Margrabina Castella/Część trzecia/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Raulu — odezwała się nagle margrabina — jeżeli zgodzę się na to co projektujesz — czy sam podejmiesz się przerobienia testamentu?...
— Nie — odpowiedział hrabia z uśmiechem — nie posiadam talentu, do tak bardzo trudnej roboty...
— Myślisz więc wyszukać kogoś uzdolnionego?...
— Nie potrzebuję wcale szukać...
— Bo?...
— Bo znam takiego doskonale.
— A jesteś go zupełnie pewnym?...
— Ufam mu jak samemu sobie...
— Powiadasz zatem dziwne jakieś znajomości?...
— Zgadzam się na to, w pewnych jednak okolicznościach, podobne stosunki mogą się widocznie na coś przydać...
— Jesteś nieocenionym przyjacielem!...
— Bez wątpienia, skoro gotów jestem na wszystko dla tych, których kocham...
— Od tej chwili dopiero zaczynam cię rozumieć i należycie oceniać Raulu!... — Dotąd znałam cię jako człowieka światowego, jako rozkosznego patrycyusza...
— A teraz jakże mnie sądzisz?...
— Masz dzielną duszę, inteligencyę wyższą nad pospolite przesądy... naturę energiczną, o jakiej marzyłam; ale jakiej nie spodziewałam się spotkać kiedykolwiek...
— Ty więc nie podzielasz także tych głupich gminnych przesądów?...
— Nie!... sto razy nie!... A że miałeś odwagę albo raczej szczęśliwa natchnienie przedstawić mi się takim jakim jesteś, pójdę za twoim przykładem, zdejmę przed tobą swoję maskę!... — Ja w nic nie wierzę Raulu, nic nie szanuję, niczego się nie obawiam... — nie uznaję innych praw nad prawo mojej bezgranicznej ambicyi, innego sposobu postępowania jak taki, który dałby mi zdobyć bogactwa i przyjemności, bo to jest dopiero życiem...
— Ja tak samo Joanno, ja zupełnie tak samo!... — wykrzyknął pan de Credencé, z zapałem: — O! ty jesteś prawdziwie dzielną kobietą... — jesteś istotą wybraną i zajdziesz z pewnością daleko!... tak... tak... oboje zajdziemy daleko!...
— Nic nas nie powstrzyma!... — ciągnęła margrabina — połączymy siły nasze!... bo godni jesteśmy siebie Raulu!... Oto takiego jak ty męża potrzeba mi było!... — Oto takiego jak ty męża, zdolną byłabym kochać Raulu...
— No! — odrzekł hrabia z uśmiechem — zdaje mi się, że jeszcze nie za późno na nasze wspólne szczęście... — jesteś wdową a jam zupełnie wolny...
Joanna wstrząsnęła głową.
— Niepodobna!... — odrzekła.
— Dla czego?
— Bo poprzysięgłam nie wiązać sobie życia, chyba gdyby przypadek sprowadził do stóp moich starca milionera, ofiarującego mi cały swój majątek i perspektywę niedługiego wdowieństwa.
Pan de Credencé skłonił się ironicznie.
— Nie jestem zatem pod żadnym względem odpowiedni.
— Nie, — odrzekła margrabina, — nie zostanę nigdy twoją żoną, ale co to ci szkodzi; jeżeli pozostanę na zawsze twoją przyjaciółką?...
— Jak to uważać?...
— Jak ci się żywnie podoba.
— Ha cóż robić — muszę poprzestać na tytule przyjaciela, gdy inaczej być nie może...
— Powróćmy do naszej sprawy... do sprawy która przedewszystkiem powinna nas teraz obchodzić...
— Do testamentu nieprawdaż?...
— Tak. Powiedz że mi raz jeszcze, czy jesteś zupełnie pewnym pomyślnego rezultatu...
— Mam takie przekonanie moralne, którego nic zniweczyć nie jest w stanie.
— Człowiek, który się podejmie roboty, wykona ją całkiem dokładnie?...
— Mogę cię zapewnić, że nie istnieją dlań żadne trudności...
— Więc to rzemiosło jego, naśladować pisma i fałszować podpisy?...
— To jedno z jego tysiącznych zajęć, bo uprawia najrozmaitsze przemysły.
— A z policyą żyje w zgodzie?...
— Policya poszukuje go od dwudziestu lat... i będzie poszukiwać drugie tyle... ale nie znajdzie nigdy!...
— Cóż to za jeden ten człowiek?...
— To Prometeusz paryzki!... to geniusz metamorfozy!... Żaden najsławniejszy aktor nie potrafi tak charakteryzować twarzy, tak jej odmieniać zupełnie, od tej jaką go obdarzyła natura... I nietylko zmienia dowolnie swoje rysy i głos... ale wykrzywia sobie członki stosownie do potrzeby, jak gdyby był z kauczuku!... Ja co go widziałem tysiąc razy, przeszedłbym koło niego nie poznawszy go... więcej jeszcze, bo mógłbym z nim rozmawiać przez cały dzień, nie domyślając się że to dobry mój znajomy...
— Czy nie przesadzasz tylko trochę mój hrabio?...
— Prędzej może nie dosadzam bodaj margrabino...
— A jakże się nazywa ta znakomita osobistość?...
— Niktby tego nie mógł powiedzieć dokładnie, zmienia nazwiska tak samo jak twarz... znam zaledwie parę jego pseudonimów, a on zapewne posiada ich ze setkę...
— Gdzie mieszka?...
— Wszędzie i nigdzie.
— No a gdzież go znajdziesz?...
— Nie obawiaj się o to... posiadam nitkę Aryadny, która mnie doprowadzi do niego...
— Kiedyż zrobisz użytek z tej nitki?...
— Zaraz dziś wieczór... gdy ztąd odejdę... Wierz mi kochana Joanno, że nie stracę ani minuty gdy idzie o rzecz tak ważną...
— W takim razie, chociaż wydam ci się wielką może egoistką, mam ochotę pożegnać cię zaraz...
— Rozumiem doskonale niecierpliwość. I mnie również pilno dojść do szczęśliwego rezultatu.. zacznę więc zaraz moje poszukiwania, daj mi tylko testament i list...
Joanna podniosła się z kozety... i otworzyła worek podróżny.
Wyjęła dosyć duży portfel czarny ze srebrnemi zapinkami, nacisnęła sprężynkę, a gdy zapinki się otworzyły, wyjęła dużą kopertę z trzema czarnemi pieczęciami.
Rozdarła tę kopertę i podała panu de Credencé, papier złożony we czworo.
— Oto testament!... — rzekła.
Hrabia wyjął swój pugilares i chciał schować doń papiery.
Zatrzymał się jednakże.
Zbliżył się do stojącego na stole świecznika i z wielką uwagą zaczął się przypatrywać każdej sylabie, każdej literze...
— Co się tak kochany hrabio — zapytała Joanna — przypatrujesz?.. — Wszakże opowiedziałam dokładnie, co zawierają dokumenty...
— Margrabino — odpowiedział pan de Credencé — nie zajmuję się wcale czytaniem.
— A czemuż przypatrujesz się z taką uwagą?...
— Nie znałem charakteru pisma margrabiego Castella...
— Więc to cię tak interesuje?...
— Do najwyższego stopnia...
— Dla czego?...
— Charakter jaki mam przed oczami, należy do tych, które nadzwyczaj łatwo naśladować.
— Jakto?...
— Dostatecznem będzie przypatrzeć się przez kilka minut, aby zrozumieć ten charakter, pewny, regularny, że tak powiem matematyczny... — Student znaśladował by go z łatwością, a co dopiero mówić o mistrzu w tym rodzaju?...
— Doprawdy — wykrzyknęła Joanna — podziwiam cię kochany hrabio... ty myślisz bardzo o wszystkiemi. — Tęga z ciebie głowa!... — Sądziłam, że cię zajmują tylko konie, zakłady i kobiety!... Jak to się można omylić!...
— No, ale teraz margrabino — odrzekł hrabia, wkładając papiery do pugilaresu — żegnam cię już, albo raczej do widzenia...
— Kiedy przyjdziesz?...
— Będę chciał jak najprędzej...
— Jutro?...
— Zapewne.
— O której godzinie?...
— Po południu
— Czy będziesz już miał jakie wiadomości?...
— Mam nadzieję, ale nie mogę przyrzekać?... Zależeć to będzie od tego, czy mi się uda dzisiejszej nocy odszukać moją osobistość...
— No idź już idź... życzę ci powodzenia, a pamiętaj, że cię będę oczekiwać z największą niecierpliwością...
Pan de Credencé ucałował z uszanowaniem rękę margrabiny Castella, zapominając prawie, że miał prawo do czulszego pożegnania.
Zeszedł do powozu, który czekał na niego przed bramą hotelu i powiedział do stangreta:
— Bulwar Saint-Martin, obok teatru Ambigu...