<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Marja czy Fatyma?
Rozdział Osada dwóch kultów
Pochodzenie Syn niedźwiednika
Wydawca Spółka Wydawnicza "ORIENT" R.D.Z.
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „BRISTOL“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Maria oder Fatima
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
2. KTO ZWYCIĘŻY?

Zawinąwszy się w koce, usnęliśmy, nie bacząc na wrogi nastrój szyitów. Po przebudzeniu ujrzałem, że gotują się do wyprawy. Przy nas siedziało dwóch chrześcijan; obok leżały strzelby. Gdy zauważyli, że spoglądam pytająco, odezwał się jeden z nich:
— Czuwaliśmy nad wami na rozkaz Saliba, emirze, który nie dowierza Szir Saffi’emu po wczorajszej sprzeczce.
— Dziękuję wam, aczkolwiek warta była zbyteczna, gdyż Szir Saffi obawia się szatana, a nas posądza o przymierze z nim.
We wsi chrześcijańskiėj panował już również ożywiony ruch — wszyscy prawie byli na nogach. Przyniesiono nam napój poranny, rodzaj kawy z palonych żołędzi z dodatkiem soku z pestek dyni i mleka. Do tego świeżo upieczone placki z mąki i wody. Właśnie gdy zamierzaliśmy śniadać, wsiedli muzułmanie na koń. Przejeżdżając nieopodal nas, z drugiej strony potoku, zawołał Szir Saffi ironicznie:
— A więc Marryam, czy Fatimeh. Przesuwajcie paciorki swoich różańców, póki nie zabolą was wargi i ręce, ya guhhal wa ya tenabil! — błazny i głupcy!
Nie zamierzałem bynajmniej odpowiadać, gospodarze milczeli również. Gdy jeźdźcy zniknęli na krańcu doliny, pomyślałem sobie, że wyprawa ich spełznie na niczem, jeśli nie przyniesie wręcz nieszczęścia. Halef spojrzał na mnie z uśmiechem, mrugnął wesoło i rzekł:
— Sihdi, odgadłem twe myśli. Chcesz Fatymę poniżyć w oczach szyitów?
— Tak — skinąłem.
— A więc nie będziesz czekał na powrót tych głupców szyickich?
— Nie.
— I obejdziesz się przytem bez pomocy chrześcijan?
— Tak.
Hamdulillah! — Bogu dzięki! A więc znowu przygoda! Nie sądzisz chyba, że powinniśmy się obawiać tych Kurdów Akra?
— Naturalnie, że nie. Zresztą, zastaniemy w obozie tylko kobiety, starców i dzieci.
— Tak sądzisz? Dlaczego?
— Wojownicy wyruszą. Napad nie uda się szyitom — przewiduję, że będą zmuszeni ratować się ucieczką, a Kurdowie pogonią za nimi aż tutaj. Wtedy my udamy się do obozu i oswobodzimy jeńców.
— A jeśli wyprawa powiedzie się?
— Wiesz Sam przecież, jak obwarowane są leśne obozy kurdyjskie. Trzeba trochę oleju w głowie, by się dostać do środka. A tego właśnie brak Szir Saffi’emu. Gdyby posiadał choć krztynę zmysłu, strategicznego, nie obrałby tej doliny za podstawę działania. Wróg może swobodnie spuścić się z gór, zamykających dolinę z trzech stron, gdyż nawet wejście nie jest obwarowane. Również nasi gospodarze są ludźmi pokoju, a nie wojny. Czyż nie pozostawiali swych krewnych w jarzmie niewoli przez dwa lata? Ty naprzykład na ich miejscu pociągnąłbyś za Kurdami choćby na kraniec ziemi.
— Słusznie, sihdi! Gdyby mi porwano Hanneh, moją żonę, najsłodszą i najpiękniejszą z pośród żon i córek, pogoniłbym za sprawcami na rubieże świata, a nawet dalej jeszcze, aby łotrów zmiażdżyć, poćwiartować, posiekać, i uwolnić kwiat mego życia! A ty, sihdi, towarzyszyłbyś mi, nieprawdaż?
— Tak, kochany Halefie.
— Szkoda, wielka szkoda, że nie masz również żony, która byłaby najwspanialszym kwiatem, blaskiem twej rozkoszy. Żyłbyś podwójnie długo!
— Doprawdy?
— Tak, sihdi, — odpowiedział z najgłębszem przekonaniem. — Miłość kobiety przedłuża dni naszego żywota.
— Wobec tego ożenię się, minąwszy dziesiąty krzyżyk, wówczas będę żył przynajmniej dwieście lat.
— Nie żartuj! Jesteś odważnym mężem i bohaterem, a wzrok masz ostry jak igła, którą moja najukochańsza Hanneh ceruje dziury mego kaftana, ale dla radosnej myśli o szczęśliwym ożenku jesteś ślepy jak kret i głuchy jak pień. Nie zamieniłbym się z tobą za żadne skarby świata!
Tak. Był najwierniejszym małżonkiem i najczulszym ojcem, ten pocieszny Hadżi Halef Omar. A pomimo to opuścił teraz żonę i dziecko, aby pójść za mną. Polubił mnie serdecznie od pierwszego spotkania, a żądza czynu nie pozwalała oddalić się mu od mego boku. Pomimo kusej postaci i skąpych wąsów /sześć włosków z prawej i siedem z lewej strony/ posiadał taką odwagę i wytrwałość, jakiej dotychczas u nikogo, z wyjątkiem wodza Apaczów Winnetou, nie spotkałem.
Po „kawie“ udaliśmy się do kościoła, aby zwiedzić wnętrze. Biedni ludzie! Świątynię stanowiła prymitywna chata, której ołtarz był zaledwie czemś w rodzaju stołu, nakrytego czerwoną chustą, Na chuście stał nieudolnie ociosany drewniany krzyż. Salib zapytał, czy kazanie odbędzie się w kościołku. Chciałem, aby wszyscy chrześcijanie byli obecni, więc postanowiliśmy zgromadzić wiernych na dziedzińcu.
Tymczasem posłano młodzież po kwiaty, liście i gałęzie, aby upiększyć kościołek. Co do mnie, to udałem się ze starym Salibem i Halefem na przechadzkę. Po drodze oglądałem się na wszystkie strony, aby znaleźć miejsce, odpowiadające moim zamiarom. Gdy wreszcie wyszukałem odpowiednią dolinę, rzekłem do starca:
— Szyici zostaną odparci i odpędzeni przez Kurdów, musicie więc opuścić teraźniejszy obóz, aby uratować siebie i dobytek. Ukryjecie się w tej oto dolinie.
Spojrzał na mnie, przestraszony.
— Czy mówisz to na serjo, emirze?! Znowu mamy się spodziewać napadu Kurdów Akra?
— Niestety, nie sądzę, abym się mylił. Jutro rano zatem, gdy was opuszczę, pociągniecie tutaj.
— Jutro chcesz nas opuścić? O, emirze, gdybyś zechciał zostać i pomóc nam! Niewysłowioną wdzięczność zjednałbyś sobie w sercach naszych!
— Pomogę wam. Odchodzimy tylko na bardzo krótki czas i powrócimy w chwili niebezpieczeństwa.
— W takim razie nie odchodź wcale!
— Musimy się oddalić, aby spełnić przyrzeczenie, złożone przeze mnie Hadżi Halefowi. Nie pytaj o nic. My, ludzie Zachodu, jesteśmy nieco inni, niż mieszkańcy tych krajów. Niech ci wystarczy pewność, że nic złego wam nie grozi. Wrócimy na czas.
Musiał się zadowolić tem skąpem wyjaśnieniem. Powróciliśmy do obozu. Natychmiast po przybyciu zawiadomił wszystkich o moich przewidywaniach. Coprawda, zmąciło to świąteczny nastrój, lecz bardziej jeszcze zwróciło ich oczy na mnie. Im bliższe niebezpieczeństwo, tem wyżej ceni się pomoc...
Po południu wrócili wysłani po kwiaty. Upleciono girlandy i wieńce i ustawiono przed kościołem matbah — rodzaj ambony, z której miałem przemawiać. Ubrano ją kwiatami i przygotowano świece, aby zapalić wieczorem.
Podobali mi się ci półdzicy ludzie. Na każdej twarzy widniał wyraz skupienia. Mówili do siebie tak rzadko, że niemal przez cały dzień panowała uroczysta cisza. A przecież miał do nich przemawiać, człowiek który nie był ani powołanym do tego, ani też duchownym.
Nawet Halef rzekł do mnie wieczorem:
— Sihdi, jednak chrześcijanin jest zupełnie innym człowiekiem, niż muzułmanin! Oddawna to spostrzegłem.
Nastał wieczór. Zapalono świece i lampki. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, błyszczały drobne światełka, na dachach, ścianach, drzewach. Paliły się spokojnie; najlżejszy wiaterek nie poruszał płomieni w tej cichej dolinie. Był to piękny widok — — niezwykły w dzikim, mahometańskim Kurdystanie!
Zabrzmiał dzwon i stary, majestatyczny Salib zawołał:
Hai alas Salih, ya Muminin! — O wierni, czas na modlitwę!
Spełniał moją prośbę. Były to słowa, których używa muezzin, wzywając mahometan na modły. Chociaż byliśmy chrześcijanami, posłuchaliśmy wezwania, najbardziej nadającego się na dzisiejsze święto. Znali je wszyscy. Posłużyło mi podczas kazania za najlepszą podstawę do wykazania błędów islamu.
Teraz zgromadził się, kto żyw, przy wzniesieniu. Przystąpiłem do ambony, zdjąłem turban i obnażyłem głowę. Wszyscy poszli za tym przykładem.
Rozpocząłem kazanie.
Mówiłem może godzinę bez żadnego przygotowania. Opowiadałem o swoich przygodach, o niebezpieczeństwach, z których zawsze wychodziłem cało, dzięki pobożnej ręce Opatrzności. Częstokroć zmuszony byłem przerywać, gdyż moje opowiadania o potędze modlitwy tak przemawiały do prostych słuchaczy, że wybuchali płaczem. Byłem wzruszony, oczy zachodziły mi rosą.
Nietylko dla moich gospodarzy, lecz i dla mnie niezapomniany był to wieczór.
Po kazaniu nastąpiła uczta świąteczna, przy której rozmawialiśmy, dopóki nie zgasło światło ostatniej lampy. Wówczas udano się na spoczynek. Wyciągnęliśmy się obydwaj z Halefem wygodnie na trawie.
— Sihdi, — rzekł hadżi — musisz iść ze mną do Hanneh, najsłodszej z kobiet, i tak do niej przemówić, jak dzisiaj do tych chrześcijan. Niech pozna Marryam, która jest Umm kaddis el Muchallis — świętą matką Zbawiciela. Czy zechcesz?
— Tak. Wracając stąd teraz, wstąpię do waszych namiotów.
Mały Halef, uradowany przyrzeczeniem, otulił się kocem i zamknął oczy. Mnie jednak sen odbiegał z powiek. Różnorodne myśli nasuwały mi się do głowy, refleksje wydarzeń dzisiejszych kłębiły się pod czaszką. Zasnąć zdołałem dopiero nad ranem...
Pomimo to obudziłem się wcześnie. Po modlitwie napiliśmy się kawy i przygotowali do wyruszenia. Obsypano nas gradem pytań i proszono serdecznie, abyśmy pozostali. Powtórzyłem zapewnienie, że powrócę we właściwym czasie, i raz jeszcze nakazałem, aby natychmiast opuścili dolinę. Pożegnałem się i ruszyliśmy z zapasem żywności, wystarczającym co najmniej na cztery dni. Salib chciał nas odprowadzić wraz z kilkoma ze swoich, lecz wyperswadowałem mu bezcelowość tego zamiaru.
Droga prowadziła w góry w kierunku południowym. Kurdowie Akra, jak przypuszczałem, powinni byli zamieszkiwać wybrzeże rzeki tej samej nazwy, będącej dopływem górnego Zabu Ala. Nie wiedziałem jednak, w jakiej okolicy należy szukać tego oddziału szczepu, o który nam chodziło. Coprawda, mógłbym zabrać przewodnika, ale ów znowu byłby dla nas zawadą.
Kierowałem się wypróbowanym zmysłem orjentacyjnym i ostrym wzrokiem. W każdym razie powinniśmy byli natknąć się na tropy szyitów, którzy na pewno nie zachowali zbytnich ostrożności, jak to uczyniliby Indjanie, po mistrzowsku zacierający ślady. Rzeczywiście, niewiele minęło czasu, gdy ujrzałem tropy kopyt końskich. Były zupełnie wyraźne, chociaż minął już cały dzień od chwili, jak wyruszyli szyici.
Teraz należało odzyskać czas stracony. Mieliśmy dobre konie, a tak doskonale wypoczęte, że w kilka minut przebywaliśmy przeszło milę angielską. Przed wieczorem napotkaliśmy znowu ślady szyitów, zupełnie świeże, — musiały datować się odniedawna.
W przeciągu jednego zatem dnia dopędziliśmy ich prawie, mogłem więc pozwolić sobie i wierzchowcom na zasłużony wypoczynek. Rozłożyliśmy się przy małem jeziorze. Konie miały paszy poddostatkiem, a my zasnęliśmy snem sprawiedliwych.
Ledwie zaszarzał poranek, ruszyliśmy w dalszą drogę. Przebyliśmy już góry Tura-Ghara, okolicę Dżebel Hair, i znajdowaliśmy się niedaleko rzeki Akra. Trop szyitów pochodził w tem miejscu z przed dwóch godzin zaledwie. Ruszyliśmy dalej z tą samą szybkością i chcieliśmy właśnie skręcić wbok, gdy zatrzymałem nagle ogiera.
— Co się stało, sihdi? — zapytał Halef.
— Szyici są przed nami.
— Co czynią?
— Obozują na skraju lasu. Zejdź z konia i potrzymaj mojego! Muszę poznać ich zamiary. Zdaje mi się, że wróg jest wpobliżu.
Zsiadłem z konia, oddałem Halefowi obydwie strzelby i skierowałem się do lasu. Z łatwością skradałem się za plecami szyitów, poczem przyległem, aby podpełznąć pod sam obóz. Każdy krzak służył mi za osłonę. Dostałem się do rzadkich zarośli, za któremi mężni wyznawcy Fatymy obozowali. Przysunąłem się tak blisko, że mogłem łatwo dotknąć ich ubrań. Konie pasły się przed krzakami na nieosłoniętem miejscu. Jakaż nieostrożność! Gdyby przypadkowo nadszedł któryś z Kurdów, ujrzałby zwierzęta odrazu. Czcicielom Fatymy, jak widać, nie dano rozumu. Trafnie to określił Halef.
Rozmawiali ze sobą głośno. Usłyszałem:
— A więc tylko pół godziny drogi dzieli nas od kurdyjskiego obozu? Czy Szir Saffi potrafi go znaleźć?
— Na pewno — odparł inny, który, zdaje się, należał do uprzednio wysłanych wywiadowców. — Opisałem położenie zagrody zupełnie dokładnie. Zasieki leżą w dolinie, poza temi dwiema najbiiższemi górami. Wieczorem znajdziemy wejście, a w nocy, gdy będą spali, ruszymy na nich ławą.
— Będzie wszak zupełnie ciemno?
— Poczekamy aż dzień zaszarzeje.
Hm!... Wiedziałem już dosyć. Popełznąłem zpowrotem, odszukałem Halefa i opowiedziałem mu o wszystkiem.
— Co uczynisz, sihdi? Czy zostaniemy tutaj, póki nie zapadnie noc?
— Nic podobnego. Musimy jeszcze przebyć te góry. Na prawo leży dolina. Ominiemy ją łukiem i przybędziemy z przeciwnej strony. Musimy się znaleźć przy zasiekach Kurdów wieczorem, wcześniej od szyitów. Naprzód!
Ruszyliśmy. Należało mieć się na baczności, aby uniknąć przygodnego spotkania z Kurdami, lub z uwijającym się teraz po okolicy Szir Saffi’m. Okoliczność ta opóźniła nasze przybycie, lecz dostaliśmy się przed wieczorem w pobliże obozu kurdyjskiego, niepostrzeżeni przez nikogo.
Halef pilnował koni. Ogier był zbyt cenny, abym go pozostawiał bez dozoru wpobliżu wroga. Było już zupełnie ciemno, gdy tłukłem się po zboczach góry, porośniętej lasem, odgadując drogę powonieniem, — czułem dym. Niezadługo posłyszałem głosy. Na pnie drzew padały odblaski ognisk obozowych. Przed sobą ujrzałem coś nieokreślonego, przypominającego mur; to „coś“ było wysokie i nie do przebycia. To kurdyjskie zasieki otaczały obóz. Prawdopodobnie miały jedno tylko wejście. Przez trzy długie godziny zbadałem cztery strony zasieków, jednolitych jak bryła.
Zasieki składały się ze spiłowanych pni; szpary zapełniono gałęźmi, liśćmi i roślinami! Wszystko to, zbite, utworzyło nieprzebytą masę. W tym zwartym kwadracie stały chaty Kurdów! Wejście do obozu, zagrodzone mocnemi żerdziami, leżało z północnej strony, przy strumieniu, zraszającym dolinę. Gdy już wszystko dokładnie wryłem sobie w pamięć, wróciłem do Halefa. Niełatwo było skradać się po lesie w nocnych ciemnościach — dziw, że nie przetrąciłem sobie kości. Wróciwszy, dokładnie poinformowałem małego Omara, który czekał na mnie z niecierpliwością. Spożyliśmy posiłek i ucięliśmy krótką drzemkę. Obudził mnie mały hadżi.
— Sihdi, jestem tak zdenerwowany, — zwierzał się cicho — nie mogę usiedzieć. Tęsknię za walką.
— Mam nadzieję, że nie weźmiemy w niej udziału, — odparłem. — Tymczasem pozostaniesz tutaj. Ja zaś udam się w pobliże obozu.
Ręką wyczułem położenie wskazówek mego zegarka. Była godzina czwarta nad ranem. Dotarłem szczęśliwie do samego zasieku, lecz tam natknąłem się prawie na szyitów, którzy czekali na rozpoczęcie ataku. Zdążyłem ich wczas spostrzec, aby się cofnąć. Potem poczołgałem się do wysokie] sosny, którą wybrałem i naznaczyłem podczas uprzedniej bytności. Wspiąłem się na wierzchołek — z łatwością mogłem dojrzeć większą część obozu.
Miejsce było stosunkowo dosyć wygodne, ale wysiadywanie na drzewie poczęło mnie męczyć. Godziny mijały zwolna, a gdy nastał poranek, czułem się tak znużony, jakgdybym wieczność całą przesiedział na drzewie. Wreszcie rozpoczęła się walka. Padł strzał i usłyszałem głos Szir Saffi’ego:
— Na szatana, za wcześnie! Kto strzelał? Teraz przepadło. Naprzód! Na nich, biegiem!
Lecz po chwili zagrzmiał inny głos, w kurdyjskim dialekcie Kurmangdżi:
— Nieprzyjaciel, nieprzyjaciel! Napad! Do mnie, do mnie, mężowie Akry! Brońmy się!
Nastało dzikie zamieszanie. W bezładzie i rozgardjaszu dominował huk strzałów, w przerwach rozlegały się krzyki i przekleństwa. Nie było jeszcze tak widno, abym mógł bitwę oglądać wyraźnie, słyszałem jednak, jak tumult zbliża się ku wyjściu. Stało się więc, jak przewidywałem. Szyici ulegli i zostali wypchnięci naskutek olbrzymiej przewagi napadniętych. Wreszcie ujrzałem otwarte naoścież wrota. Jakiś Kurd, zdaje się przywódca, stał ze strzelbą w ręku i wołał donośnym głosem w kierunku lasu:
— Cofnąć się, cofnąć! Na konie! To osy szyickie. Popędzimy za nimi aż do ich legowiska i zrosimy je krwią czcicieli Hassana i Husseina. Niech ich Allah potępi do dziesiątego pokolenia!
Na rozkaz ten zaniechali Kurdowie pieszego pościgu za szyitami. Mieli kilku zabitych w obozie. Podziwiałem sprawność Kurdów, gotowych w mgnieniu oka do drogi, chociażby wymagającej zapasu żywności. Nie minęła jeszcze godzina od chwili napadu, a już pędziło ich około stu największym galopem. Pozostali tylko starcy, kobiety i dzieci.
Teraz nadeszła chwila działania. Powróciłem do Halefa, który skręcał się, jak na rozpalonym ruszcie. Gotów był wyskoczyć ze skóry. Okrążywszy górę, spokojnie wjechaliśmy do kurdyjskiego obozu przez otwarte jeszcze wrota. Spostrzeżono nas. Kilkoro starców i młodych kobiet wyszło naprzeciw.
Sabah il kher! — Dzieńdobry! — pozdrowiłem. — Czy żona starszego waszej wsi jest w domu?
— Dlaczego pytasz o nią?
— Przybywam w ważnej sprawie. Czy ma dzieci?
— Tak. Czworo.
— Zawołaj je również. Chcę matkę i dzieci powitać.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem, lecz udał się do jednej z chat, aby spełnić polecenie. Wszyscy, którzy pozostali w obozie, to jest kilkadziesiąt dzieciaków, starców i kobiet, zbiegli się wokoło nas. Nadeszła młoda kobieta z czworgiem małych dzieci. Mimo obawy i najwyższego zdziwienia, zbliżyła się do mnie i zapytała:
— Czego chcesz, o panie?
— Czy jesteś żoną przywódcy, matką jego dzieci?
— Tak.
— Słyszałaś już może o cudzoziemskim wojowniku, imieniem Kara ben Nemzi Effendi?
— Tak, słyszeliśmy o nim wszyscy. Ma strzelby czarodziejskie i — — zatrzymała się, spojrzała na ogiera, zwróciła oczy ze strachem na mnie i krzyknęła głośno: — Panie, czy ty nim jesteś?
— Tak. Lecz nie lękajcie się. Nie uczynimy wam nic złego, jeśli usłuchacie nas. Uwolnijcie ośmiu niewolników, których porwaliście przed dwoma laty, chrześcijan i szyitów. Jeśli posłuchacie mego rozkazu, włos wam z głowy nie spadnie, — w przeciwnym razie przemówią lufy tych strzelb czarodziejskich, a dzieci twoje pierwsze śmierć poniosą!
Wybuchnął chaos jęków i krzyków. Wyciągnąłem rewolwer. Nastąpiła cisza. Gdy skierowałem lufę na dzieci, kobieta krzyknęła:
— Stój, nie strzelaj! Spełnimy twoją wolę!
— Czy niewolnicy są skrępowani?
— Tak. Skuci łańcuchami.
— Zdjąć je natychmiast! Daję wam tylko tyle czasu, ile potrzeba na zmówienie pierwszej sury Koranu. Jeśli do tej pory nie sprowadzicie pojmanych, rozpocznę egzekucję!
Opanował ich paniczny strach. Wszyscy pędzili, aby wypełnić jak najprędzej rozkaz. Trwało to coprawda nieco dłużej, lecz po upływie dziesięciu minut stała przed nami cała ósemka.
— Siodeł i strzemion dla ośmiu koni! Prędko! — rozkazałem.
Nie chcieli usłuchać. Halef wyciągnął harap z za pasa i ze świstem przeciął powietrze. To poskutkowało. Przynieśli posłusznie uprząż nad wodę, gdzie pasło się ze trzydzieści koni. Wybrałem osiem najlepszych, nie dbając o biadania kobiet. Kiedy konie okulbaczono, wszyscy jeńcy dosiedli wierzchowców, gdyż w tych okolicach nawet kobiety dobrze siedzą w strzemionach. Wreszcie zastrzeliłem barana, aby nie zbrakło nam w drodze żywności.
— Dziękuję ci, o nezana[1], — rzekłem. — Posłuszeństwo twoje uratowało was wszystkich od niechybnej śmierci. Allah niechaj będzie z tobą, chociaż twój mąż jest mordercą i rabusiem!
Odjechaliśmy, żegnani chórem złorzeczeń. Z początku udaliśmy się drogą, którą przybyłem. Nie zwracałem pozornie najmniejszej uwagi na uwolnionych.
— Sihdi, — rzekł Halef — to był pyszny figiel! Jakże ucieszy się Hanneh, moje słoneczko, gdy jej o tem opowiem.
— Aie cóżby się stało, gdyby Kurdowie powrócili podczas naszej bytności w osadzie?
— O, nie zląkłbyś się na pewno, a ja również nie. Co czują teraz uwolnieni? Musimy z nimi pomówić, aby im wszystko wyjaśnić.
— Wyręcz mnie. Czasu nie mam na to, bo muszę uważać na drogę. Powinniśmy wystrzegać się spotkania z Kurdami. Powiedz tym ludziom, że czeka nas ostra jazda.
Hadżi promieniał radością, gdy opowiadał nieszczęśliwym o wypadkach ostatnich dni. Ja zaś nie mogłem się nimi zająć, gdyż miałem głowę zaprzątniętą czem innem. Chodziło właśnie o to, by przegonić Kurdów i stanąć na miejscu wcześniej od naszych gospodarzy. Przy tem wszystkiem należało jeszcze nadłożyć drogi. A musiałem orjentować się w nieznajomej mi okolicy, którą przebiegali szyici i ścigający ich Kurdowie. Zboczyłem z drogi, oceniając zdaleka każdą przełęcz górską, czy nadaje się do przejazdu. W południe zatrzymaliśmy się. Dopiero teraz uwolnieni mieli czas na okazanie mi swojej wdzięczności. Zamieniłem parę słów z krewnymi starego Saliba, a potem ruszyliśmy dalej.
Wieczorem znaleźliśmy się już po drugiej stronie Dżebef Hair; coprawda towarzysze nasi byli śmiertelnie znużeni. Słaniali się na siodłach, spadali prawie z koni. Zatoczyliśmy obóz. Biedacy nie mogli ze zmęczenia nic wziąć do ust. Pokładli się na ziemi, jak snopy siana, i zaraz usnęli. Dopiero nazajutrz pokrzepili się potężnemi kawałami mięsa.
Przebywaliśmy teraz okolice, znane synowi Saliba. Dlatego też został niejako naszym przewodnikiem. Szybka jazda tak wyczerpała nieszczęśliwych jeńców, że po południu zaczęli się skarżyć. Niewola strasznie ich osłabiła, więc pozwoliłem biedakom odpocząć nieco. Opisałem dolinę, w której ukrywali się Salib i jego towarzysze, i radziłem im udać się do niej od wschodu, ponieważ na zachodzie byliby narażeni na spotkanie z Kurdami. Pozostawiłem żywność i pognałem z Halefem dalej. Chrześcijanie byli zabezpieczeni — teraz chodziło o uratowanie wioski szyitów. Jak tego dopiąć? Uciekający szyici na pewno nie oprą się prześladowcom. Miałem pewną myśl. Chciałem schwytać naczelnika Akra. Kurdowie musieliby mieć wtedy na względzie życie przywódcy. Być może, samo moje imię wywarłoby na niego taki wpływ, jak na jego żonę. Dowódca powinien był przybyć tą samą drogą, którą przyjechaliśmy, Przypomniałem sobie, że niezadługo przejedziemy dolinę tak wąską, iż zaledwie trzech jeźdźców może jechać obok siebie. To było jedyne miejsce, które mogło zapewnić powodzenie.
— Halefie, czy nie brak ci odwagi? — spytałem.
— Tak, pomogę ci, sihdi, — odpowiedział.
— Przecie nie wiesz, o co mi chodzi!
— Wszystko jedno. W każdym razie to nowy figiel, nieprawdaż?
— Tak. My dwaj przeciwko wszystkim Kurdom.
— Pysznie, sihdi!
— Jedź więc prędzej, abyśmy zdążyli na czas!
Zboczyłem na lewo w kierunku naszej pierwotnej drogi. Dotarliśmy do niej po godzinie. Tędy musieli przejeżdżać szyici i ścigający ich Kurdowie. Po upływie kilkunastu minut stanęliśmy w dolinie. Zsiedliśmy z koni.
— Czy tutaj chcesz zatrzymać Kurdów? — spytał Halef.
— Tak. Być może, uda nam się schwytać przywódcę. W każdym razie nie przedostanie się tędy żaden Akra, jeśli nie zechce zakosztować naszych kul.
— O sihdi, wpadłem na pomysł! Ja mam także chwile natchnienia. Chcę uczynić coś, co — — patrz, patrz! — przerwał, wskazując na drogę. — Tam pędzi jakiś jeździec, a za nim drugi — Kurd.
— Pierwszy jest... ach, to przecież Szir Saffi! — zawołałem. — Kurdowie go ścigają. Uważaj! Musimy wziąć Kurda!
Obydwaj zbiiżali się do nas w pełnym galopie. Przyłożyłem do ramienia rusznicę, gdyż niosła dalej i silniej, niż sztuciec. Szir Saffi przemknął nawpół nieprzytomny ze strachu. Kurd był od niego oddalony o niespełna dwadzieścia długości końskich. Spuściłem cyngiel, celując w konia. Trzy, cztery skoki — i biedne zwierzę zwaliło się na ziemię. Jeździec runął z siodła. Był ogłuszony upadkiem i wcale się nie bronił, kiedyśmy go rozbrajali. Wnet jednak ocknął się i rzucił do ucieczki.
— Stój, lub kulą w łeb! — zagroziłem, skierowawszy w niego lufę rewolweru.
— Tak, nie ujdziesz śmierci! — dodał Halef. — Ten emir jest słynnym Kara ben Nemzi Effendi, a ja jestem Hadżi Halef Omar, ben Hadżi Abul Abbas ibn Hadżi Dawud al Gossarah, jego — — —
— Kara ben Nemzi Effendi? — krzyknął Kurd, patrząc na mnie z obawą.
— Tak jest! — skinął Halef. — Jesteśmy przyjaciółmi szyitów i starego Saliba. Wciągnęliśmy was do wspaniałej pułapki, o pozłacane głowy!
— Pu — łap — ka — —? — wyjąkał Kurd.
— Naturalnie! Stary Salib ukrył się ze swoimi w lesie, a szyici udali, że chcą na was napaść. Uciekli, wy zaś pogoniliście za nimi, opróżniając obóz. Gdyście wyruszyli, do obozu wpadli ludzie Saliba i — —
— O nieba, o nieba! — krzyknął wniebogłosy Kurd. Wyrwał się i począł uciekać, nie pomyślawszy nawet w panicznym strachu, że możemy strzelać.
Allah ’l Allah! Bismillah! Jak pędzi! — śmiał się Halef. — Czy miałem kiepski pomysł, sihdi? Teraz zawiadomi wszystkich Kurdów o wrzekomym napadzie i Akra natychmiast zawrócą do domu.
— Doskonale, Halefie! — zawołałem. — Patrz! Czy widzisz?
Zdaleka nadjechało trzech Kurdów. Ujrzawszy uciekającego Akra, zatrzymali się. Ten wskazywał gestami na nas, coś im przekładając. Po chwili wszyscy zawrócili i znikli równie szybko, jak przybyli.
— Widzisz jak to działa! — cieszył się Halef. — Jedźmy naprzód, aby zobaczyć, co dalej będzie.
Twarz małego hadżi promieniała z uniesienia nad własnym sprytem.
Pośpieszyliśmy naprzód, nie napotkawszy po drodze ani jednego Kurda. Po kwadransie szybkiej jazdy dotarliśmy do wzgórza, z którego można było objąć wzrokiem całą dolinę w promieniu kilku mil. Zobaczyliśmy zdala tłum Kurdów, wracających w największym pędzie do obozu. Nie mieliśmy zatem potrzeby obawiać się ich, przynajmniej w najbliższym czasie. Halef nie posiadał się z radości. Ja również byłem zadowolony. Z całego serca cieszyłem się na myśl, iż nieszczęśliwi jeńcy odzyskają rodziny.
Zawróciwszy, udaliśmy się do wsi szyitów. Chaty stały puste, nawet w oborach nie było bydła. Szir Saffi z dziesięcioma, czy też dwudziestoma wojownikami bezradnie medytowali przy strumieniu. Ujrzawszy nas zdaleka, pośpieszyli naprzeciw.
— Panie, — rzekł Szir Saffi — mieszkańcy mojej wsi znikli bez śladu. Ty byłeś tutaj dłużej ode mnie i musisz wiedzieć, gdzie się podzieli.
— Tak, wiem o tem, lecz gdzie jest reszta twoich wojowników? — Przybędą niezadługo. Kurdowie Akra ścigali nas. Dlatego kazałem moim ludziom się rozproszyć, by łatwiej uszli pogoni.
— Niewiele jednak brakowało, aby ciebie schwytano.
Spuścił wzrok ku ziemi i przyznał:
— Tak. Zawdzięczam ci życie, panie!
— Myślę, że powinieneś się był sam ratować. Dlaczego nie broniłeś się przeciwko twemu prześladowcy? Był to wszak jeden tylko człowiek. I tyś śmiał zarzucać tchórzostwo staremu Salibowi? Gdzie są jeńcy, których uwolniłeś?
— Wyprawa się nie powiodła. Jeden z naszych wypalił nie wporę.
— Tego nie powinna była dopuścić Fatyma! Lecz chodź za mną. Wiedziałem, że rzeczy przyjmą taki obrót, i poradziłem Salibowi, aby ukrył się ze wszystkimi ludźmi w innej dolinie. Wasze rodziny pociągnęły tam również.
Poznałem po nim, że jest silnie upokorzony. Wyruszyliśmy do nowego obozu. — Skoro chrześcijanie ujrzeli nas, pośpieszyli na spotkanie.
— Jak stoją sprawy, emirze? — spytał Salib, ściskając mi dłonie. — Czyś przybył we właściwym czasie? Czy Kurdowie wyruszyli przeciwko nam?
— Nie. Już wogóle nie przybędą.
— A więc Szir Saffi zwyciężył?
Ponieważ szyita milczał, odpowiedziałem:
— Nie. Fatyma haniebnie go zawiodła. Musiał uciekać i ścigano go prawie do waszej wioski. Uratowaliśmy jednak mu życie i zmusili Kurdów do powrotu.
— Wy dwaj? Wszystkich Kurdów? — zapytał zdziwiony.
— Tak. Podstępem. W każdym razie nie przybędą w ciągu najbliższych dni.
— A więc pojmani nie zostali uwolnieni! Mój syn, wnuk i żona mego syna! O effendi, posłuchaliśmy ciebie i modlili się żarliwie do Matki Boskiej, aby wróciła nam porwanych!
— Śmieszne! Cóż może uczynić Marryam, — zawołał gniewnie Szir Saffi, aby zagłuszyć swój wstyd, — kiedy wy wszyscy siedzicie z założonemi rękoma, zwłaszcza, że nawet Fatimeh nic nie pomogła, chociaż usilnie pracowaliśmy nad uwolnieniem jeńców, narażając się na niebezpieczeństwo!
— Milcz! — odparł stary. — To właśnie dowód, że wasza Fatyma nic nie może, jeśli, pomimo wysiłków, nie zdołaliście nieszczęsnych uwolnić. My pozostaliśmy tutaj, aby błagać Najświętszą Marję Pannę o pomoc i wierzę gorąco — — —
Nie dokończył. Stanął jak skamieniały, patrząc nieruchomym wzrokiem na kraniec doliny. Pozostali zwrócili się w tym samym kierunku, krzycząc głośno ze zdumienia i radości. Ujrzeli bowiem nadjeżdżających uwolnionych współbraci. Stary Salib wyciągnął ramiona i zawołał:
— O Marjo, o Marjo, łaskiś pełna! — Wysłuchałaś naszych modłów! — O moje dzieci!
Chciał pośpieszyć ku nim, lecz załamał się i runął na kolana. Wówczas zeskoczyli z koni i uklękli obok niego, płacząc łzami radości. Tylko Szir Saffi stał, milczący i ponury. Córka przystąpiła doń zwolna.
— Ojcze! — rzekła, onieśmielona, że dotąd nie wydał ani słowa radości na jej powitanie.
— Ty? — Ty również? — — Wolna! — wykrztusił. — Kto cię — uratował?
— Ten oto emir z Germanistanu odpowiedziała, wskazując na mnie.
— Ten, ten? — — Przecież wcale tam nie był!
Nie wiedział, co ma o tem myśleć. Oddaliłem się, aby oszczędzić mu wstydu. — —
Teraz nastąpiła radosna uczta, na którą ci biedni ludzie nieczęsto mogli sobie dotychczas pozwolić. Wszyscy musieli wziąć w niej udział, nawet Szir Saffi, który prawdopodobnie wolałby się ukryć. Oszczędzałem go, ale mój mały hadżi nie był na tyle wspaniałomyślny. Uchwyciwszy wlot sposobność, odezwał się buńczucznie:
— No, czy jesteśmy kretami, grzebiącemi się w błocie, głupcami i durniami? Rzekłeś: — Nasza odwaga przeciwko waszemu bluźnierstwu. — Widzieliśmy twoją wielką odwagę, ale myśmy nie pracowali gębą, jak ty, lecz pośpieszyli uwolnić biedaków. Teraz widzisz ich wszystkich przy sobie, nawet swoją córkę, podczas gdy ty nie miałeś nawet zamiaru oswobodzić chrześcijańskich jeńców. Powiedz więc, kto jest łaskawszy i potężniejszy, Marryam czy Fatimeh?
— Marja! — krzyknęli chrześcijanie jednogłośnie. Szyici milczeli.
Czyżby nie mogli się również przyłączyć do tego okrzyku?

∗             ∗

Pozostałem u nich jeszcze przez całe czternaście dni, aby dokończyć rozpoczętego dzieła. Mianowicie zabezpieczyłem dolinę przed Kurdami Akra. O wiele łatwiej było ją bowiem obwarować, niż dawną wioskę. Urządziliśmy gęste zasieki, uniemożliwiając dostęp kolcami i kłującemi roślinami. Wejście zabarykadowaliśmy. Wybudowałem mieszkania, bez porównania obszerniejsze i czyściejsze od starych. Następnie zabrałem się do kościołka. Wymalowałem na kamiennej płycie, wygładzonej piaskiem, Madonnę — czarną, białą i czerwoną farbą. Innych farb nie można było tutaj przygotować. Pod wizerunkiem słowa: — Zdrowaś Maryja — w językach arabskim, perskim i kurdyjskim. Coprawda, nie mogłem być dumny z tego arcydzieła, lecz jestem niezbicie przekonany, że po dziś dzień ci prości ludzie uważają wizerunek za dzieło mistrza z Zachodu. Malowidło w każdym razie spełnia swe przeznaczenie lepiej, niż niejeden Murillo, czy Rafael, w galerji obrazów w Europie.
Pracowałem również silnie nad Szir Saffi’m. Przekonywałem go, że islam uznaje Chrystusa, któremu każe nawet odbyć Sąd Ostateczny nad żywymi i umarłymi, nazywając Go Isa ben Marryam Omm Isa. Więcej nie mogłem uczynić, gdyż był zagorzałym szyitą. Moje wysiłki jednak niezupełnie poszły na marne.
Wykończono budowę kościołka. Po raz pierwszy zabrzmiał dzwon. Urządzono uroczysty obchód poświęcenia świątyni. Obchód ten wywołał silne wrażenie nawet na muzułmanach. Gdy odjeżdżaliśmy, żegnani chórem błogosławieństw i życzeń wszystkich mieszkańców doliny, bez różnicy wyznania, spytałem cicho Szir Saffi’ego:
— A zatem Marja, czy Fatyma?
Silnie uścisnął mi rękę i odpowiedział:
— Emirze, miałeś rację! Matka Boga jest potężniejsza od córki Proroka. A więc nie Fatimeh, lecz Marryam! — — —

KONIEC



  1. Żona sołtysa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.