Margrabina Castella/Część trzecia/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Cóż znowu panie baronie? wykrzyknęła margrabina, — żartujesz pan sobie ze mnie... czy co?...
Zna pan stare przysłowie, utrzymujące iż ten kto zawiele mówi, to nic nie mówi!... — Gdybym z początku nawet uwierzyła panu, to po ostatnich jego słowach...
— Mówię najszczerszą prawdę margrabino, — odpowiedział baron... Pan hrabia de Credencé, należy do bandy rabusiów, do bandy która zna go jako komisanta kupieckiego pod nazwiskiem Regulusa...
Pan hrabia de Credencé daje bandytom tym wskazówki: jak, gdzie i kiedy uderzyć mają na najpoufalszych bogatych przyjaciół jego, i na bogate domy położone w okolicach Paryża i naturalnie dzieli się łupem z opryszkami.
Oto źródło jego bogactwa...
Joanna — o czem mówić niepotrzebujemy — była najzupełniej przekonaną... że prawdą jest wszystko co słyszy, ale nie chciała tego pokazać po sobie.
— Ah! panie baronie — rzekła — gdyby hrabia de Credencé był złodziejem, a panowie bylibyście o tem przekonani, nie byłby przecie wolnym ani jednej nawet chwili...
— Sądzi pani, że posadzilibyśmy go po za kratę?...
— Naturalnie.
Baron uśmiechnął się znowu ironicznie.
— Pani wybaczy — ale nie ma mniejszego o tem wyobrażenia, co to jest dobrze zorganizowana policya.
— Czyż taka policya pozostawia podobnym łotrom wolne pole działania?... spytała szyderczo Joanna.
— Czasami proszę pani, czasami...
— Ciekawa rzecz dlaczego?
— Dla tego, że taki łotr na wolności, jest nam daleko użyteczniejszym aniżeli w więzieniu.
— Zagadka to, której rozwiązać nie potrafię.
— Zaraz to pani wytłómaczę. — Pan de Credencé jako więzień nie przyda się nam na nic.
Pan de Credencé na wolności, oddaje nam rozliczne usługi.
— Jakie?
— Służy nam za rodzaj nitki przewodniej... Za jego pomocą dostajemy jego współtowarzyszów, którzy jako wykonawcy daleko są niebezpieczniejsi...
Nie dalej jak zeszłej nocy, nie wiedząc wcale o tem, dał agentom naszym możność zaaresztowania jednego z największych łotrów, — który od wielu lat wyśmiewał się z usiłowań naszych.
W obec owego łotra, pan de Credencé nic, ale to nic nie znaczy...
Wie pani teraz zatem, jak nam bardzo zależy ażeby pana de Credencé nie chwytać...
Pan de Saint-Erme, mógłby był długo jeszcze opowiadać, nie obawiając się braku tematu, ale Joanna już go wcale nie słuchała.
Drżała całem ciałem i była blizką omdlenia.
Wiadomość o aresztowaniu zeszłej nocy łotra, na którego ślad niewiedząc o tem naprowadził hrabia policyę, była przyczyną wielkiego jej osłabienia.
— Panie baronie — szepnęła głosem zmienionym kto jest ów łotr, o którym pan wspominasz?...
— Czy pani margrabina zapytuje o nazwisko tego człowieka?
— Joanna kiwnęła głową potakująco.
— Na pytanie to, nie mogę dać odpowiedzi dokładnej...
— Dla czego?
— Dlatego że ów łotr posiada tyle przynajmniej nazwisk, ile imion w kalendarzu... Mogę wszakże wymienić jedno, bo jest zapewne znanem pani margrabinie.
— Jakto? ja mam wiedzieć nazwisko tego łotra!...
— Ależ z największą pewnością... zaraz się przekonamy — nazwisko łotra... Rajmund...
Nastało chwilowe milczenie, które baron przerwał niebawem wykrzyknikiem:
— O! pani margrabino!... czy pani źle się zrobiło?...
Joanna rzeczywiście przymknęła oczy, przechyliła na szezląg głową i...
straciła przytomność.
Pan de Saint-Erme wyjął czemprędzej z kieszeni flakonik kryształowy, napełniony bardzo mocną solą angielską i przytknął takowy do noska pani Castella.
Przyszła w tej chwili do siebie.
— Muszę się panu wydawać bardzo dziwną, — rzekła usiłując się uśmiechnąć, — i mocno przepraszam za to co się zemną stało, ale to pan temu winien!... Opowiada mi pan historye takie dziwne... ciska takie okrutne podejrzenia, że słuchając ich, pomimo woli doznaje się przygnębiającego wrażenia!... Nie przeszkadza mi to jednak słuchać pana dalej, bo jestem zaciekawioną niezmiernie.
— Gotów jestem zaspokoić tę ciekawość.
— Dla czego powiedziałeś pan przed chwilą, że muszę znać Raymonda?...
— Nie powiedziałem, że pani go znać musisz... powiedziałam tylko i powiadam, że musiała pani słyszeć to nazwisko.
— Najzupełniej się pan myli...
— Mam dowód na to w portfelu...
Dowód?...
— Tak pani margrabino.. mam na to dowód w portfelu...
Mówiąc to pan de Saint-Erme odpinał wolno srebrne zameczki czerwonej teczki, na, którą oczy Joanny zwróciły się z przerażeniem.
Przeczuwała groźne niebezpieczeństwo,.
Wtrącanie się policyi do jej interesów, nie wróżyło nic dobrego.
Podczas kiedy zastanawiała się nad tem, baron otworzył porfel.
— Tak pani margrabino, — powiedział, — mam na to co mówiłem niezbite dowody w ręku — a muszę dodać, że gdyby nie szczęśliwy wypadek, który dostarczył nam tych dowodów, nie znajdowałbym się z pewnością tutaj w tej chwili.
— Zlituj się pan!... — wykrzyknęła Joanna, — nic nie ma dokuczliwszego nad niepewność, a pan masz widocznie przyjemność trzymać mnie w takiej pozycyi... O cóż idzie?... jakież to dokumenty masz mi pan zamiar przedstawić?...
Baron skłonił się uprzejmie.
— Proszę pani o trochę cierpliwości i względności... Postępuję tak jak mogę, nie zaś tak jakbym pragnął... Przyzwyczajenie stają się drugą naturą, a ja mam zwyczaj nie razu przystępować do rzeczy, bo z doświadczenia wiem, iż prostą drogą nie osiągniemy nigdy tego co osiągnąć potrzebujemy.
— A zatem mój panie!... — odparła margrabina Castella, zniecierpliwiona już do najwyższego stopnia, — obierz-że pan sobie krzywą drogę, ale skończ już raz na Boga przecie!...
— Czy łaskawa pani, — zapytał baron, — będzie mi mogła wytłomaczyć, dla czego i po co testament jej nieboszczyka męża — znajdował się w posiadaniu Raymonda?...
Pytaniem tem, którego wcale się nie spodziewała, została Joanna jakby piorunem rażona.
— Testament mego męża? — powtórzyła wolno, testament mojego męża znalazł się w rękach tego człowieka?...
— Czyż pani wcale o tem nie wiedziała?...
— Zkądże bym wiedzieć mogła?...
— A więc w takim razie testament ten został skradzionym pani?...
Joanna skorzystała z furtki, jaką jej baron otwierał — i przez którą jak sądziła, zdoła się wydobyć z trudnego położenia.
— Tak... właśnie skradziono mi go, odpowiedziała.
— Czy pani spostrzegła tę kradzież?...
— Nie panie...
— W jakim celu mogła być uskutecznioną?...
— Nie mogę tego wiedzieć.
— Czy pieniądz lub kosztowności jakie nie zginęły pani także?...
— Nie panie.
— Trzeba jednak przypuścić, że był cel jakiś w wykradzeniu testamentu i musimy koniecznie przekonać się o tem... Pani margrabina rozumie...
— Zapewne... — szepnęła młoda kobieta.
— Czy testament był na korzyść pani czy przeciwnie?... — zapytał gość z naciskiem.
Joanna nadstawiła ucha...
Może się dowie czy dokument znaleziony u Raymonda, był oryginałem, czy też już fabrykatem...
Pan Saint-Erme mówił dalej:
— Testament ten reprezentował dwa miliony dla pani margrabiny, bo wskazywał ją jako jedyną po panu Gastonie Castella sukcesorkę.
— Aha!... — pomyślała Joanna, — więc to fałszywy testament dostał się w ręce policyi!...
— Czy pani posiada majątek osobisty?... — zapytał baron...
— Majątek mój osobisty jest niewielki... — odpowiedziała Joanna. — Dwakroć sto tysięcy franków wszystkiego.
— W takim razie zniszczenie testamentu, zrujnowałoby panią doszczętnie. Co dwa miliony... to nie dwakroć sto tysięcy franków...
— Tak panie...
— No to teraz wiemy już cośmy się dowiedzieć chcieli, wiemy jaki był powód skradzenia testamentu!... Raymond miał na widoku pewne własne swoje korzyści!... Ukradł testament dla tego, ażeby mógł powiedzieć: — ten papierek wart jest dla pani okrągłe dwa miliony franków... dajże mi pięć kroć sto tysięcy, bo inaczej rzucę go w ogień.
Joanna błogosławiła w duchu naczelnika policyi, że daje zapytania i sam sobie na nie odpowiada, bo tym sposobem wybawiała się z ogromnego kłopotu.
— Ależ, panie baronie, — zawołała, — jestem naprawdę zachwycona pańską przenikliwością!... Nie ma wątpliwości, iż złodziej działał w takich mianowicie widokach.
— Pani margrabina nie byłaby tego sama się domyśliła?... — zapytał.
— Z pewnością, że nie!...
— Pani margrabina wiedziała jednak, że mała pewna ugoda, miała jej być właśnie dzisiaj przedstawioną.
— Nie, nie wiedziałam... bo i jak że by to być mogło, gdy nie wiedziałam o skradzeniu testamentu...
— Pomimo najszczerszej chęci, nie mogę uwierzyć pani...
— Zaczynam znowu nic nie rozumieć pana barona...
— Bo pani nie chce mnie rozumieć.
— Jakto?...
— Wczoraj cały dzień oczekiwałaś pani na Raymonda, oczekiwałaś go nawet dziś, nawet przed chwilą jeszcze...
— Ja?...
— Tak pani — i na to także mam dowód...
— Proszę mi ten niby dowód przedstawić.. proszę oto i domagam się tego!...
— Służę pani...
Baron otworzył czerwony portfel i wyjął zeń maleńki notesik.
— Pani margrabino — powiedział — notesik ten należał, albo raczej — należy do pana Rajmonda...
„Jest to jego memorandum.
„Na każdej stronniczce zapisane jest tu coś tajemniczego, jakieś naznaczone rendez-vous...
Na ostatniej z datą wczorajszą, czytam co następuje:
„Ulica Madelaine... hotel Wilson... margrabina Castella... dzisiaj albo jutro... koniecznie... rendez-vous naznaczone...
A w nawiasie:
Czy pani zechce dowodzić jeszcze, że nie czekała na Raymonda i to z wielką niecierpliwością w dodatku?...
— Tak jest panie, stanowczo będę czego innego dowodzić — odparła śmiało młoda kobieta, odzyskując wobec grożącego niebezpieczeństwa całą swoję energię i zadziwiającą zimną krew.
— Zapierasz się pani pomimo takich aż dowodów?...
— Te dowody to uprzedzenie! — Co za związek może mieć moja osoba z temi kilku słowami napisanemi przez jakiegoś nieznanego bandytę? — Co ja panu złego zrobiłam, żeś się pan tak uwziął na mnie?.. Zkąd jesteś pan wrogiem moim?...
— Jestem o tyle nieprzyjacielem pani, że użyłem wszelkich sposobów, aby ocalić panią, daję na to słowo honoru...
— Aby mnie ocalić?... — powtórzyła Joanna z najwyższem przerażeniem... — Cóż mi takiego zagraża?...
— Bardzo jest pani zagrożoną...
— Uprzedziłem zaraz na wstępie naszej rozmowy, że idzie o honor pani i jej przyszłość — powinienem był jeszcze dodać, że idzie i o wolność pani nawet...
— Kto zagraża mojej wolności?
— Prawo.
— Jestem więc oskarżoną?..
— Nie, ale może się to stać lada chwila...
— O cóż mnie posądzają?
— O wspólnictwo z Rajmondem, o potrójne przestępstwo, o przyczynienie się do śmierci męża, o ukrycie testamentu i o fałszerstwo.
Baron wypowiedziawszy to uśmiechał się złośliwie.
Joanna nie miała siły odpowiedzieć choćby jednem tylko słowem.
Pan de Saint-Erme ciągnął dalej:
— Z przykrością widzę, że słowa moje robią na pani przygnębiające wrażenie... — ale niechże pani się uspokoi — będę się usilnie starał o wydobycie jej z tego przykrego położenia, będącego skutkiem raczej nierozwagi aniżeli złej wali...