<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Leśmian
Tytuł Napój cienisty
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BOLESŁAW LEŚMIAN
NAPÓJ CIENISTY
WARSZAWA MCMXXXVI J. MORTKOWICZ

Odbito 1200 egzemplarzy numerowanych
Nr. ...112...
Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego w Warszawie
Rynek Starego Miasta Nr. 11






POWIEŚĆ O ROZUMNEJ DZIEWCZYNIE


POWIEŚĆ O ROZUMNEJ DZIEWCZYNIE

I

Tak mówię do dziewczyny: Nie wwódź mnie w bór ciemny,
Nie wołaj po imieniu, nie patrz oko w oko, —
Bo nigdy nie wiadomo, co za stwór tajemny
Z mroku na świat pod ludzką przychodzi powłoką.

A nuż jestem odmienny, niźli tobie chce się, —
Niż ten, którego tulisz w niemej pieszczot skardze.
Poznasz mię nad jeziorem — i w polu i w lesie —
A nie poznasz na łożu, nie poznasz przy wardze.

O, nie pytaj mnie o nic! Nie widuj mnie we śnie!
Ufaj moim pieszczotom, wierzaj w me tumany.
W ramion twoich zaciszu pragnę tak bezkreśnie
Zasnąć choćby na chwilę — inny i nieznany.

Nuć mi do snu cokolwiek, byle oczy zwierać.
Niech twa pierś mię kołysze, jak chce i jak umie —
A gdy przyjdzie godzina, nie wzbraniaj umierać!
Wszak rozumiesz? Nieprawdaż?
Dziewczyna rozumie.



II

I znów mówię: Gdy w nagłej stu zmierzchów żałobie
Czekałaś na me przyjście, nim się Bóg nadarzy, —
Mnie tylko, mnie jednego nie było przy tobie!
Zapóźniłem się... Winna jakaś mgła bez twarzy...

Nieraz w obcych mi cieniów biegnę rozwiewiska
I zatracam ścieżynę do własnej rozpaczy.
Czemuż jestem daleki? A ty — czemu bliska?
I tak zawsze i zawsze i nigdy inaczej!

Czemu wczoraj tę brzozę wśród słońca błyskotów
Ozdobiłem, pląsając, w perły i korale?
Dziś dla ciebie mi zbrakło strwonionych klejnotów,
Puste są moje dłonie i czcze moje żale.

Czasem bywają takie na uboczu święta,
Dusza przez sen tak szumi, że w tym właśnie szumie
O tych, których się kocha, najmniej się pamięta...
Wszak rozumiesz? Nieprawdaż?
Dziewczyna rozumie.



III

I znów mówię: Nie było i nigdy nie będzie!
Stać się miało gdziekolwiek i już się nie stanie!
Chciałem chatę snom ciosać i biec na spotkanie
I zamieszkać wraz z tobą w miłosnym obłędzie.

Czemuż dusza w mrok dąży? Czemu losem zwie go?
Nigdy razem! A wpobok czas pusty się wlecze.
Czy jest we mnie ktoś inny, oprócz mnie samego,
Co ulega tym smutkom, którym ja krwią przeczę?

O, spojrzyj, jak ja teraz bezwolnie się trudzę,
Szczęściu swemu dziwaczne gromadząc przeszkody!
Jak swe żale uśpione o północy budzę
I jak, idąc ku tobie, omijam ogrody!

Mógłbym duszę po kwiatach dla ciebie roztrwonić,
Mógłbym śmiercią oślepły znaleźć cię w gwiazd tłumie,
Ale szczęścia własnego nie potrafię bronić!
Wszak rozumiesz? Nieprawdaż?
Dziewczyna rozumie.



IV

I znów mówię: Gdy zazdrość w pustce mię zaskoczy,
Śnię o innej... Nikt nie wie, czem jest jej pieszczota.
Ma wszystkich zmarłych dziewcząt niezbadane oczy.
Suknia jej — prosto z bajki, — cała brzmi od złota!

Jedziem w modrej karocy. Usta ku mnie chyli.
Tłum wyśnionych cudaków w zachwyceniu czeka
Na pierwszy pocałunek... Ona jeszcze zwleka,
A ja ciebie wśród tłumu postrzegam w tej chwili.

Stoisz — chora i w łachman odziana żebraczy.
Widzisz mnie. Ja umyślnie wzrok utkwiłem w niebie.
I starzejesz się z bólu i brzydniesz z rozpaczy,
I nikt już, nikt nie zdoła dziś pokochać ciebie!

Więc biegnę z nagłym krzykiem, chwytam cię w ramiona,
I płacz piersi schorzałej pieszczotami tłumię!
Umierasz, a ja szepcę: „Wiedziałem, że skona!“ —
Wszak rozumiesz? Nieprawdaż?
Dziewczyna rozumie.



V

Rozumie i piersiami chce karmić noc ciemną,
A na byle skinienie swe czoło rozchmurza,
I wie, że o mnie trzeba rozmawiać nie ze mną,
I, dumając o wszystkiem, dłoń w kwiatach zanurza.

Śledzi drogi dalekiej zbłąkaną krzywiznę,
Gdzie wzrok ginie, jak w nurtach rozwiewnej mogiły,
I w zwierciadle przegląda swoje wargi żyzne,
Czy mnie bardziej, niż ona, ku sobie zwabiły?

I przesłania je dłonią i patrzy ciekawie,
Czem jest bez nich? Czy sobą? I nie wie, czy sobą?
Bo dla oczu, zwierciadła zbłyskanych żałobą,
Ubożeje ust brakiem, że niema jej prawie...

A gdy przyjdę, — zwierciadło żegna znakiem krzyża,
I wprzód wargi podaje w skupionej zadumie,
A potem — dośmielona — całą siebie zbliża
I całuje i płacze i wszystko rozumie!...



SEN


Śniło mi się, że konasz samotnie,
Mnie nie było, ale jestem już!...
Biegłem do cię powrotnie, powrotnie
Po przez gęstwę błyskawic i burz.

Leżysz — męką szpecona bezkarną
I zanikiem wychudzonych lic.
Dłonie twoje do próżni się garną...
Patrzysz na mnie i nie mówisz nic.

Więc porwałem cię w ramion spowicie
Razem z śmiercią, co twe piersi ssie, —
I swe własne tchnąłem w ciebie życie, —
Tchnąłem życie — i zbudziłem się!



PIERWSZA SCHADZKA


Pierwsza schadzka za grobem! Rozwalona brama.
Stąpaj pilnie!... Ucałuj ten po drodze krzak.
Czy to — ty? — Już zmieniona, a jeszcze — ta sama?
Upewnij!... Wzrok mi słabnie... Podaj dłonią znak!

Niema znaków! Oddawna już w nic się rozwiały!
Niema żadnych upewnień! Nikt nie wierzy w nas!...
Zmilkły śmiechy w ciemnościach i płacze ustały.
W pajęczynie po kątach zagnieździł się — czas...

Zejdź z drogi — ćmom i kwiatom!... Postroń się złudzeniom!...
Chyba najrzeczywistszy jest ten — siana stóg...
Czemu płaczesz? — Dla ludzi, oddanych istnieniom,
Ból nasz — ledwo jest dreszczem księżycowych smug.



ROZMOWA


— Czekam na ciebie — żywa,
Zbudzona, niecierpliwa.
Pożądam nieprzytomnie
Twych dłoni, warg i lic, —
I śpiewam, póki o mnie
Śmierć jeszcze nie wie nic!
Czemu od jezior strony
Zaklęty i spóźniony
Przychodzisz w nocy znój,
Kochanku mój?

— Przychodzę na lamenty,
Spóźniony i zaklęty.
Ciało się moje mroczy,
Ze śpiewu idąc w śpiew.
Nie wiedzą błędne oczy,
Jak odbić zieleń drzew?
I te, co się płomienią,
Złe sny poza zielenią?
Nim pierwszy zwiędnie liść,
Mów — dokąd iść?


— Idź w koło — idź w półkole...
Idź miedzą poprzez pole, —
I rozpaloną głowę
Burzliwych pełną zórz,
Na maki purpurowe,
Mijając chabry, złóż!
Traw zieleń, błękit nieba
Raz jeszcze ujrzeć trzeba...
Przypomnieć jeszcze raz
Świat wokół nas...

— Widziałem sny ogromne,
Lecz już ich nie przypomnę.
Wiosenne spadły deszcze,
A niema moich snów!
Raz jeszcze i raz jeszcze
O makach w polu mów!
Bądź dla mnie — jako ruczaj,
Głębiny mnie nauczaj —
I wędrowania w dal,
I szmeru fal!

— Nie jestem ja ruczajem
W dolinie poza gajem,
Lecz w lesie — nagłym kwiatem
Zakwitnę do twych stóp.
To — wszystko! Nic — pozatem!
Pozatem — mgła i grób...
Patrz w sady — łąki — lasy,
Jak w kres po wszystkie czasy!
Patrz we mnie, jako w zdrój, —
Kochanku mój!



DZIEWCZYNA PRZED ZWIERCIADŁEM


Zwierciadło moje, bezdenny strumieniu,
Tajemnych zwierzeń odwzorny krysztale!
Po jakim żwirze, po jakim kamieniu
Z otchłani w otchłań włóczyłeś swe fale,
Nimeś wytropił sny moje i dotarł
Do mej sypialni, zbielałej od znoju,
By znieruchomieć na ścian mych postoju —
Srebrny — w szkarłatnem rozdwojeniu kotar!
Z jakich ty dolin nieznanych i lasów
Wybiegłeś, szumiąc i dzwoniąc po darni,
By zanieszumieć w pobliżu atłasów
Mojego łoża i mojej męczarni!

Czeka mnie zawsze w twych głębiach udusznych
Schadzka ze sobą! I nikt nie wyśledzi
Pieszczot, któremi, jak lgnistym snem, bredzi
Ciał dwoje, sobie nawzajem posłusznych...
Z nich jedno, chłonąc upojeń mgłę białą,
Własnem spojrzeniem swą nagość bezwstydzi,
A drugie — w lustrze — udaje, że widzi,
I tak omdlewa, jak gdyby widziało...


Strumieniu, piersi chłodzący mi obie!
Ciało omyte fal twoich wezbraniem
Zbywa się nagle niewiedzy o sobie
I siebie pierwszem ogarnia kochaniem!
Bo któż mnie kochać potrafi zgadliwiej,
Niźli — ja sama? Któż baśń o pieszczocie
Spełni?... Kto dłonią, zagrzebaną w złocie
Mych włosów, w taki lwi sen rozegrzywi
Tę przędzę nikłą? Kto równy mi w szale
Usta pokrwawi o sen mój, nim pierzchnie?
Niczyja — będę!... Wzburz gładką powierzchnię,
Strumieniu chłonny! Rozwichrzyj swe fale!
Wystąp z ciasnoty hebanowych brzegów!
I zatop nagle tę moją świetlicę
I łoże, zmorą szarpane noclegów, —
A mnie — zazdrosną o głąb topielicę —
Zmień w zwierciadlaną rusałkę, bym ciało
Samo się w sobie co chwila widzące,
Bawiła pląsem, aż w pył się roztrącę
O śmierć, jak perła o perłę zuchwałą!



NAMOWA


Ty nie słuchaj, dziewczę moje, starej matki trwożnych rad!
Jej się złoci — próg rodzinny, nam się złoci — cały świat!

Co ją nęci — nas przeraża! Nienawiścią do niej spłoń, —
Nienawiścią, która do ust odtrąconą tuli dłoń...

Mam ja w piersi — śpiewną burzę, — ty w zanadrzu — wonny los!..
Wiedz, że będzie stara matka przeklinała siwy włos!

W szyb opalu tkwi ukosem odbitego nieba skrót, —
Błękitnieje, złociścieje... Razem — w życie! Razem — w cud!

Nierozsądni, nieoględni wywędrujem w taki jar,
Gdzie się czai — nieskończoność i gdzie czyha — wieczny czar!

Nie ociągaj się ze szczęściem! Daj mi tylko dłonią znak, —
Dość zamyśleć, dość zapragnąć, by się stało właśnie tak!

Będę ja się w trudach pieszczot zmagał z tobą w mrok i znój, —
W twem objęciu i zaklęciu spełnię się — sen skryty twój!

I spełniony i zjawiony rozpanoszę się śród zórz,
A tych dłoni, co się splotły, nie rozplotę nigdy już!


Przenocujem nicość w słońcu, a za taką w słońcu noc
Oddaj spokój, co uwięził twego ciała czar i moc!

Słyszysz burzy zew znajomy? Złoty miecz przy boku mam.
Pójdź-że dziewczę, w niewiadomość, w bezpowrotność — tylko tam!

To nieprawda, żem cię podszedł pogrążoną jeszcze w śnie,
I że niema żadnych cudów! To — nieprawda! Nie i nie!

Czemuż trwonisz czas na wróżby? Naszym będzie cały świat!
Ty nie blednij — ty nie słuchaj starej matki trwożnych rad!



NIEWIEDZA


Nie, — ty nie wiesz o tem, nie zgadujesz wcale,
Ile mych przeznaczeń lgnie do twojej dłoni,
Kiedy ją wbrew słońcu odwracasz niedbale,
By chłodniejszym wierzchem — ulżyć zgrzanej skroni.

Nie wiesz, jaki zamęt łudzi mnie i mroczy,
Jaka mrzonka z twojem spoufala ciałem,
Gdy, ssąc milczkiem wodę, wznosisz ku mnie oczy
Sponad brzegów szklanki, którą sam — podałem...

A gdy noc cię w drodze do zaświatów zdybie,
I wzdłuż okien spłyną mglistych kotar zwoje, —
Nie wiesz, ile czaru tkwi w tej drobnej szybie,
Poza którą do snu naglisz piersi dwoje!



TAJEMNICA


Nikt nas nie widział, — chyba te ćmy,
Co puszyścieją w przelocie.
I tak nam słodko, że tylko — my
Wiemy o naszej pieszczocie.

Młodsza twa siostra, zrywając wrzos,
Śledziła szept nasz daleki...
I, mówiąc z nami, ucisza głos, —
A milknąc — spuszcza powieki.

I po ogrodzie mknie wzdłuż i wszerz,
Zaprzepaszczona w swym śpiewie!
I tak nam słodko, że ona też
Wie o tem, o czem nikt nie wie...



ZMIERZCH


Pierwsza zmierzchu fala
Spływa ponad dach.
W szybach — mrok, a zdala
Słońce się dopala
W nasturcjach i mgłach.

Mąci nam rozmowę
Pustych murów biel...
Dłonie swe różowe
Ściel pod moją głowę, —
Nic nie mówiąc, ściel!

Kto swe serce zbada
W taki zmierzch jak ten?
Łza śmiertelnie blada
W snu głębinę spada,
Choć nie wierzy w sen!...




∗             ∗


Gdy domdlewasz na łożu, całowana przeze mnie,
Chcę cię posiąść na zawsze, lecz daremnie, daremnie!

Już ty właśnie — nie moja, już nie widzisz mnie wcale:
Oczy mgłą ci zachodzą, ślepną w szczęściu i szale!

Zapodziewasz się nagle w swojem własnem pomroczu,
Mam twe ciało posłuszne, ale ciało — bez oczu!...

Zapodziewasz się nagle w niewiadomej otchłani,
Gdziem nie bywał, nie śniwał, choć kochałem cię dla niej!...



WE ŚNIE


Śnisz mi się obco. Dal bez tła,
Wieczność się w chmurach błyska.
Lecimy razem. Mgła i mgła!
Bóg, ciemność i urwiska.

Do mgły i mroku naglisz mnie
I szepcesz, zgrzana lotem:
— „Toć ja się tobie tylko śnię!
Nie zapominaj o tem“...

Nie zapominam. Mkniemy wzwyż
Do niewiadomej mety.
O, jak ty trudno mi się śnisz!
O, jawo moja, gdzie ty?



NOCĄ UMÓWIONĄ


Nocą umówioną, nocą ociemniałą
Przyszło do mnie ciszkiem to przychętne ciało.
Przyszło potajemnie — w cudnej bezżałobie, —
Było mu na imię tak samo, jak tobie...

Zajrzało po drodze w przyszłość i w zwierciadło, —
Na pościeli zimnej obok się pokładło, —
Dla mnie się pokładło, bym je mógł całować
I znużyć — i zużyć — i nie pożałować!

Lgnęło mi do piersi — ofiarnie pachnące,
Domyślnie bezwstydne i — posłuszniejące...
W ciemnościach — w radościach — na granicy łkania
Mdlało od nadmiaru niedoumierania.

I nic w niem nie było, prócz czaru i grzechu,
Prócz bezwiednej woni — wiednego pośpiechu —
I prócz tego dreszczu, co ginie w krwi szumie, —
A bez niego ciało — ciała nie rozumie.



POCIEMKU


Wiedzą ciała, do kogo należą,
Gdy pociemku obok siebie leżą!
Warga — wardze, a dłoń dłoni sprzyja, —
Noc nad niemi niechętnie przemija.
Świat się trwali, ale tak niepewnie!...
Drzewa szumią, ale pozadrzewnie!...
A nad borem, nad dalekim borem
Bóg porusza wichrem i przestworem.
I powiada wicher do przestworu:
„Już nie wrócę tej nocy do boru!“ —
Bór się mroczy, a gwiazdy weń świecą,
A nad morzem białe mewy lecą.
Jedna mówi: „Widziałam gwiazd losy!“
Druga mówi: „Widziałam niebiosy!“ —
A ta trzecia milczy, bo widziała
Dwa pociemku pałające ciała...
Mrok, co wsnuł się w ich ściśliwe sploty,
Nic nie znalazł w ciałach, prócz pieszczoty!



NAD RANEM


Śpisz jeszcze... Na twych rzęsach — skra drobna poranku.
Strachy śnią się twej dłoni — bo i drga i pała.
Oddychaj tak — bez końca. Czaruj — bezustanku.
Kocham oddech twej piersi, ruch śpiącego ciała.

Ileż lat już minęło od pierwszej pieszczoty?
Ile dni od ostatniej upływa niedoli?
Co nas wczoraj — smuciło? Co jutro — zaboli?
I czy zbraknie nam kiedyś do szczęścia ochoty?

Przyjdzie noc o źrenicach zaświatowo łanich
I spojrzy — i zabije... Polegniem — snem czynni...
Jakto? Więc musim umrzeć taksamo jak inni?
Jak ci — choćby sprzeciwka?... Pomódlmy się za nich...



ROMANS


Romans śpiewam, bo śpiewam! Bo jestem śpiewakiem!
Ona była żebraczką, a on był żebrakiem.

Pokochali się nagle na rogu ulicy,
I nie było uboższej w mieście tajemnicy...

Nastała noc majowa, gwiaździście wesoła,
Siedli — ramię z ramieniem — na stopniach kościoła.

Ona mu podawała z wyrazem skupienia
To usta do pieszczoty, to — chleb do gryzienia.

I tak, śniąc, przegryzali pod majowem niebem
Naprzemian chleb — pieszczotą, a pieszczotę — chlebem.

I dwa głody sycili pod opieką wiosny:
Jeden głód — ten żebraczy, a drugi — miłosny.

Poeta, co ich widział, zgadł, jak żyć potrzeba?
Ma dwa głody, lecz brak mu — dziewczyny i chleba.



ZAKLĘCIE


Ptaku nocny, coś bywał za świata rubieżą
I widziałeś umarłych, — mów, co czynią? — Leżą.
A co jeszcze? — Wciąż leżą bez przerw, bez wytchnienia.
Niema dla nich ni słońca, ni wiatru, ni cienia!
Nie modlą się, nie płaczą, nie śnią i nie wierzą —
I nic — tylko tak leżą! Nic — tylko tak leżą!
Dziewczyna, co się mojej sprzeciwia przemocy,
Niechaj w łożu obłędnem polegnie tej nocy!
Bezoporna, bezsilna, bezbronna, bezwiedna
Niechaj, grzesząc pragnieniem, leży sama jedna!
Niech nie modli się, nie śni, nie płacze, nie wierzy —
I niech tylko tak leży, — niech dla mnie tak leży!



WYZNANIE SPÓŹNIONE


Lubię twojem weselem rozniecony gwar, —
I twojemi oczami upatrzoną drogę, —
I czar w śmiechu zjawiony — ten sam zawsze czar!...
Żem cię dotąd nie kochał — zrozumieć nie mogę!

Dziś, gdy ogród zaszumi, lub zaskrzypią drzwi,
Zrywam się, aby stwierdzić pustkę beznadziejną,
I przypomnieć twe kroki — i głos twój — i brwi, —
I o ustach i dłoniach pomarzyć kolejno.

Słyszę płacz przewezbrany obłoków i zórz!
Wszystko — klęczy i błaga!... A ty — coraz dalej!
O, nie wracaj, nie wracaj, — tylko dłonie złóż
Do modlitwy za wszystkich, co cię nie kochali!




∗             ∗


Już czas ukochać w sadzie pustkowie bezdomne,
Ptaki niebem schorzałe i drzewa ułomne
I płot, co tyle desek w złe stracił godziny,
Że na trawę cień rzuca przejrzystej drabiny.

Już czas ukochać wieczór z tamtej strony rzeki,
I zmarłego sąsiada ogród niedaleki,
I ciemność, co, nim duszę sny do snu uprzątną,
Żywi nas pokryjomu dobrocią pokątną.

Już czas ciułać okruchy ostatniego znoju
W ubogich złocistościach zlękłego pokoju,
I skroń złożyć w twe ręce, wycieńczone mgłami, —
I nie płakać — nie płakać wspólnemi siłami!



PIOSENKA

Między mną a tobą — czarna gródź, —
Między mną a tobą — martwa łódź.
Takim piersiom za karę — zgon biały,
Że w pobliżu miłosnem nie trwały.

Między mną a tobą — obcy los, —
Między mną a tobą — cudzy głos, —
Usta w mgłach się bez pieszczot zatracą.
Boże, Boże — dlaczego i za co?

Między mną a tobą — drętwy czar,
Między mną a tobą — ciemny jar, —
Zanim ścieżkę upatrzymy własną,
Wpierw się oczy dowiedzą, że gasną...



ZMIERZCH BEZPOWROTNY


Różowieje o zmierzchu twój spłowiały liścik...
Wóz turkocze za oknem. Może sen mój właśnie
Tak odjeżdża w złą ciemność — śpiewnie i kolaśnie...
W niebie — drobnych obłoków napuszysty wyścig!

Reszta Boga — w niebiosach! Zachód, tlejąc, zrudział.
O, uwierzyć w tę Resztę i potrwać w tym błędzie!
W dziejach gwiazdy najdalszej brać zawrotny udział
I zawczasu już srebrnieć tem, co kiedyś będzie...

Lub tam, gdzie żale świata na szczytach się śnieżą,
W tym śniegu, w tym wzbielałym ku zaciszom zgonie
Znaleźć dwie załamane, dwie bez jutra dłonie
I całować, nie wiedząc, do kogo należą...

Gdym twe dłonie w wiosennej całował zamroczy,
Cóżem wiedział o tobie? Nic, — śnie mój nietrwały!
A kochałem twe dreszcze, i duszę, i oczy,
I świat cały — i usta — i znowu świat cały!



BRAT


Odtrąciłaś dłoń moją... Zachmurzona zorza
Przeobrażała świat.
A zawołał cię właśnie z pobliskiego łoża
Umierający brat.

Pobiegłaś i wróciłaś... Już nie żył... A w niebie
Chmurom się złocił — los.
Szepnęłaś: — „Odtąd tylko należę do ciebie“. —
I w łzach się złamał głos.

I nie patrząc ci w oczy, spytałem półgłosem:
— „Czy wiedział?“... Rzekłaś: — „Tak“. —
Za oknem, myśl o dalach wzniecając ukosem,
Przemknął na zawsze — ptak.



TAMTEN


Sad, błyskając sękami, cieniście się martwi,
Że trawom ciąży zwiewna niedola błękitów, —
I że motyl, co walczył zgrozą aksamitów
Z pachnącą bzem wiecznością — zmarł ciszkiem na marchwi.

Czy pamiętasz młodości dzielny czar? A dalej —
Otchłań wiosny, w niebiosy tak luźnie oprawną?
Albo to — jak ciał naszych pragnęła głąb alej?
Bo mnie wciąż się wydaje, że to tak niedawno!

I któż wówczas nie wierzył w rozpęd naszych łodzi?
W rozwarte dłonią naszą do zaświatów bramy?
Dziś ta wiara już mija — i my z nią mijamy...
Nie! Nie mogę zapomnieć, żeśmy byli młodzi!

Widzę siebie — tamtego, co w łzach się nie zmieścił —
I w nicość wywędrował, wołany daremnie!
Wszakże pieszczę cię dotąd tak, jak tamten pieścił...
A ty wstecz się doń garniesz, choć widmem jest we mnie.

Ale jego widmowość nie całkiem jest pusta, —
On się jeszcze odradza na zgliszczach i w dymie!
I gdy mnie — dzisiejszego — całujesz, śniąc, w usta, —
Tamten we mgle się budzi — i szepce twe imię!



NOCĄ


Coś bez twarzy i nawznak śpi w gwiazdach niezłomnie,
Śpi i nie chce się zbudzić w tych skier zawierusze.
Mieszkasz w domu nad rzeką i trwożysz się o mnie.
Przyjdę jutro napewno! Dziś smucić się muszę.

Śpieszy w zaświat na żebry cień brzozy sierocy.
Krzyż chce w przepaść się rzucić z pagórka nad drogą!
Wszyscy naraz bogowie wymarli tej nocy,
I odtąd już się nie mam pomodlić do kogo!

Nie zaufam bezmiarom! Nie załkam w noc ciemną!
Rąk nie wzniosę ku niebu po modlitwy zgonie!
A ty za mnie w tej chwili wyciągasz swe dłonie,
Choć wiesz, że, prócz tych dłoni, nic niema nade mną!

Jest tylko ta próżnica, w którą czar przelewa
Słońce, ażeby spełnić mgieł wolę daleką...
Ta próżnica — te kwiaty — motyle i drzewa, —
Drzewa — kwiaty — motyle — i ten dom nad rzeką...




∗             ∗


Tam na rzece jest napewno łódź,
Trzeba tylko fale wiosłem pruć.

I napewno jest za rzeką — dal,
Trzeba tylko wytężyć swój żal.

Patrzysz na mnie — oniemiała snem
Nic nie mówisz, ale wszystko wiem!

Wiem ja, kiedy poruszyć, jak mgłą,
Ciałem twojem, żeby ku mnie szło...

Wiem, jak spojrzeć — co szepnąć... I znów
Dłoń do piersi przytulić bez słów...

Chętna ciału — suknia twoja lgnie
Do tych bioder, co kochają mnie.

Wiem ja wszystko! Ale czemu łkam, —
Tego nie wiem, nie pojmuję sam!...



WIERSZ KSIĘŻYCOWY


W księżycowy wniknąć chłód,
Wejść w to srebro nawskroś złote,
W niezawiły śmierci cud
I w zawiłą beztęsknotę!

Był tam niegdyś czar i śmiech,
Tłumy bogów w snów obłędzie, —
Było dwuch i było trzech —
Lecz żadnego już nie będzie!

Został po nich — rozpęd wzwyż,
I ta oddal bez przyczyny,
I ten złoty nadmiar cisz —
I te srebrne szumowiny...

Tambym ciebie spotkać chciał!
Tam się przyjrzeć twemu licu!
Właśnie dwojga naszych ciał
Brak mi teraz na księżycu!

Noc oddycha naszą krwią,
Krew podziemną płynie miedzą...
Nasze ciała teraz śpią, —
Nasze ciała nic nie wiedzą...





DZIEWCZYNA


DZIEWCZYNA

Władysławowi Jaroszewiczowi,
Jego entuzjastycznym zapałom
dla dzieł twórczych i szczerym wyczuciom
czarów poetyckich


Dwunastu braci, wierząc w sny, zbadało mur od marzeń strony,
A poza murem płakał głos, dziewczęcy głos zaprzepaszczony.

I pokochali głosu dźwięk i chętny domysł o Dziewczynie,
I zgadywali kształty ust po tym, jak śpiew od żalu ginie...

Mówili o niej: „Łka, więc jest!” — I nic innego nie mówili,
I przeżegnali cały świat, — i świat zadumał się w tej chwili...

Porwali młoty w twardą dłoń i jęli w mury tłuc z łoskotem!
I nie wiedziała ślepa noc, kto jest człowiekiem, a kto młotem?

„O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!” —
Tak, waląc w mur, dwunasty brat do jedenastu innych rzecze.

Ale daremny był ich trud, daremny ramion sprzęg i usił!
Oddali ciała swe na strwon owemu snowi, co ich kusił!

Łamią się piersi, trzeszczy kość, próchnieją dłonie, twarze bledną...
I wszyscy w jednym zmarli dniu i noc wieczystą mieli jedną!

Lecz cienie zmarłych — Boże mój! — nie wypuściły młotów z dłoni!
I tylko inny płynie czas — i tylko młot inaczej dzwoni...


I dzwoni wprzód! I dzwoni wspak! I wzwyż za każdym grzmi nawrotem!
I nie wiedziała ślepa noc, kto tu jest cieniem, a kto młotem?

„O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!” —
Tak, waląc w mur, dwunasty cień do jedenastu innych rzecze.

Lecz cieniom zbrakło nagle sił, a cień się mrokom nie opiera!
I powymarły jeszcze raz, bo nigdy dość się nie umiera...

I nigdy dość, i nigdy tak, jak tego pragnie ów, co kona!...
I znikła treść — i zginął ślad — i powieść o nich już skończona!

Lecz dzielne młoty — Boże mój! — mdłej nie poddały się żałobie!
I same przez się biły w mur, huczały śpiżem same w sobie!

Huczały w mrok, huczały w blask i ociekały ludzkim potem!
I nie wiedziała ślepa noc, czem bywa młot, gdy nie jest młotem?

„O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!” —
Tak, waląc w mur, dwunasty młot do jedenastu innych rzecze.

I runął mur, tysiącem ech wstrząsając wzgórza i doliny!
Lecz poza murem — nic i nic! Ni żywej duszy, ni Dziewczyny!

Niczyich oczu, ani ust! I niczyjego w kwiatach losu!
Bo to był głos i tylko — głos, i nic nie było, oprócz głosu!

Nic — tylko płacz i żal i mrok i niewiadomość i zatrata!
Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego niema świata?


Wobec kłamliwych jawnie snów, wobec zmarniałych w nicość cudow[1],
Potężne młoty legły w rząd na znak spełnionych godnie trudów.

I była zgroza nagłych cisz! I była próżnia w całem niebie!
A ty z tej próżni czemu drwisz, kiedy ta próżnia nie drwi z ciebie?





DŻANANDA



DŻANANDA

Herminji Naglerowej z wyrazami
uznania i przyjaźni nieustannej


Szedł Dżananda tym lasem, gdzie bywać snem mogę,
A miał drogę — naoślep. Wiadomo: miał drogę!
Węże w blask się nicości wśniwały plamiście,
Słoń się wzgórzył w zaroślach, ciemniejąc łbem w liście.
Małpy w żarach niechlujnych pławiły wzrok dziki,
Ogonem nieprzytomne gmatwając storczyki.
Lampart futrem przegrzanem polegał na grzbiecie
I ssał łapę, ślepiami gnuśniejąc w zaświecie,
A mrowiska, skąd mrówki, jak wylew krwi, płyną,
Pachniały młodej myrry chętną wypociną.

Tchu nie stało wieczności! Nie drgnęły upały!
Świat i zaświat tym samym snem nieruchomiały.
Nie bróździły się trawy, nie skrzypiały krzaki,
Nie szumiały mangowce, nie śpiewały ptaki.
Jedna cisza — od nieba, a druga — od lasu, —
Cisza ciszy — nie słyszy... Czas nie czuje czasu...

Dżananda, snem trącony, na polanę zboczył
I zaoczył dziewczynę... I znowu zaoczył...
Leżała, dłużąc w trawie swój dreszcz jednolity.
Paw z nią gruchał, a w pawiu tkwił Indra ukryty.
Porzucił praistnienia zjesieniałość górną,
By się nasnuć jej w oczy tak barwno i piórno!


Krył się w ptaku na prędce i krył się nieściśle,
W pawim wątku, jak w trwożnym mętniejąc domyśle, —
I puszyściał jej w szyję i szeptał do ucha,
Aż mu coś odszepnęła dziewczyna-szeptucha,
I zaśmiała się nagle z całej w słońcu duszy,
Usznymi paluszkami zatykała uszy,
I dyszała do pawia, a paw do niej dyszał,
Lecz tego, co mówili, Dżananda nie słyszał.
Śniadą w twarzy miał zawiść, a w oczach miał drwinę,
Duchem smaglił się w pawia. Już kochał dziewczynę!
I, gdy paw zmyślnym dziobem włos sypki rozstrząsał,
Łuk pochwycił i strzałę w łeb ptaka nadąsał!

Spłoszył się Bóg, w ptaszęcem ledwo skryty ciele,
I odfrunął z trzepotem w bliskie różnoziele.
Zlękłym piersiom, gdy strzała żer nowy odgadła,
Zbrakło pawiej osłony. Dziewczyna — upadła!

I o ziem cisnął Indra upierzenie ptasie,
Co w świat, warcząc, pomknęło, — i pobladł w bezczasie
I zawołał: „Kto zgadnie człowieka i strzałę?
Jam dla ciebie te piersi powcielał w sny białe!
We mnie godził cios wszelki, tym kształtom zadany“! —
I pokazał na biodrze ciąg dalszy jej rany...
A ciąg dalszy był nieco podobny do kwiatu:
Źdźbło nieba na szypułce Bożego szkarłatu.

„Spal te zwłoki na kwiatach, gdzie zeszła się ze mną,
Gdym cię jeszcze przyszłością miłował daremną!
Kto dziewczynę przybłąkał w twych pragnień ustronie?
Kto wypulchnił jej wargi i wyśnieżył dłonie?
W tęcze pawie wbóstwiony szalenizną ducha, —
Kto twe imię — twarz twoją wmawiał jej do ucha?

Kto miłości i smutku nauczył zawczasu,
Byś kochany był pierwej, nim wejdziesz do lasu?
Aleś ty — wzgardco pawia — zamyślił grześć w grobie
Tego, co los twój w piórach rozszeptał i w dziobie?
Boga chciałeś zmóc w ptaku? Nikczemny sen karła!
Ptak odleciał! — Bóg żyje! — Dziewczyna umarła!“ —

I zezem spojrzał Indra na śmierć i na życie
I zniknął! — I był tylko ten zanik w błękicie!
I wrzask pawia skądinąd — i cisza niezwłoczna...
A kto widział tę ciszę, — ten wie, że widoczna.
I popatrzył Dżananda na zwłoki dziewczęce
I pomyślał: „To właśnie — jej usta, jej ręce“...
I pomyślał osobno: „To właśnie — jej ciało.
Gdzie ów czas, który płynął, nim wszystko się stało?
Trzebaż było aż takiej miłości i trwogi,
Bym ją stracił, gdy byłem już do niej wpół drogi?
Trzebaż było aż Boga i strzały i pawia,
Bym takiego dosięgnął w ciemności bezprawia?

Gdyby Bóg się nie spłoszył, a ptak się nie minął,
Boga tylko bym zabił! Bóg tylko by zginął!
Ale tak się to niebo skiełznęło po niebie,
Że nie wiem, czy za Boga — czy zmarła za siebie?
I tak się poździerzgało istnienie z istnieniem,
Że śmierć stała się błędem, a błąd — przeznaczeniem!“

I nie wiedział Dżananda, czem w mgłach jego winy
Paw się różni od Boga, a Bóg od dziewczyny?
I nie wiedział, kto strwonił pierś, co się wykrwawia?
On — czy paw nie bez Boga? — Czy Bóg nie bez pawia?
I nie wiedział, czyj zamysł, ani zbrodnia czyja?
Kto tu kocha — kto ginie — kto kogo zabija?





POSTACIE


POSTACIE


W marzeniu mojem puste na przestrzał komnaty,
Wbrew nocy rozjarzone spiekotą południa.
Cisza. W lustrach się dwoją i troją złe kwiaty.
Bije północ. Snu próżnia nagle się zaludnia.

Idą z mroku, naoślep, śpiesznie i kolejno
Postacie, co swym chodem i bladością czynną
Przypominają kogoś, co zmarł w beznadziejną
Noc, gdy wszystko, prócz niego, umrzeć było winno.

Czarną na białych płaszczach znakowane kresą,
Twarz ode mnie ku snowi odwracają pilnie,
Stąpając po podłodze wiernie i usilnie,
Jakby chciały pokazać, że są tem, czem nie są...

I nietylko zwierciadła, ale ślepe sprzęty
Odbijają niejasno i niecałkowicie
Owych ludzi, co, idąc z odmętów w odmęty,
Chętnie starliby ślad swój i swoje odbicie...

Wiem, że boją się chwili, która zewsząd kroczy,
A w której dłoń wyciągnę i pierwszego z brzegu
Wytrącę, jak sen jeden z reszty snów szeregu,
I zapytam o imię i zajrzę mu w oczy!


Ale który to będzie — nikt nie wie, nie zgadnie...
Przechodzą, los nieznany tłumiąc w płaszczów bieli.
A ja dłoń opóźnioną wyciągam bezradnie
Do tych, co już mijają i już przeminęli...



MATYSEK


Grał w lesie Matysek na skrzypkach z jedliny —
I wygrał i wygrał — płacz zmarłej dziewczyny.
O, płaczu bezbrzeżny, dlaczego tak płaczesz?
Dlaczego w pnie drzewne, jak we drzwi, kołaczesz?
Zapomnij o klęsce, a świat się odmieni, —
I rosą spłyń w zieleń i spocznij w zieleni!
Lecz nie chciał wypocząć, ni wyzbyć się męki —
I różnie się krwawił o kwiaty i sęki —
Czerwony — zielony — srebrzysty — złocisty —
O, Boże, mój Boże — płacz bardzo wieczysty!
Takie było Matyskowe granie,
Zanim pieśni nastało konanie.

Grał w lesie Matysek na skrzypkach z jedliny —
I wygrał i wygrał — śmiech zmarłej dziewczyny,
O, śmiechu niedobry, dlaczego się śmiejesz?
Dlaczego tak żywcem po lesie szalejesz?
Stłum grzeszną ochotę, zbarcz dźwięk swój — żałobą,
I rozpłacz się w niwecz — i przestań być sobą!
Nie przestał być sobą — i śmieszył sam siebie —
I w barwach się mienił — na ziemi i niebie —
Czerwony — zielony — srebrzysty — złocisty —
O, Boże, mój Boże — śmiech bardzo wieczysty!

Takie było Matyskowe granie,
Zanim pieśni nastało konanie.

Grał w lesie Matysek na skrzypkach z jedliny —
I wygrał i wygrał sen zmarłej dziewczyny.
Śnie błędny — niezbędny, dlaczego tak śnisz się?
Dlaczego tak pilnie majaczysz i skrzysz się?
Przepadnij bez śladu w tym jarze i rowie,
Lub w tamtym strumieniu, co wszystko ci powie!...
Lecz nie chciał bez śladu przepadać w bezkresie, —
I śnił się i tęczą migotał po lesie
Czerwony — zielony — srebrzysty — złocisty, —
O, Boże, mój Boże, — sen bardzo wieczysty!...
Takie było Matyskowe granie,
Zanim pieśni nastało konanie.



DZIEŃ SKRZYDLATY


Rozwidniły się w słońcu dwie otchłanie — dwa światy, —
Myśmy byli — w obydwu... A dzień nastał skrzydlaty.

Nikt nie umarł w dniu owym, — nie zataił się w cieniu...
I pamiętam, żem myślał o najdalszym strumieniu.

Nie mówiłaś nic do mnie, lecz odgadłem twe słowa.
A on — zjawił się nagle... Zaszumiała dąbrowa.

Taki — drobny i nikły... I miał — ciernie na skroni.
I uklękliśmy razem — w pierwszej z brzegu ustroni.

W pierwszej z brzegu ustroni, — w pierwszej kwiatów powodzi.
I zdziwiło nas bardzo, że tak biednie przychodzi.

Ubożeliśmy chętnie — my i nasze zdziwienie...
A on — patrzał i patrzał... Cudaczniało istnienie...

Zrozumieliśmy wszystko! — I że właśnie tak trzeba!
I że można — bez szczęścia... I że można — bez nieba...

Tylko drobnieć i maleć od nadmiaru kochania.
A to była — odpowiedź, i nie było — pytania.


I już odtąd na zawsze przemilczeliśmy siebie,
A świat znów się stał — światem... I czas płynął po niebie.

I chwyciłaś źdźbło czasu, by potrzymać je — w dłoni,
A on — patrzał i patrzał... I miał — ciernie na skroni.



BAŁWAN ZE ŚNIEGU


Tam — u samego lasów brzegu,
Gdzie kruk — jedyny pustki widz,
Ktoś go ulepił z tego śniegu,
Co mu na imię: biel i nic...

Na głowę śmieszną wdział czapulę,
A w bok żebraczy wraził kij, —
I w oczy spojrzał mu nieczule
I rzekł na drwiny: „Chcesz — to żyj!

I żył niezgrabny, bylejaki,
A gdym doń przyszedł śladem trwóg, —
Już weń wierzyły wszystkie ptaki,
Więc zrozumiałem, że to — bóg...

Czarował drzewa ócz błyskotem,
Piersią, do której wichry lgną, —
I kusił mnie niewiedzą o tem,
Co było we mnie — tylko mną...

Pan ośnieżonej w dal przyczyny
Po przez ślepotę mroźnych cisz
Patrzał w wądoły i w niziny,
Co mu się śniły wzwyż i wzwyż!


A kiedy poblask wziął od słońca
I w nicość zalśnił — błędny wskaz —
Pojąłem wszystko aż do końca
I uwierzyłem jeszcze raz!



PSZCZOŁY


W zakamarku podziemnym, w mieszkalnym pomroku,
Gdzie zmarły, zamiast dachu, ma nicość nad głową,
W pewną noc Wiekuistą, a dla nas — Lipcową
Coś zabrzękło... Śmierć słyszy i przynagla kroku...

A to — pszczoły, zmyliwszy istnienia ścieżynę,
Zboczyły do tych pustek, jak do złego ula!
Rój się iskrzy tak obco, tak brzęcząco hula,
Że strach w mroku tę jurną ujrzeć pozłocinę!...

A zmarli w zachwyceniu, źrenicę rozwiewną
Przesłaniając od blasku skruszałych rąk wiórem,
Tłoczą się cień do cienia i wołają chórem:
— „To — pszczoły! Pamiętacie? To — pszczoły napewno!“

Przytłumione snem bóle na nowo ich trawią!
Wdzięczni drobnym owadom za zbudzoną ranę,
Z wszystkich sił swej nicości patrzą w skry zbłąkane,
Co wzdłuż śmierci i wpoprzek żywcem się złotawią...

Znali niegdyś te cudła złotego pomiotu,
A dzisiaj, zaniedbani w swych mgieł niedobrzysku,
Podziwiają skrzydlatą szaradę rozbłysku
I chyżą łamigłówkę brzęczącego lotu!


Ale, drogę powrotną zwęszywszy w odmęcie,
Pszczoły lśnią się gromadą już co chwila rzadszą,
Już — w świat się przedostając, gasną na zakręcie, —
Już ich — niema! — A oni wciąż patrzą i patrzą...



W ZAKĄTKU CMENTARZA


Mają zmarli w niedzielę ten pośmiertny kłopot,
Że w obczyźnie cmentarza czują się — bezdomnie, —
A lubią noc tę spędzać popod mgłą, lub popod
Wiecznością, co się w jarach gęstwi nieprzytomnie.

Marja z Bzówka — wygody wspomina izdebne,
Słońce — w łóżku, wiatr — w sieni — i ogród macierzyn,
Gdzie było tyle w radość uchodzących ścieżyn,
A wszystkie takie — trafne i drzewom — potrzebne!...

Żebrak, co się zadławił na śmierć krztyną chleba, —
Kijem niegdyś wędrownym obłędnie się babrze
W nieodgadle błękitnym — pełnym Boga — chabrze,
By zeń dla snu wiecznego wydłubać — źdźbło nieba.

Mnich, co poto byt ziemski tłumił bez szemrania,
By pędzić żywot wieczny w sposób nienaganny, —
Kreśli palcem na próchnie list do panny Anny
Z życzeniami rychłego w kwiatach — zmartwychwstania.

Panna Anna udaje, że jest — w bezżałobie
I biorąc na kolana młodą mgłę — pieszczochę, —
Ukradkiem z pajęczyny tka zwiewną pończochę
Dla brzozy, co tkwi boso na kochanka grobie.


A opodal — mniejwięcej naprzeciw rozstaju,
We fraku bezrozumnie skąsanym przez szczura,
Na czele kilku cieni żeńskiego rodzaju
Nieboszczyk Madaleński — prowadzi mazura.



KOCMOŁUCH


Gdy śródlistne trzepoty gilów i jemiołuch
Zmącą ciszy cmentarnej ustrój niezawiły, —
Cień z trudem z zaniedbanej wychodzi mogiły,
Cały w rdzach i liszajach — podziemny kocmołuch.

Słońce, grzejąc zmarłego, roztrwania po trawie
Złote krzty — złote supły i złotsze podłużki,
A on zmysłem nicości wyczuwa jaskrawie,
Jak śmierć w słońcu — w kształt nikłej maleje śmiertuszki...

Niezbyt pewny swej jawy i ufny snom niezbyt, —
Spogląda oczodołów próżnicą wierutną
W obłoków napuszyście wybujały Bezbyt,
Poza którym nic niema, prócz tego, że smutno...

Lecz on smutek w pośmiertnej przekroczył podróży,
Pierś wzbogacił weselem nowego żywota,
A gdy mu nieśmiertelność zbyt modro się dłuży, —
Tka snowi wieczystemu wezgłowie ze złota!...

Zazdroszczę mu, bo duszę do trosk ma niezdolną,
Nie wie, co to jest — nędza i żal i pustkowie.
Poznał przepych tajemnic! Niech wszystko opowie,
Bo już — czas! Bo już dłużej przemilczać niewolno!


Lecz w chwili, gdy chcę zwiewne zadać mu pytania
O słonecznych utrudach, o gwiezdnych mozołach,
Widzę nagle, jak blednąc męczeńsko się słania
Ten zagrobnych ran pleśnią pokryty biedołach!...

W gęstwinie — cieniścieje bezludzie i lśni tam
Zejście nieba na ziemię do drzew na uboczu, —
A ja patrzę w mrok jego spustoszałych oczu
I nie pytam już o nic... Już o nic nie pytam...



ZNIKOMEK


W cienistym istnień bezładzie Znikomek błąka się skocznie.
Jedno ma oko błękitne, a drugie — piwne, więc raczej
Nie widzi świata taksamo, lecz każdym okiem — inaczej —
I nie wie, który z tych światów jest rzeczywisty — zaocznie?

Dwie dusze tai w swej piersi: jedna po niebie się włóczy, —
Druga — na ziemi marnieje. Dwie naraz kocha dziewczyny:
Ta czarna — snu wieczystego na pamięć barwnie się uczy, —
Ta jasna — całun powiewny tka dla umarłej doliny.

Którąż z nich kocha naprawdę? Złe ścieżki! — Głębokie wody! —
Urwiska! — Nawoływania! — I znikąd żadnej pomocy! —
I powikłane od lęku, w mrok pierzchające ogrody! —
A w dłoniach — nadmiar istnienia, a w oczach — okruchy nocy!

I mgła na ustach dziewczyny, rumianych marzeń rozgrzewką, —
A kwiaty wzajem się widzą, — a zgony wzajem się tłumią! —
Znikomek spożył kęs nieba i mięsza złotą mątewką
Cień własny z cieniem brzóz kilku. A brzozy śnią się i szumią...



WIOSNA


Takiej wiosny rzetelnej, jaką w swym powiecie
Widział Jędrek Wysmółek, — nikt nie widział w świecie!

Po przez okno karczemne łeb w bezmiar wyraził
I o mało się w durną mgłę nie przeobraził!

Lecz umocnił się w karku i, nieco przybladłszy,
Łbem pochwiał dla otuchy, i splunął i patrzy...

Jego własna chałupa wraz z babą i sadem
Odwróciła się nagle nieproszonym zadem.

Wieprz-znajomek, nie większy na pozór od snopa,
Biegnie w skradzionych portkach Magdzinego chłopa.

Ryj mu lilją zakwita! Czar bije od przodu!
I z wołaniem: „Gdzie Magda?” — pcha się do ogrodu!

Wóz drabiasty, jaskółczej doznając uciechy,
Z okrzykiem: „Co ja robię?” — frunął ponad strzechy.

A wójt w ślad mu się jarzy to modry, to złoty
I zębami przedrzeźnia znikłych kół turkoty.


Wywróconą na opak do rowu ulicą
Mknie Kachna i płonącą powiewa spódnicą.

Wichrzy się i pokłębia i upałem bucha,
Cała w ogniu i szumie! Pożar — nie dziewucha!

Skry miota wedle woli, — nie szuka powodu,
I z szeptem: „Moja wina!” — dymi się od spodu!

A Maciej — ten z przeciwka, co to brak mu klepki,
Konno dybie w niebiosy wesoły i krzepki!

Cały w różach i malwach, coraz nieznajomszy
Pyskiem w niebie wydziwia, jakby służył do mszy.

Tuż obok, jak to bywa między błękitami,
Przelatuje siedząco Pan Bóg z aniołami.

A ten wrzeszczy od rzeczy i na koniu pstroku
To skoczy, to zje malwę, to ginie w obłoku!



SREBROŃ


Nastała noc, spragniona wymian
Mroku na dreszcze w półśnie rosy.
Dąb bałwochwalczo wierzy w Tymian,
We wpływ Tymianu — na niebiosy.

Światła na trawie mrą pokotem, —
Śmierć świateł wzrusza leśne knieje.
Północ przedawnia się pod płotem,
A płot — przyszłością gwiazd srebrnieje.

Gdzie jest bezdroże? A gdzie — droga?
Gdzie — dech po śmierci? Ból — po zgonie?
Więc niema tchu i niema Boga?
I niema nic — a księżyc płonie?

Księżyc to — wioska ogromniasta,
Gdzie ciszę ciuła brat mój — Srebroń,
Co siebie własnym snem przerasta,
Więc mu istnienia w srebrze — nie broń!

To — niepoprawny Istnieniowiec!
Poeta! — Znawca mgły i wina.
Nadskakujący snom — manowiec,
Wieczności śpiewna krzątanina.


W sieć rymów łowi srebrne myszy,
I srebrny chwast i srebrną jabłoń, —
I rzuca strzępy srebrnej ciszy
Na księżycową błoń, czy prabłoń...

— „Śmierci! — powiada — Mrok nas słyszy!
Nie śmiej się w niebo i nie błaznuj” —
I rzuca strzępy modrej ciszy
Na księżycowy znój, czy praznój...

— „Jam ten — powiada — co mgłą dyszy
I wie, że Bóg to — łza i zamieć!” —
I rzuca strzępy złotej ciszy
Na księżycową miedź, czy pramiedź...

Pełno tam — dolin, wzgórz, bajorów,
Modrych rozwiśleń i udniestrzeń,
I niby scena bez aktorów,
Rozpacza pusta w świetle przestrzeń.

I szepce Srebroń w dal znikomą:
— „Nie samem światłem mrok się żywi, —
Wszyscy jesteśmy nieszczęśliwi,
Lecz poco srebrnieć? — Niewiadomo...

Nim śmierć w źdźbło mroku przeistoczy
Pomysł mych łez — i zarys ducha, —
Niech mi gwiazdami spyla oczy
Nicości złota rozsypucha!” —

I gdy tak mówi, — nicość właśnie
Kłami połyska — zła i szczera, —
I jeszcze jedna gwiazda gaśnie, —
I jeszcze jeden Bóg umiera.



KOPCIUSZEK


Gdy Kopciuszek łachmanów rozmarzonem zgrzebiem
W balu niedostępnego wdumał się przepychy,
Wróżka, lecąca jutra niepewnem śródniebiem,
Nagle przed nim stanęła. Był wieczór dość cichy.

A ona w cudach pilna i w radości chyża
Utkała z pajęczyny, skradzionej z pod płota,
Suknię, co prześwituje do oczu pobliża
Oddalami w szkarłatach zanikłego złota...

Szczypta złudy... Źdźbło jawy... Zaufaj, nim zgaśnie!
Wdzięk nicości zdrobniałej... Garść zlękłego głogu...
Już gotów koralowy naszyjnik, co właśnie,
Lśniąc na piersi dziewczęcej, podobał się Bogu.

Bal się zaczął! Czas jechać! Snom wrzaw się zachciewa!
Więc szczura przedzierzgnęła w tęgiego woźnicę,
A myszy — w dwa rumaki, a wiatr — w uździenicę
A szum drzew — w tentent koński! Strwożyły się drzewa!...

Bywały różne czasy i różne bezczasy...
Więc dynię, która soków nabrzmiała swawolą,
Przeobraziła w pudło złocistej kolasy,
Co skrzy się od wieczności, że aż oczy bolą!


Bicz zaświstał! Ruszyły rumaki z kopyta!
Złe jary — wyrwy w złudach, zmór pełne kałuże!
Przepaść śni się łbom końskim! Śmierć za koła chwyta!
Baczność, durny woźnico! Oszalały szczurze!

Już zmyliłeś otchłanie!... Brniesz w nicość po grudzie!
Mrok się zaśmiał!... Strach — spojrzeć! Duch blednie człowieczy!
Pędzą konie! O, Boże! Szczęść myszom w ich cudzie!...
Grzmi kolasa! O, Boże! Miej dynię w swej pieczy!...



LALKA


Jam — lalka. W mych kolczykach szkli się zaświat dżdżysty.
Suknia jawą atłasu ze snem się kojarzy.
Lubię fajans mych oczu i zapach kleisty
Farby, rumieńcem śmierci młodzącej mat twarzy.

Lubię leżeć, gdy pokój słonecznieje czynnie,
Na strojnego dywana narożnej purpurze,
Gdzie irys obok sarny kwitnie bezroślinnie,
A z wieczności pluszowej unoszą się kurze.

Dziewczynce, co się mojem bawi nieistnieniem,
Wdzięczna jestem, gdy w dłonie mój niebyt porywa,
I mówi za mnie wszystko, różowa natchnieniem,
I udaje, że wierzy w to, iż jestem żywa.

Pilnie wróży mi z ręki, że w najbliższym maju
W świat wyruszę, a w drogę wezmę chleb i zorze,
By piechtami wędrując po Znaszlitymkraju,
W ustach chłopca-włóczęgi całować bezdroże.

Ubezdrożyć się muszę na ziemi i niebie,
By w chwili, kiedy najmniej spodobam się losom,
Znaleźć się niespodzianie, naprzekór niebiosom
W położeniu — bez wyjścia — bez śmierci — bez siebie.


Mam stały wyraz twarzy, niby Człowek[2] Śmiechu.
Znam tę powieść i inne... Ta sama dziewczynka
Uczyła mnie czytania, jak się uczy grzechu,
I jestem pełna wiedzy, jak do listów skrzynka.

Mam zamiar pisać powieść, której bohaterką
Jest Praścieżka, wiodąca urwiskami w Pralas,
Gdzie ukryła się lalka, — i nikt jej nie znalazł!
Duszę ma z macierzanki i patrzy w lusterko.

Mówi tylko dwa słowa: Papa, albo Mama.
Mama — mówi do śmierci, a Papa — do grobu,
I śmieje się... Sen chwieje łbem u próżni żłobu,
A ona śmiechu swego nasłuchuje sama...

Koniec mojej powieści jest ten, że Praścieżka
Odbiera sobie życie... W mgle o tem są wzmianki...
Ginie świat... Z rodzicami znika lalka — śmieszka.
Nic niema, prócz lusterka i prócz macierzanki.

Wartoż pisać tę powieść? Baśń wyszła już z mody,
Jak krynolina z tęczy!... Módl się do korala
O wiersz barwny!... Zszarzały dusze i ogrody,
A mnie wkrótce do lalek poniosą szpitala!

Wyrwę w biodrach zasklepią, brew wznowią nad okiem,
Wargom uśmiech narzucą taki, że aż zbrzydnie,
I na pokaz wystawią, abym się bezwstydnie
Do przechodniów łatanym mizdrzyła urokiem.

Stracę wartość. Nastąpią cen spadki i zniżki.
I wówczas, gdy już mroki poczuję w pobliżu,
Wyciągnę dłonie ścisłe i wklęsłe, jak łyżki,
Do Boga, co nie za mnie umierał na krzyżu!


On, wiedząc, jak mi trudno, choć sen się snem łata,
Grać rolę siebie samej na życia arenie,
Dla prób nieśmiertelności, po zniżonej cenie
Nabędzie mnie — za jedną łzę z tamtego świata!



AKTEON


Powieść o Akteonie: wiosna szumi w borze.
Podpatrzył w blask boginię, skąpaną w jeziorze.
Za karę go w jelenia przedzierzgnęła mściwie.
Pokrwawiła się wieczność o leśne igliwie!...
Psy go własne opadły, szarpiąc, jak zwierzynę!
Wpośród godzin istnienia miał taką godzinę!...
Próżno bronił obcego, które boli, ciała!
Śmierć go, psami poszczuwszy, z jeleniem zrównała...
Próżno wzywał na pomoc dawnych towarzyszy,
Nasłuchując ich kroków na pobrzeżach ciszy!
Nikt nie poznał po głosie i po znoju rany,
Że to człowiek — nie jeleń! Duch — upolowany!
Nikt nie zgadł tajemnicy narzuconych wcieleń!
Musiał być tem, czem nie był! I zginął, jak jeleń!

I jam niegdyś był inny. Dziś jeszcze się złocę,
A złociłem się bardziej... Świadkami — złe noce!
Pamiętam dawnych braci rozbłyskane twarze.
Wówczas o czemś marzyłem... Dziś blednę, gdy marzę!
Nikt nie umiał tak istnieć, jak ja, w tej godzinie,
Gdym cię, Boże, podpatrzył! — Duch mój odtąd ginie!
Przemieniony w człowieka za nędzę mej zbrodni,
Dźwigam obce mi ciało w blask Bożej pochodni!
I ginę śmiercią obcą, co mym kościom przeczy...


Inna mi się należy!... Nie chcę tej — człowieczej!...
Ginę, w ludzką powłokę wsnuty, jak w płaszcz zgrzebny.
Kto mnie pozna po płaszczu? Precz z nim! Niepotrzebny!
Kto mnie pozna po głosie, że to ja tak śpiewam?
Milcz, głosie! Nie mój jesteś! Swego już nie miewam...
Majacząc cudzych kształtów zgubną niepodobą,
Nawet w śmierci godzinie nie mogę być sobą!
Krwawą zmorę jelenia unosząc śród powiek,
Próżno wołam o pomoc! — I ginę, jak człowiek!



ALCABON


Był na świecie Alcabon. Był, napewno był!
O brzóz przyszłość wiódł z mgłami walki nieustanne.
Próżnię życia na karku dźwigał z całych sił!
— „Tere-fere!” — tak śpiewał,
Gdy się śmierci spodziewał.
Aż pokochał osiadłą na strychu Kurjannę.

Dur go pchał wzwyż po schodach. Dur, napewno dur!
We łbie miał złote mroczki i srebrne zamiecie,
Gdy, wspinając się ku niej, dawał baczny zór
Na czar, co się po cichu
Tak utrwalał na strychu,
Jakby miejsca zabrakło gdzieindziej na świecie.

W drzwi uderzył oburącz. W drzwi, napewno w drzwi!
Ktokolwiek w drzwi kołacze — niech wejdzie i kocha!
Kurjanna, jak Kurjanna... Śni raczej, niż drwi...
Na barłogu — od środka
Patrzy duża i słodka, —
Lgnie do niej ufna ciału koszula — ciasnocha.

Znój mu wargi przynaglił. Znój, napewno znój!
Szedł do niej po ciemnościach, jak wicher po łanie!
Kto ma oczy — niech widzi! Był ich cały trój:

On i barłóg i ona,
I wyrychlił ramiona,
By ją porwać na trwałe wbrew światu kochanie!

Biel jej ciała przywłaszczał. Biel, napewno biel!
A chłonęła go w siebie ciszkiem, jak mogiła.
Poznał, czem jest czar nocy, szept i chętna ściel,
I tak skochał dziewczynę,
Że wołała w mrok: „Ginę!” —
Bo się pierwszej miłości niechcący broniła.

Gil jej w uszach zadzwonił. Gil, napewno gil!
Tak tętniła krwią śpiewną, tak drżała w głąb chcenia...
Zdzierż szczęście!... Nie zdzierżyła!.. Ledwo kilka chwil!...
Nienawykła do czaru,
Zmarła z westchnień nadmiaru,
Umierając, nie miała nic do powiedzenia!

Strych zawinił wszystkiemu! Strych, napewno strych!
Z jego wyżyn dał w nicość nura bezpowrotnie, —
Zaśmiał się w samo niebo, a przy ziemi — ścichł,
Pilnej śmierci cios tępy
Duszę rozpruł na strzępy,
Aż się z niej wysypały skarby dożywotnie!

Piach się z duszy wysypał! Piach, napewno piach!
Ten, co w podróż się złoci do zorzy, gdy kona, —
Bochen chleba w gwiazd wieńcu — skrót pałacu w mgłach —
Rzęsa Boża — dwie pszczoły —
I trzy z wosku anioły.
Czego tylko nie było w duszy Alcabona!



W PAŁACU KRÓLEWNY ŚPIĄCEJ


Królewna dłoń o martwe zraniła wrzeciono.
Szerzy się snu zaraza!... Śmierć drzemie u płotu...
Drzewa, jawą parując, posnęły zielono.
Motyl zawisł nad studnią skrzydłami bez lotu.

Mrużąc przygasłych ślepi pilne ametysty,
Kot do snu łeb przypłaszczył na perłach w szkatule.
Pies się zwinął oszczędnie w kłębek wiekuisty,
Ogonem myśl o ludziach zaznaczając czule.

Kucharz wbił raz na zawsze nos, pełen spiekoty,
W dym, co zastygł w pióropusz, kędzierzawie zmarły,
I w kierunku wszechświata dzierżył rondel złoty,
Gdzie do dna nicość z sadłem zapanbrat przywarły...

Jego żona kochliwa, złoconą kopystką
Szumną zupę bełtając w cwałującym garze,
Zasnęła ciałem — w kuchni, a duchem w bezmiarze
W chwili, gdy pomyślała, że miłość to — wszystko!...

Wujna z stryjną raczyły skamienieć biblijnie
W dwa posągi, godnością napuszone czujną
W czasie, gdy stryjna z króla szydziła przed wujną,
A wujna włos zsiwiały pobarwiała stryjnie...


A w sieni król, że wielbił prostotę kobiecą,
Ściskając pokojówkę w miłosnym rabunku,
Zdrętwiał na samym wstępie tego pocałunku,
Co twarz w dziób niedorzeczny wydłużył mu nieco...

Rój dziadów na portretach w przeszłość zwiesił głowę...
A fotel, gdzie, od drzemki głupiejąc bezwiednie,
Paź w uścisku pogmatwał poręcz i królowę,
Pruł się przez sen, co zresztą czynił w dnie powszednie...

Zaś w ostatniej komnacie, na łożu z purpury,
Śniąc o drogich zawczasu minstrelach i skaldach,
Królewna, że tak powiem, byt przeżyła z góry
Z głową w przyszłość wtuloną pod domyślny baldach!...

I w puchach prałabędnych grążyła doszczętnie
Swe ciało tem piękniejsze, że już bez znaczenia...
A, twarz bledząc uśmiechem, przydawała chętnie
Stłumionemu istnieniu — wyraz nieistnienia.



MARCIN SWOBODA


Z górskich szczytów lawina, Bogu czyniąc szkodę,
Strąciła w przepaść nizin Marcina Swobodę.

Spadał, czując, jak w ciele kość szaleje krucha,
I uderzył się o ziem ostatnią mgłą ducha.

Poniszczony śmiertelnie, chciał się z bólem wadzić,
Wokół bólu jął miazgę człowieczą gromadzić.

Dłoń złamana w niej tkwiła, jak nóż w ciepłym chlebie!
To się ciułał, to trwonił... I tak pełzł przed siebie.

I z trudem bezkształtnego ciała rozwłóczyny
Doczołgały się wreszcie aż do stóp dziewczyny.

Wargami, zszarpanemi o skały i krzaki,
Szeptały własne imię pewno dla poznaki.

Bocząc się na pełzacza, w ogrodzie bielała.
— „Nie strasz kwiatów ranami! Precz, kałużo ciała.

Odkrwaw mi się od stopy! Szukaj leków w niebie!
Próżno szepcesz swe imię! Nie poznaję ciebie!“ —


A Bóg z nieba zawołał: „Wstyd dziewczyno młoda!
Nie poznałaś? — Jam poznał! To — Marcin Swoboda!“

I pobladła dziewczyna i odrzekła: „Boże!
Już to ciało Marcinem dla mnie być nie może!“...

A Bóg otchłań do niego przybliżył mogilną,
Aby ciału ułatwić śmierć już bardzo pilną.

I biedne, przez dziewczynę niepoznane ciało,
Poszeptawszy swe imię, w otchłań się przelało.



POETA


Zaroiło się w sadach od tęcz i zawieruch —
Z drogi! — Idzie poeta — niebieski wycieruch!
Zbój obłoczny, co z światem jest — wspak i na noże!
Baczność! — Nic się przed takim uchronić nie może!
Słońce — w cebrze, dal — w szybie, świt — w studni, a zwłaszcza
Wszelkie dziwy zza jarów — prawem snu przywłaszcza.
Rad Boga między żuki wmodlić — do zielnika,
Gdzie się z listem miłosnym sam jelonek styka!...
Świetniejąc łachmanami — tem żwawszy, im golszy —
Nie bez wróżb się uśmiecha do grabu i olszy, —
I widziano w dzień biały tego obłąkańca,
Jak wierzbę sponad rzeki porywał do tańca!
A tak zgubnie porywać, mimo drwin i zniewag, —
Zdoła tylko z otchłanią sprzysiężony śpiewak.
Żona jego, żegnając swój los znakiem krzyża,
Na palcach — pełna lęku do niego się zbliża.
Stoi... Nie śmie przeszkadzać... On słowa nawleka
Na sznur rytmu, a ona płochliwie narzeka:
— „Giniemy... Córki nasze — w nędzy i rozpaczy...
A wiadomo, że jutro nie będzie inaczej...
Wleczesz nas w nieokreślność... Spójrz — my tu pod płotem
Mrzemy z głodu bez jutra, a ty nie wiesz o tem!“ —
Wie i wiedział zawczasu!... I ze łzami w gardle
Wiersz układa pokutnie — złościście — umarle, —

Zapanbrat ze zmorami... Treść, gdy w rytm się stacza,
Póty w nim się kołysze, aż się przeinacza.
Chętnie łowi treść, w której łzy prawdziwe płoną, —
Ale kocha naprawdę tę — przeinaczoną...
I z zachłanną radością mąci mu się głowa,
Gdy ujmie niepochwytność w dwa przyległe słowa!
A słowa się po niebie włóczą i łajdaczą —
I udają, że znaczą coś więcej, niż znaczą!...

I po tem samem niebie — z tamtej ułud strony —
Znawca słowa — Bóg płynie — w poetę wpatrzony.
Widzi jego niezdolność do zarobkowania
I to, że się za snami tak pilnie ugania!
Stwierzda[3] z zgrozą, że w chacie — nędza i zagłada, —
A on w szale występnym wiersz śpiewny układa!
I Bóg, wsparty wędrownie o srebrzystą krawędź
Obłoku, co się wzburzył skrzydłami, jak łabędź, —
Z łabędzia — do poety, zbłąkanego we śnie, —
Uśmiecha się i pięścią grozi jednocześnie!



URSZULA KOCHANOWSKA


Gdy po śmierci w niebiosów przybyłam pustkowie,
Bóg długo patrzał na mnie i głaskał po głowie.

— „Zbliż się do mnie, Urszulo! Poglądasz, jak żywa...
Zrobię dla cię, co zechcesz, byś była szczęśliwa.“

— „Zrób tak, Boże — szepnęłam — by w nieb Twoich krasie
Wszystko było tak samo, jak tam — w Czarnolasie!“ —

I umilkłam zlękniona i oczy unoszę,
By zbadać, czy się gniewa, że Go o to proszę?

Uśmiechnął się i skinął — i wnet z Bożej łaski
Powstał dom kubek w kubek, jak nasz — Czarnolaski.

I sprzęty i donice rozkwitłego ziela
Tak podobne, aż oczom straszno od wesela!

I rzekł: „Oto są — sprzęty, a oto — donice.
Tylko patrzeć, jak przyjdą stęsknieni rodzice!

I ja, gdy gwiazdy do snu poukładam w niebie,
Nieraz do drzwi zapukam, by odwiedzić ciebie!“


I odszedł, a ja zaraz krzątam się, jak mogę, —
Więc nakrywam do stołu, omiatam podłogę —

I w suknię najróżowszą ciało przyoblekam
I sen wieczny odpędzam — i czuwam — i czekam...

Już świt pierwszą roznietą złoci się po ścianie,
Gdy właśnie słychać kroki i do drzwi pukanie...

Więc zrywam się i biegnę! Wiatr po niebie dzwoni!
Serce w piersi zamiera... Nie!... To — Bóg, nie oni!...



JADWIGA


Cień za cieniem się ugania, a motyla motyl ściga, —
Rozpłakała się w lesie niekochana Jadwiga.

— „Raczej ciało niepieszczone wilkom rzucić w bór za borem,
Niż nie znaznać pieszczoty choćby nawet z potworem!“ —

I wypełznął czerw z pod ziemi zwilgotniałym pyskiem czynny.
— „Ot ja ciebie popieszczę! Ot ja właśnie — nikt inny!“ —

Obejrzała się na drogę i na tuman po za drogą.
— „Oprócz ciebie na świecie niemam, czerwiu, nikogo!“

Legła przy nim na murawie, głowę wsparła o kamiążek,
Miała kilka pierścieni i łez kilka i wstążek.

— „Owom — twoja! Pieść do syta! Nie szczędź w lesie mego ciała!
Jam tu przyszła nie po to, bym się sama ostała“...

Wiatr warkocze jej z ramienia na to drugie ramię przesuł,
Ona była nieswoja, a on rad był i wesół.

Pyskiem własił się i włudził w piersi wonne, jak dwa jabła,
Aż Jadwiga stęknęła, aż Jadwiga osłabła.


Krew jej w głowie zahuczała pogrzebnego echem dzwonu,
A to była choroba — i już blisko do zgonu.

— „Inni boją się miłować krwi schorzałej szaleniznę,
A ja nawet potrafię kochać ciała zgniliznę!“ —

I przeniknął pieszczotami bezpowrotnie aż do kości, —
Nie, — nie było na świecie tak niesytej miłości!

Niewiadomo, co za szumy z czasu w bezczas zaszumiały,
Gdy obnażył się w słońcu szkielt[4] biały, bo — biały!

Maj był w lesie i na polu i opodal — na rozstaju, —
W maju działo się właśnie — tyle jeno, że w maju.

Słychać było, jak w gęstwinie wiatr się krząta i chrabęści, —
Tedy szkielet poskoczył i zacisnął swe pięści!

— „Powiedz, czerwiu, gdzie jest tysiąc obiecanych w niebo ścieżek“?
A on tylko popatrzył — i nic nie rzekł, nic nie rzekł...

— „Powiedz, czerwiu, czy Bóg widział moje męki, moje żale?
I czy jest On w niebiosach, czy też niema go wcale?“ —

A on zadarł pysk ku niebu i mackami wzruszył dwiema
I pokazał na migi, że go niema, bo — niema!

Więc ku snowi wieczystemu uchyliła nieco czoła
I spojrzała w zaświaty, a tam nicość dokoła!

A tam — nicość, rozścierwiona od padołów aż do wyżyn!
I tańcował i śmiał się biały szkielet Jadwiżyn...



MIGOŃ I JAWRZON


Niewidomską czapulę wdział Migoń na głowę
I poszedł do Jawrzona w sady czereśniowe.

Stał Jawrzon przy dwuch ulach — ubrany od święta.
— „Kto się tak bezcieleśnie w mym sadzie wałęta?

Słyszę kroki odważne, lecz wroga nie widzę.
Odsłoń twarz, abym stwierdził — kogo nienawidzę!...“

— „Po głosie zgadnij wroga, co cię dziś nawiedził
I wyznaj, żeś czarami mą zbrodnię wyśledził!

W jednym ulu ukryłeś — westchnienie mej winy, —
W drugim — duszę zabitej przeze mnie dziewczyny.

Oddaj mi oba sprzęty zdobiące mą zbrodnię,
Bo mi bez nich w pałacu — czczo i niewygodnie!...“

— „Nie ja — ciebie — rzekł Jawrzon — lecz tyś mnie ograbił, —
Dziewka wpierw mnie kochała, niźliś ty ją zabił!

Ledwo na mnie spojrzała w czereśniowe sady,
A już ją umęczyłeś za nikły cień zdrady!


Znalazłem ją w parowie więcej, niż nieżywą!
Imię swe na jej piersi wyżarłeś — pokrzywą!

I nie wszystką znalazłem: brak wargi i ręki!
Coś z nią czynił? Odpowiedz! Lub — męki za męki!“

I przeżegnał się Jawrzon i tak — w imię Boga
Mieczem niewidzialnego chciał wyszperać wroga.

Na to zaśmiał się Migoń: — „Bawmy się w chowanki!
Mów, co wolisz? Cichanki, czy może — klaskanki?...

A zważaj, byś naoślep potrafił się bronić!...
Sam ci mieczem o miecz mój pomogę zadzwonić!...“

Zadzwoniły dwa miecze. Maj zmierzchał upalny.
Jeden wróg był widzialny, drugi — niewidzialny.

Obaj zwarli się ściśle — z kolanem kolano,
Ale tylko jednego — jak walczył — widziano.

Do obydwu mrok śmierci na palcach się skradał,
Ale tylko jednego widziano, jak padał.

Aż słońce, poranniejąc w obłokach nieśmiało,
Rozwidniło to właśnie, co nocą się stało.

Rozwidniło dwa trupy i obok — dwa ule
I jedną niewidomską na krzaku czapulę!...



ZMIERZCHUN


Póty w cieniu jałowca śniła rozłożyście,
Aż z lasu wybrnął Zmierzchun — i pomącił liście.

Złote żuki, wylęgłe z ciepłych snów dziewczyny,
Wnicestwiły się w bujnej piersi — kosmaciny.

Poznał żuki — po złudzie..... I jednym spojrzakiem
Ogarnął — krzak — dziewczynę — i nicość za krzakiem.

Płodząc we łbie żądz nagłych jadowite męty,
Pełznął ku niej — w biel ramion zaborczo wśmiechnięty.

Tchem drapieżnym uderzył o senny brzeg ciała...
— „Śmierć, lub miłość!“... Pobladła — i miłość wybrała!

A w dalekim ogrodzie — za siódmą gęstwiną —
Tam widziano dwie dłonie, co z baśni w baśń płyną.

Żałowały się wzajem, zmarniałe przedwcześnie, —
A deszcz padał w ogrodzie — i padał deszcz we śnie.

Obie mokre od deszczu, w nierównej z snem walce
Do modlitwy o szczęście splatały swe palce.

I w dalekim ogrodzie omdlewały czasem,
Gdy je Zmierzchun zbyt pieścił w swej norze — pod lasem.



ŚNIGROBEK


Kiedy las od ukąszeń zmór drzewnych pożółciał,
Śnigrobek, błękitnawo zapatrzony w paproć, —
Wędrownie się zazłocił — z dali w dal — podwakroć,
Aż się wsnuł do krainy półduchów i półciał.

Tam ukochał przestwornie mgłę — nierozeznawkę,
Co się nawznak — uśmiecha, a na klęczkach — ginie,
Albo się uwysmukla — podobna dziewczynie,
Która los w snach zgubiła, jak pustą zabawkę.

Mgła rzekła: „Ust mych przyszłość — z bzu się nie wyzwoli!
Prócz dreszczu — nie mam w kwiatach innego dorobku...
Kochaj mnie w mej pośmiertnej za grobem niedoli,
Bom bez niej — nie ta sama... Sprawdź mój czar, Śnigrobku!“ —

I rzekł na to Śnigrobek: — Niech nicość nam sprzyja!
Tak mi modro dziś z tobą!... Łzy — oddaj aniołom.
Wszelka radość jest w końcu tyleż, co niczyja...
W urojonych ogrodach znajdź mnie i oszołom!“ —

Szołomiła mu usta, obłąkała ręce,
A on tulił cud chwiejny i czar jej nieścisły, —
I patrzał w zakochane mglistości dziewczęce,
Gdzie obok żądzy śmierci — wrą pieszczot domysły.


I ginąc od nadmiaru mgły w czujnem objęciu
Wpośród złotawych przyćmień i błękitnych zadym, —
Skonał wreszcie — posłuszny temu wniebowzięciu,
Które przez sen zawdzięczał — fioletom bladym.

Czas się włóczył po drzewach. Noc przyszła — żałobna.
Cienie wszystkich umarłych — ubożuchno szare —
Pochowały Śnigrobka na wieczną niewiarę —
We wszystkich grobach naraz i w każdym — zosobna.

Mgła mu w trumnę skrzystego nawrzucała nieba,
A wszechświat, co już stał się czemś w rodzaju mitu, —
Ożywiony pogrzebem — pomyślał, że trzeba
Zmienić cel nieistnienia i miejsce — niebytu.

Więc — choć ktoś go do mgławic i dróg mlecznych przykuł, —
On, wstrząsając łańcuchy przeznaczeń bez treści, —
Śnił, że w drogę wyrusza, jak rdzawy wehikuł,
Zbłąkany w złotem wnętrzu zamierzchłej powieści.



WROGOWIE


Tam na zielonym dąb szumi dolińcu,
A pod tym dębem — półskrzyniec ze złota,
A łabędź biały śpi w złotym pólskrzyńcu,
A w jego dziobie — igła się migota,
A na jej ostrzu — wroga mego życie.
Leżę pod dębem. Dąb szumi obficie.

Dość mi przyłamać ostrze odniechcenia,
A śmierć swym wichrem w proch nędzny go utrze!
Wśród dębowego namyślam się cienia,
Czy dziś — czy jutro — czy może pojutrze?
Lecz on coś przeczuł i nagle się zbliża
I dąb pośpiesznie żegna znakiem krzyża...

A ja udaję, żem spoczął na rosach,
O niczem nie wiem i sny mam dziecięce.
Chrzabąszcz[5] się w moich zawieruszył włosach,
Twarz mi zdrętwiała i ścierpły mi ręce,
Bom ich nie zdążył usunąć z pokrzywy.
Wróg mój jest chytry, zły i podejrzliwy.


I z nożem w dłoni w twarz mi się pochyla,
Zagląda pilnie i bada i waży...
Jedna, w swym locie nieostrożna chwila,
Nikły wstrząs powiek, nie ten wyraz twarzy!...
W głąb snu się wtulam, aż w oczach mi ciemno,
Dech zataiłem. Dąb szumi nade mną... 



KOCHANKOWIE


Ledwo dziewczyna przyszła zdaleka, —
Dreszcz go obleciał skrzydlaty.
Zatrzepotała martwa powieka, —
I z grobu wyjrzał na światy.

— „Dobrze, żeś przyszła! Gniję daremnie,
Własnego niepewny cienia!
Gdziem jest, że oto — niema mnie we mnie?
Są tylko moje cierpienia.

Powiedz — schylona ponad mogiłą —
Śpiącemu w mogił obłędzie, —
Gdzie się podziewa to, co mną było,
A nigdy mną już nie będzie?“ —

Nic nie odrzekła w trwodze dziecięcej,
Lecz martwa padła na wrzosy.
Pewno kochała o wiele więcej,
Niż myślał — kusząc niebiosy.

Padła w ustroniu ojesieniałem,
Gdzie kwiatom — straszno różowieć, —
By kochankowi całem swem ciałem
Dać tę jedyną odpowiedź!



KARCZMA


Między niebem a piekłem, wśród słynnych bezdroży,
Które lotem starannie pomija duch boży,
Stoi karczma, gdzie widma umarłych opojów
Święcą tryumf swych szałów pijackich i znojów.
Skąpiec, co, mrąc, ostatnie połknął ametysty,
Znajdzie tu za dwa grosze nocleg wiekuisty, —
I zbrodniarz, co w błysk noża zachował swą wiarę,
Zdoła tutaj nie jedną nadybać ofiarę, —
I nierządnica, sennym wabiąca pachnidłem,
Brwi nabytem w tej karczmie barwi błękitnidłem,
By się mizdrzyć do cieniów jakiegoś tłuściocha,
Co po śmierci w tych barwach lubieżnie się kocha.
I są w karczmie grajkowie, stłoczeni w kapelę,
Co dbają o pląs cieniów i o ich wesele,
A grają im takiego szczękacza — brzękacza,
Że karczma z tancerzami w otchłań się zatacza
I, przyźbą przytupując, wstrząsa tłum ich dziki,
Aż im w ślepiach migają te krwawe świerszczyki!
Jedna tylko za piecem ukryta starucha,
Mać pięciorga wisielców — tej wrzawy nie słucha
I, pośmiertnie skulona, śni w sobie po cichu
Cuda pierwszej miłości, spełnionej na strychu,
I, zawzięcie słodkiemu oddana wspomnieniu,
Gra polkę — wytrzykąta na rdzawym grzebieniu.



LUDZIE


Szli tędy ludzie biedni, prości, —
Bez przeznaczenia, bez przyszłości.
Widziałem ich, słyszałem ich!...

Szli niepotrzebni, nieprzytomni, —
Kto ich zobaczy — ten zapomni.
Widziałem ich, słyszałem ich!...

Szli ubogiego brzegiem cienia, —
I nikt nie stwierdził ich istnienia.
Widziałem ich, słyszałem ich!...

Śpiewali skargę byle jaką
I umierali jako tako...
Widziałem ich, słyszałem ich!...

Już ich nie widzę i nie słyszę, —
Lubię trwającąa[6] po nich ciszę.
Widziałem ją, słyszałem ją!...



ANIOŁ


Czemu leciał tak nisko ten anioł, ten duch,
Sięgający piersiami skoszonego siana?
Wiatr rozgarniał mu skrzydeł świeżący się puch,
A od kurzu miał ciemne, jak murzyn, kolana...

Włos jego — hartowana w niekochaniu miedź!
Oczy płoną, miłosnym nieskalane szałem!
Snem wezbrała mu w skrzydłach niewiadoma płeć,
Kiedy, lecąc, sam siebie przemilczał swem ciałem...

Możem zbyt go zobaczył, lub uwierzył zbyt,
Bo w niechętnej zadumie przystanął w pół drogi...
I znów w oczach mu błysnął nieczytelny świt,
Gdy do lotu pierś tężył i prostował nogi.

Rosa jeszcze mu ziębła na wargach, a on
Już piętrami swych skrzydeł ku niebu się wzbielił
I ogrom ciała oddał bezmiarom na strwon,
A jam się do niebiosów wówczas onieśmielił...

Odtąd, gdy wchodzę z tobą w umówiony park,
Gdzie światła księżycowe do stóp nam się łaszą, —
W twych wargach szukam jego przemilczanych warg
I nie wiem, co się dzieje z tą miłością naszą?...



NIEWIDZIALNI


Niewidzialnych istot tłumy sąsiadują z nami wszędzie.
I kto kogo ujrzy pierwej? I kto komu duchem będzie?

Błąkają się między nami i po nocy i o świcie —
I nie wiedzą, że to właśnie jest wzajemność i współżycie.

Oni o nas, a my o nich nic nie wiemy — tylko tyle,
Że bywają nagłe zmierzchy i przychodzą pewne chwile...

A łódź moja trwa u brzegu — ponad rzeki głęboczyzną, —
I ta woda, co śni siebie, — jest jej grobem i ojczyzną.

I ktoś bardzo wieloraki łodzią chwieje i kołysze, —
A stwierdziłem wokół zieleń i stwierdziłem wokół ciszę...

A to oni łódź trącają, upojeni snem i trwogą, —
I odpłynąć chcą koniecznie, lecz nie mogą, bo nie mogą...

Sił im starczy do majaczeń w mgle, co w śmierć się sączy błędna,
Ale brak im dzielnej mocy, co do wioseł jest niezbędna...

A ja pragnę, by łódź drgnęła, gdy się tłumnie zbliżą do niej,
I by dłoń ich nieostrożna pozostała w mojej dłoni...



GORYL


Z po za drzew gęstwy goryl kosmaty
Śmieszliwem ślepiem wyzierał w światy.

Małpował orła, gdy ranny strzałą
Wlecze po ziemi nic warte ciało.

I lwa małpował, kiedy w barłogu
Kłem spłoszonemu zagraża Bogu.

I, drwiąc, przedrzeźniał wieczności minę,
Kiedy z błękitu schodzi w dolinę.

Aż śmierć, wtulona w szary przyodziew,
Stanęła przed nim, że zbladł nad spodziew!

Chciał ją zmałpować, ale nie umiał, —
Chciał coś zrozumieć — i nie zrozumiał.

I padł jej do nóg, nie wiedząc czemu,
I — niewiedzący — skomlał po psiemu.

A ona cicho, niby mogiła,
Pierś mu przydeptać stopą raczyła.

Niezmałpowana, nieprzedrzeźniona
Patrzyła w niego, jak rzężąc, kona.



POZORZANIE


Zanim dzień nastał, żeśmy w świat przybyli,
My — ród Pozorzan, nieśmiertelny ród, —
Żył niegdyś człowiek, twór jakiejś tam chwili,
Ten cudów nie znał, ale wierzył w cud.

Szał jego tęsknot wyczarował z mroku
Nasz byt, od zgonu wolny i od łez, —
A to się stało w tym roku... w tym roku,
Kiedy istnienie zatraciło kres.

On śnił w przestrzeni i wszystko mu było
Dalekie, pełne bezdroży i dróg, —
Rozpaczał w czasie, co z taką łkań siłą
Mijał, aż minął wysnuty zeń Bóg.

My poza czasem i poza przestrzenią
Trwamy, spełnieni od stóp aż do głów.
Czem dla nas człowiek, co z leśną zielenią
Zamienił ledwo kilka mylnych słów?

Czemuż on dotąd tak czujnie nam śni się,
Jakgdyby tryumf błogosławił nasz?
Czemu nam w twarzy odmiennych zarysie
Tkwi coś, co jego przypomina twarz?



DOKOŁA KLOMBU


Gdy wzbiera ciszą śmierci południa upalność, —
Dokoła mego klombu — zgiełk i niewidzialność!

Grzmią wozy, chrapią konie i dzwonią kopyta, —
Lśni kurzawa, ku słońcu bezrozumnie wzbita!

Wciąż dokoła, dokoła... Wciąż tą samą drogą!...
Słychać wszystko i wszystkich — nie widać nikogo!

Pędzą z szumem tysiąca oszalałych borów,
Wykrzykując gwiazd nazwy i nazwy przestworów!

Brak im miejsca! Ścisk we śnie! Aż próżnia się mroczy!
Czy to — byt, czy to — niebyt tak wrzawnie się tłoczy?

Nic niema, prócz pośpiechu! Gdzie teraz ich — ciało?
I czy ciągle się staje to, co raz się stało?

Zdaje mi się, że pęd ich mam w uszach i skroni, —
I że lecę wraz z nimi, jeżeli to — Oni!...

A gdy wrzawa zamilka i cisza się dłuży,
Zdaje mi się, żem stanął u celu podróży...





PANNA ANNA


PANNA ANNA


Krakowianka jedna
Miała chłopca z drewna.
Znana piosenka.

Kiedy wieczór gaśnie
I ustaje dzienny znój, —
Panna Anna właśnie
Najwabniejszy wdziewa strój.

Palce nurza smukłe
W czarnoksięskiej skrzyni mrok,
I wyciąga kukłę,
Co ma w nic utkwiony wzrok.

To — jej kochan z drewna,
Zły, bezmyślny, martwy głuch!
Moc zaklęcia śpiewna
Wprawia go w istnienia ruch.

On nic nie rozumie,
Lecz za niego działa — czar...
Panna Anna umie
Kusić wieczność, trwonić żar...

W dzień od niego stroni,
Nocą — wielbi sztywny kark,
Nieugiętość dłoni,
Natarczywość martwych warg.


— „Bóg zapomniał w niebie,
Że samotna ginę w śnie!
Kogóż mam, prócz ciebie?
Pieść, bo musisz pieścić mnie!“ —

Pieści ją bezdusznie,
Pieści wlasnie tak a tak, —
A ona posłusznie
Całym snem omdlewa wznak.

Śmieszny i niezgrabny,
Swą drewnianą tężąc dłoń,
Szarpie włos jedwabny,
Miażdży piersi, krwawi skroń.

Blada, poraniona
Panna Anna bólom wbrew
Od rozkoszy kona,
Błogosławiąc mgłę i krew!

Poprzez nocną ciszę
Idzie cudny, złoty strach...
A śmierć się kołysze
Cała w rosach, cała w snach.

Potem nic nie słychać,
Jakby ktoś na dany znak
Nie chciał już oddychać, —
Byle istnieć tak a tak...

A gdy świt się czyni, —
Panna Anna dwojgiem rąk
Znów zataja w skrzyni
Drewnianego sprawcę mąk.


Sztuczne wpina róże
W czarny, ciężki, wonny szal —
I, po klawjaturze
Błądząc dłonią, — patrzy w dal...

Dźwięki płyną zdradnie,
Płyną właśnie tak a tak...
Chyba nikt nie zgadnie —
Z kim spędziła noc i jak?





W CHMUR ODBICIU


W CHMUR ODBICIU


W chmur odbiciu — śpią żółwie...
Woda z niebem — coś snuje i współwie, —
Tą współwiedzą drżą liście,
Kwiaty o niej ziołom dają znać.
W ciszę kwiatów i ziół tych
Purpurowych, zielonych i żółtych
Słońce wsącza plamiście
Bystrych świateł rozbryzganą rzadź.

Konie maści obłocznej
Mkną wzdłuż mrzonek alei ubocznej.
Zaświat stoi — otworem,
Byle minąć zgróz kilka i debrz.
Bóg je minął... Lecz dokąd
Płynie chmury żaglisty wielokąt?
Czar się zaśmiał za borem,
A ty — drogo — i złoć się i srebrz!

Świat raz jeszcze ustala
Swój stosunek do mgły i korala...
Żadna mgła się nie dowie,
Ile było koralowych prób?
Komuż niebyt się uda?

Powiedz słowo. — Toć mówię: „Utruda". —
Powiedz drugie! — „Błędowie". —
Powiedz trzecie! — „Trzecie słowo — grób!“. —

Pogrzebane w mgłach — losy!
Trzeba zmyśleć raz jeszcze niebiosy...
Chwiej się, cieniu, i zwiastuj
Śmierć — dziewczynie wśród pieszczot i głusz.
Wieczór płonął zgasiście,
Gdy umarła — niepewnie i mgliście...
Popłoch kwiatów — widm zastój —
Zgon wierzących w naszą jawę zórz.

Liść się odbił na fali
Tak, że właśnie — im bliżej, tem dalej...
Wzrok rozróżnić nie może
Bliskiej wody od dalekich snów...
W cieniu głogów i leszczyn
Chcę pomyśleć, czem słońca jest — bezczyn?
Świat się sprawdza w jeziorze...
Niema świata! — Nie było! — Jest — znów! —



PORANEK


Kto na Święta Zielone, dal kusząc, rwie kwiaty, —
Mówią o nim: „Deszcz zrywa!" — że niby to właśnie
W ślad za kwiatem — wszemrany w pijanych wód baśnie
Deszcz nadbiegnie — wesoły, kropliście skrzydlaty!

Miedzą w zieleń idziemy. Najskrytszem źdźbłem dłoni
Wżywaj się w kwiat, oślepły od słońca i rosy!
Deszcz zrywamy! Pod wierzbą przykucnął wiatr bosy!
Ciszom, spadłym z zaświatów, do ucha świerzszcz[7] dzwoni!

W trawie — świateł, wznak ległych, czujne próżnowanie...
Deszcz zrywamy! Dość westchnąć, a śpiew się już słyszy!
Spójrz w obłoków różowe w niebie pączkowanie,
Gdy ich ruchom — barw zmiana, niechcąc, towarzyszy...

My dwoje — iluż dalom stąd widni i światom!
Któryż z rzędu nam błękit uderza do głowy?
Zrywamy deszcz! Idź wolniej i śnij się tym kwiatom...
Deszcz zrywamy! O, dłuż się, poranku czerwcowy!



WÓŁ WIOSNOWATY


Pierwszy upał wiosenny, skrząc się po murawach
Ślepi szyby w chałupach i wodę we stawach.
Muchy ruchem celowym — a bez celu krążą.
W jeden powój miłosny dwie łątki się wiążą.
Świerszcz wzniósł nogę — na baczność, a drugą — w sen dłuży...
Gardziel kwiatu drobnego zachłysnął bąk duży, —
Tylko wół, co tej wiosny czad chłonie morderczy, —
Jak rogata mogiła, w pustkowiu pól sterczy!

Źle mu! Przemęczył żebra, przepracował płuca!
Pole w ślepiach kołuje... Mrok do łba się rzuca...
Nigdy dotąd nie tracił ziemi pod kopytem...
Stracił teraz i runął!... Runął — całym bytem!
Za duży — dla litości, dla snu — zbyt brzuchaty...
A że zemdlał na wiosnę — zwie się Wiosnowaty.

Toć go znałem! Miał w pysku — woń mlecznej ciepłoty,
W której tchu źródłowieją ziół słodkie wypoty.
Lubił słuchać, jak woda, wargą ssana czujnie,
Na dno brzucha mu spada — dźwięcznie i niechlujnie...
Lubił wgniatać kurzliwie w piach, lśnistszy od złota,
Dreptające kopyta z przytwierdkami błota.
Nie wiem, jak się to działo, — ale już o świcie
Wchodził z widnokręgami w obłędne współżycie...

Gdzie się zjawił — tam zawsze tkwił w snów bezokolu,
I bezdomniał w oborze — i daleczał w polu...

Oczami, co się martwią, choć światu nie przeczą,
Patrzył we mnie, jak w oddal — w mgłę ledwo człowieczą...
Wierzył w Boga, nie wiedząc, że to — Bóg... Na miedzy
Przystawał, by ciąg dalszy snuć owej niewiedzy.
A nie bratał się z ciałem, co marło w niedoli, —
Żył sam w sobie, — poza niem... A ono — niech boli...
I zadrwiły zeń nagle niegodziwe kości:
Nie zniósł wiosny — bez szczęścia, czaru — bez radości...
Poraziło go słońce. Przyśniły się zgony...
Skroń chylę i całuję łeb, snem pomącony,
Twardy, jak głaz, co cierpi z trudem — nie odrazu...
Kocham upór męczeński — hej! — takiego głazu!...

A on leży i leży... Muchy grzbiet obsiadły.
Brzuchem w nicość się tłoczy, a wargi pobladły, —
Jęzor z nich się w świat wywarł i na bok zwichnięty
Śmierć liże, niby cukier, dany dla przynęty...

Dzień przystanął opodal... Czas luzem się tuła...
Jar pobliski brzmi osą, jak pusta szkatuła.
Cisza stoi nad polem — żywa i gorąca,
Lecz nad tą ciszą, z istnień utkaną tysiąca,
Góruje tajemnicą drętwego mozołu
Cisza — wezbrana w ciele zemdlonego wołu.



PRZED ŚWITEM


Trwa jeszcze ciemne rano, —
Śpi niebo nad altaną.

Staw błysnął o dwa kroki, —
Już widać, że głęboki.

W łopuchu, czy w pokrzywie,
Świerszcz dzwoni przeraźliwie!

Rozpoznaj-że w ciemnocie,
Czy wróbel tkwi na płocie?

Kształt wszelki wybrnął z cienia,
Lecz nie chce mieć imienia.

Chce snom się jeszcze przydać:
Nie widać nic, a — widać.



Z LAT DZIECIĘCYCH


Przypominam — wszystkiego przypomnieć nie zdołam:
Trawa... Za trawą — wszechświat... A ja — kogoś wołam.
Podoba mi się własne w powietrzu wołanie, —
I pachnie macierzanka — i słońce śpi — w sianie.

A jeszcze? Co mi jeszcze z lat dawnych się marzy?
Ogród, gdzie dużo liści znajomych i twarzy, —
Same liście i twarze!... Liściasto i ludno!
Śmiech mój — w końcu alei. Śmiech stłumić tak trudno!
Biegnę, głowę gmatwając w szumach, w podobłoczach!
Oddech nieba mam — w piersi! — Drzew wierzchołki — w oczach!
Kroki moje już dudnią po grobli — nad rzeką.
Słychać je tak daleko! Tak cudnie daleko!
A teraz — bieg z powrotem do domu — przez trawę, —
I po schodach, co lubią biegnących stóp wrzawę...
I pokój, przepełniony wiosną i upałem,
I tem mojem po kątach rozwłóczonem ciałem, —
Dotyk szyby — ustami... Podróż — w nic, w oszklenie, —
I to czujne, bezbrzeżne z całych sił — istnienie!



WIECZÓR


Drobne okno otwórz niespodzianie,
Niech zobaczę twe łóżko przy ścianie!
Taka cisza, że nie poznać świata, —
Jeden tylko na dębie liść lata.

Koral zorzy po podpłociu biega
I sam siebie na sękach postrzega.
Motyl w zmierzchu biało nam się ziścił,
Gdy się skrzydłem do malwy przyliścił.
Ciche grabie z najcichszą łopatą
Tkwią we dwoje i do snu pod chatą,
Kto w nie spojrzy — zrachuje dwie cisze.
Dal się w oczach umyślnie kołysze.
Wieczór różnie niszczeje po krzakach,
Cień do rowu włazi na czworakach.
Za miedzami, za ustroniem młyna
Bóg się kończy — trawa się zaczyna.
Kurz, świetlejąc, dogasa nad drogą,
I jest wszystko, choć niema nikogo!

Tylko brzoza, kwitnąc w światów mnóstwo,
Całe swoje w snach odmilkłe brzóstwo
Z nagłym szeptem wcudnia do strumienia,
Gdzie raz jeszcze w brzozę się zamienia.



NIEDZIELA


Za miastem na odludziu — rozpacz i Niedziela!
Puste niebo zaledwo ziemi się udziela.

Dwoje nędzarzy bladych z miłości i strachu
Szuka w rowie przytułku dla pieszczot bez dachu.

On jej piersi, zużytym śmiałkujące czarem,
Ogarnia skrzętnej dłoni przymilnym sucharem.

A ona w zmierzchach rowu źrenicami dnieje,
Oddając, zamiast cnoty, — mus i beznadzieję.

Niedołężni od żądzy, śmieszni od pośpiechu
Uzręczniali się gnuśnie do żwawego grzechu.

Do jej włosów wargami wpełzał, jak do krzaka,
Raz tylko czułe słówko szepnął na bosaka.

I ona, nim wylgnęła z rąk uboczem ciała,
Raz się tylko do niego mgłą przycałowała.

Trudno im, w twardem łożu głodne żarząc brzuchy,
Ciułać steranych pieszczot poniszczone puchy!


Nawet w snach upojenia tkwią zadry i sęki:
Trzeba się docałować do nacichłej męki.

Trzeba dreszczom dać dostęp do zbolałych kości, —
Więc kochali się wrogo — naprzekór miłości.

Poistnieli dla siebie z łaski tego cienia,
Co ich w rowie od reszty wygrodził istnienia.

Milczkiem rozkosz spożyli — zdala od wesela,
Tyle tylko, że była naokół Niedziela!



MAGDA


Czub chałupy aż dymi zachodu purpurą!
Świat się wsnuł w nieskończoność niewiadomo którą,
Bo już kilka spłonęło w niwecz raz po razie...
Ostatniej, co w obłoków utkwiła oazie,
Złociście nieobecnieć dano w mżach oddali.
Ziemia ku niej pasmami w ogrodach się pali.
Kot przebiega w kurz drogę, dłużąc się przyziemnie,
Łeb odwraca i tyłem w drzew cofa się ciemnie,
Płosząc kurę, co, w ciepłym zadrzemana puchu,
Zrywa się, dziobie ziemię i znów tkwi bez ruchu.
Cisza duma nad bliską dnia w mroku utratą.
Cień z wierzby na opłotek sfrunął muchowato,
Siadł na sęku i w trawę, spragnioną ochłody,
Ścieka, jak mętna kropla parującej wody.
Ćma mignęła... Wiatr powiał... Piach zbłyskał się plewą...
Komar w beczce zadzwonił... Zaskrzypiało drzewo...
Zorza z mgłą się spłynęła, a z wiecznością — lato.
Warto teraz na Magdę popatrzeć dziobatą,
Jak na czele swych czworga małomównych chłopiąt
Siedzi w progu chałupy i milczy samopiąt...



PRZEDWIECZERZ


To nie wieczór, choć oczy zawczasu się żalą,
Że — co było pobliżem — wnet będzie oddalą.
I nie szepty, lecz cisze mijają się wzajem, —
W ich mijanki cień patrzy z parowu za gajem.

Ogród nawrzał zielenią już inną, już nie tą, —
Zamrugany naprzemian słońcem i sztachetą.
O, teraz stwierdź coprędzej nietutejszość kwiatów,
Gdy trawniki coś mają z obczyzny zaświatów!

To — nie sen, lecz kurzawa gmatwa się z pogodą, —
Już w stawie nierozpoznasz tej wody pod wodą...
I nie smuga na rzęsach, lecz w cieniu zdrobniały
Liść na dębie zwieczorniał, choć dnieje dąb cały!

I nie śmierć, ale studnia, gdzie mrok dno pomylił,
Chce, byś, idąc, skroń ku niej bezwolnie nachylił...
I nie szkarłat, lecz sama możliwość szkarłatu,
Niepokojąc obłoki, narzuca się światu.



W ODMĘTACH WIECZORU


Słońce, zagrzęzłe w odmętach wieczoru,
Z poza chat czubów i przyłbicy młyna
Jeszcze się resztą świateł przypomina
Upatrzonemu wśród sadów jezioru...
Jezioro barwnym powleka się mrokiem,
Co, rozwidniając, nie widzieć pozwala...
Z wędrownym błyskiem spotyka się fala
Pod umówionym w głębinie obłokiem.
Obłok swój bezruch kojarzy z fal ruchem...
Fala swe rysy i szczerby i sznury
Przesuwa zwolna za wiatru podmuchem
Przez jego piętra z ognia i purpury...
Purpura łamie błękitów przegrody
I w nieprzejrzyste rozżarza się złoto,
Poprzerywane plam czarnych ślepotą,
Jakby tam nagła nieobecność wody
Ujęła barwom podłoża dla czaru...
Drzewa wraz z brzegiem i garścią gołębi
Odbite chwiejnie, spragnione bezmiaru
Do zaniedbanej powracają głębi,
Z której powstały, — i nadal w niej kwitną.
Zieleń ich możesz nazywać błękitną —
I purpurową i złotą... W wód cieniu
Jest nią i nie jest, posłuszna imieniu,

Które jej nadasz, muśnięty fal wzrokiem.
Woda pod światło drzew liście kołysze,
Wsłuchane w szmer swój nad wodą i w ciszę
Pod umówionym w głębinie obłokiem.
Po jego piętrach, od podstaw do szczytów
Wspak odwróconych w kształt sprzecznej ruiny.
Duch, wzwyż stąpając, wciąż schodzi w głębiny,
Z państwa purpury w świat zgasłych błękitów.
I, schodząc, barwy odmienia bez końca:
To — purpurowy, to — czarny, to — złoty,
Posłuszny zejściu swojemu w ciemnoty
Wód, zapatrzonych w przeróżną śmierć słońca.
Śmierć, co zagrzęzła w odmętach wieczoru,
Z poza chat czubów i przyłbicy młyna
Jeszcze się resztą świateł przypomina
Tobie — i twemu wśród sadów jezioru....



POWRÓT


Wieczorny szkarłat na niebiosach
Szukał wciąż sposobu zbłękitnienia, —
I zbłękitniał. — Niebo mży w twych włosach, —
Niebo z włosów spływa w mrok istnienia.

Niechno zalśni odrobina czasu
W bacznem oknie i w zawiłym jarze,
A na zawsze pójdziemy do lasu.
I poszliśmy. — O czemże ja marzę?

Jaką z nieba mgłę do oczu tulę?
Był świt w liściach, a w obłokach — skrytki.
Kwitły chore na błękit — śniwule
I nakrwione słońcem — złotolitki.

Drzewa przez sen bezkresami bredzą,
Cała w szumach — przyszłość i ustronie!
Czar twój — dreszczu sprawdziłem niewiedzą, —
Ust domysłem obadałem dłonie.

I byliśmy w pilnem trwaniu — sami, —
Cień twój szukał na ziołach popasu.
A świat, szumiąc, mijał nad drzewami,
Aż przeminął... I wrócił do lasu...


Powrót świata dział się jednocześnie
W twoim domu — na oszklonych schodach, —
W oczach dziewcząt, których los tkwi we śnie, —
I w sąsiednich studniach i ogrodach.



W ŚNIEGU


Już niema dawnej łąki! Nieznanej krainie
Upodobnił ją śnieg ten, co ciszkiem się stoży.
Czasem lśniwo nalodku, oślepłe od zorzy,
Naukos mignie oczom, a naprzeciw — zginie...

Różowe od poblasku i oprawne w śniegi
Gałęzie gniazd gruzłami przeświecają w słońce,
I kruków nieruchome tkwią na nich szeregi,
W jedną stronę swych dziobów nasrożywszy końce.

Można teraz się zbłąkać wśród białego czaru,
Świat w nim bezimiennieje, gubiąc swe granice.
Można teraz nie poznać parowu i jaru,
I nie trafić na drogę i złudzić źrenice...

Co za światy przelotne i wędrowne kraje
Spadły razem ze śniegiem na te ścieżki strome?
I czemu tak radośnie oko nie poznaje
Tego, co tak niedawno było mu znajome?...



PO DESZCZU


Deszcz, słońcem zaskoczony, — poszperał u płotu
I zdrobniał — i, łzawiejąc, w bezkres się oddala.
Niebo w kałuż błyszczydłach — obłoki utrwala,
Jakby ktoś wodę biało opierzył do lotu.

W pajęczynie, rozpiętej na liściach paproci,
Z mroku w blask się rozhuśtał znikliwy zjaw tęczy.
Czasem coś, czego niema, pod wiatr się zazłoci,
By dorzucić swe złoto do pszczoły, co brzęczy...

Na bylicy się dłużą dżdżu płynne kolczyki,
A cienie, gdy z gęstwiny wybiegają boso,
Idą — w żal i spowrotem, jak te pacholczyki,
Co w piosence — w takt śmierci Magdalenkę niosą...

A o tej Magdalenki śpiewanym pogrzebie
Aniołowie wspominać lubią na błękicie, —
I gdy znuży ich mgliste z wiecznością współżycie, —
Młodzą skrzydła na deszczu, co wilży sny w niebie.

Łagodząc nieśmiertelność tych skrzydeł podmuchem, —
To — rojno, to — w rozsypce na mniejsze gromady —
Krążą w słońcu nabytym od motyli ruchem,
Jak puszyste — o czar swój dbające owady.



PEJZAŻ WSPÓŁCZESNY


Dzieje się w krwi pożywką podchmielonym czasie.
Tak nie można trwać nadal, ale nadal trwa się...
A co jutro? — Jest wróżka w Paryżu i Pniewie,
I już wszystkim wiadomo — i jeszcze nikt nie wie!

A właśnie w kabarecie wśród figlów pośpiechu
Muchą zdobna łysina trzęsie się od śmiechu,
A w sali naprzeciwko grzmi odczyt publiczny,
Jak ustalić w niebycie — byt ekonomiczny?

Ów zbój, co Bożym grobkiem obzywa świątynię,
We mgle Inteligenta już zwęszył po minie —
I nie w kość — i nie w duszę, lgnącą do bezdroża,
Lecz uderza w tę minę, co szła na lep noża!

W zgrozach izby piwnicznej, śniąc kątem w noc słotną,
Robot tuli w objęciu dziewkę bezrobotną
I dłonią, jak spiżowym dąsów poskramiakiem,
Zmusza pierś do układów z miłości straszakiem.

A w kawiarni Kolektyw ze złotym zegarkiem,
We fraku, posmutniałym od niezgody z karkiem,
Z burżujką, co się pudrem w pusty zaświat śnieży,
Tańczy tango dlatego, że mu się należy.


Pan minister na balu w gronie dziennikarzy,
Dbając, by w własnej twarzy było mu do twarzy,
Z uśmiechem, który pilnie przygotował w domu,
Twierdzi, że... nie odbiera nadziei nikomu.

Po smugach od latarni i po srebrnym błocie,
Ślubując śpiewną grdykę społecznej zgryzocie,
Poeta na arytmję dwojga skrzydeł chory,
Kroczy w poszukiwaniu znikłej metafory.

Słowo się nie spokrewnia z pozasłownem trwaniem, —
Porównanie się stało tylko — porównaniem.
Skąpiąc niebu pośmiertnej w głębi jezior maski,
Chce życie w rodzajowe pokurczyć obrazki.

Wyzbyty kłopotliwej skrzydeł tajemnicy,
Święci swe Wyzwolenie z Wyżyn — na ulicy, —
A ulica zaledwo, że to on, — dostrzega
I, biegnąc w mgłę następną, nigdzie nie dobiega!

I te sklepy, co w świateł mizdrzą się potopie!
I te drzewa, co wiedzą, że tkwią w Europie!
I księżyc, co na dachach dolśnił się do czczości!
I niebo — nad dachami! Niebo bez przyszłości.





MIMOCHODEM



∗             ∗

Módlmy się śród drzew
Za zdeptany wrzos, —
Za przelaną krew,
Za zburzony los!

I za śmierć od kul, —
I od byle rdzy!
I za cudzy ból —
I za własne łzy!




∗             ∗

Uwiędły sad
Przeżegnał się szkarłatem.
Liść drgnął i spadł.
Módl się do tęcz za światem!

Pożółkły klon
Mży w stawie miedzią złudną.
We własny zgon
Uwierzyć mu tak trudno!




∗             ∗


Płomienny uśmiech nietrwałych zórz
(O, złoć się dłużej!) — umiera już.

I jeszcze jedna z różowych chmur
Skrajem dogasa na grzbiecie gór.

I jeden jeszcze przeżyty dzień
(O, złoć się dłużej!) — odchodzi w cień...




∗             ∗


Zwoływali się surmą na wrzawę-zabawę,
A jam gadał z mogiłą...
Wszyscy na koń już siedli, by jechać po sławę,
Lecz mnie z nimi nie było.

Sny moje zaniedbane marnieją w dolinie...
Weź pług w dłonie i oraj!
Płynie życie bez jutra, a w ślad za niem płynie
Moje życie — bez wczoraj!




∗             ∗


Coś tam mignęło dalekiego
Wbrew niedalekiej wodzie, —
Coś tam wezbrało rosistego
W ogrodzie — w ogrodzie!

Coś się spełniło skrzydlatego
Nad przynaglonym kwiatem! —
Coś tam spłoszyło się bożego
Pomiędzy mną a światem!...





SPOJRZYSTOŚĆ


SPOJRZYSTOŚĆ


Rozełkanych rusałek nagłe sto tysięcy
Wypłynęło na księżyc, by istnieć wniej[8] więcej.

Wodo, wodo — gdzie jesteś? Tu jestem, gdzie płynę!
Pogłaskały powierzchnię, miłując głębinę.

Ile ciał — tyle smutków... A woda spojrzysta,
By zobaczyć je do cna — ze świateł korzysta.

Bada światłem, a sprawdza umówionym cieniem,
Falując aż do brzegu podwodnem spojrzeniem.

Ale to — nie spojrzenie! To raczej — spojrzystość,
Co nie może tam dotrzeć, gdzie łka rzeczywistość.

Ślepem srebrem zaledwo spojrzyścieje w światy.
Srebru śni się, że szumi i polewa kwiaty.

Woda roi, że mgły się za ręce w blask wiodą,
Lecz ciał zlękłych nie widzi. Co począć z tą wodą?

Okna twoje — otwarte. Sny oczu nie strzegą,
A ty na mnie nie patrzysz. Dlaczego, dlaczego?



W LESIE


Tyle w gęstwinie cisz błądzi i tyle
Słoneczniejących między pniami czasów,
Że nasilone barwami motyle
Lecą w znój przyszły — przeczuwanych lasów.

Wierzchami sosen — szum chodzi wysoki
I — przemijając — pozostawia drzewa.
Dość mi pomyśleć — wśnionemu w obłoki —
O jakimś ptaku, by stwierdzić, że śpiewa...

W drgawym powietrzu coraz złotowłosiej
Od snów, co niosą w blask — zmarłe pustkowie, —
A ja pamiętam, że pod lasem — w rowie
Purpurowieje drobny mak — samosiej.

I właśnie, sycąc cienistą snu zmrużkę
Wspomnianą nagle z lat dawnych doliną,
Spożywam chleba wonnego całuszkę
Razem ze słońca na niej odrobiną...



STRUMIEŃ


Mrok się z mrokiem porównał, żałoba — z żałobą
Coś się chciało zazłocić, lecz zabrakło czasu.
Zbył się strumień swych brzegów, powstał całym sobą,
Wyprostował się w wieczność i szedł środkiem lasu.

Szedł do krzyża w pustkowiu, gdzie gwiazd swych niepewna
Nieskończoność się krzepi westchnieniami mięty, —
I pierś swą strumienistą przymartwił do drewna
I zawisł, z dobrawoli na krzyżu rozklęty.

Po co ci, Senna Falo, na krzyżu noclegi?
Za kogo, Dumna Wodo, chcesz marnieć i ginąć?
Za tych, co już przeżyli dno swoje i brzegi, —
Za tych, co właśnie odtąd nie mają gdzie płynąć.



ZWIERZYNIEC


Flamingo, różowiejąc, smukli się nad wodą
Skrzydlatego jedwabiu zaciszną urodą.
Sama dal tak w nim skupia swe znikliwe dzieje,
Że — czy leci, czy stoi — zawsze daleczeje.

Wielbłąd w słońcu zapłowiał stąd o kroków siedem
Jak sprzęt Boży, okryty poniszczonym pledem.
Świat, co szuka oparcia dla swego zamętu,
Korzysta z pogarbionej ciszy tego sprzętu.

Ślepie, z których się słońce nigdy dość nie wylśni,
Patrzą na mnie z plamiście rozwrzaskanej pilśni,
W której mrok się tygrysiem gęstwi uścierwieniem, —
Ten sam mrok, co w ogrodzie był tylko — brzóz cieniem...

Pies mój, kwiat oszczekując, łbem się tuli ku mnie, —
By poistnieć w mym świecie trafnie i beztłumnie, —
I oczami po prośbie w twarz mi się człowieczy,
A ja wchodzę — w Mgłę zwierząt i w Tuman wszechrzeczy. 



ĆMY


Przychodzą nieustannie z tamtej strony ciszy
Psy, wierzby, nagłe sady, ćmy białe, ćmy szare
I próżnię zapełniają, gdzie czasem brak myszy,
By zasklepić czemkolwiek w świat wyziorną szparę.

Przychodzą potłumione zielenią otchłanie,
I dziewczęta, co w oczach dźwigają los nieba, —
I obłoków nad ziemią srebrne górowanie
I ta wiara, że właśnie tak trzeba, tak trzeba...

I przychodzą modlitwy o większą tęsknotę,
Źli bogowie, złe wiosny i mgła zagrobowa,
Bzy bez jutra, bez wczoraj, ćmy czarne, ćmy złote
I ty, co tak się smucisz, gdy piszesz te słowa...



ZWIEWNOŚĆ


Brzęk muchy w pustym dzbanie, co stoi na półce,
Smuga w oczach po znikłej za oknem jaskółce.
Cień ręki — na murawie... A wszystko — niczyje,
Ledwo się zazieleni — już ufa, że żyje.

A jak dumnie się modrzy u ciszy podnóża!
Jak buńczucznie do boju z mgłą się napurpurza!
A jest go tak niewiele, że mniej, niż niebiesko...
Nic, prócz tła. Biały obłok z liljową przekreską.

Dal świata w ślepiach wróbla. Spotkanie traw z ciałem.
Szmery w studni. Ja — w lesie. Mgłą byłeś? — Bywałem!
Usta twoje — w aleji. Świt pod groblą w młynie.
Niebo — w bramie naoścież... Zgon pszczół w koniczynie.

Wstążka zmarłej dziewczyny na znajomej darni,
Słońce, co chwiejnie skacząc, źdźbli się w łzach deszczarni.
Wiara fali w istnienie za drugim nawrotem
I wołanie o wieczność w jaśminach za płotem.

Chód po ziemi człowieka, co na widnokresie,
Malejąc, łatwo zwiewną gęstwę ciała niesie
I w tej gęstwie się modli i gmatwa co chwila
I wyziera z tej gęstwy w świat i na motyla.



WSPOMNIENIE


Te ścieżyny, których stopą dziecięcą
Dotykałem... Co z niemi? Gdzie one?
Tak się kręcą, jak łzy się kręcą,
Z oczu w nicość strącone!

Budziła mnie poranku wilgoć świeża,
A słońce malowało mi na ścianie
Złote psy — złote wybrzeża,
Złote skrzypce — złote otchłanie...

Kto dość zaklinająco spogląda
W światło, nawidocznione milczeniem,
Musi w końcu zobaczyć słonecznego wielbłąda
I zbójcę słonecznego ze skrzystem spojrzeniem...

Przy śniadaniu patrzyłem w stół, jak w pustynię,
Śniąc, że na wielbłądzie jadę... Zbójcą jestem...
A ojciec, jakby wiedząc, że wielbłąd go wyminie
Czytał dziennik ze spokojem i szelestem...

Karafka naświetlała haftem troistej tęczy
Wąs ojca — i gzyms szafy — i róg serwety białej,
Osa w firankach pogmatwanie brzęczy,
Jakby same firanki nićmi w słońcu brzęczały...


Podłoga zwierciedliła, lśniąc sennym nabytkiem,
Palmy liść z jaśniejszym nieco spodem,
Ale tak, że mętniał w rozcieńczeniu płytkiem,
Jakby zieleń ktoś rozlał mimochodem...

Fotel, trawiąc ciszę aksamitną,
Ociężale wygodniał i płowiał...
Cukier igrał skrą błękitną,
Bochen chleba — różowiał...

Zegar wytrząsał ze sprężynowych zwojów
Dłużącą się nutę w głąb sali.
W umeblowanym półśnie słonecznych pokojów
Wszyscy trwali i nie umierali.

A potem coś się stało... Źle, że coś się stało...
Ten sam zegar w innych miastach bił nieśmielej...
I dusza się potknęła o nieoględne ciało, —
I kolejno umierać zaczęli...



SEN


Śniło mi się, że znika treść kwiatów wątpliwa,
I że ogród, istnienia zlistwionego syt, —
Ginie, szepcąc twe imię, dziewczyno wróżb chciwa, —
A śmierć szarpie na strzępy twój spieszczony byt.

Ginie w złoto i jedwab postrojone życie,
I cmentarz, gdzie rozpacza zapomniany trup, —
I las znika, gdzie ślad swój wyryła niezbicie
Zwycięska rzeczywistość moich dzielnych stóp.

Znikło miasto, gdzie wrzała bezzasadna praca
I gdzie się rozbudował śmiech, niebyt i żal.
Nadaremnie się obłok — słońcu przypodzłaca:
Znikł obłok — żywot wieczny — bóstw kilka — i dal.

Lecz ja trwam, by śnić jeszcze na mogile nieba
Mrok, któremu śmierć chmurne rozczesuje brwi.
I mój pokój trwa także — dlatego że trzeba
Mieć pokój — we wszechświecie... I zamknąłem drzwi...

Świerszcz piosenką zapiecną oszołamia ciszę, —
Anioł miga białawo w zaokiennej mgle, —
A ja wiersz ten dla świerszczy i aniołów piszę, —
I tak mi źle na świecie — tak mi strasznie źle!



KLĘSKA


Dawniej mi się zdawało, żem z mroków chaosu
Wybiegł w świat — niepochwytny i wolny od losu.

Że najtrwalszy ze wszystkich przywidzeń i dziwot —
Sam o sobie śnię powieść — sam klecę mój żywot.

Że powoli, niechętnie i niepostrzeżenie
W złych snach mi się z dnia na dzień — ciuła przeznaczenie.

I że musi upłynąć bardzo dużo czasu,
Nim mrok pozna mnie w kwiatach, lub stwierdzi śród lasu...

Dziś wiem, że w zło się trzeba, jak w szelest, zasłuchać, —
Że je łatwiej wykrwawić, niźli udobruchać.

Mgła mi z ręki wróżyła... Pamiętam szept cienia...
Nim cios we mnie uderzył — wprzód zbrakło zbawienia.

A gdym wołał o pomoc — tak nagle się stało,
Jakbym najpierw miał ranę, a później — to ciało...

Bo między mną a klęską — żaden czas nie płynął, —
I nie było tych godzin, gdym jeszcze nie zginął..



NOC


Takiej nocy nie było! To noc — nietutejsza!
Przyszła z innego świata i trzeba ją przeżyć...
Już płaczą rzeczy martwe... Ale o to — mniejsza!
Nie każdą śmierć dziś można wiecznością uśmierzyć...

Nic nowego za grobem! Nic — poza tą bramą,
Gdzie się duchy zlatują ku istnienia plewom!
A cokolwiek się stanie — stanie się to samo, —
Złych zdarzeń powtarzalność ciąży nawet drzewom!

Po pajęczej z chmur nici zszedł śnitrupek biały,
Stanął w oknie i patrzy, komu spać przeszkodził?
Krzyk słyszę! To — z Tarpejskiej na księżycu skały
W przepaść boga strącono, który się narodził!



W CZAS ZMARTWYCHWSTANIA


W czas zmartwychwstania Boża moc
Trafi na opór nagłych zdarzeń.
Nie wszystko stanie się w tę noc
Według niebieskich wyobrażeń.

Są takie gardła, których zew
Umilkł w mogile — bezpowrotnie.
Jest taka krew — przelana krew,
Której nie przelał nikt — dwukrotnie.

Jest takie próchno, co już dość
Zaznało zgrozy w swem konaniu!
Jest taka dumna w ziemi kość,
Co się sprzeciwi — zmartwychwstaniu!

I cóż, że surma w niebie gra,
By nowym bytem — świat odurzyć?
Nie każdy śmiech się zbudzić da!
Nie każda łza się da powtórzyć!



W TRWODZE


Idź w mrok po senną strawę, zgłodniały tułaczu!
Cień każdy i mgła każda mogą ci się przydać...
Lecz co znaczy łza w oku, gdy nie słychać płaczu?
I co znaczy ten wszechświat, gdy Boga nie widać?

O, wszyscy, wszyscy przyjdźcie w trwodze i bezładzie!
Niech was będzie tak dużo, tak nieprzeliczenie,
Bym się duchem zagubił w waszych snów gromadzie
I bym nie mógł rozróżnić, gdzie wy, a gdzie cienie?

Twarzy, zewsząd zjawionych jak najwięcej twarzy!
I dłoni — i tej widnej naprzestrzał ulicy!...
Wszystko dzisiaj się skończy, nic się już nie zdarzy, —
I niema już oddawna żadnej tajemnicy!...

Trzeba zejść się gromadnie, byle nie odwlekać...
I pomówić o wszystkiem... I przedsięwziąć kroki...
I odtąd nic już nie mieć i na nic nie czekać, —
I coprędzej — naoślep iść w smutek głęboki...



WIEDZA


Byłem przed chwilą w bezkresie!
Blask się potykał z mem ciałem...
To ja tak złocę się w lesie...
Wiedziałem o czemś, wiedziałem!...

Lecz motyl mignął szkarłatnie
Pomiędzy mną a modrzewiem...
Sny moje, sny przedostatnie!...
Już znikły! Znowu nic nie wiem...

Pobiegnę w chabry nieznane,
W kąkolu całą dal zmieszczę!
I umrę i zmartwychwstanę, —
I będę wiedział raz jeszcze!...



SAMOTNOŚĆ


Wiatr wie, jak trzeba nacichać...
Za oknem — mrok się kołysze.
Nie widać świata, nie słychać.
Lecz ja coś widzę i słyszę...

Ktoś z płaczem ku mnie z dna losu
Bezradną wyciąga rękę!
Nie znam obcego mi głosu.
Ale znam dobrze tę mękę!

Zaklina, błaga i woła,
Więc w mrok wybiegam na drogę.
I, nic nie widząc dokoła,
Zrozumieć siebie nie mogę!

W brzozie mgła sępi się wiotka.
Sen pusty!... Wracam do domu...
Nie! Nikt się z nikim nie spotka!
Nikt nie pomoże nikomu!




∗             ∗

Po co tyle świec nade mną, tyle twarzy?
Ciału memu nic już złego się nie zdarzy.

Wszyscy stoją, a ja jeden tylko leżę, —
Żal nieszczery, a umierać trzeba szczerze.

Leżę właśnie, zapatrzony w wieńców liście,
Uroczyście — wiekuiście — osobiście.

Śmierć, co zcichła, znów zaczyna w głowie szumieć,
Lecz rozumiem, że nie trzeba nic rozumieć...

Tak mi ciężko zaznajamiać się z mogiłą,
Tak się nie chce być czemś innem, niż się było!



NA PODDASZU


Skroń wynurzam z poddasza. Niech gwiazdy mnie strzegą!
Ty — z dołu — przyjrzyj-no się mej górnej żałobie!
Tkwię w trumnisku, utkanem z wyżyn i z niczego, —
A na imię mam — Oddal! Nic nie wiem o tobie...

W dole — świateł drobnota. Piętrowanym cieniem
Dom migoce... Są okna, gdzie zawsze jest ciemno...
Byt mój stał się radosnem w snach znieruchomieniem
Skoku, który dać mogę w tę przepaść pode mną!

Mów, gdzie wszechświat nocuje? W nizinnych snów mrowiu,
Czy tu wyżej, gdzie nicość zlekka się odsmuca,
Gdy po dachów rozległych blaszanem pustkowiu
Księżyc świeci, kot biegnie i komin cień skróca?...



TRUPIĘGI


Kiedy nędzarz umiera, a śmierć swoje proso
Sypie mu na przynętę, by w trumnę szedł boso,
Rodzina z swej ofiarnej rozpaczy korzysta,
By go obuć na wieczność, bo zbyt jest ciernista, —
I, grosz trwoniąc ostatni dla nóg niedołęgi,
Zdobywa buty z łyka, tak zwane trupięgi.
A, gdy go już wystroi w te zbytki żebracze,
Wówczas dopiero widzi, że nędzarz, — i płacze!

Ja — poeta, co z nędzy chciałem się wymigać,
Aby śpiewać bez troski i wieczność rozstrzygać,
Gdy mnie w noc okradziono, drwię z ziemskiej mitręgi,
Bo wiem, że tam — w zaświatach mam swoje trupięgi!
Dar kochanki, czy wrogów chytra zapomoga? —
Wszystko jedno! W trupięgach pobiegnę do Boga!
I będę się chełpliwie przechadzał w zaświecie,
Właśnie tam i z powrotem po obłoków grzbiecie,
I raz jeszcze — i nieraz — do trzeciego razu,
Nie szczędząc oczom Boga moich stóp pokazu!
A jeśli Bóg, cudaczną urażony pychą,
Wzgardzi mną, jak nicością, obutą zbyt licho,
Ja — gniewny, nim się duch mój z prochem utożsami,
Będę tupał na Niego temi trupięgami!



CHAŁUPA


Gdy się żal do świata wiśniami napłoni,
Będę ci chałupę budował w ustroni.

Błyskuńcem siekiery pień rozszczepię w deski,
W szalejącą twardziel wbiję gwóźdź niebieski.

Porozwieram w słońce okna przeciwsenne,
Żeby po pułapie strachy pełzły dzienne.

Przesosnowe progi do twych stóp przymuszę,
A świetlicy każę jaśnieć w twoją duszę.

Poobciosam niebyt tak, że będzie gładki,
I wyryję na nim wzorzyste zagadki.

Ulegnie mym dłoniom niepochwytność świata
I krzepkiego drzewa osoba liściata.

Oczom twym przywłaszczę wszystek las i pole,
Ustom podam w szepcie moją wolną wolę!

Wolną podam wolę na złoconej misie, —
Niech panuje światu moje widzimisię!


Niech ci się spodobam groźny, zły i dumny,
Bylebym się w drzewie nie dorąbał trumny!

Bylebym w nicości nie brzęczał, jak komar!
Bylebym się w słońcu do Boga nie domarł!



NIEWIARA


Już nic nie widzę — zasypiam już
W ciszy i w grozie.
Znika mi słońce w załomach wzgórz,
Bóg znika — w brzozie...

Ginie mi z oczu umowny kwiat
W chwiejnej dolinie.
Gdzie się podziewa ten cały świat,
Gdy z oczu ginie?

Czy korzystając z tego, żem zwarł
Rzęsy na mgnienie, —
Znużony dreszczem i łzami czar
Znicestwia w cienie?

Czy wypoczywa od barw i złud
Popod snu bramą,
Wznosząc boleśnie w wieczność i w chłód
Twarz nie tę samą?...

Nie, nie! Przy tobie, jak dawniej, trwa
Śmiertelny, bujny!
Jest tu, gdzie zgroza, niewiara twa
I sen twój czujny!



PRZECHODZIEŃ


Zgony liljowe w pustce nad drogą,
I nic — i bezbrzeż traw!
Do traw bezbrzeży i do nikogo
Wołałem: „Zbaw mnie, zbaw!“

A szedł przechodzień... Nie wiem, dlaczego
Dłonią mi podał znak.
Może pomyślał, że to do niego,
Do niego wołam tak!

A była cisza, jakby świat minął, —
Trwał jeszcze słońca brzeg, —
A on na ciszę oczami skinął,
Zrozumiał coś i rzekł:

— „Nie mam ni chleba, ni sił, ni domu!
Jak ty, — bez jutra łkam.
To — ja, nieznany z klęski nikomu!
To — ja! Ten sam, ten sam!

Śmierć moja w jarach namiot rozpina.
Zagrodę — spalił wróg.
Gdy przedostatnia bije godzina,
Sny niszczy Bóg, sam Bóg!


Lecz ufam jeszcze jednemu snowi,
Że się wypełni wczas!
Cokolwiek zorza w tym śnie zróżowi,
Podzielę między nas!“

I przysiągł wierność mojej żałobie
Na wszystkie życia dnie!
I dłonie, dłonie podał mi obie,
I zbawił, zbawił mnie!



ZŁY JAR


Łza, dawno zapomniana, śni się memu oku.
Łza — snem!...
A szczęście?... Obłok płynął... Toć wiem, że w obłoku!
Toć wiem!

Ów czar jeszcze pamiętam w wiosennym bezkresie, —
Ów czar!
I las nagły po drodze — i w tym nagłym lesie
Zły jar!

W złym jarze człowiek blady krtań nożem przecina...
Więc cóż?
Sam przez się!... Własnoręcznie!... Mówią, że — Przyczyna!
Że — Nóż!

I mówią: „Chciał mrzeć, głupi! Słońce w twarz mu świeci...
Chciał mrzeć!“...
A on wie, że ból z ciała wymknął się i leci!...
Leć — leć!...



MODLITWA


Za młodych lat szeptałem żarliwie i skrycie
Modlitwę o wydarzeń tragicznych przeżycie, —
O łzę, która się w oczach rosiście przechowa
Na pokarm dla mgieł nocnych i na treść — dla słowa.

I nastał dzień, co zgrozą poraził mi duszę, —
I musiałem go przeżyć... On wiedział, że muszę...
A już stało za drzwiami to Złe, co niweczy
Szumy mego ogrodu nad gęstwą wszechrzeczy.

Zasłuchany boleśnie w lada szmer na dworze, —
Nie wiem kto w drzwi zapuka? Kto jeszcze przyjść może?
I ze trwogą wspominam, sny tłumiąc bezsterne,
Nieoględnej modlitwy słowa łatwowierne.




∗             ∗

Bóg mnie opuścił — nie wiem czemu...
Źle Mu w niebiosach! Wiem, że źle Mu...

Ojciec mój tak swą śmierć przeoczył,
Że idąc do dom — w grób się stoczył.

Siostra umarła z łez i z głodu,
A wszyscy mówią: „Bez powodu!“

A brat mój tak się z bólem ścierał,
Żem nasłuchiwał, gdy umierał...

Kochanka moja teraz ginie,
Żem ją pokochał w złej godzinie.

A ja — nim miasto w mroku zaśnie —
Idę ulicą, idę właśnie...





DO SIOSTRY


DO SIOSTRY


Spałaś w trumnie snem własnym, tak cicho, po bosku,
Nie wiem, czy wszystkich naraz pozbawiona trosk?
W śmierci taka zdrobniała, niby lalka z wosku...
Kocham ten ubożuchny, ten zbolały wosk!

Trup jest zawsze samotny! Sam na sam z otchłanią!...
A właśnie ja — twój brat —
Suknię Tobie sprawiłem za dużą i tanią,
Suknię — na tamten świat!

W każdym zgonie tkwi zbrodnia, co snem się powleka,
Chociaż zbrodniarza brak...
Wszyscy winni są śmierci każdego człowieka!
O, tak! Napewno — tak!

Winnych wskazać potrafię!... I nikt się nie broni!...
I ten — i ta — i ów!...
I ja sam! Ja — najbardziej, choć wiem, że i oni!
I ja — i oni znów...

Wina wszystkich naokół — milcząca, zbiorowa,
A my mówimy: los!
Niech od złego Bóg żywych i zmarłych zachowa!
Módlmy się o to w głos!


Tak się lękam, że jesteś wciąż głodna i chora,
Że złą otrzymam wieść, —
I że przyjdziesz zza grobu któregoś wieczora
I szepniesz: „Daj mi jeść!“.

I cóż wtedy odpowiem? Nic mówić nie trzeba!...
Niech mówi za mnie — Bóg!
Siostro! Już w całym świecie niema tego chleba,
Coby Cię karmić mógł!

Trumna twoja spoczęła w ciężarowym wozie,
Pamiętam nudny wóz.
A była niedorzeczność i drwina w tej zgrozie!
I był nieludzki mus!

Bałem się, że Cię żywcem oddamy mogile
W złym, letargicznym śnie.
I ktoś wtargnął do wozu i rzekł, że się mylę,
I uspokoił mnie.

Czekałem, aż wóz ruszy, by wlec Cię do miasta...
W skwar słońca skrzypnął wóz.
Drgnęła trumna, a była godzina dwunasta.
Żelazny zagrzmiał kłus!...

I sam nagle w tem słońcu musiałem pozostać.
Patrzyłem szynom wślad...
Świat się zmniejszył na zawsze o twą drobną postać,
I zmalał cały świat!

I myśl wątła do mojej wsnuła się żałoby.
Niby pajęcza nić,
Myśl, że niema na świecie tak drogiej osoby,
Bez której nie można żyć!


Noc, przy zmarłych spędzona, nazywa się — pusta!
Brak tego, o kim łkasz...
Zgniją oczy — i wyraz tych oczu — i usta.
Śmierć patrzy w kość, nie w twarz!...

Wiem, że gnijesz nabożnie i że wśród ciemnoty
Pośmiertny dźwigasz krzyż,
Lecz nie śmiem do podziemnej zaglądać Golgoty,
By sprawdzić, jak tam śpisz?

Trup trzeźwieje — wyzuty z krwi i upojenia!
Już złudzeń — ani krzty!
A może Bóg omija twój zgręz bez imienia
I nie wie, że to — Ty?

Boże, odlatujący w obce dla nas strony,
Powstrzymaj odlot swój, —
I tul z płaczem do piersi ten wiecznie krzywdzony,
Wierzący w Ciebie gnój!





W NICOŚĆ ŚNIĄCA SIĘ DROGA


CMENTARZ


Wędrowiec, na istnienie spojrzawszy z ukosa,
Wszedł na cmentarz: śmierć, trawa, niepamięć i rosa.
Był to cmentarz Okrętów. Pod ziemią wrzał głucho
Trzepot żagli, pośmiertną gnanych zawieruchą.
Wędrowiec czuł, jak wieczność z traw się wykojarza,
I, ciszę swą do ciszy dodając cmentarza,
Przeżegnał to, co bliżej: pszczół kilka, dwa krzaki
I na pierwszym grobowcu czytał napis taki:
Zginąłem nie na ślepo, bo z woli wichury
I wierzyłem, że odtąd nie zginę raz wtóry,
Że znajdę przystań w śmierci, a śmierć w tej przystani,
Ale śmierć mię zawiodła! Umarłem nie dla niej!
Trwa nadal wiatr przeciwny i groza rozbicia
I lęk i niewiadomość i wszystko, prócz życia!
Szczątki moje podziemne, choć je nicość nuży,
Jeszcze godne są steru i warte są burzy!
Nikt nie wie, gdzie ten wicher, który żagle wzdyma?
Kto raz w podróż wyruszył — już się nie zatrzyma.
Znam tę głąb, gdzie się Okręt mocuje nieżywy.
Snu — niema! Wieczność — czuwa! Trup nie jest szczęśliwy!
Za wytrwałość mych żagli, które śmierć rozwija,
Przechodniu, odmów — proszę — trzy Zdrowaś Maryja!

Wędrowiec dla nikogo zerwał liście świeże
I ukląkł, by żądane odmówić pacierze.



ZA GROBEM


Nad brzegami zagęstwionych nicości
Szumi wiara w wiekuiste sitowie.
Nikt już nie dba o swe ciało i kości!
Nikt nikomu nic już odtąd nie powie!

Z resztek życia śmierć swawolna pociemku
Wydmuchuje bańkę trudną i złotą,
By przyświecać młodziuchnemu widemku,
Co się bawi skrzepłą w kukłę tęsknotą.

Z zaprószoną wspomnieniami źrenicą
Cień zmarłego, co drętwotę pokonał,
Mknie pośmiertnie urojoną ulicą,
Aby wśnić się w dom, gdzie mieszkał i skonał.

W rozwiewisku zagrobowej pokrzywy
Dziwaczeje pleśniejąca Niedziela...
Szukam brata, który nie był szczęśliwy!
Szukam siostry, co nie znała wesela!

Cienie, cienie! Darmo w mroku was gonię!
Pustkę tylko chwytam dłońmi obiema...
Więc nie wszyscy tu się znajdą po zgonie?
Więc są tacy, których niema, bo niema?


Niema mgły tej, co tak chciała być duszą,
By się snami do wieczności sposobić!
O, te bóle, które bolą, bo muszą!
O, ta rozpacz, która nie wie, co robić!

Już się gwiezdne poniszczyły zamiecie, —
Cień się chwieje, poróżniony z mogiłą,
Coś innego stać się pragnie w zaświecie,
Coś innego, niż to wszystko, co było!...



UBÓSTWO


Każde zmarło inaczej śmiercią strasznie własną!...
Ciało matki i ojca i siostry i brata...
Dziś rysy waszych twarzy w pamięci mi gasną,
Umieracie raz jeszcze śmiercią z poza świata.

Już nie umiem zobaczyć siostry mej uśmiechu, —
I tego, jak konając, padła na podłogę...
Brat mglisty i niecały śni mi się w pośpiechu, —
I głosu, którym mówił, przypomnieć nie mogę.

Pochowani w mogile mrą wciąż za mogiłą!
Widzę was na tle nieba, niby znaki wodne,
Takie inne, znikliwe, z przeszłością niezgodne,
Jakbym nigdy was nie miał — jakby was nie było!

Nic nie było! Nic niema! Miłowałem zmory!
Czciłem próżnie! Chcę łzami ocalić ból w sobie,
Więc płaczę, ja — na wiarę w potęgę łez chory!
Łzy się kończą! Mrze pamięć! Kres grozi żałobie!

O, Nocy, w przyszłość niebios wsrebrzona niemylnie, —
Jeśli chcesz w piersi moje uderzyć mgłą ciemną, —
Uderzaj bezlitośnie, uderzaj dość silnie,
Bom — człowiek! Zniosę wszystko! Pomocuj się ze mną!


Kto potrafi żal dłońmi tak tłumić obiema!
Kto zdoła, gdy mu z oczu nicość jawę zmiecie,
Tak nic nie mieć, naprawdę nic nie mieć na świecie,
Jak człowiek, co nic nie ma, naprawdę nic nie ma!



BETLEEM


Sen mię ze snu obudził. Przespałem byt drobny
Gwiezdnej smugi na rzęsach. Śniła się — dlaczego?
Chciałem razem z Magami iść w świat, niepodobny
Do żadnego z tych światów. Wiem, że do żadnego!

Biegnę w mrok, byle biegnąć! Może ich dogonię,
Choć mi trudno przeczuciu opierać się złemu.
Już widzę pierwsze stada, śpiące na wygonie,
I światła w Bogu ślepych oknach Betleemu.

Zbliżam się do jaskini. Nigdy, lub tym razem!
Chwili tracić nie wolno! Śpiesz się, nędzo ziemska!
Jeden pastuch wbrew cudom drzemie popod głazem
Budzę go w imię twoje, gwiazdo Betleemska!

Gdzie Magowie? — „Odeszli. Badacze ich cienia
Głoszą, że wraz z kadzidłem i myrrą i złotem
W kurz się marny rozwiali pod tej karczmy płotem,
Gdzie droga w nicość skręca. Tyle — ich istnienia“.

Gdzie Maryja? — „Mów o Niej z niebem, lub mogiłą.
Nikt nie wie — i nikt dzisiaj nie odpowie tobie“.
A gdzie Bóg? — „Już od dawna pochowany w grobie,
Już szepcą, że go nigdy na świecie nie było!“ —


A gdzie jest Magdalena? — „Zapatrzona w zgony
Przemilczała ból hańby, gdym ją kopnął nogą.
Wracaj tam, skąd przychodzisz — ty śmiesznie spóźniony!“
Nie mam poco i nie mam powrócić do kogo!



PO ŚMIERCI


W przestworów niepokoje
Chmur spodem, niebios dnem
Lecimy obydwoje
Pośmiertnym gnani snem.

— „Czy widzisz drogę pylną?“ —
— „Stóp czyichś widzę ślad...“
Tak śpieszno nam i pilno
Zobaczyć inny świat!...

— „Znasz nicość, mgłą topazu
Przelśnioną tu i tam?...“
— „Znam dziwnie i odrazu,
Na niewidziane znam!“ —

— „Jakież tu inne kwiaty!
I jaki inny las!“
To nie te jeszcze światy,
I jeszcze nie ten czas...

Trzeba nam dalej płynąć,
Za kresem ścigać kres,
I w śmierci się rozminąć
I spotkać się wśród łez.


— „Czy wiesz, że twe pieszczoty
Są tylko drganiem tęcz?“
— „O, męcz mnie, duchu złoty,
Miłością trudź i męcz!“

Zmęczonym — dłuższa droga, —
Zmęczonym — krótszy zgon.
— „Widziałeś go?...“ „Czy Boga?“ —
— „Był tutaj“. — „To — nie on!

To — gwiazd naokół czaty,
Co śledzą śmierć i nas, —
To nie te jeszcze światy
I jeszcze nie ten czas“...

Trzeba nam dalej płynąć,
Umierać wciąż — bez przerw,
Bo niedość raz zaginąć
Tym, co istnieli wpierw.

— „Czy słyszycz[9] chór skowrończy
— „To cienie śpiewać chcą...“
— „Mów ciszej: co się kończy
Po śmierci?“ — „Nie wiem, co!“ —

Kończą się mgły za mgłami,
Lecz nie ustaje żal.
Spójrz — każda dal przed nami —
Wciąż przedostatnia dal!

W pozgonnych zórz szkarłaty
Rzuć okiem tylko raz!
To nie te jeszcze światy
I jeszcze nie ten czas...



W NICOŚĆ ŚNIĄCA SIĘ DROGA


Poistniały czerwienie na niebiosów uboczu, —
Poistniały dla nikogo, samym sobie raczej — wbrew...
I nie umiem powiedzieć, skąd uległość mych oczu
Tym zarysom drzew na chmurze... Trzebaż oczom takich drzew?...

Wiem, że muszę wypatrzeć w nicość śniącą się drogę.
Odchodzimy gdzieś co chwila i co chwila brak nam lic...
I nie mogę cię pieścić i nie pieścić nie mogę, —
Tylko patrzę w zmierzch za tobą i nie pragnę widzieć nic.

Usta twoje — daleko! Usta twoje — tak blisko!
Serce w żalu zatwardziałe do rąk białych weź i złam!
Czy pamiętasz ów ogród — płot wysoki — mgłę niską?
Mgła — to człowiek niepotrzebny, snem mi równy — taki sam!

Coś tam o nas przez liście zaszeptało do cienia, —
Potoczyło się po drzewach — zrozumiało nas — i lśni...
W ustach twoich — tkwi chłodna odrobina znużenia, —
Więc pójdziemy do ogrodu! Poszukamy zmarłych dni!

Jest tam ścieżka znajoma — i jest drzewo za bramą.
Czy pamiętasz, jak się idzie? Trzeba minąć cały świat!
Wdziej tę suknię, co wtedy!... Włosy uczesz tak samo!
I pójdziemy do ogrodu... Ty idź — pierwsza... Pójdę w ślad...



SŁOWA DO PIEŚNI BEZ SŁÓW


Kto cię odmłodzi, żywocie wieczny? Sam się przeinacz!
Razem z chmurą się spłomień w zórź[10] szkarłatnej zagęstce.
A ja — obłędny nieistniejących zdarzeń wspominacz —
Bywam tobie najbliższy tylko we śnie i w klęsce...

Nie było dolin — a jednak smutek stał się w dolinie...
I choć wróżek nie było — w mgłach mówiono o wróżce...
Brzegiem obłoków fijolet płynie. Myśli, że płynie.
Sen się boczy na tego świateł w nicość rozprószcę.

W odmętach nocy niech ciał się strzeże bezbronne ciało,
Niech swe losy przesłania bylejakim błękitem.
W moim ogrodzie coś się znagliło i zaszemrało, —
Zaszemrało, jakgdyby ktoś się rozstał z niebytem.

Znam ja na pamięć jedną dziewczynę... Znam jej westchnienia
I mym ustom uległość pieszczotliwie zawiłą.
Nic w niej nie było, oprócz uśmiechu i przeznaczenia, —
I kochałem ją za to, że nic więcej nie było.

Znam taką duszę, co, cmentarniejąc nie do poznania,
Sztuczną różę w śmierć niosła... Była niegdyś różystką...
Skąd ten świat cały? — I róże sztuczne?... I czyjeś łkania?
I ja — w świecie, — i ptaki — i pogrzeby — i wszystko?


Znam ja złocistość, co śni się niebu w imię rezedy...
Dla snów błędnych jest człowiek — lada Bożą ustronią.
Gasł niegdyś wieczór — i łódź się moja rozbiła wtedy
O tę zgubną złocistość. Tak się stało, że o nią.

Zorza dokrwawia swój żal do nieba w czerwieniach pustych,
A obłoki gasnące chcą w bezludny świat urość.
Czemże jest dla mnie — albo dla jezior — albo dla brzóz tych
Głuchoniemej wieczności zaraźliwość i burość!

Czym tajemnicę w niepowtarzalnych dreszczach roztrwonił,
Gdym twe ciało w ciemnościach pieszczotami przejaśnił?...
Świat się już dla mnie dość nanicestwił i naustronił, —
I jam dość się dla świata naczłowieczył i naśnił!

Śpieszno mi teraz do zmartwychwstania kilku topoli,
Co szumiały w pobliżu zanikłego w snach domu!
Śpieszno mi teraz do zatajonej w gwiazdach niedoli,
Którą muszę sam przeżyć, nic nie mówiąc nikomu.

I co ja zrobię po śmierci z sobą i z całym światem? —
Czy w twych łzach się zazłocę? Czy się we mgle — zniebieszczę?
Mrok nieodparty zszedł się w ogrodzie z bezwolnym kwiatem, —
Myśmy byli w tym mroku i będziemy tam jeszcze!





MARSJANIE


MARSJANIE


Zagrzmi w niebie okrętów napowietrznych tęt,
Niepokojąc międzygwiezdnych mgieł rozwiewisko.
Zniknie złuda przestrzeni, wyzwolonej z pęt, —
Dość pomyśleć, że daleko, a już jest — blisko.

Naoścież się zasrebrzy księżycowy wstęp
Do bożyzny — daleczyzny, w szmer i otchłanie, —
A dołem — szumy leśne, zgiełk drozdów i ziemb, —
I na ziemię wylądują zwiewni Marsjanie.

Stopą obcą dotknięta — westchnie ziemi twardź,
I na chwilę to, co ziemskie, chętnie się zaćmi.
Po wiekach wyczekiwań i tych z niebem starć
Spokrewnimy się obłocznie z nowymi braćmi.

W ich oczach — wiary w Oddal niegasnący płom,
A w ich piersi — bezmiar żywy, swoisty, rdzenny.
Poczną nam się przyglądać w bezczasie, jak snom, —
I na zawsze się ustali ten pogląd senny...

A przywiozą nam z nieba — rozmodlone ćmy,
I zwierzęta zadumane — i zgubne baśnie.
I nagle zrozumiemy, że to jeszcze — my, —
Że nie mogło być inaczej — tylko tak właśnie!...


W uczonej złocistości ich wróżebnych ksiąg
Wieszcz, co bogów nie odróżnia od chmur i łątek, —
W czasie przeszłym — dni przyszłych opowiada ciąg
I pośmiertną wiedzą krzepi istnienia wątek...

Jakiś bóg z ich orszaku (złoć się, mrzonko, złoć!)
Zawieruszy się w jeziornem nieba odbiciu
I, malejąc w docześnie srebrniejącą płoć,
Modrą wieczność w tem podwodnem wchłonie przeżyciu.

A ich elfy, co cierpią zdala od swych gwiazd
Na bezsenność wpośród kwiatów (o, gwiezdniej cierpcie!)
W żal pobiegną przez nagle urojony chwast,
Aż w tym chwaście zaszeleszczą ich żwawe kierpcie.

Słyną z czarów Marsjanki!... Niezgadniona płeć
Od ust naszych je przegrodzi — ledwo snu miedzą...
Byle tylko miłować i naglić i chcieć, —
A nauczą nowych pieszczot, bo o czemś wiedzą...

Któż się zdoła domyśleć, jaki strach i szał
Pała w oczach, co się w słońcu mienią na opal!
Czem jest wobec tych niebem nasyconych ciał
Nasze ziemskie dziewuszątko i jego — chłopal?...

Z nich jedna — wiem napewno, że pokocha mnie,
Ku mnie ciałem — wzbronnem światu — występnie spłonie.
Obczyzno, przyswojona w pieszczocie i śnie!...
Tajemnico, co posiadasz — usta i dłonie!

Za jej sen — w mym uścisku, za pieszczotę nóg,
Za wniknięcie pocałunkiem w jej czary żyzne —
Oddam chętnie, natychmiast — na rozstaju dróg —
Żywot wieczny i tę całą — zagrobowiznę!


W ślad za nią będzie kroczył niewidzialny mops,
Co, podziemne węsząc zmory, wyje w niebiosy,
Lub szczeka głosem czujnie rozśpiewanych kobz,
By odstraszyć złe uroki — złe sny — złe losy.

Jak brzmieć będzie jej imię — nie wiem, ale wiem,
Że wprowadzi mnie w głąb cudów — przez szum i trawę
Tak, że drzewa, roślinny przerywając zdrzem,
Z jednej jawy wejdą w drugą — i w trzecią jawę!...

A wy, coście szarzyzny uprawiali brzydź
I zbiorową w pyskach złudę srożyli dumnie,
Czy zdołacie tem życiem, co was wydrwi, żyć
I w zawrotny przepych słońca wejść bezrozumnie?

Już odtąd — z odwróconym do błękitu łbem,
Z wiarą w nową zaobłoczność, w odkrycia niebne
Pobrniecie niedołężnie — między snem a snem —
Od przydrożnych wierzb przyjmując — guzy chwalebne!...

Guzy, które złagodzą pychę waszych wad
I okupią uporczywość ślepego grzechu...
A my — śmiać się z nich będziem — śmiać się w cały świat!
Jakże tęskno mi już dzisiaj — do tego śmiechu!





PAN BŁYSZCZYŃSKI


PAN BŁYSZCZYŃSKI

Kazimierzowi Wierzyńskiemu, Jego żywotnym
zmaganiom się z upiorami współczesności
i zdobywczym przeobrażeniom twórczym.


Ogród pana Błyszczyńskiego zielenieje na wymroczu,
Gdzie się cud rozrasta w zgrozę i bezprawie.
Sam go wywiódł z nicości błyszczydłami swych oczu
I utrwalił na podśnionej drzewom trawie.

Kiedy zmory są zajęte przyśpieszonem zmorowaniem
Między mgłą a niebem, między mgłą a wodą, —
Zielna zjawa swe dłonie zbezcieleśnia ze łkaniem
Nad paprocią — nad pokrzywą — nad lebiodą.

W takiej chwili Bóg przelatał, pełen wspomnień wiekuistych,
Ścieżką podobłoczną — właśnie, że tułaczą —
I przystanął na zbiegu dwojga tęsknot gwiaździstych,
Gdzie się widma migotliwie bylejaczą.

Zaszumiało jaworowo, ale chyba wbrew jaworom —
Samym cisz zamętem, samą cisz utratą...
— „Kto te szumy narzucił moim dumnym przestworom?
Kto ten ogród roznicestwił tak liściato?...“

Cisza... Nikt nie odpowiada. Płyną chmury i godziny...
Wszelka dal w niebiosach — to dal zagrobowa.
Pan Błyszczyński w świat nagle z trwożnej wyszedł gęstwiny,
Szepnął: „Boże!“ — i powiedział takie słowa:


„Był w zaświatach — sen i wicher i zaklętej burzy rozgruch!
Boże, snów spełnionych już mi dziś nie ujmuj!
Jam te drzewa powcielał! To — mój zamysł i odruch...
Moje dziwy... Moje rosy... Dreszcz i znój mój!

„Przebacz smutkom i widziadłom, nieznającym rodowodu,
I opacznym kwiatom, com je snuł z niczego...
Moja wina! O, Boże, wejdź do mego ogrodu!
Do ogrodu!... Do — mojego!... Do — mojego!...

„Wyznam Tobie całą zwiewność, całą gęstwę mojej wiary
W życie zagrobowe kwiatów i motyli.
Wejdź do mego ogrodu! I cóż z tego, że czary!...
I cóż z tego, że ułuda nikłej chwili!...“

Wszedł w gęstwinę, co szumiała poza życia drogowskazem.
Sami byli teraz. Oko w oko — sami.
Nic do siebie nie rzekli i, ciemniejąc, szli razem
Alejami — alejami — alejami!

Ogród śnił się... Tu i ówdzie dąb prześniony zżółkł i powiądł.
Każdy krzew sam w sobie miał zaświata wygląd.
Sporo było w gałęziach — cisz zbłąkanych i sowiąt,
Lecz nie było ani świerszczy, ani szczygląt.

Uciekały się niebiosy pod najdalszych gwiazd obronę,
Miesiąc złotym rogiem chmurę mgliście pobódł.
Trzepotały się w piachu dusze zmarłych, spragnione
Nowych zgonów i pośmiertnych w mroku swobód.

Coś złociście wyspowego w daleczyźnie alej pełga, —
Można taką wyspę brwi skinieniem spłoszyć...
Świetlikami za chwilę północ w zieleń się wełga,
Niepokojąc gmatwaninę leśnych poszyć.


Pan Błyszczyński sprawdzał ogród, czy dość czarom jego uległ, —
I czy szum i poszum dość jest rzeczywisty, —
I czy liszaj na dębie — jadowity brzydulek —
Dość się wgryza w złudną korę i w pień śnisty?...

Badał jeszcze, czy ptak-lilja dość skowrończo w przyszłość śpiewa,
I czy wąż-tulipan wiosny jest oznaką...
I spojrzeniem przymuszał przeciwiące się drzewa,
By do zwykłych podobniały jako-tako...

Drapieżniały zbyt cudacznie zdradnych kwiatów niebywałki,
A gałęziom ciążył złej wieczności nawał.
Pod stopami przechodniów piach niepewny i miałki
Tyleż istniał, ile istnieć zaprzestawał.

Szli, aż doszli tam, gdzie w mrzonce zagęstwionej i niczyjej
Cień dziewczyny jaśniał oczu w dal rozbłystką,
A jej usta i piersi i ramiona i sny jej
Były takie, żeby właśnie kochać wszystko...

Rzęsy miała dosyć złote, by rozwidnić blaskiem rzęs tych
Dno zmyślonych jezior, gdzie mży śmierć zmyślona, —
Warkocz łatwo się płoszył, więc skrzydłami fal gęstych
Wciąż uciekał i powracał na ramiona.

Bóg w nią spojrzał, kiedy właśnie wynurzona z mgieł spowicia
Urojone oczy w modre nic rozwarła.
„Kto ją stworzył?“ — zapytał. — „Nikt, bo przyszła bez życia
I bez śmierci, więc nie żyła i nie zmarła...

„Próżno szukam w jej warkoczu źdźbeł istnienia, snu okruszyn,
Próżno chcę ugłaskać pozłocisty kędzierz!
Tak mnie wzrusza ten niebyt, cudny niebyt dziewuszyn!...
Bądź miłościw niebytowi... Wiem, że będziesz...


„Wyłoniłem z mroku ogród, oderwany od przyczyny,
Rozkwieciłem próżnię, namnożyłem ścieżek, —
I już wszystko rozumiem, prócz tej jednej dziewczyny,
Prócz tej jednej, którą kocham!“ Bóg nic nie rzekł.

„Znam usilność rzeczy sennych i znużenie rzeczy martwych.
Ogród mój chwilami wolałby — bezlistnieć...
Boże, nie skąp w obłokach błogosławieństw i kar Twych
Tym, co wiedzą, że ich niema — a chcą istnieć!

„W Twych przestworach coś się stało... Mgła o cud się dopomina...
Z tamtej strony świata modlą się zawieje.
I w tych strasznych bezczasach taka nagła dziewczyna
Tak niebacznie poza życiem — cieleśnieje!

„Zbliż się do niej, ciemny jarze! Zbliż się do niej, modra strugo!
Czemuż pies mój wyje na jej czar cichutki?
Może zimne jej usta są ostatnią posługą
Dla tych właśnie, którzy wierzą tylko w smutki.

„Znam niedolę wniebowstąpień! Znam wskrzeszonych ust niedolę!
I płacz wśród zieleni... I zgon sierociński...
I to wszystko mnie boli!... Ja — sam siebie tak bolę!“ —
Wołał w bezmiar i ku Bogu pan Błyszczyński.

Ale Boga już nie było... Pustka padła wzdłuż na kwiaty.
Widma drzew szeptały: „Zmiłuj się nad nami!“ —
Błogosławiąc snom wszelkim, leciał w dalsze wszechświaty
Powietrzami, wstrząsanemi powietrzami.

Pewno widać było z nieba, że świat mija i przeminie,
I że snom przyświeca — woda na kamieniu...
Pan Błyszczyński zaszeptał w usta niemej dziewczynie:
— „Błędny cieniu, marny cieniu, cudny cieniu!


„Zabłękitnij — odbłękitnij... I mów wszystko i niedomów!...
Czy tu jest ów wszechświat, gdzieś zgubiła siebie?
Może ci się należy wpośród innych ogromów
Inna zieleń — inna nicość — w innem niebie.

„Nie zaczęłaś dotąd istnieć w żadnym półśnie, w żadnym grobie,
Dotąd stóp twych śladu nie stwierdziły kwiaty, —
Podczas twego niebytu zakochałem się w tobie,
Naraziłem mroczne ciało na zaświaty!

Czy mam z tobą iść w głąb żalu, czy w tę inną głąb doliny,
Nim świat zginie śmiercią, niebem malowaną?...
I jak dążyć do ciebie — do niebyłej dziewczyny, —
Ty — mgło moja, usta drogie, złota piano!...

Oto resztki mych przeznaczeń: noc niedobra i dzień sępny, —
Oto — popłoch czarów, gdy je miłość zrani!
Od nicości do ust twych — ledwo jeden krok wstępny,
Od otchłani poprzez dreszcze — do otchłani!

„Śni się liściom — nieskończoność. Śni się wiosłom — dno i łódka.
Odtrącone zorze raz na zawsze bledną...
Czy śmierć w nic nas rozśmieje, czy nas z nowych łez utka, —
Wszystko jedno, tchu ostatni, wszystko jedno!

„Noc zabije nas nie mieczem, lecz jaśminem i konwalją —
I zaciszem mogił — i oddechem sadu!
Prędzej pochwyć treść nocy i ucałuj i spal ją,
Żeby po niej nie zostało ani śladu!

„Wszystkim widmom chce się zginąć takim nagłym wielozgonem,
Żeby brak ich we śnie — był dla jawy ulgą.
A mój upiór śpi w jarze — na wybrzeżu zielonem,
Gdy go znajdziesz, pusty cieniu, — zbudź i tul go!


„Tam — wysoko i najwyżej — między niebem a nadrzewiem
Włóczy się srebrnawo — cisza i znikomość.
Tak o tobie nic nie wiem, tak cudownie nic nie wiem,
Że miłością jest ta moja — niewiadomość!“

Umilkł nagle pan Błyszczyński i popatrzył w dal niecałą,
Świateł i przeznaczeń było coraz więcej.
A on kochał ją w usta, kochał w stopy, w pierś białą, —
I minęło różnych czasów sto tysięcy!

Ramionami ją ogarniał a ustami doogarniał,
Oczom z gwiazd przyrzucał patrzącego złota,
Lecz cień w jego objęciach wciąż samotniał i marniał
I nie wiedział, że to — miłość i pieszczota.

Noc z roziskrzeń, wróżb i mgławic promienisty splotła batog,
Żeby nim biczować niedość chętne groby,
A w księżycu się jarzył wykres cieśnin i zatok,
Gdzie nic niema, prócz oddali i żałoby.

Mrok zaskomlał w pustym dębie, zagwizdała nicość w klonie,
I rozbłysła w księżyc — śmierć i pajęczyna...
Pan Błyszczyński zrozumiał i załamał swe dłonie
I pomyślał: „W nic rozwieje się dziewczyna!“ —

W nic rozwiała się dziewczyna i jej czar, poczęty w niebie,
I pierś, zakończona różową soczystką.
I rozpadło się ciało na żal straszny do siebie
I niewiedzę o tym żalu!... I to — wszystko...

Nie umarła, lecz umarło jej odbicie w jezior wodzie.
Już się kończył zaświat... Ustał cud dziewczyński...
O, wieczności, wieczności, i ty byłaś w ogrodzie!
I był blady, bardzo blady pan Błyszczyński.





ELJASZ


ELJASZ

Adamowi Szczerbowskiemu, w imię
wspólnej wiary w zwycięstwo sztuki nad
rozpanoszoną zmorą szarego człowieka.


Wziął go wicher i uniósł na ognistym wozie.
Leciał rozzuchwalony w powietrzu i w grozie,
Płaszcz swój zrzucił na ziemię, by z wyżyn rozstania
Płaszczem ziemi dosięgnąć na znak pożegnania.

I odtąd już go nigdy na ziemi nie było.

Wszechświat stał mu się błędną wokół bezmogiłą.
Ledwo skrzyć się nadążył rozbłyskaniec boży,
By światłem zmuskać stada zdziczałych bezdroży.
W twarz go biły obłoków wzburzone jaśminy,
Wóz miotał w byle wieczność ognia rozprószyny,
A on patrzył w to tylko, co w dal się rozwidnia,
I, górując — dołując, mknął, jak śród białydnia!
Jęczała Nieskończoność, kół miażdżona złością,
A gwiazdy rozpaczały nad Nieskończonością!

Zezem spojrzał na Wenus, w jej śmigłe zaświaty,
Gdzie się gęstwił do lotu ptak żywcem liściaty,
Co zaledwo się różnił od dębów i sosen
I tą właśnie różnicą leciał w sen-pierwosen.
Prażywicznych wybroczyn leśne ustoiny
Wywiały czad istnienia w pobliża męt siny,
I mroki, woń ożywczą węsząc bezrozumnie,
Zaroiły się wokół wroniście i tłumnie.


A prorok przetarł oczy i przynaglił biegu.

Rozpędzony na zawsze w tę noc bez noclegu
Saturn, niebem zdyszany, dniał w nurtach ciemnoty
I biegł ścieżką domyślną — niepochwycień złoty.
I Jowisz jak tęczowa przewinął się plucha,
I Neptun jak cienista przemknął zawierucha, —
A wóz boży, płomienie rozchyżywszy czujne,
Minął słońca podwójne i słońca potrójne
I brnął w gąszcz, gdzie z nicością zmieszane napoły,
Włóczą się niedowcieleń pełzliwe męcioły.

Tu właśnie samo z siebie wyłonione Śnisko,
Mgłami się ocierając o wieczność pobliską,
Lęgło w chorem przezroczu jadowitą chatę
Z oknami rozwartemi na śmierci poświatę,
A niczyje i nikim nie będące ciało
Do jej progów omylnym łbem się przyśniwało,
By wygoić ich kurzem od dołu do góry
Rozjątrzoną bezdomność chciwej szczęścia skóry.

Tu tkwiły włóczyzmory, w swem konaniu zwinne,
Pstrocinami złych ślepi migotliwie czynne,
Strawione zaraźliwym liszajem niebytu,
A łase na ułomną podobiznę świtu...
Tu mgławice dłużyły rąk wyłudę białą
W schłon próżni, gdzie się dotąd nic jeszcze nie stało, —
Strzęp świata, zdruzganego na prochy w przestworzu,
Bławatkował zadumą o świetlącem zbożu...

Ale prorok, w tęsknoty zapodziany trudzie,
Nie zważał na to rojne w niebiosach bezludzie
Upojony tchem mgławic, zwycięsko rozpędny,
Wsparty o krawędź wozu, a sam — nadkrawędny

Ścigał bezkres i piersią czuł radość pościgu.
A gwiazdy, drobniejące za nim w okamigu,
I światy, co we wprawnym kołują obłędzie,
I to życie, co pragnie trwać zawsze i wszędzie,
I ziemskiego pobytu krzątliwa śródzielność,
Świat i zaświat i dusza — śmierć i nieśmiertelność, —
Wszystko zbladło, zmarniało w wyżynnem wspomnieniu.
Jak sen, co śnić się nie chce, a śni się wbrew chceniu.

A właśnie uwikłany w czepliwym obłoku
Trup anioła przelatał z bielmem śmierci w oku.
Dziwny zdał się w pobliżu ogrom tego ciała
I małość pustej śmierci, co w nim wciąż malała.
Skrzydłami się w pozgonny żal nad sobą śnieżył,
Co raz wyżej ulatał — co raz wyżej nie żył!

Stąd już blisko do Boga! Już Eljasz zobaczył,
Jak Bóg Smugą świetlistą w chmurze się zaznaczył.
Oczom była dostępna tej Smugi połowa,
Resztę, blednąc, zgadywał, a Bóg rzekł te słowa:
— „Chcę ci wyznać to, czego nie wyznam nikomu.
Świat mój mija się ze mną! Źle mi w moim domu!
Mogłem niegdyś przymusić nicość jeszcze młodą
Do uśmiechu w mrok inny! Mrok nie był przeszkodą...
Gdybym dał inny rozkaz, innych snów narzędzie,
Czy byłoby inaczej, niż jest i niż będzie?“...

— „Śniłem o tem — rzekł prorok. I posłuszny słowu —
Śniłem“ — powtórzył ciszej, a Bóg mówił znowu:
— „Życiem tworzył! Tak, właśnie! Nieodparte życie!
Na gwiazdach, na dnie jezior, na pagórów szczycie,
W lwich paszczękach, w kłach wężów i w snu pozawzroczach,
W jamach krecich, w łzach ludzkich, i w wargach i w oczach,
Nawet w miazgach padliny, w tumanach bez treści

Jeszcze coś się mocuje, krząta i szeleści!
Cóżem jeszcze mógł czynić? Jaką wybrać drogę?
To — wszystko. Twór skończony. Nic nad to nie mogę!“

I głos rozległ się echem i zamilkł niebawem.
Eljasz głosu Bożego słuchał mimopławem,
Ale biegu nie zwalniał. — „Smugo! — szepnął — Smugo!
Niech Cię z chmur tem imieniem wygarniam niedługo,
Nim zgaśniesz!... A, gdy zgaśniesz, znowu powiem: Boże!
Nie wiem, gdzie Twoje brzegi, a gdzie moje morze?
Lecz wiem, żem policzony pomiędzy Twe ptaki:
Chcę lecieć w Twoją przyszłość! O, daj mi lot taki!“

Zaiskrzyła się Smuga — i mrok bez oporu
Przyjął skrę... Coś błysnęło w pamięciach przestworu,
Lecz nastała ta cisza, co nic nie pamięta.
Słychać było, jak czas się po gwiazdach wałęta...

I rzekł Bóg: — „Chciałbym ciebie zachować zazdrośnie
Mym niebiosom — Spójrz! Wszechświat ma się już ku wiośnie!“

Eljasz z wozu wynurzył swą pierś i urwiście
Zwisł nad głębią i dłonie wprzód rozwiał, jak liście,
I tak trwał, niby nagła mroków uroślina,
Co pnączem swego ciała w bezmiary się wspina,
I, wargami zmacawszy chłód gwiezdnych przezroczy,
Do Boga wzwyż i nawprost mówił w cztery oczy:
— „Tak, mogło być inaczej! Słowa śmiesznie złote
Dla zbłagania ciemności! Chcę iść w tę Innotę,
Chcę być tam, gdzieś nie bywał! Chcę walczyć sam na sam!
Niech czuję, że zwyciężam, lub wiem, że wygasam!
Chcę wzburzoną swobodą przekroczyć mą dolę!
Puść mię tam — w bezbożyznę! Puść — na wolną wolę!
Postroń wszystko, co było! Nie poskąp mi lotu!


Już — z Tobą!... Już — bez Ciebie!... Nie żądaj powrotu!“
Smuga zgasła, i Eljasz wziął jej Zmrok za zgodę.
Wiatr pobruździł głąb nieba, jak jeziorną wodę,
A on pędził naoślep i Zgasłą ominął.
Wolny, Bogu zbyteczny — sam teraz popłynął
Wyżej i niebezpieczniej w ten zmierzch ponadniebny,
Gdzie już niema stworzenia i Bóg — niepotrzebny!

Wszechświat skończył się... W oczach, niby gwiazd utrata,
Utkwiła mu ta nagła skończoność wszechświata.
Zmógł się z lotem ostatnią swych pragnień bezsiłą.

I odtąd już go nigdy w wszechświecie nie było.

Wóz się zachwiał. Skry jego, niby ślepie wilcze,
Lśniły, przejrzawszy nawksroś zamysły tubylcze.
I spełniło się... Eljasz czuł przez jedną chwilę,
Że spełniło się właśnie... I czuł tylko tyle...
Pochłonęła go drętwa i pilna Ciszyzna.
Wiedział, że Bóg — daleko, — że nic mu nie wyzna.
Dreszcz lęku w nim zanikał raz jeszcze — raz jeszcze, —
I wstrząsnęły nim obce ciału przeciwdreszcze.
Czekał, do jakich mroków pierś chętną dołoni?
Dłoń wyciągnął w niewiedzę... Lecz minął czas dłoni!
Rozwarł oczy... Czas oczu minął niepochwytnie!
Już nie było błękitu, więc trwał bezbłękitnie.
Dróg nie było, więc drogi napewno nie zmylił,
I z wozu gasnącego w bezświat się wychylił,
By stwierdzić jasnowidztwem ostatniego tchnienia
Możliwość innej jawy, niż jawa Istnienia!





DWAJ MACIEJE


DWAJ MACIEJE

Drogiemu przyjacielowi, Franciszkowi Fiszerowi,
z pełnym wzruszenia uznaniem dla smutnych
i wesołych cudów Jego cygańskiego żywota
i ze szczerym zachwytem dla Jego wiecznie młodych
uniesień i pomysłów metafizycznych.


Pleć, pleciugo! — Na wzgórza południowym grzeju
Siedział razu pewnego — Maciej przy Macieju.
Do pierwszego Macieja rzekł ten drugi Maciej:
— „Coraz w niebie — wiosenniej, a w polu — pstrokaciej.
Lada parów potrafi, śniąc, kwiatami zaróść!
A my — co? — Do wieczności mizdrząca się starość?
Wstyd mi z siana, gdy słońce złotą igra zmrużką,
Z przedwczesną i zuchwałą pieszczoty pogróżką
Zerwać się do dziewczyny, jak gęś, co z pod płotu
Zrywa się z wielkim krzykiem do niskiego lotu!...
Wstyd mi pysk — modrym oczom przysunąć do widna,
Bo te oczy — śmieszliwe, a dziewka — bezwstydna!
Byle durniom zejść z drogi miałbym bezrozumnie?
Zamiast z dziewką — na sianie, bez dziewki spać w trumnie?
Dość mam śmierci, co siłkiem po ziemi się szasta!
Nie chcę umrzeć — i kwita! Chcę potrwać — i basta!“ —

Do drugiego Macieja pierwszy Maciej rzecze:
— „Hamuj się, niecierpliwy na wiosnę człowiecze!
Ma łeb dzielny — wieczorem, kto go miewał — wzarań —
Tak, jak ja — com nie szczędził mym zadumom starań...
Wiem, co wiem! — W kniejach leśnych, w przepaściach paprotnych
Mieszka Czmur — wpośród czarów dzikich i samotnych —
I nic — tylko pilnuje zaklętego ziela,

Które nieśmiertelności — gdy je zjesz — udziela.
Nie dopuszcza nikogo — podstępny i silny,
A pięść ma tak skuteczną, jak ten głaz mogilny!...“

Do pierwszego Macieja drugi Maciej prawi:
— „Mam i ja — pięść, co z wrogiem niedługo się bawi...
Pódźwa z Czmurem się zmierzyć! Ty — w ślad, ja — na czele.
Przymarnimy go nieco — i odbierzem ziele“. —

I poszli. — A szli wpoprzek — i wprzód — i ukosem,
Już zawczasu się srożąc pod gołym niebiosem,
Jak mówią w tym powiecie, gdzie mimo zwyczaju
Niebo jest — Bóg wie czemu — męskiego rodzaju.
Po obłokach — po pniakach — po jarach — szli, skacząc
I Czmurowi zaocznie i trafnie sobacząc!

Słońce, przez żyłkowane przeświecając liście,
Na sękach się rozpryska — różnie i zdziebliście —
I, światłem obszerniejąc, rozprasza się po to,
By na trawę ruchliwą nawiać — nic i złoto.

Gil na dęba wierzchołku tak odlegle śpiewa,
Że czuć w śpiewie wysokość szumiącego drzewa,
A w jarach, skąd się zieleń wynurza, jak z wora,
Po wczorajszej ulewie — zieleń przez sen chora
Na blady niedorozwój srebra w swej głębinie,
Mętem przeciw własnemu usrebrnieniu płynie.

Skoro Czmur dwuch Maciejów zaoczył zdaleka, —
Czarami się najeżył — i nieludzko czeka...
Idą. — Już się zbliżyli. — Czmur w słońcu się biesi, —
Gębę do nich wykrzywia: „A wy tu — skądesi?“ —

Rzekł Maciej: „Z niedaleczka... Chcemy jestku — pitku
Z tego ziela, coś w lesie skrył je bez użytku.
Znamy twą tajemnicę strasznie zieleniatą!
Wyłaź, tchórzu, z za czarów! Wyłaź!“ —
A Czmur na to:
— „Precz stąd śmiecie pyskate! Znam podniebia wasze!
Na baśń leśną dybiecie, jak bawół na paszę!
Czem dla was nieśmiertelność? Rodzajem — jarzyny!
Wara psiarni człowieczej do bytów przyczyny!“. —

Trącił Maciej Macieja: „Lży, bestja nieczysta!
Pierwszy przemów do zmory, boś lepszy mówista“...
Sięgnął Maciej po słowo, co wszystek gniew zmieści!
— „Ty, psiaparo — psiawełno — psianogo — psiatreści!
Czemu ślepie wytrzeszczasz, mgliste od wyłudy!
Małpo z tamtego świata! Pomroko z psiej budy!
Nie pyskuj śród listowia! Stłum w lesie — bezczelność!
Nie skąp ziela, judaszu! Oddaj nieśmiertelność!“ —

I, to mówiąc, podźwignął pięść, nakształt maczugi,
A tuż obok do boju zawrzał Maciej drugi.
Czmur z ziemi wyrwał buczek, pełen jeszcze cienia,
I łby obu Maciejom zmacał odniechcenia.
Coś zlekka we łbach trzasło, lecz nic się nie stało.
Snać łbów było — za dużo, a buczka — za mało.
Obaj do gęby Czmura rozmach wzięli szerszy, —
Cios zadał Maciej drugi, a w ślad — Maciej pierwszy.
Czmur rozwarł pysk drapieżny zwyczajem potwora,
Aż odsłonił krtań krwistą — kły — i zwój jęzora.

Splunął Maciej, jęzora zgorszony straszydłem,
I gębę w czas potłumił pięścią, jak gasidłem.
Jęknął Czmur w nieskończoność, truchlejąc haniebnie
Przed nawałą Maciejów zbyt groźną liczebnie!

Cztery pięście go tłukły, niewiadomo — która!
Coraz to inny Maciej nacierał na Czmura!
A czynili ciał dwojgiem taki zgiełk i ścistek,
Że zlękły brakiem miejsca — las dygotał wszystek!
Próżno Czmur się do nieba zrywał, jak zawieja, —
Gdziekolwiek się obrócił — tam spotkał Macieja!
Przed nadmiarem Maciejów gdzie szukać obrony?
Tu — Maciej i tam — Maciej! Maciej — z każdej serony[11]!
Ten go chwyta za grdykę, a tamten — za łystę.
Czmur nagli do ucieczki swe nogi bieżyste.
Już szkarłatną rzadź bytu wyplunął na jary —
I zmalał — i sprzyziemniał, jak właśnie kret szary.
Lecz — gdy w oczach mu leśna pomętniała knieja,
A Macieja odróżnić nie mógł od Macieja, —
Zaklął siebie słów mgliskiem — i tak zaczął znikać,
By ciałem do niebytu, znikając, nawykać...
Trudno stwierdzić, czy umarł, czy wpełzł nakształt gadu
W nicość, pełną kryjówek... Dość, że znikł bez śladu.
Znikł do cna i do ista, jakby go nie było, —
Tylko w słońcu zapachło — miętą i mogiłą...
Ptak zaćwierkał z gałęzi na zniknione ciało,
I coś w lesie raz jeszcze, niechcąc, poleśniało...

Rzekł Maciej do Macieja: „Umknął, zmór podrzutek!
A my ziela szukajmy! Czas nagli i smutek!“
Jęli szukać w parowie — łapczywie i żwawo.
Poszperali — na lewo, znaleźli — na prawo.
Miało barwy znikliwej posenną przynętę,
A poznali je po tem, że było — zaklęte.
Daremnie próbowali gryźć ziele i łykać, —
Nie chciały im się szczęki zmiażdżone domykać...
Czmur za życia posiadał jakie takie siły,
Bo cielska Maciejowe od ran się roiły.


Do pierwszego Macieja rzecze Maciej wtóry:
— „Tak się kości gną we mnie, jak te obce wióry.
W tem, że Czmur nas nadpsował — niema jeszcze sromu.
Czas duszom — do pokuty... Czas ciałom — do domu...
Lubię księżyc — na strychu, a słońce — w altanie,
Ale lubię najbardziej — siebie wzdłuż na sianie!...
Ty poleżysz ustronnie — i ja też poleżę.
Odzyskamy sił krztynę, szeptając pacierze,
Grzeszną duszę do Boga nastroim, jak skrzypkę,
A ziele spożyjemy z mlekiem na przechlipkę“.

I tak gwarząc, szli do dom — tam, gdzie dal i droga,
I na skręcie spotkali twarz w twarz — Płaczyboga.
Miał Płaczybóg źrenice — dalami posnute,
A w źrenicach naprzemian — zadumę i smutę.
Trącił Maciej Macieja: „Chwila uroczysta
Pierwszy przemów do Boga, boś lepszy mówista“. —
Rzekł Maciej: „Płaczyboże, co płaczesz uboczem, —
Chcę Ci mówić o wszystkiem, ino nie wiem — o czem!
Pochwalona ta z Tobą znajomość bezkreśna.
W lesie — nasze spotkanie. Dziej się — wola leśna!
To powiadam po pierwsze. A mówię powtóre:
Dziej się człowiek, idący w bezmiary niektóre!
Nie zbraknie Bogu strawy (to mówię — po trzecie!) —
Dopóki jeden Maciej trwa jeszcze na świecie!“

I z zanadrza, jak z hojnej wyciągnął skarbony
Ziele — i Płaczybogu podał zamyślony.

— „Weź to ziele na wszelki w niebiosach przypadek,
Jako po dwuch Maciejach niepodzielny spadek.
Wiem, że cierpisz niekiedy, — i ja czasem cierpię.
A nuż się nieśmiertelność w niebiosach wyczerpię[12]!

Chociaż trwoga to — płonna, lecz myśl niebezwiedna:
Pewniejsze dwie wieczności, niźli wieczność — jedna.
Dość Ci, Boże, źdźbło małe tego ziela spożyć,
By do drugiej wieczności bez uszczerbku dożyć.
Kto zasłużył na ziele — niech się niem odświeży.
Bogu się nieśmiertelność — nam się Bóg należy.
Włącz ten dar, Płaczyboże, do Twych w niebie dziejów
I od czasu czasu[13] wspomnij dwuch Maciejów!“ —

Wziął Płaczybóg podarek z tym bożym uśmiechem,
Co sprawił, że las z większym zieleniał pośpiechem,
I rzekł: „Dar to — nielada, i skarb — nie drobnota —
I pewne przedłużenie wiecznego żywota!
Czemże was wynagrodzę — jaką z nieba chwałą
Za to, co się w tej chwili we wszechświecie stało!
Nic nigdzie nie posiadam, sam jestem — samiustek
W pośród ziemskiej niedoli i zaziemskich pustek.
Trzeba w płacz mój na ślepo, z całych sił uwierzyć,
By chcieć ze mną żyć razem, albo razem — nie żyć.
Na krańcach mego płaczu będę na was czekał.
Nie zwlekajcie zbyt długo. Ja — nie będę zwlekał...“

I odszedł w sen za snami, by z tem zielem w dłoni
Zniknąć w jednej i w drugiej niebiosów ustroni.

Rzekł Maciej do Macieja: „Z ran moich niemało
Podczas rozmowy z Bogiem krwi się w świat przelało“.
I na nogach się zachwiał i bardzo niezgrabny
Na trawę się wywrócił bokiem, jak wóz drabny.
Drugi Maciej na ból swój boczył się i srożył,
Lecz — by ciału dogodzić — obok się ułożył.
Rzekł jeden: „Czemuś taki srebrniasty na licu,
Jakbyś gębę przed chwilą wytarzał w księżycu?“


Drugi na to: „Już do snu nicość mnie kołycha.
Wiem, co we mnie cierpiało, — nie wiem, co nacicha...
Brak mi ziela... Ha, trudno! Niech Bóg się posili, —
Bardzoby się przydało i nam w takiej chwili!“
Naówczas do Macieja rzekł Maciej: „Macieju!
Tak mi dobrze w mym bólu, jak w samym Betleju...
Pragnę tylko ostatnich ku niebu przesileń,
By zrzucić ciała mego uciążliwą wyleń, —
A zrzucając — nie jęknę, ani się zasmucę.
Odwróć łeb, byś nie widział, czem będę, gdy zrzucę...“

Chciał się właśnie odwrócić Maciej od Macieja,
Ale go zamroczyła wielka beznadzieja!
A już śmierć się zbliżyła, by ich snem utrudzić.
Nie wiedziała, którego ma najpierw wystudzić.
Świat im w oczach zanikał... Nastały złe dreszcze.
I już świata nie było, a trwali gdzieś jeszcze...
Rzekł jeden: „Noc nadchodzi!“ — A drugi rzekł: „Dnieje!“ —
Tak zmarli jednocześnie obydwaj Macieje.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – cudów.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Człowiek.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Stwierdza.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – szkielet.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Chrabąszcz.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – trwającą.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – świerszcz.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – mniej.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – słyszysz.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zórz.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – strony.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wyczerpie.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – od czasu do czasu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bolesław Leśmian.