Margrabina Castella/Część druga/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Upłynęły dwa tygodnie, w ciągu których w położeniu znanych nam osób nie zaszły żadne ważniejsze zmiany.
Gaston pomimo rozdwojonego życia jakie obecnie prowadził, zachowywał pewne pozory przyzwoitości.
Wyjeżdżał co rano do Paryża i przepędzał tam dzień cały z Joanną, co wieczór jednak powracał do Auteuil, rozpytywał o zdrowie żony i matki i zamykał się w swoim apartamencie.
— Pani wciąż jednakowo — odpowiadała stale panna służąca — nie opuszcza pani łóżka, doktór jednak ma nadzieję... — Pani margrabina-matka zdaje się być zupełnie zdrową... i jest nieodstępnie przy chorej...
Gaston tak był zaślepiony i tak pochłonięty grzesznem uczuciem, że te odpowiedzi wystarczały mu najzupełniej do snu spokojnego.
Nie wstydził się wcale swego postępowania, nie powiedział sobie, że postępuje nikczemnie! Zdawało mu się, że robi zupełnie naturalnie, gdy się spowiada ze wszystkich myśli przed Joanną, bo ona jedna tylko zajmowała go teraz na świecie.
Młoda komedyantka, z piekielną zręcznością rozniecała płomień w sercu margrabiego, wyrafinowaną swoją kokieteryą i takąż obłudą.
Pozując na anioła, rozpalała oszołomionego do białego żelaza.
Umiała świetnie obiecywać, ale obietnic nie dotrzymywała nigdy.
Poprzysięgła sobie nie należeć do Gastona, dopóki nie zostanie jego żoną — i ani najgorętsze prośby, ani najszaleńsza rozpacz, nie skłoniły by jej do złamania tej przysięgi, bo budowała na niej najdroższe nadzieje swoje — nadzieje dojścia do bogactwa i znaczenia! Gastonowi zdawało się, że co dzień jest bardziej kochanym, ale i każdy inny na jego miejscu byłby myślał tak samo!
Joanna była komedyantką tak zręczną, iż nie można było wątpić o tem co mówiła.
Gaston postępowanie jej uważał za najwyższą cnotę, a chociaż irytowało go czasami, nie mógł się powstrzymać od uwielbienia.
Był dumnym ze swego... skarbu.
Czyż bo nie było prawdziwym dla niego tryumfem, posiąść duszę i serce tak czystego i tak mężnego anioła — tego anioła co potrafił walczyć tak odważnie, nie tylko przeciwko miłości innych ale i przeciw swojej własnej, która jej paliła serce?...
Wynosząc tak Joannę, podwyższał się we własnych oczach, jak ci kapłani bóstw bałwochwalczych, którzy uważali się za tem świętszych, im wyżej bóstwo ich stało.
Pewnego wieczora powracając do Auteuil, spostrzegł margrabia jakiś ruch niezwykły w pałacu.
Światło migało w oknach, przenoszone wyraźnie z jednego miejsca w drugie.
Służba latała wystraszona.
Gaston rano tego dnia, zapytywał pannę służącą i otrzymał zaspakajającą odpowiedź:
— Pani margrabina przepędziła noc wcale nie źle.
Wobec tego nie mógł przypuszczać, aby stan żony mógł się tak przez te kilka godzin pogorszyć.
Uczuł jednakże jakieś zakłopotanie niewyraźne.
Wszedł do przedpokoju i zadrżał do głębi duszy, spotkawszy się twarz w twarz z kapłanem.
Był to proboszcz z Auteuil.
Gaston skłonił się i chciał go zaczepić,
Ale ksiądz odkłonił się poważnie i przeszedł nie zatrzymując się wcale.
Gaston poznał że kapłan unika z nim rozmowy.
Obawa jego coraz się wzmagała i nie mógł już wytrzymać.
Kochanek Joanny wbiegł pospiesznie na schody i zatrzymał się w pokoju obok sypialni żony.
Nie było tu zgoła nikogo.
Po chwilowem wahaniu przeszedł salonik i stanął w progu.
Oczom jego przedstawił się smutny niezwykle widok.
Blanka leżała nieruchoma z oczami zamkniętemi i wyglądała jak nieżywa.
Jej piękna łagodna twarzyczka, okropnie wychudła i blada, wyglądała jak wykuta z kararyjskiego marmuru.
Margrabina-matka, siedząca w nogach łóżka, podobną była do statui boleści.
Głowę w tył przechyliła a grube łzy spływały jej po twarzy.
— Boże! — jęknął Gaston z osłupieniem, — czyż Blanka już nie żyje?...
Uczuł że się pod nim uginają kolana.
Jakkolwiek odezwał się cicho, matka go posłyszała.
Odwróciła wolno głowę i zobaczyła stojącego we drzwiach zbrodniarza.
Wszystka krew uderzyła jej do głowy i zaczerwieniła się strasznie.
Twarz przybrała wyraz groźny i straszny, podniosła się z krzesła, krokiem pewnym podeszła do Gastona i głosem pełnym pogardy zapytała:
— Po coś tu przyszedł?...
— Matko... — wyszeptał Gaston.
— Nędzniku! — przerwała matka, chcesz się napatrzeć na konającą?... chcesz odebrać ostatnie tchnienie swojej ofierze?
— Matko co mówisz?... Wielki Boże! czyżby Blanka była w takim niebezpieczeństwie?... czyżby była obawa o jej życie?...
— Blanka umiera... a ty ją zabiłeś nędzny zbrodniarzu!...
— Oh! jakiż ja podły jestem! — wykrzyknął Gaston. — Wiem o tem, czuję to doskonale. Matko! pozwól mi wejść... pozwól mi upaść do nóg Blance... pozwól mi doczołgać się do niej na kolanach... będę błagał męczennicy świętej aby mi przebaczyła!...
— Nie! — odpowiedziała stanowczo pani Castella.
— Matko... na Chrystusowe rany cię błagam!
— Nie!... Chrystus tu sam nie każe mi cię dopuścić! Ja ciebie nie znam wcale! — ty wcale nie jesteś moim synem! — ty nie jesteś wcale mężem ukochanej mojej córki!... Ty jesteś tylko podłym mordercą! I precz! powtarzam!... precz!... ja cię precz odtrącam od siebie... ja gardzę tobą... ja cię... przeklinam!...
Zgnębiony Gaston pochylił głowę i byłby zapewne uciekał, gdyby słaby, zaledwie dosłyszany głos, nie dał się słyszeć z głębi.
— Pozwól mu wejść matko, jego Bóg tutaj przysyła... Ciężko mi i smutno bardzo umierać bez niego...
To Blanka, Blanka umierająca już prawie, uniosła się na łóżku i powiedziała te słowa.
Pani Castella zwróciła się żywo do młodej męczennicy.
— Jakto?... kochane dziecko! — zapytała zdziwiona, — ty chcesz?...
Nie dokończyła.
— Chcę aby Gaston tu przyszedł do mnie... chcę z nim po raz ostatni pomówić...
Stara margrabina odeszła odedrzwi.
— Idź, skoro anioł pozwala... idź, ale pamiętaj, że ja... stara matka twoja... ja cię precz ztąd wypędziłam... ja cię na wieki przeklęłam...
Gaston śmiertelnie blady przestąpił próg chwiejnym krokiem.
Okropność położenia orzeźwiła nagle tę słabą duszę, to serce pozbawione wszelkiej woli.
Boleść prawdziwa, głęboka, wypędziła zeń — na chwilę, zapewne wszystkie inne uczucia i wszelkie myśli inne.
Padł na kolana przy łóżku i ukrył twarz załzawioną.
— Blanko! — mówił łkając, — zawiniłem strasznie względem ciebie...
ale żałuję tego z głębi serca i zaklinam cię!... przebacz mi!... przebacz mi!... miej litość nademną!...
Blanka delikatną i gorącą rączką swoją dotknęła głowy męża...
— Mężczyzna może tylko klękać przed Bogiem lub przed kobietą ukochaną... Podnieś się Gastonie, bo ty mnie już nie kochasz i nie modlisz się już wcale... Podnieś się i siadaj przy mnie...
Gaston nie chciał tego uczynić.
— Zrób to... — powtórzyła Blanka, — to moja ostatnia prośba... więc nie odmawiaj mi!...
Gaston rzucił się na fotel, na którym przed chwilą siedziała jego matka.