Marsjanie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marsjanie |
Pochodzenie | Napój cienisty |
Wydawca | J. Mortkowicz |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
MARSJANIE
Zagrzmi w niebie okrętów napowietrznych tęt,
Niepokojąc międzygwiezdnych mgieł rozwiewisko.
Zniknie złuda przestrzeni, wyzwolonej z pęt, —
Dość pomyśleć, że daleko, a już jest — blisko.
Naoścież się zasrebrzy księżycowy wstęp
Do bożyzny — daleczyzny, w szmer i otchłanie, —
A dołem — szumy leśne, zgiełk drozdów i ziemb, —
I na ziemię wylądują zwiewni Marsjanie.
Stopą obcą dotknięta — westchnie ziemi twardź,
I na chwilę to, co ziemskie, chętnie się zaćmi.
Po wiekach wyczekiwań i tych z niebem starć
Spokrewnimy się obłocznie z nowymi braćmi.
W ich oczach — wiary w Oddal niegasnący płom,
A w ich piersi — bezmiar żywy, swoisty, rdzenny.
Poczną nam się przyglądać w bezczasie, jak snom, —
I na zawsze się ustali ten pogląd senny...
A przywiozą nam z nieba — rozmodlone ćmy,
I zwierzęta zadumane — i zgubne baśnie.
I nagle zrozumiemy, że to jeszcze — my, —
Że nie mogło być inaczej — tylko tak właśnie!...
W uczonej złocistości ich wróżebnych ksiąg
Wieszcz, co bogów nie odróżnia od chmur i łątek, —
W czasie przeszłym — dni przyszłych opowiada ciąg
I pośmiertną wiedzą krzepi istnienia wątek...
Jakiś bóg z ich orszaku (złoć się, mrzonko, złoć!)
Zawieruszy się w jeziornem nieba odbiciu
I, malejąc w docześnie srebrniejącą płoć,
Modrą wieczność w tem podwodnem wchłonie przeżyciu.
A ich elfy, co cierpią zdala od swych gwiazd
Na bezsenność wpośród kwiatów (o, gwiezdniej cierpcie!)
W żal pobiegną przez nagle urojony chwast,
Aż w tym chwaście zaszeleszczą ich żwawe kierpcie.
Słyną z czarów Marsjanki!... Niezgadniona płeć
Od ust naszych je przegrodzi — ledwo snu miedzą...
Byle tylko miłować i naglić i chcieć, —
A nauczą nowych pieszczot, bo o czemś wiedzą...
Któż się zdoła domyśleć, jaki strach i szał
Pała w oczach, co się w słońcu mienią na opal!
Czem jest wobec tych niebem nasyconych ciał
Nasze ziemskie dziewuszątko i jego — chłopal?...
Z nich jedna — wiem napewno, że pokocha mnie,
Ku mnie ciałem — wzbronnem światu — występnie spłonie.
Obczyzno, przyswojona w pieszczocie i śnie!...
Tajemnico, co posiadasz — usta i dłonie!
Za jej sen — w mym uścisku, za pieszczotę nóg,
Za wniknięcie pocałunkiem w jej czary żyzne —
Oddam chętnie, natychmiast — na rozstaju dróg —
Żywot wieczny i tę całą — zagrobowiznę!
W ślad za nią będzie kroczył niewidzialny mops,
Co, podziemne węsząc zmory, wyje w niebiosy,
Lub szczeka głosem czujnie rozśpiewanych kobz,
By odstraszyć złe uroki — złe sny — złe losy.
Jak brzmieć będzie jej imię — nie wiem, ale wiem,
Że wprowadzi mnie w głąb cudów — przez szum i trawę
Tak, że drzewa, roślinny przerywając zdrzem,
Z jednej jawy wejdą w drugą — i w trzecią jawę!...
A wy, coście szarzyzny uprawiali brzydź
I zbiorową w pyskach złudę srożyli dumnie,
Czy zdołacie tem życiem, co was wydrwi, żyć
I w zawrotny przepych słońca wejść bezrozumnie?
Już odtąd — z odwróconym do błękitu łbem,
Z wiarą w nową zaobłoczność, w odkrycia niebne
Pobrniecie niedołężnie — między snem a snem —
Od przydrożnych wierzb przyjmując — guzy chwalebne!...
Guzy, które złagodzą pychę waszych wad
I okupią uporczywość ślepego grzechu...
A my — śmiać się z nich będziem — śmiać się w cały świat!
Jakże tęskno mi już dzisiaj — do tego śmiechu!