Margrabina Castella/Część druga/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Margrabia i młoda Joasia, szli kilka minut obok siebie wolno i milcząco.
Joasia pierwsza przerwała milczenie.
— Nie mogę ukrywać przed tobą kochany opiekanie — odezwała się głosem wzruszonym, że te ważne rzeczy o jakich chcesz mówić ze mną, nabawiają mnie niepokoju, pomimo nawet uroczystych zapewnień twoich... Wybaw mnie co prędzej z tego kłopotu, proszę cię oto bardzo.
— Czy nie przeczuwasz kochane dziecię o czem chcę rozmawiać z tobą? — zapytał Gaston.
— Być może... — Chcę jednak usłyszeć z twoich ust, czy przeczucia te są prawdziwe?
— Idzie o małżeństwo — szepnął margrabia.
Joasia drgnęła cała, ale wyraz jej fizyonomii nie zmienił się wcale, na twarzy pozostała zupełnie spokojną.
— Wiedziałam o tem! — odrzekła z goryczą — byłam prawie tego pewną! — Zanim się odezwałeś, wiedziałam już o czem mówić zamierzasz!... — Słucham zatem...
Gaston lekko potrząsnął głową.
— Widzę, że ci to sprawia przykrość... wolę więc milczeć...
— Nie, nie.. — mów mój ojcze, ale następnie pozwól mi odpowiedzieć...
— Ponieważ żądasz więc ci powiem... — Obudziłaś oto szczerą i głęboką miłość w jednym z najuczciwszych młodych ludzi, jakich znałem kiedykolwiek.
— W panu Emanuelu Enjalbert?.. — przerwała młoda kobieta.
— A właśnie... — Wiedziałaś więc kochane dziecka o tej jego miłości...
— Jakże bym jej nie odgadła?... — Daję ci słowo, że nie jestem wcale kokietką — ale czyż podobna nie poznać się na tem?...
— Emanuel jednakże, nie mówił ci nigdy o swojem uczuciu.
— Nie, nie mówił... nie śmiał! całe jednak zachowywanie się jego przekonywało mnie o tem...
— No! — więc w takim razie — ciągnął Gaston — wiesz kochana Joasiu o wszystkiem, pozwól mi zatem wstawić się za zakochanym, bo mnie bardzo obchodzi... Pochodzi z dobrej rodziny, — zajmuje pozycyę honorową — jest człowiekiem prawym i szlachetnym — i nie znam nikogo na świecie, co by był zdolniejszym uczynić kobietę prawdziwie szczęśliwą...
— O! bądź przekonanym kochany opiekunie — szepnęła Joanna — że rozumiem, iż pan Emanuel robi mi wielki zaszczyt żądając mojej ręki...
— Nie idzie tu wcale o zaszczyt, kochane dziecko — odparł żywo Gaston — idzie tu o szczęście twoje... Z pewnością znalazłabyś je w tem małżeństwie.
— Chcesz wiedzieć moje zdanie ojcze...
— Tak... i proszę cię odpowiedz mi zupełnie szczerze.
— Związek o którym mówisz, uczynił by mnie bardzo nieszczęśliwą...
— Czyż jesteś tego pewną?
— Jestem zupełnie pewną... zanadto pewną niestety!
— Więc nie kochasz po prostu Emanuela?
— Z przyjemnością miałabym dla niego miłość siostry, gdyby mu wystarczało to słodkie uczucie...
— On cię tak szczerze kocha, pozwól mu zatem mieć przynajmniej nadzieję.
— Nie, nie mogę na to pozwolić, bo nadzieje jego nie ziściłyby się nigdy...
— Nigdy!... słowo za zbyt może śmiałe w tak młodych jak twoje usteczkach!... — Mógłbym ci przytoczyć wiele przykładów, w których małżeństwo wyprzedza miłość! Tak samo jak ty, nie jedna narzeczona powiadała: nigdy! a w kilka miesięcy później jako żona wołała z zapałem; zawsze!... I z tobą mogłoby się stać to samo kochana Joasiu.
Młoda panna spuściła głowę, jakby chciała zaczerpnąć odwagi i odpowiedziała:
— Błagam cię mój opiekunie, wysłuchaj mnie... bo teraz na mnie kolej mówić o tych rzeczach ważnych.
— Słucham z całą uwagą Joasiu.
— Od kilku już dni... — mówiła dziewczyna — przeczuwałam tę rozmowę i przygotowałam się na nią. — Ogarniają mnie obawa i wzruszenie, gdy pomyślę o prośbie, jaką mam do ciebie... Ta prośba da wam, prawo posądzić mnie może o niewdzięczność, ale Bóg, co czyta w głębi mojego serca, wie, że jest ono przepełnione zawsze wdzięcznością...
— Joasiu... Joasiu... — wykrzyknął Gaston — przestraszasz mnie doprawdy — do czego ty to prowadzisz?
— Chcę coś zaproponować ze swej strony. Istnieją domy przytułkowe, w których za niewielkiem nawet wkupnem, młoda, biedną dziewczyna, może znaleźć, pomieszczenie i żyć w klasztornem prawie odosobnieniu...
— No, więc cóż? — zapytał margrabia z sercem ściśnionem.
— Więc — ciągnęła sierota z coraz większą stanowczością, której zaprzeczał głos drżący i wzruszony — uczyń, uczyń to, błagam, aby jeden z podobnych domów otworzył się dla mnie, aby przyjął mnie na całe życie.
— Czy ja dobrze słyszę? czy ja rozumiem — szeptał pomieszany Gaston — jakto, chciałabyś nas opuścić Joasiu?...
— A czy wychodząc za mąż nie opuściłabym was także?...
— Więc przekładasz klasztor nad małżeństwo?...
— Przekładam.
— Wolisz zatem zamknąć się raczej za kratą i zmarnować młodość i piękność, niż zostać żoną Emanuela?...
— Wolę.
— Ależ to prawdziwe szaleństwo!...
— Nie!... — to rozsądek... — robię to bo powinnam.
— Joasiu porzuć ten zamiar...
— Nie mogę.
— Ja ci wcale nie pomogę do zamknięcia się w klasztorze.
— W takim razie będę sobie radzić sama...
— Sprzeciwię się temu, wszakże mam prawo nad tobą...
— Będę miała dosyć odwagi nie zważać na to...
— No, Joasiu nie mów tak!... — nie wiem co za niezrozumiałe powoduje tobą uczucie, nie wiem co cię skłania do wyrządzania mi takiej przykrości, do tak aż bolesnego ranienia mojego przywiązania!... — Za chwilę, jestem pewny, pożałujesz tych słów wyrzeczonych niebacznie... — Wiesz o tem, że należysz do naszego domu... Otóż dziecko nie odgraża się nigdy bez przyczyny opuszczeniem domu, pod którym się wychowało i pod którym tak go szczerze kochają... Ponieważ nie chcesz pana Emanuela... musi biedak zrezygnować, a zresztą twoje szczęście przedewszystkiem...
Oczy Joasi zaświeciły pod długiemi rzęsami, a Gaston mówił dalej:
— Związek ten nie podoba ci się... zatem nie mówmy o nim więcej!...
Zapomnij nawet, że Blanka i ja mieliśmy myśl podobną... — pozostań z nami... — bądź szczęśliwą, pozostaw nam czas wyszukania ci męża, któryby ci się lepiej podobał.
Joanna potrząsnęła głową.
— Nie zgadzasz się? — spytał margrabia.
— Nie mój opiekunie — szepnęła — nie zgadzam się na to, bo to niepodobna... — Nie starajcie się zatrzymywać mnie tutaj... nie szukajcie mi męża... — bo gdyby się nawet znalazła najświetniejsza o jakiej marzyć nawet nie można partya, to i tej bym nie przyjęła...
— Ależ to niepojęte! — wykrzyknął Gaston. — Czy nie chcesz wcale wyjść za mąż?
Młoda dziewczyna zaczerwieniła się, spuściła oczy i potakująco skinęła głową.
— Dla czegóż to? — dopytywał żywo margrabia — dla czegóż to?...
— Nie pytaj mnie o to!... — rzekła drżącym głosem Joasia — bo nie mogłabym ci odpowiedzieć.
— Istnieje więc jakaś tajemnicza przyczyna twojej odmowy?
Młoda dziewczyna milczała.
— Przyczynę tę, lubo nie chcesz jej wyjawić, ja muszę odgadnąć jednakże...
Joanna wyciągnęła drżące ręce.
— Na Boga — wyszeptała w najwyższem pomieszaniu — na Boga nie staraj się o to wcale...
— Muszę, muszę dojść tej przyczyny — odpowiedział Gaston. — Przywiązanie moje do ciebie, nakazuje mi wniknąć w głąb twej duszy i całą mocą zwalczyć te dziwne szaleństwo jakie cię opanowało.
— Gastonie, mój przyjacielu — odezwała się dziewczyna głosem złamanym — widzisz, że mi już sił nie starcza — ulituj się nademną.
— Nie byłoby wcale litością pozostawienie cię samej sobie! Nie trzeba abyś ukrywała myśli swoje przedemną. — Ta gwałtowna niechęć do małżeństwa, musi mieć przyczynę, której się już domyślam...
Joasia wyrwała swoję rękę z ręki margrabiego i zasłoniła twarz, ażeby ukryć przed zwróconem na siebie spojrzeniem nagłe swoje rumieńce.
Gaston mówił dalej:
— Tak, domyślam się przyczyny tej ślepej nienawiści, jaką powzięłaś względem wszystkich ludzi. To miłość! Ty kochasz Joasiu, ty kochasz!
Piersi młodej dziewczyny falowały szybko, słychać było oddech przyspieszony.
— Zaufaj mi kochanko, — mówił margrabia, — odpowiedz mi, że się nie mylę.
— A więc tak, — zawołała młoda kobieta, podniósłszy nagle głowę. — Kocham! długo starałam się ukrywać to sama przed sobą!... długo walczyłam ze sobą, ale miłość była silniejsza — i prawda musiała wyjść na jaw! Kocham! słyszysz Gastonie?... Kocham całem sercem... całą potęgą duszy!
— Znam cię aż nadto dobrze moje dziecko i nie obawiam się wcale abyś pokochała człowieka niegodnego twojej miłości... Powiedz mi kto to taki — a przysięgam ci, dołożę wszelkich starań abyś została jego żoną.
— Powiedzieć kto?... — szeptała Joanna z rodzajem osłupienia, — Powiedzieć ci kto to taki?...
— Naturalnie! Jakże mógłbym działać w innym razie?... Powiedz mi jak się ten szczęśliwy wybraniec nazywa?
— I ty pytasz jak on się nazywał...
— Cóż za powód miałabyś ukrywać przedemną? Człowiek, który ma zostać twoim mężem, nie może mi być nieznanym...
— Moim mężem!... on!... te niepodobne!..
— Co ty mówisz Joanno?... miałabyś się wstydzić swojej miłości? swojego wyboru?...
— Niestety! serce moje nie wybierało!... Fatalność jakaś to wszystko zrządziła... Nie wiedziałam jeszcze co to miłość! a już nie należałam do siebie! Wstydzić się tego którego kocham!... wstydzić się tego tak pięknego, tak szlachetnego, tak dumnego człowieka! — wstydzić się swojego bóztwa?... O! Gastonie, umrę może z tej miłości, ale się jej nigdy nie zawstydzę!...
— A ten człowiek czy kocha cię! także...
— Nie wie wcale o tem, że go tak kocham i nie powinien dowiedzieć się o tem nigdy.
— Dla czegoż nie ma się dowiedzieć o tem?...
— Bo któżby ośmielił mu się powiedzieć?
— Ja mu to powiem.
— Gastonie, przerażę cię!
— Ty Joanno!
— Tak... tak!... Dowiedz się że moja miłość jest zbrodnią! wiedz że przepaść nieprzebyta oddziela mnie od niego...
— Joanno! przestraszasz mnie w samej rzeczy...
— On nie może do mnie należeć — mówiła coraz gwałtowniej młoda kobieta, — on należy do innej!
— Żonaty? — wykrzyknął margrabia oburzony.
— Żonaty! — powtórzyła Joasia. — Widzisz sam że nie mogę pozostawać tutaj dłużej!... widzisz sam że muszę ztąd uciekać!... widzisz że sama wymierzam sobie sprawiedliwość, gdy chcę zamknąć po za kratą to biedne serce co strawione ogniem miłości niedozwolonej, tę duszę złamaną, to stracone całe życie! Nie zatrzymuj mnie Gastonie! na Bogu! na Blankę, na ciebie samego zaklinam, pozwól mi odjechać!...
Margrabia osłupiały, nieruchomy, milczący jak posąg, nie mógł uwierzyć jeszcze w rzeczywistość tego co słyszał i starał się nie rozumieć namiętnych słów młodej dziewczyny.
Joanna ukryła twarz obiema rękami, a grube łzy spadały z jej oczu.
Postąpiła kilka kroków i chciała się oddalić.
Mąż Blanki nie myślał jej zatrzymywać.
Naraz zachwiała się, wyciągnęła w górę ręce i krzyknęła:
— Umieram... żegnam cię Gastonie...
I byłaby padła, gdyby margrabia przyszedłszy trochę do siebie, nie poskoczył był na pomoc i nie pochwycił w objęcia.
Joanna zdawała się bez życia.