<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Masław
Podtytuł Powieść z XI wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



I.



Smutny był wieczór jesienny; słońce zakryte, którego spłowiałe blaski z za chmur gdzieniegdzie przeglądały, już się ku zachodowi kłoniło. Całe niebios sklepienia okrywały szare, podarte, kłębiące się, nad widnokręgiem, w ciemną, jednostajną zasłonę zbite obłoki.
W powietrzu oczyma było można dojrzéć górą goniący wicher, który kiedy niekiedy tylko z chmur spadał na ziemię — sunął się po niéj uginając drzew wierzchołki, obłamując gałęzie i uciekał znów gdzieś w górne szlaki.
Ziemia obleczona żałobą, szara, z zieloności odarta, wydawała się zmarłą, uśpioną, gdy po nad nią pędem leciały z zachodu poszarpane dziwnie, postrzępione, rozpływające się i zlewające obłoki, przybierające barwy różne, jakby je to gniew rumienił, to złość sinemi czyniła. Tam gdzie czuć było słońce, gorzały żółtawe łuny — gdzie na chwilę obnażyło się niebo, jaśniało jakąś barwą zielonawą. Szare chmury wszystkie zdawały się spieszyć na wschód, by tam stanąć jak wojsko do boju, jedną groźną czarną ławą.
Dołem, nie wesoły téż krajobraz przedstawiał się oku. Nizka, błotnista dolina leżała wśród lasów, które ją czarnemi obejmowały ścianami. — Gdzieniegdzie na niéj stało osamotnione, na pół zeschłe czy zgorzałe drzewo prastare, z gałęźmi obnażonemi i jakby w rozpaczy podniesionemi do góry.
Resztę liści pożółkłych oberwały z nich wichry jesienne.
Wśród błota wiła się droga, na któréj świeże ślady wypisały jakieś straszne dzieje wczorajsze, nie starte jeszcze niczém i nie spłukane, nieoschłe i niezarosłe.
Czytać było można z téj drogi, jak z księgi, co się tu wczoraj, dziś może dziać musiało. Przeszła po niéj burza straszliwa. Wydeptana była, wygnieciona, wybita, jakby nią mnogi lud i stada przeszły, koła ją poryły, drągi porozrzynały, tu i owdzie leżały drzewa, wozów połamanych szczęty podarte szmaty krwawe, porwane szaty, potargane powrozy. Znać było na niéj resztki wielkiego obozowiska, czy olbrzymiéj gromad wędrówki.
Na ślizgiéj powierzchni, gdzieniegdzie bosych nóg ślady się wycisnęły, dziecięce obok starych, zwierzęce obok ludzkich, owdzie leżącego ciała znamię, które padło i wlokło się pasami porąc ziemię. Wśród kałuż błota były i czarne zastygłéj posoki plamy.
Wojny to zdawały się być ślady nielitosne, co po sobie śmierć i spustoszenie zostawiły.
Na stratowanym gościńcu szczątkami życia karmiło się ptastwo, dziubiąc rozsypane ziarna, pijąc może krew rozlaną.
W dali na pagórku widać było mury ogorzałe, niżéj sterczące w dolinie belki czarne, powywracane budowy, szczątki jakiéjś ludzkiéj osady, w któréj nie było człowieka. Po nad tą pustynią głuche panowało milczenie, z wiatrem tylko kiedy niekiedy jakby żałośliwe dolatywało psów wycie. Stado kruków i kawek zwijało się w powietrzu, to przypadając ku ziemi, to podnosząc się z wrzaskiem i krążąc nad opustoszoną doliną. Ptacy obejmowali tu panowanie, a zwierz z lasów poglądał, rychło mógł przyjść za niemi, po człowieku zagarnąć dziedzictwo. Nad błotem latały z krzykiem boleśnym strwożone czajki. Jedno życie się tu skończyło, zaczynać miało drugie.
Wpatrzywszy się w miejsce, gdzie osadę zniszczoną znaczyły mury rozbite, jeszcze po nad nią dostrzedz było można nieznaczne prawie pasemka dymu unoszącego się z pogorzeliska. Napróżno usiłując się wzbić do góry, podniósłszy się nieco, opadały ciężko i rozścielały się po ziemi. W powietrzu czuć było zgorzeliznę trupią.
Na ścieżynie wiodącéj do najbliższego cypla lasu, ukazał się jeździec na koniu. Wysunął się zwolna z za gałęzi, stał i patrzał długo — rozsłuchiwał bacznie, nim się daléj posunąć ośmielił.
Oko jego rozglądało się po okolicy, wśród któréj żywéj nie widać było duszy, głosu ni cienia człowieka. Jeździec ów, z ciemną brodą potarganą, lat średnich mężczyzna, był, jakby świeżo wyrwał się z boju, i ocalał z walki — potłuczony cały i krwawy. Pancerz miał poszarpany od ciosów co go ugodziły i na kawały na nim porozcinały. Szmaty jego wisiały zeń, obnażając gdzieniegdzie pokaleczone ciało krwawe. Reszta pogiętego hełmu ledwie się trzymała na głowie bujnym ciemnym włosem okrytéj, strzaskanego miecza głównia wisiała mu u pasa; w ręku miał kawał włóczni złamanéj, w kilku miejscach zbroja i z pod niéj przezierająca odzież jak rdzą brunatną, zaschłą krwią była zbroczona.
Koń pod nim posieczon i poraniony był także, szedł nakuliwając z głową zwieszoną, a gdy mógł stanąć, wnet łeb spuszczał szukając pod nogami wyschłéj trawy, w kałużach wody. Pomimo téj nędzy dzisiejszéj, na wojaku i jego wierzchowcu, znać było dawne lepsze czasy. Twarz biednego, wybladłego zbiega, rysy miała szlachetne i dumne, oko zamglone było smutkiem nie niewieścim, lecz mężną rycerską niedolą. Poszarpane suknie i zbroje niegdy były kosztowne i piękne.
Westchnąwszy, gdy z konia obejrzał okolicę, zsiadł z niego wędrowiec, poklepał biedne zwierzę po szyi, uzdę wziął w rękę i podpierając się dzidą, powolnym krokiem iść począł ku pogorzelisku. Ranny w nogę, z posieczoną piersią, rozbitą głową, wlec się musiał powoli i często odpoczywać. Zdało się czasami, że zachwiawszy się padnie, że mu ochota odejdzie daléj się tak ciągnąć, aby nędzny żywot ocalić, stawał, opierał się na koniu, dyszał i znowu tak wlókł ku pogorzelisku. Koń téż kulejąc i napadając szedł posłuszny, a raczéj dawał mu się ciągnąć, skubiąc z głodu resztki traw, gdy je znajdował po drodze.
Tak ścieżką tą od lasów, znaną mu pewnie, zbliżał się wojak ów ku kopcowi naprzód, grodzisku otoczonemu wałami, na którém spalonego zamczyska widać było zczerniałe ściany.
Spustoszenie straszliwe jakieś, nieludzkie przeszło tędy niedawno jeszcze, niezostawiwszy po sobie nic, nad kupę węgli i gruzu. Na okopach poopalane, połamane, stérczały gdzieniegdzie ostrokoły, brama strzaskana, na pół zgorzała leżała w błoto wciśnięta na ziemi.
Krokiem powolnym, przybysz wsunął się w środek okopów. Miejsce to musiało mu być dobrze znane, szukał po niém oczyma w gruzach, przeszłości którą pamiętał.
Żadna budowa nie ostała się całą na grodzisku, gdzieniegdzie kamiennych murów grubych sterczały ściany na pół poobalane, oparłszy się zniszczeniu. Obok ziemia nawet była poryta, jakby w niéj czegoś szukano. Rozbitych naczyń skorupy rozsypanych bodni klepki, koły, belki, wyleżana słoma starta i pomięta, poogryzane kości białe, plac prawie cały zalegały. Na boku leżały ścierwa koni, których żebra już na pół obnażyły kruki.
Spłoszone podniosły się wrzeszcząc i wnet obsiadły znowu swą pastwę.
Wszedłszy do środka wzrokiem ponurym przejrzał do koła wszystko człek nieznany, konia postawił u wnijścia, a sam krokiem powolnym począł przez łomy zalegające grodzisko wdzierać się w głąb jego. Szukał miejsc jakichś, śladów, jakby z nich odgadnąć chciał dzieje tego zniszczenia... Lecz gruzy je przysypały, zwaliska zatarły. Spodziewał się może znaleźć trupy, a tych tu widać nie było.
Kilka razy rozpatrując się schylił ku ziemi, sięgnął ręką po łachman jakiś, dobył opalony szmat z pod drzewa i rzucił go z odrazą i gniewem. Minąwszy kupę rumowisk, szedł pod mur daléj, ale i tu toż samo znalazł bezładne zniszczenie.
U muru tylko, jakby osypana i zapadła ziemia, czarną obnażyła pieczarę, w któréj głębiach nic widać nie było. Z ciemności gdzieniegdzie stérczały połamanych belek końce. Zajrzał tu przybysz, ręką się osłoniwszy, zginając z trudnością, patrzał długo i wstał namarszczony...
Właśnie miał to cmentarzysko opuścić, gdy podrażniony słuch jego, wśród téj ciszy głuchéj, pochwycił jakby szmer jakiś, niby ostrożnego chodu ludzkiego echo.
Strzymał się spoglądając ku wnijściu.
Tu nic widać nie było, koń tylko pasł się chciwie na wałach, znalezioną odrobiną zieleni. Posunął się więc, krocząc znowu przez belki i rumowiska ku miejscu, gdzie były wrota zamkowe, gdy w téjże chwili ukazała się w nich ludzka postać.
Człowiek ten wchodził, wsuwał się raczéj ostrożnie, wstrzymał na widok konia i stał wylękły, oczyma wodząc na wszystkie strony.
Z daleka postrzegłszy z ruin wychodzącego zbrojnego mężczyznę naprzeciw sobie, w pierwszéj chwili rzucił się był do ucieczki — lecz za drugiém ku niemu spojrzeniem w ręce plasnąwszy, zatrzymał się i, kroków parę podbiegłszy, padł przed nim na kolana.
To niespodziane wśród ruin zjawisko — było jakby do nich podobne — podstarzały już mężczyzna, z głową odkrytą, włosami rozrzuconemi, nie miał na sobie nic, oprócz na ciało nagie narzuconéj zdartéj, połatanéj siermięgi. Nogi jego okrywały spodnie z płótna grubego, poobwiązywane sznurami u dołu, które skórznie podarte utrzymywały. Twarz wynędzniała, żółta, z oczyma blademi, miejscami włosem porosła, podobniejszym go czyniła do trupa wstającego z grobu, niż do żywego stworzenia. Padłszy na kolana, załamane ręce podniósł do góry.
— Wy żywi! — krzyknął.
Wojak nie odpowiadając nic, ręką wskazał na wiszącą kawałami porozdzieranemi zbroję, na poszarpane i poranione ciało.
— Żywem! — rzekł głosem bez dźwięku — żywem, ale po co żywot, gdy wszyscy moi poginęli, gdy nam tylko grób został!..
I powiódł oczyma dokoła.
Klęczący wstawał powoli i mówił ochrypły, drżący.
— Ja czwarty dzień tułam się po lesie, trawę gryzłem, liście ssałem, grzyby suche jadłem i korę, ledwie dusza w ciele.
— Dziękuj Bogu i za to — zamruczał uzbrojony — ja téż nie wiem czy żyję — nie wiem jak żyję... a na co dziś życie się zdało.
W milczeniu ten, który powstał z ziemi, przysunął się i w rękę pocałował mówiącego. Stali oba nie mogąc znaleźć słowa.
— Jakżeście ocaleli? — spytał po tém cicho.
— Chcieliśmy się tam, za Szrodą opierać garści Czechów. Kupka nas była niewielka ale mężna. Padli wszyscy i mnie za zabitego rzucono na pobojowisku, dopiero noc mnie ocuciła. Koń uszedł, a potém sam wrócił gdziem leżał... jego oddech poczułem nad sobą, gdym oczy otworzył. Tułałem się i ja po lasach, oprócz wody nic nie mając, tu zdechnąć przyjdzie! To zdychać!
Zamilkł opuściwszy głowę.
— Gdzież ludzie? trupów niema? Gdzie Gdeczanie wasi? — spytał po chwili.
— Gdy Czechy nadciągały, jam był w lesie — począł drugi — wróciłem, aby patrzeć na pogorzelisko, nie było już wracać po co. Wszystką ludność, choć o mir i łaskę prosiła poprowadzili, pognali ze sobą wszystkich, nie został nikt, prócz tych co padli. Miasto złupione, domy złupione.
Popatrzał ku dolinie i jęknął boleśnie.
— A wasi? wasi? miłościwy panie! — zapytał cicho.
— Nie mam ja już nikogo, nikogo — odparł pierwszy ponuro.
To mówiąc, wziął konia za uzdę i zwolna z grodziska schodzić zaczął. Za nim wlókł się człek w odartéj siermiędze.
U stóp zamku jedném zgliszczem szerokiém leżała wielka osada.
Na czarném pogorzelisku stały gdzieniegdzie żurawie studzien, resztki ścian, których ogień nie dojadł, słupy od bram, koły od płotów, wysokie kozły szop zwalonych.
W pośrodku murowanego kościołka, z głazów wzniesione boki sterczały tylko — dach spalony runął. Zbliżyli się ku niemu — stanęli.
W głębi widać było ołtarza resztkę ogorzałą i poobalane wielkie świeczniki drewniane. Wnijście do grobów pod kościołem stało w pośrodku rozdarte. I tam znać łupów szukano. Nie ocalało nic. Na jednéj ścianie wisiał tylko krucyfiks czarny, a na nim wpół spalony Chrystus, jedną ręką trzymał się jeszcze. Ptastwo, które się tu już na sen nocny tuliło, słysząc szelest, zerwało się, pierzchnęło, poczęło kołować z wrzaskiem i padać na ścian wierzchy.
Ostatnie promienie słońca przedarłszy się przez chmury, światłem pomarańczowém, jakby łuną pożarną nagle oblały ten obraz spustoszenia.
Z trwogą przybyli rozglądali się dokoła. Ślady życia jeszcze gdzieniegdzie były widoczne. Pod ścianami chat walał się statek gospodarski, rozbite wiadra, rzucone kądziele, zapomniane dzieci kolebki, kamienie od żarn wywróconych.
Wojak i zbiedzony człek w siermiędze postawszy przed kościołem, wyszli daléj ku spalonéj osadzie.
Nadchodziła noc, trzeba było szukać schronienia.
— Miłościwy panie, władyko Lasoto — jęczącym głosem ozwał się siermiężny idący za nim — gdyby chleba choć okruszyna, możebym sił nabrał i szałas gdzie sklecił.
Na koniu, którego wiódł za sobą Lasota, wisiały próżne sakwy. Zwrócił się ku nim wojak i dobył z nich szczątek czegoś spleśniałego, czarnego, rozłamał i dał proszącemu.
Z chciwością niezmierną oburącz porwał zgłodniały ten pokarm, zaiskrzyły mu się doń oczy, począł gryźć ze zwierzęcém łakomstwem, zapomniawszy o wszystkiem.
Lasota szedł daléj, niepatrząc nań, szukając znużonemi oczyma przytułku, ale chaty drewniane, chałupy z płotów i chrustu, klecie, ogień pozjadał do szczętu, nie ocalało z nich nic nad węgły grożące upadkiem, ledwie od wiatru mogące osłonić.
Nierychło dopiero, chleb spożywszy do pruszyny, siermiężny pogonił za błądzącym po pogorzelisku Lasotą. Po drodze zaglądał do studzien, chcąc wodą ugasić pragnienie, nie było jéj czém zaczerpnąć.
Lasota znalazł wreszcie w głębi gdzieś resztę dachu zwieszoną nad nędznemi ścianami dwoma. Tu, konia w blizki ogród puściwszy, sam zwalił się na ziemię — szedł jakby już tylko miejsca szukał gdzieby skonał, w obu dłoniach twarz zanurzył, oczy zasłonił i pozostał nieruchomy.
Tymczasem zeschły chléb, kropla wody, odżywiły nieco wygłodzonego, który trochę sił i przytomności odzyskał.
Był to jeden z osadników, tego zburzonego a niedawno jeszcze znacznego i do głównych dzielnic królewskich należącego grodu, Gdecza, który najezdzcy Czechy złupili, ludność z niego całą uprowadziwszy.
Człek ten zwał się Dębiec.
Lasota miał posiadłości rozległe pod Szrodą, często w mieście i na zamku przebywał. Dębiec kołodziéj wysługiwał mu się we dworze, znali się zdawna. Możnego władykę i biednego rzemieślnika, wojna i nędza zrównały teraz. Lasotów gródek był spustoszony, on sam niemiał gdzie przytulić głowy, Dębcowi zostało tylko pogorzelisko jego chaty.
Ku niéj się skierował, przedzierając przez poobalane domostwa, spodziewając się może znaleźć coś ocalonego. Doszedłszy do miejsca, które trudno poznać było, stanął wryty. Nie było nic oprócz wielkiéj węgla kupy.
Mrok padał. Przemógłszy się Dębiec otarł oczy i wszedł na swe zgliszcza, poczynając się w nich rozglądać. Kijem podniesionym z ziemi, zwolna rozgarniał popioły i żużle — szukał czegoś. Pod chatą był w ziemi wilgotnéj wygrzebany loszek, w którym coś czasem składano.
Pomyślał czy w niém co nie ocalało. Co? sam nie wiedział. Garść mąki może, suszonego mięsa resztka, krup trochę, choćby spleśniałego chleba okrawek. Grzebiąc się, natrafił w istocie na niezgorzałe drzwi loszku, ukląkł i rękami je oczyściwszy z ziemi, począł z wielkiém wysileniem odwalać. Osłabłemu szło ciężko, dyszał, kładł się na ziemi i wstawał, aż kołkiem podważywszy, podnieść mu się drzwi udało. Kryjówka zdawała się nietknięta, nikt tam w ubogiéj chacie łupu się nie spodziewał.
Głodny Dębiec spuściwszy się, z okrzykiem radości, postrzegł tu spiżarnię swą ubogą, nienaruszoną.
Z niespokojnym pośpiechem począł w niéj gospodarzyć, wyrzucając coraz coś wynalezionego, co dawniéj pogardzone było, a dziś droższe nad złoto. Wkrótce jednak napowrót się wydobył z jamy, zabrał żywność lichą, i pospieszył szukać z nią tego, co go przed chwilą kawałkiem chleba obdarzył. Znalazł go pod ścianą, na pół uśpionego ze znużenia, wpół zamarłego z głodu.
Noc coraz ciemniejsza zapadała.
— Panie miłościwy — odezwał się Dębiec przypadając — mam strawę! Znalazłem ją w jamie mojéj. Widać ją tam ukryć chcieli. Rozpalę ognia trochę... jeść — jeść będziemy! jeść!
Powtarzał ten wyraz, jakby w nim była wybawienia nadzieja. Lasota zwolna podniósł głowę.
— Ogień rozpalić! — mruknął — ogień! aby ściągnąć nim licho! ani mi się waż.
— Nikogo tu już ogień nie ściągnie — westchnął Dębiec — patrzajże, panie miły i tak gdzieniegdzie węgle się jeszcze żarzą, dym czerwony się kurzy! Zbójce bezbożni, Czechy, odciągnęły, pusto do koła, życie ratować trzeba. Głodem zemrzemy.
Lasota znowu twarz w dłonie zanurzywszy, nic nie odpowiedział. Pragnienie więcéj niż głód go paliło, a było zarazem głodem i gorączką.
Niezważając na zakaz, kołodziéj począł ogień przysposabiać. O głownie niedogorzałe na zgliszczach łatwo było. Z chaty swéj wyniósł garnek jakiś, który znalazł w lochu rzucony. Miał już począć gotować, gdy Lasota wody zawołał.
Tym więc czerepem, jedynym jaki mieli i wicią znalezioną na pogorzelisku, pobiegł Dębiec zaczerpnąć u studni. Gdy wodę przyniósł Lasocie, pochwyciwszy garnek w dłonie drżące, stary wypił go do kropli.
Kołodziéj poszedł zaczerpnąć znowu i zabierał się do uwarzenia wieczerzy, gdy wicher zadął i przyniósł z sobą wyraźny tentent koni.
Porwał się, choć osłabły Lasota, wołając o zgaszenie ogniska, i natychmiast zalano je co prędzéj.
Gęsty mrok był, który pochmurne niebo zwiększało. Tylko w miejscu gdzie zaszło słońce jarzyły się jeszcze niebiosa i ku nim patrząc, postrzegli tu skryci zbiegowie, na gościńcu który przez środek osady prowadził — cienie dwu konnych ludzi jadących powoli.
Jak czarne dwa widma malowali się im na zorzy zachodniéj, i choć zdala, dobrze ich rozeznać było można.
Lasota i Dębiec z ciekawością i niepokojem im się przypatrywali.
Niepotrzebował długiego czasu Lasota, aby w nich poznać, domyśleć się raczéj, takich jak on sam był, zbiegów, tułających się, uchodzących nocą przed czeskiemi mordami i łupieżą.
Ludzie byli orężni, bo nad głowami ich sterczały dzidy, które w rękach trzymali, a konie pod niemi były rosłe. Na głowach wiewały hełmów czuby. Lecz możnaż było zaręczyć, że to nie Czesi jeszcze, wśród tego spustoszenia, krążyli za jakąś zdobyczą?
Stanęli jezdni naprzeciw spalonego kościoła... Wiatr silniejszy ustał był nieco — i słychać było rozmawiających z sobą. Lasota bacznie ucha nadstawiał, dochodziły go wyrazy urywane.
— Psie syny.
— Zwierzęta dzikie! Szatańskie plemie.
Po tych przekleństwach, swoich było się można domyśleć. Lasota złożył dłonie w trąbę i choć osłabłym głosem, huknął ku nim.
Na ten odgłos, konni zrazu rzucili się do ucieczki, potém wnet stanęli, rozglądając do koła.
— Swoi! zawołał Lasota — bywajcie tu! bywaj! bywaj!
Dębiec, który wprzódy jeszcze poznał w nich swoich, wstał z ziemi i pospieszył na spotkanie. W gromadzie zawsze bezpieczniéj wszystkim było.
Na widok z mroku wychodzącéj mary téj, jezdni stanęli w gotowości do obrony lub ucieczki, ale kołodziéj zbliżywszy się, poznał sąsiadów, i począł wołać po nazwiskach.
Byli to dwaj bracia Doliwowie, ziemianie od Szrody, o miedzę od Lasoty osiedli.
Wszebór i Mszczuj Doliwowie, równie błąkaniem się o głodzie znużeni byli od dni kilku, dworce ich z ogniem poszły. Z koni pozsiadawszy zwrócili się ku miejscu przez Dębca im wskazanemu.
Kołodziéj szedł uradowany przodem, wołając:
— To nasi z Doliwian, miłościwy panie. Wszebór i Mszczuj.
Dźwignął się nieco na łokciu spierając Lasota. Znów ognia niecić spieszył kołodziéj.
Nie było powitania, bo czemże się pozdrawiać mieli? chyba ocalonym żywotem nędznym, z którym nie wiedzieli co począć. Patrzali na się tylko smutnemi oczyma.
Gdy ogień błysnął żywiéj, starszy z Doliwów, widząc zbroję podartą i krwawe znamiona, a twarz Lasoty wynędzniałą, nie mógł się wstrzymać od przekleństwa na wrogów.
— Ot, na co nam zeszło! — krzyknął — ot, co się, z naszą ziemią stało!
Przeklęty dzień i godzina, gdy nam Mieszko i Ryksa zapanowali!
Dębiec im konie poodbierał, puszczając spętane w blizkie ogrody, gdzie się, choć nędznie, pożywić mogły. Posiadali na ziemi. Z kolei narzekanie ze wszystkich się ust wyrywało.
— Z Poznania — począł Mszczuj — jeno gruzy téż stoją. Czego niemka Ryksa nieuwiozła, to Czesi zabrali! Poszła ona precz do swoich, do niemców — za nią i syn Kaźmierz uchodzić musiał. Pana nie mamy, otworem stoją rubieże, kraj bezpański, łupi kto chce. Złupili téż Czesi Gniezno, obdarli kościół, wywieźli skarby drogie, pognali w łykach braci naszych jak bydło. Popalone sioła — gdzie spojrzeć pustynia!
— Zczezło marnie Bolesławowe królestwo — dodał Wszebór — rycerstwo nasze przepadło, wojuje kto chce, bośmy bezpańscy. Głowy niema.
— Tylko umierać nam, aby już oczy nie widziały końca — dołożył Lasota.
— Czechy, czechami, niemcy, niemcami — rzekł Mszczuj — własny lud burzy kościoły, pogaństwo wraca, życie nasze na włosku. Kupy się włóczą i wołają stare — Łado! a którego z władyków napadną na krzyż go przybijają z urągowiskiem.
— Co poczynać? umierać? — mruknął Lasota...
W tém Mszczuj głową potrząsł.
— Kto ma siły za Wisłę ciągnie do Masława, tam, mówią, pokój jeszcze, on jeden siłę ma. Co czynić? do siły się garnąć chyba, a nie, to życie potracim, mówił Wszebór. My téż, sami nie wiemy, chyba by się do niego przekradać, aby żywot ocalić.
— Do Masława? — przerwał słabym głosem Lasota. — Co ci się śni? Człek ten niepoczciwy, przechera, wszystkich naszych nieszczęść przyczyną.
Mszczuj ramionami dźwignął.
— Prawda to! ano dziś będzie dobry kto bądź, byle życie zbawił.
— Lepiéj umierać! — mruknął stary.
Gwarzyli tak urywanemi wyrazy, gdy Dębiec przerwał rozmowę, pytając czy nie byli głodni.
— A któż dziś nie głodny! — zawołał Mszczuj.
— Co mam, tém się podzielę — rzekł kołodziéj. Nie wiele tego jest — byle duszę w ciele utrzymać.
Począł tedy mięso wędzone i krupy uwarzone na skorupkach, które w gruzach poznajdywał, rozkładać przed niemi. Lichy to był posiłek, ale się zdał głodnym najsmaczniejszą w świecie potrawą. Dziękowali mu niezmiernemi wdzięczności wyrazy.
— Niech ci Bóg płaci! — wołali.
— Zapłaćcie wy mnie sami — odparł Dębiec — siedzieć tu nie będziecie, powleczecie się gdziekolwiek bądź, pozwólcie mi z sobą, bo tu zginę. Jutro do dnia pewnie ruszycie w lasy, dajcież mi się wlec za wami. Wezmę co mam żywności, podzielimy się.
— Któż z nas wie, co pocznie jutro? — zawołał Lasota.
— W lasy trzeba i za Wisłę — dodał Mszczuj — innéj dla nas rady niema. Masław przyjmuje wszystkich.
— Ani mówcie o tém — a sromajcie się myśli — przerwał stary Lasota.
Masław? a któż tego chłopiego syna nie znał na Mieszkowym dworze? Niewiedzieć zkąd i jak, od chlewów się dobył ten parszywiec, liżąc nogi, pochlebstwem dobił się podczaszowstwa. Mieszkowi potém życie skrócił, królową panię wygnał zmowami swemi, Kaźmierza pana swego wypędził. To jego sprawy.
— Pewnie tak — odrzekł Mszczuj — ja go téż ni kocham, ni bronię, psubrat jest, a no kto dziś panem? przy kim siła? albo trzeba gardło dać lub iść mu służyć!
— A! tak — wtrącił się zdala Dębiec — służyć już komu bądź, niech choć rudy pies panuje, byleśmy bezpańskiemi nie byli.
Umilkli wszyscy pospuszczawszy głowy, Lasota orzeźwiawszy nieco, podniósł się sycząc, aby ciało pobite, rany i odzież potarganą opatrzeć. — Znać w nim było męża, który nie jedno już przebolawszy w życiu, cierpieć się nauczył, chłodno, śmiało, prawie nie jęknąwszy, począł się rozdziewać z przywrzałéj do poranionego ciała zbroi i kaftana. Krew, która była przyschła, puściła się znowu z ran, więc bieliznę drąc, zakładał nią posieczone i pokłute ciało, a drudzy nań z podziwem patrzali. Był to znak przecie, że do życia chciał powrócić i o jakimś myślał ratunku. Czekali wszyscy milcząc, aż stary dokończy, bo się im trzeba było naradzić wspólnie, co daléj czynić mieli, gdzie się schronić, dokąd uchodzić.
Nie było naówczas w kraju kąta prawie, któregoby najazdy czechów, pomorców, prusaków nie spustoszyły, lub sam lud, do pogaństwa wracający nie zakrwawił i nie zniszczył.
Możniejszym szczególnie, którzy byli wszyscy za Mieszka pierwszego i Bolesława chrześcijaństwo przyjęli, duchowieństwu wszelkiemu, rycerstwu, największe groziło niebezpieczeństwo. Nie ostał się jeden kościół, żaden klasztór całym przed napaścią, żaden cmentarz nie splugawionym. Legli od zbójeckich rąk kapłani niemal wszyscy a wielkie dzieło nawrócenia z pomocą chrześciańskich narodów dokonane, obalone zostało.
Na rękę to było po części niemcom, odzyskującym przez to prawo nawracania mieczem, zawojowywania i pochwycenia znowu zwierzchnictwa nad kościołem odbudowanym.
Ruś téż i Węgry korzystały z uroszczeń Bezpryma, z dogodnéj chwili, aby kraje zawojowane przez Bolesława oderwać od Polski. Czeski Brzecisław myślał już o zagarnięciu całego państwa i połączeniu go z koroną swoją. Począł to wielkie dzieło od złupienia Krakowa, Gniezna, Poznania i uczynienia pustki z ziem, nad któremi chciał panować.
Gdy rany swe obwiązawszy Lasota, legł znowu na ziemi, a Dębiec siadł na uboczu, oba Doliwowie, spojrzawszy na siebie, pierwszą wznowili rozmowę.
— Cóż myślicie? — ozwał się Mszczuj — co czynić mamy? mówcie! starszego posłuchamy radzi.
Lasota podniósł głowę, jakby się chciał przekonać, że mowa do niego była zwróconą.
— Pytacie mnie — rzekł. — Wiem że ja sam co czynić? Wiem, jeno czego nie uczynię. Za Wisłę do Masława nie pójdę, srom to i hańba, parobczakowi się kłaniać, gdy się namaszczonym królom służyło. Myśmy wszyscy stali przy panach naszych, stali przy Mieszkowéj wdowie, potém przy Kaźmirzu, mamyż iść do tego co nam ich odebrał? A gdybyśmy i poszli doń, chyba ażeby mu zanieść głowy nasze, bo żywić nas nie będzie.
Zamilkli Doliwowie.
— Nie wiem, czy znacie Masława, jak ja go znam — dodał Lasota. — Patrzałem ja nań, jak rósł na dworze z pacholęcia przy psiarni, potém ręczniki i dzbanki nosił, sokoły chuśtał, miód nalewał, a do ucha i łask się wkradał powoli i tak do łańcucha na szyi, do pasa rycerskiego doszedł, na powiernika i radzcę. Dopiero go duma zdęła niepoczciwa.
Po śmierci Mieszka, królową chciał zawładnąć, bodaj się z nią żenić i królować, a Kaźmirza się pozbyć. Rozumna pani odepchnęła go, otaczając się swojemi ku obronie. Zaczęli na nią krzyczeć, że kraju i nas znać nie chce, a prześladowali ją tak, że skarby wielkie zabrawszy, uchodzić do swoich nad Ren musiała. Został Kaźmirz, nad którym Masław chciał rozciągnąć opiekę, aby go zgubił, musiał i ten uciekać od niego. Pozbył się go prędko. Myśmy bezpańscy jako stado bez pasterza zostali, a wilk się nam stręczy miasto niego. Kraj obcy ludzie łupią i drą.
Czyjeż to sprawy jeśli nie jego!
Myśmy się precz od zdrajcy ustąpili, uczynił się poganinem aby sobie czerń pozyskał. Pogan téż, ile ich jest, prusaków i pomorców ma z sobą. Cóż my tam przy nim i z nim, ludzie chrzczeni i Chrystusa wyznający czynić będziemy? Ciała nie ocalemy a dusze potracim!
Mówił tak, a Doliwowie milczeli.
— Alboż to prawda, co głoszą — rzekł powoli Mszczuj — że się poganinem uczynił? Chyba na oko, nie wierzę by nim był.
W tém Dębiec, który zdala siedząc przysłuchiwał się — zawołał.
— O! miłościwy panie! To jawna rzecz, że z pogany trzyma. Stare Stanice pochowane, z ziemi i lasów dobyto, postawiono znów kamienie i słupy, jak dawniéj bywało. Wszystkie dawne świątki obchodzą o białym dniu. Księdza żadnego nie żywią, a którego gdzie dopadli stracono. Masław mówi, że z księżmi przyszła niewola.
— Zły Masław — przerwał Wszebór — a gdzież i jak się schronić i ratować! W Czechach téż pęta i łyka każdego czekają, na Ruś daleko, a i tam kto wie, jaka byłaby gościna? Błądzić po lasach i z głodu mrzeć, toć lepiéj się od razu obwiesić na gałęzi.
Dogasał ogień przy którym siedzieli, Dębiec kilka głowni zebrawszy, dorzucił i znowu go odżywił.
— Co czynić? co czynić! powtarzali stroskani.
— Masława ja znam ze dworu dobrze — odezwał się Mszczuj po przestanku — zrazu my się drużyli. Człek śmiały do wściekłości, zuchwały do szaleństwa, a roi mu się we łbie panowanie, bo mu za młodu wróżka jakaś przepowiadała, że dojdzie wysoko. I to pewna, że żadnego by z nas nie oszczędził, byle mu się to na co zdało, a co mu z tego przyjdzie, gdy nas pogubi?
Mówili jeszcze, gdy szelest się słyszeć dał w ciemnościach. Nic widać nie było o trzy kroki przestraszeni ruszyli się wszyscy, oprócz Lasoty, nasłuchując bacznie czy się konie, puszczone na paszę nie ruszyły, zwierza uląkłszy i trwogi téj nie nabawiły.
W tém płomię, które się podniosło oświecając szerzéj pogorzelisko, ukazało za węgłem stojącą postać ludzką.
Człowiek stary, ręką wychudłą opierał się o kawał ściany, a dość nań było wejrzeć, aby się pozbyć obawy i poznać w nim nieszczęśliwą ofiarę, co się gdzieś z gruzów tych, głos ludzki zasłyszawszy, dobyła.
Mężczyzna był w podeszłym wieku, wynędzniały, twarzy bladéj, w podartym i powalanym przyodziewku czarnym, z głową nizko postrzyżoną, na długiéj, chudéj, kościstéj szyi sterczącą. Wiek już go był przygarbił, a wycieńczenie ledwie mu się na nogach utrzymać dozwalało. Zeschłe wargi otwarte miał, oczy osłupiałe, resztka życia już w nim tylko tlała.
Spoglądał po siedzących, jakby znajomych między niemi szukając twarzy, a z piersi znać trudno mu było dobyć głosu. W tém porwał się z ziemi Mszczuj i podbiegł ku niemu, wołając.
— Wyż to jesteście? ojcze Janie? wy?
Starzec głową potrząsł, spragnionemu, wygłodzonemu mówić było trudno, a zbliżyć się téż nie mógł i ściany trzymał, by nie paść, drżąc cały.
Doliwa podbiegłszy, rękę mu podał i przywiódł ku ogniowi.
Znany to był wszystkim proboszcz miejscowy. Trzy dni już w grobach pod kościółkiem schroniony, uszedłszy oka łupiezców, żył okruszynami chleba i kroplami wody, co po murach ściekała. Zasłyszawszy ludzkie głosy, poznawszy swoich, wydobył się sił ostatkiem z zakątka, w którym się na śmierć gotował.
Z całego mienia, jedno najdroższe ocalił — książkę, którą w rękach trzymał i do piersi ją przyciskał.
Dębiec pospieszył téż na ratunek staremu. — Posadzono go przy ognisku — kołodziéj przyniósł mu wody, Lasota oddał swój chléb zczerstwiały. Ze łzami w oczach ojciec Jan, opatrzności i im dziękował, ale długo, prócz urywanych wyrazów, nic z niego dobyć nie było można. Głos stracił z przerażenia i boleści, nie nad sobą płacząc, ale nad losem kościoła i owieczek.
Po długim spoczynku, gdy go woda i strawa do życia przywróciła, począł, jakby w gorączce mówić, coraz silniejszym głosem.
— Patrzałem na upadek nasz — mówił — a gdybym wiek żył, z oczów mi nie zejdzie widok ten straszny.
Spadli jako burza na nas łupieżcy — za grzechy nasze. Miasto się bronić nie mogło, z okolicy tłumy się zbiegły na gród, rąk było nadto, oręża mało a strachu więcéj nad wszystko. Oprócz wojewody naszego i Żupana, przyciągnęli ludzie ze Szrody, zbiegli się z grodków okolicznych... Było więcéj niż się pomieścić mogło, dusili się w okopach.
Jam przy kościele został — niegodziło mi się go opuszczać.
Włożyłem komżę, stułę i kapę, wziąłem krzyż w ręce, chrześcianie przecie byli choć wrogi.
Bronić się nie myślał nikt — opierać się nie mogliśmy, wysłano starszyznę Prokopa z różczką złotą przeciw nim, z poddaństwem i pokorą.
Nie pomogło czołem bicie. Lud wszystek popędzili w niewolę, miasto zniszczono i złupiono. Sądny był dzień gniewu pańskiego. Mnie na progu kościoła za włosy porwała dzicz, rzuciła na ziemię, tratując nogami. Bóg chciał, by ta kupa, skarbów szukając, padła do zakrystyi i skarbca, a jam się miał czas schronić do grobów i skryć między płyty kamienne, które tam stoją.
Przyszli i tam zbóje — chodzili koło mnie, ocierali się niemal, czekałem tylko chwili, gdy mnie porwą i na śmierć pociągną — Bóg ich zaślepił. Poobalawszy trumny, powywlekawszy trupy, wyszli zostawując mnie. Słyszałem nad głową moją płonący kościół — jak padały belki, jak runął dach, którego krokwie spalone na pół, przez otwarte drzwi grobowe, aż do nóg moich się staczały.
Jak ocalałem, na co Bóg chciał mi życie przedłużyć! albo wiem? — dodał starzec. — Rzekł i pomyślawszy chwilę ciągnął daléj.
— Jeśli na co mi życie było dozwolone, chyba abym wysłuchał narzekania wasze i przyniósł pociechę. Z nad mogiły, nad którą stoję, widzą moje oczy jasno. Nie trwóżcie się, że upadły krzyże i wróciło pogaństwo, ani myślcie Masławowi bić pokłony. Przejdzie dopust Boży jako wicher i burza, połamawszy gałęzie, a pni nie obali... i zazielenią się z wiosną. Ale wam nie płakać i narzekać, ani ręce łamać trzeba i padać na ziemię, ale się gromadzić i stać murem a bronić. Niewiasty płaczą, mężowie walczą, Bóg dzielnym pomoże, gdy serca podniosą ku niemu!
Czyż wszystko nasze wyginęło rycerstwo, co z Bolesławem szerokie ziemie podbijało? Czy już tylko czerń została, któréj dawniéj nie obawiano się tysiąców, gdy jedno serce za tysiąc stało?
Rozbici jesteście, a skoro się zbijecie znowu, krzyż w ręce ująwszy, zwyciężycie. I pójdzie czerń po lasach wylękła, a zdrajcy pod miecz i stryczek szyją przyniosą.
Masławowi się kłaniać! — zawołał z zapałem starzec — toć jedno co Boga zaprzéć i chrztu świętego.
Złym Bóg dopuszcza godzinę zwycięztwa, ale im panowania nie daje. Idźcie, zbierajcie się, radźcie, pana szukajcie. Bóg będzie z wami.
Kościoła mi żal, lecz oczy moje widzą, jak się podniesie, jak się w nim ozwą hymny i chwała Pana sławić będzie! Nie dajcie sercom słabnąć, ufajcie Bogu! Bóg ocali!
To mówiąc, słabnął starzec, głosu mu nie stawało, chylił się już, drżącą ręką na cztery strony krzyż zakreślił błogosławiąc słuchaczom, którzy głowy skłonili, i zamilkł, chyląc się ku ziemi. Nadbiegł Dębiec, niosąc garść słomy, którą był przysposobił dla siebie i na niéj układł znużonego, który ręce na piersi złożył i powieki jak do snu zamknął. Milczeli wszyscy — ogień przygasał, i reszta téż do spoczynku siębrała...
Niebo na noc, zwolna się z chmur oczyszczać zaczęło, gdzieniegdzie na niém przez rozdarte obłoki, migały gwiazdki blade. Wiatr ustawał, cisza coraz rzadziéj przerywana szumem w powietrzu, rozkładała się nad doliną, w ciemnościach stojącą. Pasek tylko jeszcze wązki niebios, ostatkami zachodnich brzasków się świecił.
Słowa natchnione starca, serca trochę dodały, myśleli wszyscy co jutro poczynać, a choć się nie radzili, zgadzały się ich myśli.
Swoich szukać trzeba było i do kupy zbijać, nadziei nie tracąc. Trzem jezdnym przybywał ciężar nowy, osłabły starzec, którego na łup głodnéj śmierci lub nieprzyjaciela, porzucić się nie godziło. Lecz młodsi pieszo iść mogli, a Dębiec téż mający im towarzyszyć, pospieszać bardzo nie dozwalał i koni siły zmuszały do powolnéj jazdy. Rozmyślali o tém, nie śmiejąc się odzywać, siedzieli i drzémali u gasnącego ognia.
Ojciec Jan usnął widać znękany, bo oddechu jego nawet słychać nie było.
Lasota téż zdał się niewiele dbać o swój los, i obojętnie patrzeć na to, co go spotkać miało. Tak noc przetrwali całą. Dniało, gdy Doliwowie między sobą radzić zaczęli, w którą się obrócić stronę. Nie mówili już o Masławie, ale ku Wiśle lasami zdążać myśleli, aby się, przebywszy ją, na Mazurach gdzie schronić, bo tam czerń jeszcze nie powstała.
Dniało, gdy jakby cudem, ocalony gdzieś kogut, sam jeden na pogorzelisku, zaśpiewał na zaranie oznajmując pustkowiu początek dnia nowego. Głos ten usłyszawszy, ruszyli się wszyscy. Lepsze on czasy i spokojne dwory przypomniał.
Jedyny teraz mieszkaniec spustoszonéj osady, nie czując co go otaczało, dobył z piersi może ostatni raz głosu, posłuszny nałogowi staremu... Głos ten, nawołujący do życia śmierć i popioły, zdał się straszném urągowiskiem a razem upomnieniem. Strwożeni jedni, drudzy odżywieni podnosić się zaczęli, jakby ich czujny ów stróż zawstydził.
— Tak nam téż przystało, póki żyjemy się obwoływać! — zawołał Lasota — podnieść się usiłując.
W drogę!!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.