Margrabina Castella/Część trzecia/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Klejnot” ubrany był w długą kapotę z niebieskiego sukna z mosiężnemi guzikami.
Wyjął z kieszeni ogromny klucz i włożył go w zamek drzwi co zamykały korytarz.
Klucz dobrze nasmarowany oliwą, obrócił bez najmniejszego zgrzytu i drzwi otworzyły się niebawem.
Podziemie do którego wszedł Raymond z zapaloną w ręku latarką, przedzielone było przepierzeniem na dwie połowy.
Zamiast drzwi, była tylko ciężka portyera.
Lubo światło dzienne nie dochodziło tu nigdy, a powietrze dostawało się otworem wywierconym w kamieniach, nie był to loch jednakże więzienny.
Ściany pokrywały jasne tapety, a umeblowanie chociaż skromne, dostatnie było i wygodne.
Pierwsza przegroda była rodzajem pracowni.
Stały w niej dwa duże biurka a na każdem paliła się lampa z umbrelką z zielonej materyi.
Na jednem biurku rozłożone były wszystkie narzędzia potrzebne dla drzewo i miedziorytnika.
Pomiędzy temi narzędziami, obok małej prasy ręcznej, leżał z tuzin biletów bankowych francuzkich i angielskich.
Drugie biurko zawalone było piórami różnego rodzaju, atramentami różnych kolorów i pieczątkami różnych form.
Z paru otwartych pudełek wyglądały paczki biletów pokrytych różnemi hieroglifami.
Raymondowi światło latarki wydało się niedostateczne, zapalił więc obydwie lampy.
Zasiadł w szerokim fotelu stojącym przed pierwszem biurkiem i zaczął bacznie śledzić najpierw gołem okiem a następnie przez powiększającą lupę, dwie tabliczki miedziane, na których snać mistrz artysta, wyrznął wzory biletów bankowych.
Wpatrywanie się trwało z górą dziesięć minut.
Egzaminator to się uśmiechał z zadowoleniem, to znów ściągał lekko brwi.
Napatrzywszy się nareszcie dowoli, wstał, przeszedł do drugiego biurka i zaczął się znów z niemniejszą uwagą przypatrywać wekslom i mandatom.
— No... No... — mruknął przez zęby, — wcale, wcale nieźle... Za rok najbogatsi bankierzy francuzcy i europejscy, będą wobec mnie biedakami
Po tej uwadze, która go napełniła niewymowną radością, wstał, wziął latarkę, uchylił ciężkiej zasłony i wszedł do drugiego przedziału, będącego sypialnią obitą perską materyą i bardzo elegancko umeblowaną.
Dwa łóżka ustawione jedno za drugiem, zajmowały całą ścianę przedziału.
Na tych łóżkach spali dwaj młodzieńcy, snem tak twardym, że ani otwierające się drzwi, ani światło latarki nie przebudziło ich wcale.
Jeden był blondyn — a brunet drugi.
Zdawali się być mniej więcej w jednym wieku i mogli mieć od dwudziestu ośmiu do lat trzydziestu.
Regularne ich twarze, którym niej brakowało pewnej nawet dystynkcyi, wyglądały bardzo blado i były nadzwyczaj wychudłe.
Oczy mieli podsiniałe a przy ustach zmarszczki.
Włosy gęste bardzo na skroniach, znacznie na czubkach głów przerzedziały.
Brody, których widocznie nie dotykała nigdy brzytwa, spadały im aż na piersi.
I jeden jak drugi — mieli na sobie czerwone flanelowe koszule.
Raymond przypatrywał im się przez chwilę, nareszcie głosem donośnym, jak trąba sądu ostatecznego, zawołał:
— No Babylas, no Gedeonie, wstawajcie przyjaciele!... mamy do pomówienia ze sobą...
Młodzi ludzie zbudzeni tak nagle, zerwali się z łóżek i osłupiałym wzrokiem patrzyli na Raymonda, którego zrazu poznać nie mogli.
— Czy to dyabeł? — szepnął jeden z nich, myśląc że śni jeszcze.
Raymond posłyszał to i zaczął się śmiać na głos cały.
— Dyabeł?... — powtórzył, — nie moje chłopaki, nie dyabeł... ale może blizki jego kuzyn. Babylas nie tak bardzo znowu się myli.
— A!... to pan panie Raymondzie, odezwał się z kolei Gedeon.
— Tak — to ja kochane dziecko, to ja, a że mi się bardzo spieszy, nie dajcie czekać na siebie długo... Nie potrzebujecie się zupełnie ubierać... tak tylko aby prędzej...
Gedeon i Babylas wyskoczyli z łóżek i zaczęli zbierać porozrzucane ubrania.
Powiedźmy zaraz naszym czytelnikom, że Babylas był brunet, a Gedeon blondyn.
Podczas gdy się ubierali — Raymond mówił tymczasem:
— Słuchajcie no moje chłopaki, co to mi Klejnot opowiadał o was przed chwilą?... Nie chciałem doprawdy wierzyć, tak mi się to wydało nieprawdopodobnem. Klejnot mówił mi, że tracicie większą część czasu na skargi i wyrzekania!.. To nie ma najmniejszego sensu i bodaj że on chyba nie wie co mówił...
Gedeon i Babylas nic nie odpowiedzieli...
— Cóż to, czyście zaniemówili obadwa?... czy też nie wiecie co mi odpowiedzieć?... Jakże, mam wierzyć, czy nie temu co mi Klejnot powiedział?...
Babylas wziął na odwagę:
— Tak panie Raymondzie, Klejnot mówił ci zupełną prawdę...
— Więc narzekacie na mnie?
— Na pana nie, ale sami na siebie. Przeceniliśmy nasze siły wchodząc w układy z panem...
— Zdaje mi się, — odrzekł Raymond z ironią, — że te warunki, takie niby zabijające, pozwalają wam żyć jednak dotąd...
— Ładne mi życie, — mruknął ponuro Gedeon, — przypatrz nam się pan tylko, wyglądamy jak z grobu wyciągnięci!...
Młody człowiek mówiąc to nie przesadzał wcale a wcale, obaj wyglądali jak widma.
Raymond widział to doskonale, ale co go to obchodziło?...
— Moi kochani przyjaciele, — rzekł, wasza szczerość zachęca mnie również do szczerości i oto oświadczam, że uważam was za bardzo śmiesznych i raz chcę skończyć z temi waszemi reklamacyami bez sensu... Czego odemnie żądacie?...
Babylas zabrał głos:
— Nic tak nadzwyczajnego: — prosimy tylko o zwolnienie nas z układów, jakiemi jesteśmy związani ze sobą... Zrzekamy się korzyści, jakie mieliśmy osiągnąć za dotrzymanie zobowiązań, nie żądamy nawet ażebyś nam pan zapłacił za ten czas cośmy tu pracowali...
— Jednem słowem, życzycie sobie aby się ztąd wydobyć za jaką bądź cenę!...
— Tak, bo chcemy żyć... a tutaj umieramy...
— Pragniecie wolności, chociążby bez jednego sous w kieszeni!...
— Tak... wolności... nie tylko wolności, bieda nie przestrasza nas wcale...
Raymond uśmiechnął się ironicznie.
— O! moi poczciwi chłopacy, jaką wy, jak się pokazuje, macie paskudnie krótką pamięć...
— Jakto?... co pan chcesz przez to powiedzieć?...
— Muszę postąpić z wami jak w sztuce teatralnej, w której osobistość główna opowiada drugim to, o czem oni sami wiedzą najdoskonalej. Ale niech i tak będzie, przez ten czas zanim się ubierzecie, sprobuję rzucić światło na pewne fakta spełnione. Babylas, zaczynam od ciebie...
— Ależ... panie Raymondzie.
— Cicho smarkaczu!... pamiętaj nie otwierać ust, chyba gdy cię o co zapytam. Czem byłeś kiedy przypadkiem poznałem się z tobą?...
— Trzecim dependentem notaryusza.
— Jaką brałeś pensyę?...
— Ośmset franków.
— Czy miałeś wtedy kochankę?...
— Miałem niestety.
— Jak się nazywała?...
— Grandinette’a.
— Kobieta ta, która zresztą kochała cię szczerze i nie żądała od ciebie pieniędzy, kosztowała cię jednak miesięcznie więcej, aniżeli wynosiła twoja pensya roczna... Nie prawda?...
— Zupełna prawda... wiesz o tem dobrze...
— Pewnego dnia, znalazłszy się bez grosza, przyszła ci myśl, aby skorzystać ze swojego stanowiska i dobyć pieniądze... Jeden z twoich przyjaciół, dał ci adres pewnego wekslarza Dawida, bardzo łatwego do interesów...
— Tym Dawidem pan byłeś...
— Ma się rozumieć... — Otóż przyszedłeś do mnie i pokazałeś mi weksel na pięć tysięcy franków wystawiony — a podpisany przez twojego pryncypała. — Znałem doskonale podpis... nie zawahałem się więc ani chwili, i wypłaciłem sumę żądaną... — W cztery miesiące później, gdy nadszedł termin wypłaty, wpadłeś do mnie zrozpaczony, rzuciłeś mi się do nóg, wyznałeś, że weksel był twojej roboty i, że ci nie pozostaje nic jak tylko utopić się, albo w łeb sobie wypalić, jeżeli ci nie pozostawię czasu na regulacyę... — Mogłem cię był odprawić z kwitkiem jak to było moim obowiązkiem i byłbyś dzisiaj o sześć łokci pod ziemią, albo spacerowałbyś po wybrzeżu portu Tulońskiego, w kitlu czerwonym...
— Być może — mruknął Babylas — ale przynajmniej oddychałbym świeżem powietrzem i korzystał ze światła dziennego...
— No, a przytem, brał cały dzień kijem po grzbiecie od dozorców, co także jest bardzo przyjemne!... — dorzucił Raymond. — Ale nie o to idzie... zamiast cię wyrzucić za drzwi albo przyaresztować, poprosiłem grzecznie, ażebyś poczekał... Poszedłem po weksel, przypatrzyłem się przez lupę podpisom i znalazłem, że robota była prawdziwem arcydziełem... O! pomyślałem sobie, ten chłopak ma przed sobą świetną przyszłość...
— Przeklęty weksel!... — wykrzyknął Babylas strapiony — żebym był lepiej uciął sobie prawą rękę, aniżeli dopuścił się czegoś podobnego...
Raymond roześmiał się głośno.
— Gdybyś, jak powiadasz, uciął był sobie prawą rękę... byłbyś zaraz na drugi dzień zaczął naśladować podpisy lewą ręką... To twoje powołanie mój chłopcze... Zresztą taki talent jak twój, wymagał długiej wprawy, ażeby się wydoskonalić... — Ale powróćmy do rzeczy... Mogłem cię przyaresztować nie prawda?...
— Bez wątpienia.
— Byłeś winny, przyznałeś się, i sąd byłby cię zesłał na jakie dziesięć lat na galery!... Zamiast tego wszystkiego, cóżem ci zrobił?...
— Zaproponowałeś mi, abym zaprzedał się tobie..
— Powiedziałem ci mniej więcej te słowa: — Moje kochane dziecko, jeżeli zechcesz mi poświęcić dwa lata, to po upływie tego czasu, obowiązuję ci się dać okrągłą sumkę sto tysięcy franków... — Czy przyjmujesz propozycyę?... Jeżeli nie, to poślę po straż w tej chwili — ale pozostawiam ci zupełną wolność wyboru... — Przyjąłeś ofertę z zapałem, czego nie zechcesz zapewne zaprzeczyć.
— Naturalnie, bom wolał przecie sto tysięcy franków kiedyś, niż natychmiast aresztowanie... — mruknął ponuro ex-dependent.
— Powiedziałem nadto: Będziesz mieszkał wygodnie, będziesz miał życie doskonałe, brakować ci będzie tylko wolności, bo nie wyjdziesz nigdzie przez dwa lata... Odpowiedziałeś mi najwyraźniej: Wszystko mi jedno że nie będę wychodził, mój poczciwy panie Dawidzie — i tak robisz strasznie dużo, gdy mi ocalasz honor i życie!... Czy przypominasz sobie te słowa?...
— Przypominam...
— Upłynął od tego czasu rok i dni ośm... czy nie dotrzymałem wszystkich obietnic moich?... Czy niewygodnie mieszkasz, czy jeść dobrze nie dostajesz?...
— Zanadto nawet dobrze... bo straciłem apetyt i najdelikatniejsze potrawy nie są mnie w stanie odżywić.
— Rozumiesz doskonale, że nie mogę wchodzić w podobne szczegóły... wiem tylko tyle, że mi winien jesteś jeszcze dwanaście miesięcy bez ośmiu dni i że mi musisz je odsłużyć.
— Jesteś pan w zupełnem prawie, ale ja z pewnością nie doczekam oznaczonego terminu...
— Nie obchodzi mnie wcale dłuższa czy krótsza twoja egzystancya, i jeżeli ci się przytrafi co niedobrego to krzywda tylko dla ciebie.
Pokonany Babylas w milczeniu opuścił głowę.
Raymond zwrócił się z kolei do blondyna.
— Twoja historya Gedeonie, jest prawie taką samą jak twojego towarzysza...
„Lekkomyślność, która cię mogła zaprowadzić bardzo daleko, ściągnęła na cię uwagę policyi... Zostałeś mi przedstawiony... A że jesteś dzielnym rytownikiem i, że mogłeś bardzo być przydatnym w moich zamiarach, zainteresowałem się tobą i zrobiłem ci taką samą jak Babylasowi propozycyą... dwa lata życia — sto tysięcy franków gotówką.
„Tak samo jak i twój towarzysz przyjąłeś prypozycyę natychmiast...
Raymond mówił dalej:
— Dzisiaj zaczynacie obaj narzekać. Nie będę dbał o to, bądźcie pewni, oświadczam wam z góry, że nie wyjdziecie ztąd aż po dwóch latach skończonych... Zrozumieliście?...
— Ależ, — zawołał Babylas zdesperowany, dla czego nam zabraniać odetchnięcia co noc świeżem powietrzem, pod dozorem Klejnota, któremu ufasz pan przecie zupełnie? Moglibyśmy przejść się codzień choć z godzinę...
— Jestem człowiekiem ostrożnym, i nie chcę was narażać na pokusy... W usposobieniu w jakim się znajdujecie, gdybyście wyszli na świeże powietrze, przesadzilibyście pomimo baczności dozorcy mur ogrodu, ażeby uciec od dostatniego i wygodnego Życia, jakie tu prowadzicie... Ponieważ nie macie ani pieniędzy, ani mieszkania, nie przepędzicie jednego dnia w Paryżu, tak, ażeby was policya nie przydybała.. Zaczną was badać, każą się legitymować z czasu, będą wypytywać coście porabiali i gdzie się obracali przez rok zeszły, a że panowie komisarze policyjni są daleko od was zręczniejsi, wyśpiewalibyście więc wszystko na pewno...
— A — ośmielił się odezwać Gedeon — niebezpieczeństwo, jakiego pan dziś się obawiasz, czyż za rok nie będzie u istniało?...
— Właśnie, że nie — moi drodzy.
— Jakto, więc i za rok nawet, jeżeli przeżyjemy, nie będziemy jeszcze wolni?...
— Będziecie wolni z jak największą pewnością!...
— A więc?...
— Za rok nie będę się miał czego obawiać — za rok będziecie już bogaci — a człowiek bogaty posiadający sto tysięcy franków w kieszeni, wcale nie podobny jest do tego co nic niema. Bogactwo da wam pewność siebie i zdolności, nie będziecie w możności mnie zdradzić, ażeby się samym nie skompromitować.
Obaj młodzieńcy zrozumieli, że nie ma co walczyć z postanowieniem Raymonda, pospuszczali więc głowy i milczeli.
Raymond mówił dalej:
— No, ubraliście się już i zdaje mi się, żeśmy się doskonale porozumieli — przejdźmy zatem do pracowni... — Mam wam porobić niektóre uwagi co do waszej roboty i dać coś bardzo pilnego...
Obaj młodzieńcy, poszli za tym, którego z początku uważali za najlepszego opiekuna — a który teraz stał, się okrutnym dla nich tyranem...
Raymond przystąpił najprzód do biurka Babylasa.
Podniósł przycisk żelazny, pod którym leżała niezliczona liczba fałszywych biletów tysiąc-frankowych — a przypatrzywszy się im dobrze przez lupę powiększającą, powiedział:
— Bardzo dobrze, ale jest jeden zarzut i to dużej wagi.
— Jaki? — zapytał Babylas, dotknięty w miłości własnej.
— Tutaj — odpowiedział Raymond — w medalionie, w którym bank francuzki przypomina karę zastrzeżoną w kodeksie karnym na podrabiaczy, twój rylec taki pewny w każdem innem miejscu, wydaje się trochę niepewnym, przy literze c zaczynającej — wyraz ciężkie roboty i przy literze e kończącej wyraz wiecznie.
Babylas wziął miedzioryt z rąk Raymonda i przypatrywał się z natężoną uwagą literom wspomnianym.
— Masz pan racyę — rzekł następnie — jest niedokładność rzeczywiście, ale się ją poprawi.
Raymond skończywszy z Babylasem, podszedł do biurka Gedeona.
— Ty — rzekł, przeglądając zwolna pakę papierów wartościowych — zasługujesz na pochwałę... wszystko jest doskonałe, wyjąwszy...
— Ah! — mruknął Gedeon niezadowolony — jest jednak i jakiś wyjątek?...
— Nawet dwa.. — w przekazie z New Yorku William Wythe i Comp. na Rotszylda, pierwszy strych podwójny wydaje się trochę drżący... — Kasyer tego nie spostrzeże i wypłaci pieniądze okazicielowi, ale zawsze zwracam ci jednak uwagę...
— A drugi wyjątek?... — zapytał Gedeon.
— Przypatrz się temu przekazowi na kasę państwa... Podpis odbierającego jenerała Haute-Saône jest bez zarzutu, ale szczegóły zakrętu przedstawiają pewne dodatki, których niema w oryginale, jaki masz przed oczami.
— Prawda... — odpowiedział Gedeon — widzę to sam teraz... — Ale co pan chcesz?... Są chwile, że ręka staje się ciężką... Niezadługo nie zdam się panu na wiele...
— No... no... zanadto jesteś skromny, bo właśnie co dzień stajesz się doskonalszym...
Gedeon potrząsnął głową.
Raymond ciągnął dalej:
— Przynoszę ci bardzo piękną robotę i proszę cię abyś rozwinął cały dla niej swój talent...
— Będę się starał, nie wiem jednak czy mi się uda...
— Zaręczam ci to z góry...
— O cóż idzie?
— O testament... — To twoja specyalność...
Rzekłszy to, sięgnął Raymond do głębokiej swojej kieszeni i wyjął z niej list oraz testament margrabiego Castella.
Rozłożył oba dokumenty na biurku przed Gedeonem.
— Przeczytaj to najpierw uważnie... — a później pomówimy...
Gedeon spełnił polecenie.
— No cóż? — zapytał, patrząc mu w oczy Raymond — nie rozumiesz?
— Rozumiem, że ten testament jest nie na rękę komuś i że trzeba go zastąpić innym...
Raymond zatarł ręce z radości. — Masz rozum mój Gedeonie!... masz rozum i serce...