Margrabina Castella/Część trzecia/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Weszła pokojówka, i
— Pani margrabina mnie potrzebuje?... — spytała.
— Tak — zejdź do biura hotelowego, i powiedz, że jeżeliby dzisiaj albo jutro, pytał się kto o mnie, niechaj tu przyjdzie... — Przyjmuję wszystkich — rozumiesz, wszystkich... bez wyjątku...
— Dobrze pani margrabino.
— Idź...
Pokojówka odeszła.
— Widzę, że jesteś przezorną!... i że ci bardzo chodzi o wizytę pana Raymunda!
— Ale bo widzisz hrabio, taka osoba ciekawa, a przytem przynosząca dwa miliony w kieszeni, nie może być narażoną na nieprzyjęcie, a ja powiedziałam poprzednio, iż nie przyjmuję nikogo.
— Ale, masz zupełną słuszność margrabino.
Około drugiej, pan Credencé pożegnał Joannę, przyrzekając że przyjdzie wieczorem, aby się czego dowiedzieć.
Joanna pozostawszy sama, zaczęła się głęboko zastanawiać, jakby się ubrać na przyjęcie Raymonda.
Przejrzała się w lustrze.
— W białym kolorze bardziej mi do twarzy niż w czarnym... — rzekła — dla czegóż bym więc nie mogła w białym pozostać?... Kostyum to negliżowy, ale cóż mi to szkodzi? — Jestem przecie u siebie, a mój gość oryginalny, nie musi być tak dalece znowu obeznanym z kodeksem wielkiego świata... — Zresztą najwaźniejszem jest dla kobiety, żeby się ładnie prezentowała, a ja chyba zadowolnić mogę pod tym względem najwybredniejsze nawet gusta.
Wypowiedziała to i roześmiała się zadowolona.
— No, no — mówiła znowu prawie głośno — czy czasami nie przyjdzie mi ochota skokietować tego pana Raymonda?... — Oh! margrabino!... margrabino!... ostrożnie!... Taki adorator mógłby się stać bardzo dla ciebie niebezpiecznym!...
Pozostała w swoim negliżu, rzuciła się na szezląg, wzięła w rękę jakiś dziennik i... czekała...
Oczekiwanie to trwało dzień cały...
Nadszedł wieczór.
Raymond nie dawał znaku życia, margrabina więc była w bardzo złym humorze, gdy się pan Credencé pokazał.
— Doprawdy, kochany hrabio — zawołała cierpko — twój kameleon szydzi sobie widocznie ze mnie! — Przyznam ci się, że to wcale nieprzyzwoicie!... — Kiedy margrabina Castella godzi się na przyjęcie pana Raymonda, pan Raymond — nie powinienby kazać czekać na siebie...
— Droga, kochana Joanno, — odpowiedział hrabia — jesteś kobietą, więc jesteś naturalnie niesprawiedliwą...
— Co!... jestem niesprawiedliwą?...
— Pod każdym względem...
— Trudno by chyba było mi dowieść tego.
— A ja cię o tem przekonam jednak w dwóch słowach...
— Powiedzże mi te dwa słowa...
— Jeżeli Raymond nie przyszedł, to widocznie, że testament nie jest jeszcze gotów... — Nie utrzymywałem wcale, żeby musiał przyjść dzisiaj koniecznie... jutro trzeba się go spodziewać...
Słowa te uspokoiły zupełnie panią Castella, i uzbroiła się w cierpliwość do jutra.
— Całą noc nie zmrużyła oka, zasnęła dopiero nadedniem i nie obudziła aż o dwunastej.
Ubrała się jak dnia poprzedniego — zjadła naprędce śniadanie i rozłożyła na szezlongu, usiłując coś czytać...
Ale za każdym szelestem drżała jak liść...
— Czy też przyjdzie?... — zapytywała, spoglądając na wolno obracające się skazówki zegaru.
Skoro wybiła trzecia, rozległ się dzwonek w przedpokoju.
— A! przecie... nakoniec! — szepnęła Joanna. To on!... to z pewnością on... nie może być nikt inny!...
Ukazała się pokojówka i podała kartę wizytową.
Na karcie tej ładnemi gotyckiemi literami napisane było nazwisko nieznane:
Zgrabna korona baronowska przyozdabiała jeden z rogów.
Joanna ździwiła się niezmiernie.
— Co to może być za nazwisko? — Chyba, że pomyłka jakaś...
— Ten pan czeka w przedpokoju — odezwała się pokojówka — i prosi o przyjęcie...
— Pewną jesteś, że się nie pomylił? — zapytała Joanna.
— O! nie proszę pani... — najwyraźniej pytał się mnie o panią margrabinę Castella.
— Poproś zatem...
Przez chwilę, jaka upłynęła pomiędzy wyjściem pokojówki a wejściem nieznanego gościa, Joanna miała czas powiedzieć sobie:
— Zaczynam się domyślać... to zapewne ów Raymond pod nazwiskiem przybranem. Raul uprzedził mnie wszakże, że nie wie pod jaką postacią zjawi się on u mnie... — Przekonam się o tem zaraz.. — Można zmylić czujność policyi, ale z kobietą trudniejsza trochę sprawa...
Otworzyły się drzwi i ukazał się baron de-Saint-Erme z ukłonem i pewnością, znamionującemi człowieka z najlepszego towarzystwa.
Zaledwie przestąpił próg, a już Joanna zlustrowała go od stóp do głów samych.
— Niepodobna, aby to był Raymond — pomyślała — ale któż to taki?...
Musimy opisać naprędce osobistość, co tak zaniepokoiła panią margrabinę.
Był to człowiek lat jakich czterdziestu pięciu, średniego wzrostu, dobrej tuszy, twarzy jasnej, spokojnej, zupełnie łysy, mający na skroniach tylko kosmyki siwiejących blond włosów.
Złote okulary — prawdziwe okulary dyplomaty lub naczelnika wydziału z jakiego ministeryum, przysłaniały oczy żywe z zaczerwienionemi nieco powiekami...
Broda starannie wygolona spoczywała na krawacie śnieżnej białości.
Oprócz tego krawata i jasnych rękawiczek, całe ubranie było zresztą czarne...
W dziurce od guzika miał mikroskopijną wstążeczkę legii honorowej — a na czarnej jedwabnej kamizelce, zawieszony łańcuszek od zegarka w złote ogniwa z koralami.
Pod pachą trzymał pan baron de Saint-Erme, dosyć duży portfel czerwony.
Jego twarz wyrażała rozumną dobroduszność — na ustach igrał uśmiech nieustannie, z całej zaś osoby wiał zapach zapamiętałego biurokraty.
— Czy z panią margrabiną de Castella mam honor mówić?... — zapytał uprzejmie.
— Tak panie... — odpowiedziała Joanna, przysuwając fotel gościowi.
— Z panią margrabiną Castella, wdową po margrabim Gastonie Castella, poległym w pojedynku w kwiecie wieku, w sposób bardzo nieszczęśliwy?...
— Tak panie — odpowiedziała po raz drugi Joanna, której ździwienie wzrastało po każdem słowie gościa.
— Pani margrabino — ciągnął baron — niechaj mi pani proszę wybaczy, żem się zjawił tak niespodzianie, nie będąc wcale znanym... — Musi to dziwnem wydawać się pani i niestosownem, uwzględni mnie pani jednakże — skoro się dowie o przyczynie wizyty...
W tem miejscu baron de Saint-Erme przerwał przemowę, obejrzał się wolno w prawo i w lewo po pokoju — jakby badał wszystkie części salonu i tonem tajemniczym zapytał:
— Czy sami jesteśmy margrabino?
— Najzupełniej sami, łaskawy panie...
— Czy nas nikt przypadkiem nie podsłuchuje?
— Tak mi się przynajmniej zdaje...
— Czy nas nikt nie może usłyszeć?
— Tak sądzę...
— Śmiałbym prosić margrabinę, aby się dobrze o tem przekonała?
Joanna podniosła się trochę zniecierpliwiona, a bardziej jeszcze zaintrygowana tem wszystkiem, i zajrzała do dwóch sąsiednich pokoi.
W jednym i drugim nie było nikogo zgoła.
— Jesteśmy zupełnie bezpieczni — powiedziała, siadając na szezlągu — możesz pan mówić zupełnie swobodnie, a proszę uczyń to jak najprędzej, bo jestem niezmiernie ciekawą. Co pan masz za tajemnicę mi zwiastować?...
— Idzie tu o własny pani interes margrabino...
— O mój własny interes?... — powtórzyła Joanna, zadrżawszy mimowoli.
Twarz barona przybrała wyraz poważny.
Dobroduszny uśmiech zniknął jak słońce za chmurą.
— Tak pani margrabino — odpowiedział — idzie o pani majątek, o honor pani i jej przyszłość...
— Ależ to niepodobna mój panie!... — wykrzyknęła ździwiona Joanna — to niepodobna mój panie... — nie wierzę temu co pan mówisz! — Nie mam przyjemności znać pana i nazwisko pańskie usłyszałam przed chwilą pierwszy raz w mojem życiu. — Jakimże sposobem zatem...
Baron de Saint-Erme skłonił się z uszanowaniem.
— Pani margrabino — odrzekł — uwaga pani jest zupełnie naturalną,
więc czuję się w obowiązku odpowiedzieć.
— Czekam na to — mruknęła Joanna i nie ukrywam wcale przed panem, że mnie to dziwi i niecierpliwi.
— W tej chwili pani margrabino. Miałem honor doręczyć pani bilet z nazwiskiem mojem... ale bez pomieszczonego na nim mojego tytułu urzędowego...
— A ten tytuł?...
— Naczelnik wydziału w prefekturze policyi...
Pomimo całej krwi zimnej, Joanna poczuła, że zbladła śmiertelnie i że na chwilę serce jej bić przestało.
— Uspokój się pani margrabino!... wykrzyknął pan de Saint-Erme z galanteryą — doprawdy zrozpaczony jestem, że mimowoli sprawiłem pani przykrość taką ogromną.
Słowa te przypomniały młodej kobiecie jej położenie i odzyskała od razu całą przytomność umysłu.
— Nie miej pan nic sobie do wyrzucenia, — odpowiedziała głosem zupełnie spokojnym, — podlegam często osłabieniom, a pan wziąłeś to za wzruszenie. Przeszło mi już i nie pozostaje mi nic, jak tylko coraz większe zdziwienie z pańskiej u mnie obecności, nigdy bowiem nie miałam żadnego interesu z policyą.
Pan de Saint-Erme uśmiechnął się z właściwą sobie dobrodusznością — a oczy żywo mu po za złotemi okularami zabłysły.
Wydobył z prawej kieszeni kamizelki małą tabakiereczkę srebrną przelicznej roboty, otworzył ją, chwycił dwoma palcami szczyptę tabaki, zażył wolno i zaczął strzepywać proszek opadły na gors holenderskiej koszuli.
Joanna siedziała jak na szpilkach, ale milczała, nie chcąc zdradzić wewnętrznego swego niepokoju
Po dwóch albo trzech sekundach, które się jej wydały wiekiem, baron zaczął w rodzaju badania:
— Pani margrabina utrzymuje zatem, że nie ma nic a nie wspólnego z policyą... wszak tak powiedziała mi pani przed chwilą?...
— Powiedziałam to i to samo raz jeszcze powtarzam...
— Pozwoli pani sobie powiedzieć, że się zupełnie myli w tym względzie.
— Mylę się?... powiadasz pan...
— Tak pani...
— Więc policya mną się zajmuje?...
— Nawet bardzo się zajmuje... Specyalnie się zajmuje panią, lubo ze wszystkiemi względami winnemi sobie, tak jak pani margrabina wysoko położonej.
— Jakież to są te względy, o których pan wspomniałeś?...
— Są istotnie wyjątkowe, jak się pani zaraz o tem przekonasz... Każda inna kobieta, potrzebująca tłomaczyć się przed policyą, nie doczekałaby się u siebie wizyty naczelnika wydziału, ale dwóch poprostu agentów i zostawałaby pod strażą w prefekturze, zanimby ją odprowadzono do więzienia...
— Do więzienia?... — krzyknęła Joanna przerażona, — do więzienia?... powtórzyła.
Baron de Saint-Erme skłonił się z uszanowaniem.
— Tak niestety pani margrabino...
— Ależ to absurd!... bezsens!... pan sobie chyba żartujesz ze mnie... wszystko to jest ohydnem kłamstwem! Ażeby być zagrożoną więzieniem, potrzeba przecie popełnić jakieś przestępstwo... — a ja mam zupełnie czyste sumienie.
Powiedziała to z akcentem patetycznym i wzrokiem w niebo utkwionym.
— Z pewnością, — odrzekł baron z uśmiechem, — nikt nie jest odemnie skłonniejszym do uwierzenia w niewinność pani, faktem jednakże jest, że istnieją podejrzenia...
— Przeciwko mnie?...
— Tak pani margrabino, są podejrzenia i bardzo poważne nawet.
— Czyś pan przy zdrowych zmysłach baronie?...
— Zapewne... skoro mi taką ważną sprawę powierzono.
— Powiedz-że mi pan przynajmniej nareszcie, kto i o co mnie oskarża?...
— Podwójne pani zapytanie, wymaga podwójnej odpowiedzi. Przedewszystkiem zatem oskarżają panią margrabinę fakta... co do natury oskarżenia, do tego dojdziemy troszkę później...
— Panie baronie — wykrzyknęła pani Castella z wyrzutem — musisz jak sądzę przyznać, że daję dowody cierpliwości niezwykłej...
— A pani — odrzekł gość z ukłonem — nie odmówi mi chyba przeświadczenia, że się znajduję ze wszelką możliwą względnością...
— Daj pan jeszcze jeden jej dowód — odrzekła poważnie Joanna — i jeżeli masz mnie badać, badaj bezzwłocznie. Jestem gotową do zeznania...
— Czekałem aby pani raczyła mi pozwolić na tę poufną, że się tak wyrażę, pogadankę.
— Czy będziesz pan zapisywał moje odpowiedzi?... — zapytała ironicznie margrabina — przypuszczam, że potrzebny będzie protokół!...
— Nie, nie zachodzi tego potrzeba, mam pamięć doskonałą... a zresztą powtarzam, że nie idzie o badanie, lecz rozmowę poufną.
— No więc rozmawiajmy.
— Pani margrabina ma wszak bardzo poufałego przyjaciela?
— Mam ich kilku panie baronie...
— Być może; ja jednak mówię o tym, którego pani wyróżniasz z pośród innych... którego... no domyśla się pani margrabina...
— Nie panie... nie domyślam się niczego wcale.
— A... hrabia Raul de Credencé, skoro muszę wymienić nazwisko...
Po raz drugi od początku rozmowy Joanna straciła krew zimną.
Zaczerwieniła się obrażona, iż ośmielono wnikać w najskrytsze tajniki jej życia...
Miała już wybuchnąć i kazać wyjść za drzwi natrętowi, ale instynkt ostrzegł ją, aby tego nie czyniła.
Dziwna osobistość, której obecność burzyła jej krew w żyłach, była osobistością wszechwładną, skoro groziła policyą.
Znieważyć ją i wypędzić, było to stworzyć sobie nieprzyjaciela, którego zemsty nie możnaby może uniknąć...
Trzeba było koniecznie postępować dyplomatycznie.
— Panie baronie — szepnęła drżącym głosem — nie wiem, czy jakie wsteczne myśli pokrywają pańskie słowa i nie chcę tego wcale wiedzieć... — Wymieniłeś pan hrabiego de Credencé... — Jest on rzeczywiście przyjacielem moim....jest człowiekiem posiadającym nieograniczone moje zaufanie, jest człowiekiem mającym dla mnie pełne uszanowania przywiązanie...
— Pani margrabino — odpowiedział baron dobrodusznie — porzuć pani skrupuły niegodne takiej jak pani kobiety... — Naczelnik policyi jest jakby spowiednikiem, pani to dobrze przecie rozumie... — Błądzi kto przed nim kłamie, bo go okłamać nie potrafi... oczy uzbrojone w powiększające szkło doświadczenia, przenikają wszelkie tajemnice kobiece... Grajmy w odkryte karty... Hrabia de Credencé jest poprostu kochankiem pani...
— Panie... — odezwała się wyniośle Joanna...
Baron przerwał jej w tej chwili.
— No... no, no! nie unośmy się niepotrzebnie... — Nie ma potrzeby ukrywać tego, co jest jasnem jak słońce?... — Pan de Credencé, powtarzam to po raz drugi, jest kochankiem pani. Zabił on przed piętnastu dniami margrabiego Castella, o czem pani wiesz zapewne równie dobrze jak i ja, a jednakże... pozostał jej przyjacielem.... Przypuszczam margrabino, że na ten niewielki argumencik nie znajdziesz dostatecznej odpowiedzi....
Joanna w milczeniu spuściła głowę a pan de Saint-Erme mówił dalej:
— Nie pytam wcale o to, czy mąż pani — pan margrabia Castella, zabity został przez hrabiego w sposób legalny... lubo trudno, aby w tym względzie nie nasuwały się także pewne wątpliwości.
„Bodaj, że do pewnego stopnia pani sama je przypuszcza.
„Skoro jednak pojedynek nie odbywał się we Francyj, nie mamy obowiązku zaczepiać o to pana Credencé...
„Idzie mi jednak wszakże — a wierzaj pani, że mam do tego powody bardzo ważne — idzie mi wszakże o szczerą pani opinię o tym człowieku, który tak lekkomyślnie uczynił z pani wdowę...
— Chcesz pan wiedzieć co myślę o panu de Credencé?... — zapytała Joanna ździwiona obrotem jaki wzięła rozmowa.
— Tak właśnie...
— Uważam hrabiego za najprzyjemniejszego człowieka na świecie, i jestem najpewniejszą, że gotów zgodzić się na to nawet najzawziętszy jego nieprzyjaciel...
— Podzielam w zupełności zdanie pani margrabiny — odpowiedział Saint-Erme z widoczną ironią. — Reputacya pana hrabiego zanadto dobrze jest znaną. Wiemy, że to jest człowiek światowy, a jeżeli może to zrobić pani przyjemność, opowiem jej wszystko co tylko o nim wiemy...
— Chcesz pan oczerniać pana de Credancé?... — zawołała margrabina.
— My nikogo nigdy nie oczerniamy łaskawa pam... A nam na co to się zdało?... — Mamy pełne ręce prawdy i nie otwieramy ich łatwo. Tylko jako dowód wielkiego dla pani szacunku, przedstawię rzeczy takiemi jak są, bo to przydać się bardzo może... — Jeżeli pani będzie trwać przy swojem zdaniu po tem co jej opowiem, będzie to dla mnie dowodem, że pani nie chce, aby jej oczy otworzono...
— Mów-że pan... słucham... — szepnęła Joanna, nadając twarzy wyraz najwyższego znudzenia.
— Niechaj pani margrabina będzie zupełnie spokojną, postaram się być jak najzwięźlejszym: — Pan de Credencé pochodzi z wysokiej i bardzo bogatej rodziny... — Zostawszy wcześnie sierotą i panem majątku, strwonił wszystko co miał i zabrnąwszy w kolosalne w dodatku długi, dostał się przez stosunki na drogę dyplomatyczną, z tytułem sekretarza ambasady... — Dzięki temu posiada dziś nawet wstążeczkę orderową... — Ponieważ zawsze przepadał za zbytkiem i lubił żyć wystawnie, a pensyjka nie wystarczała, zaczął dla powiększenia dochodów grywać zawzięcie w karty... Złapany na gorącym uczynku w Wiedniu, w salonie półoficyalnym, musiał zwrócić pieniądze wygrane podstępnie i podać się do dymisyi. Powrócił wskutek tego do Francyj... — Ambasador dla honoru członków poselstwa, zatarł naturalnie brudną sprawę... dzięki czemu nie pozamykano drzwi salonów przed oszustem.
„To z czem mam honor zaznajamiać panią, działo się przed pięciu laty.
„Od tego czasu pan de Credencé nie otrzymał żadnej sukcesyi, a jednakże zapłacił wszystkie dawne długi i nowych nie narobił.
„Prowadzi prócz tego życie, jakby posiadał przynajmniej pięćdziesiąt tysięcy liwrów rocznego dochodu.
„Trzyma trzy konie, każdy wart co najmniej ze dwa tysiące dukatów, i podróżuje jak magnat prawdziwy.
Przed ostatnim wyjazdem za granicę, gdzie miął szczęście spotkać się z panią margrabiną, opiekował się damami z teatru Rozmaitości i innych.
„Ciekawą pani zatem być musi, jakiemi też środkami zdobywa pan hrabia pieniądze na zaspokojenie wszystkich tych swych wydatków...
„Powiem pani otóż krótko, że nietylko jest rycerzem przemysłu na wysoką skalę, ale jeszcze jest złodziejem... Tak pani margrabino złodziejem...”