniem, że się mylą co do rodzaju uczucia jakiego doświadczałem.
„Niestety!... to nie była admiracja, ale prawdziwa miłość!...
„Zakochałem się szalenie całą duszą?...
„Odkrycie to stałe się okrutnem dla mnie cierpieniem, bo żadnej nie robiłem sobie nadziei.
„Myślałem wtedy, że panna Joanna należała do pańskiej rodziny.
„Sądziłam, że jest bardzo bogatą.
„Widziałem ją otoczoną rojem wielbicieli, pod względem urodzenia, majątku i pozycyi daleko wyżej stojących odemnie.
„Czego się mogłem ja biedak spodziewać wobec tego?...
„Zamierzałem usunąć się ze świata, zawierzałem wyjechać na jakiś czas z Paryża i w ten sposób zwalczyć jakim sposobem szaloną namiętność, która mogła się w końcu stać wielkiem dla mnie nieszczęściem; gdy w tem dowiedziałem się niespodzianie, że panna Joanna nie posiada nic, że nie posiada nawet nazwiska i rodziny, bo jest sierotą przygarniętą i wychowaną z łaski pani margrabiny.
„Ta niespodziewana wiadomość dodała mi odwagi i nadziei...
„Powiedziałem sobie, że przepaść dzieląca mnie od mego bożyszcza nie istnieje, i... postanowiłem sprobować szczęścia...
„— Panie margrabio, jestem uczciwym człowiekiem — mam z czego żyć, mam z czego utrzymać żonę... — wstaw się pan za mną do panny Joanny... — a przysięgam, że ją uczynię szczęśliwą...