<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Masław
Podtytuł Powieść z XI wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



II.



Po nocy pogodnéj i cichéj, ranek wstał chmurny znowu i wiatr, jakby przebudzony, obłoki nieść zaczął jak wczora. Goniły z zachodu, niby za wieczornymi spóźnione — Z razu wybiegły zarumienione i drobne, przodowi wysłańcy, tuż za niemi cała czereda szarych zwijających się w grube wały, poszarpanych na skrajach, i wnet całe niebiosa zaciągnęły się jakby smętną płótna oponą, po któréj kłębiły się, dymiły coraz nowe chmur gromady. Wiatr téż ziemię zamiatać poczynał, i na pogorzeliskach obalał gdzieniegdzie chwiejące się dylów szczątki; padały na popielisku, a dym i kurzawa podnosiły się od nich i rozwlekały daleko.
Zimny powiew zachodni zmusił ruszać się z ziemi. Pilno trzeba było myśleć o lepszém schronieniu.
W téj gdeckiéj, błotnistéj, zewsząd odkrytéj nizinie, lada napaść była niebezpieczną, ni się schronić tu ni bronić nie było można. Blizko stojące lasy pewniejszym były przytułkiem. Pierwsi powstawali Doliwowie, myśląc o napojeniu koni, Dębiec téż stał do posługi gotowy, zbierając się ognia rozłożyć trochę, aby ciepłą strawą jaką orzeźwić przynajmniéj rannego Lasotę, i skostniałego od zimna staruszka.
Mszczuj chciał odchodząc własną opończą okryć O. Jana, gdy, schylając się nad nim, postrzegł, że twarz miał trupio bladą, a zlekka do niéj dłoń przyłożywszy, uczuł, że kapłan żyć już przestał. Skonać musiał spokojnie w nocy, z modlitwą na ustach, ręce miał jakby do niéj złożone i zaciśnięte na książce, którą ocalił z kościoła. Książka ta była jedyną po nim spuścizną.
Mszczuj ani się zadziwił ni użalił téj śmierci, dla O. Jana była ona dobrodziejstwem, dla podróżnych oswobodzeniem od ciężaru, któremu nie wiedzieli jak podołają. Oba z bratem poszeptawszy gdy się przekonali, że O. Jan nie żył a skostniał był zupełnie — zajęli się naprzód pogrzebem. Dzikiemu zwierzowi a krukom zwłok na pastwę nie podobna było zostawić, naradziwszy się więc, postanowili złożyć je w kościelnym grobie, z którego wyszedł do nich wczora.
Dębiec się ofiarował dopomódz im do tego pobożnego dzieła, ale go odesłali do koni, i sami we dwu, ująwszy zwłoki za głowę i nogi o dnia brzasku, skierowali się milczący ku zwaliskom nie zbyt odległego kościołka.
Tu jakby na przyjęcie zwłok kapłana, stała właśnie otwarta trumna dębowa, z jednego kloca wyrobiona, z któréj trupa rabusie wywlekli... Do niéj więc włożyli pobożnie bracia O. Jana, i wiekiem przysłonili na spoczynek wieczny.
Zasunąwszy potém płytą kamienną, która wprzódy wnijście do grobów okrywała otwór podziemią — wrócili do spalonéj chaty.
Lasota przebudzony dawno, patrzał na to co się działo, lecz popadł był w rodzaj odrętwienia, który wielka rodzi niedola, — ani się cudzéj śmierci mógł użalić, ani by własnéj starał uniknąć.
Dębiec klęcząc warzył coś w garnku, konie były napojone, a choć pasza na wpół wypalonych ogrodach nie wiele je posilić mogła, rzeźwiejsze były po spoczynku niż wczora.
Ranek choć chmurny, coraz się jaśniejszym stawał, gdy Doliwowie do drogi już stali w gotowości. Lasota leżał jeszcze na rękach oparty.
— Ojcze, odezwał się Mszczuj do starego nie zdającego się myśléć o podróży — jechać nam trzeba, a i wy z nami téż musicie.
Potrząsnął głową Lasota.
— Dajcie mi tu tak spokojnie zemrzéć — rzekł ledwie dosłyszalnym głosem. Po co się już męczyć aby nędzne życie ocalić, gdy się ono na nic nie zdało nikomu. Gdybym ręce miał.
— Serce macie! zawołał Mszczuj — my was tu nie zostawiemy.
— Księdzu Bóg oczy zamknął, da i mnie tu skończyć, rzekł stary.
— Bóg tego nie chce, gdy wam życie ocalił — dodał drugi.
Nie dopuścili Doliwowie by się starzec dobrowolnie głodem zamorzył, i niemal gwałtem nagląc, ująwszy go pod ręce z ziemi podnieśli. Dębiec dopomagał, podprowadzono konia, którego rany poprzysychały, wciągnięto go nań, i ruszyli wszyscy z nieszczęśliwego pogorzeliska, które już nigdy się do pierwszéj swéj możności i dawnego życia podnieść nie miało. Raz jeszcze przeciągając przez zwaliska te, napatrzeć się musieli strasznego obrazu spustoszenia.
Gdecz naówczas był niemal całéj polski wizerunkiem w gruzach leżącéj i popiołach, bezpańskiéj, zniszczonéj i pustéj. Krajało się serce tym co ją niedawno jeszcze pamiętali żywą, wesela pełną, z tłumami przebiegającemi ulice, z grodami zasobnemi, z kościoły śpiewem brzmiącemi. Dziś milczała jak wielki cmentarz, a krucy się unosili nad nią, szukając niedogniłych trupów, i oszalałe tłumy burzyły co jeszcze stało.
W posępném milczeniu przejechawszy około zburzonego gródka, puścili się drogą ku lasom.
Okolica jak zajrzéć pustą była, bo kto się wyrwał z rąk Czechów, skrywał się po lasach i gęstwinach. Bezpieczniejszemi téż uczuli się jadący, gdy się wpośród drzew znaleźli. Tu choć dosyć obeznanym z krajem, nie łatwo się teraz pokierować było. Jedyna większa droga, dla uchodzących służyć nie mogła, spotkać się na niéj było łatwo z kupami zbrojnemi, albo z oddziałem Czechów, po całym rozsianych kraju. Gromady dziczy rycerstwu nie przepuszczały, a Czesi w niewolę brali. Rzucić się więc musieli w stronę bezdrożami, a Mszczuj, który myśliwym był, zapewniał, iż po korze drzew się kierując, manowcami ku Wiśle doprowadzi. Nie było bowiem innego schronienia jak za Wisłą, choć ów pokój co tam miał panować, pogłoską był tylko i słuchem — nic nie ręczyło za bezpieczeństwo, a czteréj zbiegowie, z których jeden był bezbronnym, drugi pokaleczonym i wycieńczonym głodem — obronić się nie mogli napaści nawet małéj garstki złych ludzi.
Zapasu żywności téż, oprócz téj jaką na plecach w worze niósł Dębiec i Doliwowie w sakwach jeszcze mieli po trosze, nie było żadnego, ta na długo starczyć nie mogła. Trzeba się było zdać na opatrzne losy.
W głębi puszczy jesień jeszcze nie była tak widoczną, ocalało tu więcéj liścia, trawy i zieleni, wiatr nie dojmował tak ostro. Przebywszy przerzedzony bór od skraju, gdy się w gąszcze dostali, — jechali ostrożnie, nadsłuchując niemal ubezpieczeni. Przodem postępował Mszczuj prowadząc, za koniem jego szedł Dębiec, daléj wlókł się koniowi cugle puściwszy Lasota, istny trup żywy — a pochód zamykał Wszebór.
Dwa czy trzy razy zwierz im z pod nóg pierzchnął prawie, ale nikt się oń nie pokusił, gonić nie było sposobu, rzucić oszczepem zadaleko. W kilka godzin dopiero młode spłoszone sarniątko, udało się Mszczujowi, w chwili gdy przystanęło niewiedząc jeszcze gdzie pierzchnie — przeszyć dzidą rzuconą. Pobiegł za niem Dębiec i skaleczone pochwycił. Pożądana to była zdobycz, i gdy stanęli na łączce dla koni, mogli upiec kawał mięsa, którego dawno nie kosztowali.
W głębinie lasów nic się nie zdawało ludzi zwiastować — milczały całe, a choć Mszczuj dla ubezpieczenia się ucho do ziem przykładał, nie posłyszał nic coby obawę jaką wzniecić mogło.
Gdy konie popasłszy na lepszéj trawie, któréj tu podostatkiem było — napiły się w strumieniu, orzeźwiały, puścili się zaraz w dalszą drogę.
Wiodła ich ona prawie jednostajnie gąszczami, borem, zaroślami, w jednym kierunku, jak ich Mszczuj zapewniał, który już dnie i czas, gdy się nad Wisłę dostać mieli obliczał. Nie przeciwiał mu się nikt bo lepiéj znał kraj, a swego pewnym się zdawał. Lasota milczał obojętny, dawał się prowadzić, nie pytając, bo nie patrząc prawie. Czynił co mu wskazano, sam już jakby woli pozbywszy, nawet karmić się i poić dając — i nie upominając o nic. Pamiętali o nim towarzysze podróży, nie dziwiąc się temu bo wiedzieli że rodzinę utracił, a w nim samym życia było niewiele.
Miało się już tego dnia ku wieczorowi, gdy, jadąc tak powoli, Mszczuj, który oczyma naprzód sięgał daleko, aby nie wpaść w jakie niebezpieczeństwo, ręką dał znać jadącym za sobą, aby przystanęli. Zatrzymano wnet konie, uciszyli się wszyscy. Mszczuj zlazłszy ze swego, począł skulony iść naprzód, aż przypadł i pełznął na brzuchu.
Z za gałęzi drzew, już z liści trochę obnażonych, widać było, na małéj łączce u pnia dębu starego, coś czego zrazu dobrze rozeznać nie mogli. Bielała jakby odzież jakaś, niby ludzi oznajmująca. Mszczuj się tak skradając po cichu, przysunął do pnia starego drzewa, a tu, rozpatrzywszy się — wstał śmiało na nogi.
Jadący za nim domyślili się, iż obawiać się nie było czego. Skinął téż na nich aby się zbliżyli.
Widok jaki mieli przed oczyma, zdumiał ich litość nie przestrach obudzając. U pnia dębu siedziało z włosami rozpuszczonemi śliczne dziewczę, zaledwie lat piętnaście mieć mogące. Kwiatek ten świeży zwarzył już jakiś podmuch ostry, na zbladłéj twarzy okrutną boleść widać było wyrytą. Oczy miała zwrócone ku górze i nieruchoma tak siedziała, gdyby posąg jaki. Z dwojga oczu niebieskich ciekły dwa łez strumienie, ciekły i zaschły na twarzy, na któréj dwie tylko krople wezbrane, jak perły się lskniły. Rączyny miała podłożone pod głowę, sparte na drzewie, a na kolanach jéj spoczywała druga niewiasta, sukniami obwinięta, z głową zakrytą, śpiąca, chora czy zmęczona. Twarzy jéj widać nie było. Obok dwóch niewiast leżały rozsypane węzełki, suknie zrzucone, kosz z jadłem i sprzęt drobny.
Były same, we dwie tylko — nikogo więcéj z niemi. Po sukniach znać w nich było niewiasty majętnego rodu, żony żupanów lub władyków. Młodsza miała na sobie przyodziewek futerkiem okładany, druga okryta była kosztowną suknią z ciężkiéj tkaniny. Na szyi dzieweczki świeciły łańcuszki złote i wieszadła, kolce miała przy uszach, pierścienie na rękach białych wpośród włosów wyglądały.
Mszczuj, który ją pierwszy zobaczył, stanął jak wryty. Piękniejszéj niewiasty nie widział w życiu swojem — zdała mu się królewną, albo duchem zaczarowanym tych borów. Obie niewiasty były jakby skamieniałe, nie słyszały przybywających, nie poruszały się wcale. Domyślał się Mszczuj, że ta która na kolanach dzieweczki spoczywała, uspioną być musiała — a ona nie śmiała ani drgnąć, by jéj snu nie przerywać.
Dopiero gdy konie bliżéj podeszły a parsknęły i tentent się dał słyszéć wyraźniéj, z krzykiem porwała się dzieweczka, budząc uśpioną... Przerażona do obłąkania prawie, nie wiedziała co czynić, bo nie mogła rychło do przytomności przywieść obudzonéj.
Gdy się tamta podniosła, ujrzeli w niej starszą i poważniejszą niewiastę, twarzy jeszcze świeżéj i wdzięcznéj, rysów pięknych, z brwiami i oczyma czarnemi, wyrazu dumnego i pańskiego. Ciemnemi i rozrosłemi łuki brwi w półkola zwieszały się nad powiekami przysłaniającemi źrenice wielkie i ogniste. Patrzała niemi strwożona lecz gniewna razem. Dziewcze daleko mocniéj przelękłe usiłowało chwytając ją i ciągnąc, uprowadzić z sobą; gdy Mszczuj się pokazał i pospieszył zawołać, by się nie lękały niczego.
Na ten głos, mowę swoją usłyszawszy niewiasty, choć strwożone jeszcze się tuliły do siebie, znać było, że nabrały otuchy. Starsza się podniosła, wyprostowała dumnie, osłoniła płaszczem, którym była przykrytą, i dosyć śmiało poczęła się Doliwie przyglądać. Młodsza skryła się za nią i instynktem raczéj niż z rozmysłem, chwytała włosy rozsypane, których długie, jasne warkocze, całe jéj ramiona okrywały, jakby płaszczem złocistym.
Mszczuj, choć znał dawniéj na dworze, potém po grodach bywając, wszystkie niemal znaczniejsze rodziny, nie przypominał sobie tych dwu niewiast które — gdyby je był raz widział w życiu, z pamięci wyjść nie mogły. Piękność tylko co rozkwitłego dziewczęcia, tak była zachwycającą, że dość na nią raz spojrzéć było, aby na wieki o niéj pamiętać. Twarz téż starszéj pani, uderzającą była i wdziękami i wyrazem a przybraną powagą. — Zdało się jakby cudzoziemką była, bo i płeć miała śniadszą niż polskie niewiasty i na wierzchniéj wardze czarny puszek porastał. Silna, wzrostu więcéj niż miernego, pulchna i pełna, postawę miała królowéj, i wejrzenie do rozkazywania nawykłe.
Chociaż to spotkanie ich w głębi lasów i przestrach młodszéj dowodziły, że obie były w położeniu rozpaczliwém, same jedne, opuszczone, uciekające zapewne przed tą tłuszczą, która nie szanowała ani kościołów, ani niewiast; twarz przecie starszéj nie wydawała zbytniéj trwogi. Brwi tylko czarne zbiegły się jéj nad oczyma i dwie marszczki przecięły czoło. Patrzała długo na Mszczuja, badając go oczyma, i czekając aż się odezwie.
— Nie lękajcie się miłościwe panie — rzekł przybywający — myśmy nie napastnicy, sami uchodzim od napaści. Nas tu dwu braci Doliwów, stary Lasota z pod Szrody, i człek ze służby. Jedziemy ze spustoszonego kraju od Gdecza, gdzie już i żywéj nie zostało duszy.
Gdy to mówił Mszczuj, nadciągnęli jego towarzysze, którym téż starsza pani przypatrywała się bacznie, a z za niéj kiedy niekiedy, trwożliwie wyglądała ciekawa, kryjąca się za płaszczem, biała twarzyczka dziewczęcia.
Zatrzymali się wszyscy na widok tych niewiast samych jednych śród lasu, bezbronnych, aż litość nad niemi brała. Walczyć z nieszczęściem wszelkiém, męzką jest rzeczą i mężowi przystojną — lecz gdy niewieście bezbronnéj, bezsilnéj przyjdzie tak stanąć nad przepaścią na łasce dziczy, gdy niewiasta w kwiecie wieku, żywota ginie marnie — najtwardsze serce się ściska. Patrzali nadciągający zdjęci litością wielką, nawet Lasota, któremu własna przypomniała się rodzina, oczy otworzył zagasłe i poruszył się na swym koniu.
— Bogu Najwyższemu niech będą dzięki, co was tu ku nam sprowadził, ozwała się starsza niewiasta — Bogu niech będą dzięki. Oto już trzeci dzień jak tu siedzimy same, drżąc a płacząc. Ostatni sługa co był z nami, poszedł się rozsłuchać po okolicy — i nie wraca. Na Poniec, gród nasz napadły gromady srogie — ludu ćma... Ledwieśmy z córką ujść pośpiały z jednym starym. I tego nie ma teraz, niewraca, a nas tu głodna śmierć lub zwierza paszczęka czekała...
Co z domem, co z mężem się stało! Bóg jeden wie.
Zasłoniła ręką oczy, z których łzy pociekły, i zamilkła.
Wszyscy z koni zsiadali, przybliżając się nieco. Młode dziewcze wciąż strwożone za matkę się kryło.
Z nazwiska męża znano starszą niewiastę; była ona rodem z Rusi, greckiéj matki dziecię, poślubił ją był możny władyka Leliwa. Miała imię Marty.
Za Bolesława wielkiego czasów, gdy z Rusią były ściślejsze stosunki, a chwilami przyjaźniejsze, swatali się książęta i żupany z rusinkami, brali niekiedy rusini żony ze dworu króla i po grodach.
Ani Marty Leliwowéj, ani córki jéj nikt z przybyłych nie znał z twarzy, ni je kiedy widział w życiu. Spicymierza, inaczéj zwanego Spytkiem, który nie dawno się był przeniósł na siedzibę do Ponieca, widywali nieraz Doliwowie i Lasota. Mąż to był podeszły już w lata, rycerski, odwagi niezmiernéj, czego w wyprawach mnogie dał dowody. Nie śmiano domyślać się nawet co się z nim stało, zmiarkowali wnet wszyscy, że gdy podczas napadu czerni był doma, niżeli by miał uchodzić, raczéj życie dał. Mógł żonie swéj i dziewce do lasu kazać się schronić, ale sam pewnie kroku dostał.
Aby daremną mową nie rozżalać zbolałéj niewiasty, nikt się nie odezwał z pytaniem o niego, ona sama ręce łamiąc mówić poczęła — bo się pohamować nie mogła, jak zwykle niewiasty w złéj doli.
— Bóg jeden wie co się z panem mym najmilejszym stało — wołała. Z ludźmi swojemi chciał się bronić do upadłego, a czy potrafił z tych gromad, co go osaczyły, choćby przebojem się wyrąbać?
I płakać zaczęły obie. Wtem Lasota, który przez całą drogę milczał, podstąpił okazując poszarpaną zbroję i ciało pokrwawione, lada jako chustami poobwiązywane, na których téż zaschłéj krwi plamy widać było.
— Nie narzekać już dziś na nic, a dziękować Bogu, kto choć żywot ocalił — rzekł. Moi wszyscy zginęli! Ja cudem ocalałem. Kogo Bóg zachowa sierotą, musi się poddać losowi, poległych opłakując. Dziękujcie Bogu, że was czerń do nogi nie wycięła, bo się na rycerstwo, władyków i żupanów zawzięli srodze, tak aby plemię nasze całe po wszech ziemiach wytępili.
Znałem ja Spytka — nie ustąpił pewnie sromotnie, więc bodaj z życiem uszedł.
Nam téż i mnogim niedobitkom, mało co żywota zostało.
Spytajcie miłościwa pani, czy z tych naszych co się w Gdeczu schronili, żywa uszła dusza inaczéj jak w pętach.
Płacz i narzekania niewiast na nowo się rozpoczęły, pocieszać je było trudno, milczeli wszyscy. Tym czasem, że się na wieczór zbierało, obozować tu postanowiono, nie chcąc i niewiast opuszczać — które na sługę czekały. — Któż wiedział czy go się doczekać mogły?
Choć w tak srogiém utrapieniu, gdy życie na włosku wisi, nie czas myśleć o piękności niewieściéj i w niéj się rozmiłowywać — oba Doliwowie, ujrzawszy córkę Spytkową, jako byli młodzi nieżonaci a gorącego serca, nie mogli się jéj napatrzéć.
Dziewcze się kryło jak mogło za matką, widząc jak ją oczyma prześladowali, nie pomagało to wiele, bo Doliwowie pod pozorem posług różnych bliżéj się cisnęli, aby choć popatrzéć na nią, a krasą się polubować.
Rozdzielone były wprawdzie od siebie obozowiska, niewiasty się trzymały na uboczu trochę — ale młodym łatwo było wymyśléć sposoby, przybliżenia się do nich.
Sługa ów Spytkowéj, na którego czekała aby jéj wieści przyniósł o mężu i o grodzie ich — nie powracał; coraz więc prawdopodobniejszém się zdawało, że go gdzieś pochwycono, albo się obłąkał w lesie, lub padł pastwą dzikiego zwierza, choć miał to być człek wielce sprawny i z lasem po bartniczemu oswojony, że w nim był jak w domu.
Jawném to było dla Doliwów, że opuścić tak niewiast nieszczęśliwych nie godziło się. Koni nie miały, tabor niemi zwiększony, jeszcze się wolniéj musiał posuwać ku Wiśle, na większe będąc narażony niebezpieczeństwa. Nikt na to nie sarknął, Doliwom obu podróż ze Spytkówną uśmiechała się, bo się w niéj na pierwsze wejrzenie rozmiłowali, nie wiedząc wcale o sobie.
Już mrokiem, gdy coraz bardziéj o powrocie sługi wątpić poczęto, radzić trzeba było o jutrze, bo stać dłużéj, dla szczupłego jadła nie mogli.
Spytkowa zaklinać poczęła ręce łamiąc, aby ją tak samą nie porzucano. Odezwał się tedy stary Lasota, który stał się mówniejszym. —
— Któż by o tém myślał! — Nie przeto będzie bezpieczniéj i lepiéj, bo i my nie wiele możemy a przekradać się musimy bronić nie mogąc.
— Dokądżeście ciągnęli —? spytała Spytkowa.
— My...? ku Wiśle — odparł stary. — A no inna to rzecz była nam uchodzić samym, inna z sobą niewiasty prowadzić. Doliwowie nas ku Wiśle prowadzili, gdzie na Mazurach pokój być ma; bo ten niepoczciwiec Masław żelazną ręką lud trzyma. — Ale my go znać nie chcemy, tém ci więcéj niewiast mu pokazywać nie można, bo nic téż nie szanuje, ni czci ni życia; a siłą się swą upił jako miodem. — Więc za Wisłę ciągniemy — dokąd? gdzie? Bóg wiedziéć raczy.
Nikt długo nie odpowiadał.
— E! odezwał się w końcu Mszczuj — tak jak jest na zawsze zostać nie może — Ład wróci nasi się skupią, tym czasem choćby szałasy skleciwszy przesiedzimy złą godzinę.
— A głód? mruknął Lasota głowę spuszczając...
— Na to sobie radzić będziemy, odparli uśmiechając się Doliwowie. — Zresztą co nam pozostało? samym o sobie myśléć i życia bronić!
Stary nie odpowiedział nic, niewiasty szeptały między sobą, i nie postanowiwszy więcéj zamilkli wszyscy.
Już noc była prawie, gdy wśród téj ciszy leśnéj, popłoch znowu padł na obozujących, szczególniéj niewiasty lękliwe. Szelest się dał słyszeć między gałęźmi. Mszczuj i Wszebor wnet do koni i oszczepów skoczyli. Zbliżał się chód jakiś i po chwili z gąszczy wysunął się, rozglądając ostrożnie człek o kiju idący, z toporem za pasem i oszczepem. Był to ów wysłaniec Spytkowéj, o którego powrocie zwątpiono.
Zobaczywszy go, rzuciły się zrazu niewiasty ku niemu, ale wpatrzywszy weń baczniéj, wnet się powstrzymały, nie spiesząc z pytaniami.
Szedł on, a raczéj wlókł się, zataczając ze znużenia, z twarzą zbiedzoną i posępną — łatwo było odgadnąć, że złe przynosił wieści.
Zbliżył się rozpatrzywszy ku ognisku, stanął, popatrzał litościwie na panią swą, oparł się na kosturze i milczał długo, oczyma tylko mówił, że go o co pytać nie było. Spytkowa téż badać już nie śmiała, woląc przedłużyć niepewność, niż dostać wiadomość, którą przeczuwała. Stary ów Sobek, choć męzkiego serca człek, popatrzywszy na swe panie, płakać zaczął. Milczenie groźne, jak te co burzę poprzedza, panowało przy ognisku. Lasota się ozwał pierwszy.
— Zginął Spytek? co z waszym grodem się stało?..
Ręką w powietrzu zamachnąwszy, ku ziemi ją spuścił Sobek.
— Zdala tylko patrzałem — rzekł — jak dymiło gniazdo nasze — niema go już, nie został nikt, nic nie zostało.
Ranny Żugwa, co się ze zgliszcz wywlókł do lasu, gdziem go konającego znalazł, powiedział mi tylko, że pan nasiekł dużą trupów górę, nim go dostali, a legł rycerską śmiercią. W kawały go rozsiekli zbóje.
Zaszły się od nowego płaczu niewiasty, popadawszy na ziemię, ani śmiał kto ich łzy tamować. Przybyły Sobek więcéj nie mówiąc, jak stał zwalił się tuż przy ogniu, bo mu znużenie wielkie nogi podcięło. Odstąpili na stronę Doliwowie i Lasota, zostawując płaczące z ich bolem i losem — naradzając się z sobą co daléj poczynać mieli.
Troje pieszych przybywało im do gromady, bo i Sobek do niéj przyłączyć się musiał. Oba bracia się na to godzili, że niewiasty na konie posadzą, a sami pieszo pójdą. Lasoty z nędznéj, wychudłéj szkapy poranionéj zsadzać się nie godziło, bo iść by był niemógł wcale. Pieszo tak idąc, wędrówka przeciągnąć się musiała.
Odeszli z sobą dla narady dwaj bracia, a choć zgodni, jakoś tak na się patrzali, jakby się pokąsać mieli, i nieufnemi ku sobie spoglądali oczyma. Przyczyną tego było owo dziewczę, na które oba łakomie patrzali, i jeden drugiego oczy szpiegował. Mszczuj posądzał Wszebora, a Wszebor Mszczuja.
— Ja konia mojego dam dziewczynie — odezwał się Mszczuj, biorąc w bok — sam pójdę przy niéj, aby się gdzie nie spłoszył lub nie padł.
— Dlaczego ty a nie ja? — odezwał się Wszebór szydersko — toć i ja to potrafię.
— A czemuż znowu tobie koniecznie ma przypaść dziewczyna? — ofuknął drugi.
Spojrzeli sobie w oczy ostro.
— Bo mi dziewczyna do smaku! — rozśmiał się Wszebor.
— I mnie toż samo! — odparł Mszczuj.
— No i mnie!
— I mnie!!
Poczęli tak rzucać coraz ostrzejszemi słowy, oczyma się mierząc, jakby się już wyzywali. Żaden ustąpić nie chciał.
A jak byli oba zawsze gorący i łatwi do zadarcia, już się im i na gniew zbierało. Dopiero, gdy wybuch był blizki, wstyd się im zrobiło ludzi i samych siebie.
— Słuchajno — rzekł głos zniżając Wszebor — nie pora nam się o cudzą dziewkę zrzéć — dajmy pokój. Pierw ją i matkę ratować trzeba, potém się rozprawiemy czyją ma być. Spytkowa i córka niech sobie same wybierają konie, podprowadzimy je im oba.
Mszczuj głową skinął.
— Ino nie myśl — dodał — żebym ja ci tak łatwo ustąpił. Znasz mnie, że ze mną nie łacno.
— A ze mną téż! — znamy się oba.
— Pewno! Niema się tu o co zajadać. Dziewki żaden nie weźmie siłą.
Wszebor się uśmiechnął się pogardliwie.
— Czemu? — zapytał — inaczéj jak siłą rzadko się niewiasty biorą!
— A jak siłą to i siłą! — mruknął drugi.
Znowu się omal nie powaśnili. Szczęściem, gdy tak na uboczu pryskali słowy, nikt ich nie podpatrzył i nie podsłuchał. Zamilkli wczas, rozchodząc się, z krótkiéj rozprawy z sobą wynosząc niechęć i gniew wzajemny.
Nocą trzeba było, liche skleciwszy szałasy, ognie pogasić aby nie zdradziły, a jednemu stać na straży na przemiany... Dobrze, że jesienne chmurne niebo, deszczem się tego dnia nie rozlało.
Jak tylko świt sposobiono się do drogi. Tu znowu wczorajszy spór się wszczął, ale milczkiem. Oba Doliwowie z końmi się parli wyprzedzając, aby je poddać niewiastom, komu się dziewczyna dostanie. Więc jeden drugiego popychał, oczyma zaognionemi mierząc, a żaden ustąpić nie myślał.
Zawczasu powiązano węzły i sakwy, które Sobek miał dźwigać na sobie, poodziewały się matka i córka, stały gotowe, gdy się przed niemi Doliwowie z końmi znaleźli. Dziękowała Marta Spytkowa, a popatrzywszy na nie, wybrała Wszeborowego konia, który był cięższy i silniejszy, chcąc za sobą córkę posadzić, aby się od niéj nie rozdzielać, w tém Mszczuj się ozwał, że konie ich słabe były, podróż długa, więcéj jak po jednemu sadzić na nie trudno.
Dziewczę się zawahało, samo od matki nie chcąc zostać, matka téż porzucić ją nie rada. Gotowe były iść pieszo. Doliwowie stali, a tu czas naglił.
— Miłościwa pani — rzekł Mszczuj — czasu niema co tracić na rozmysły. Siadajcie wy na jedną szkapę, dzieweczka na drugą, my przy was pójdziemy, a na oczach ją przecie mieć będziecie.
Dziewczę się do matki tuliło, Spytkowa wahała. Lasota, którego już wsadzono na konia, nawoływał.
— Niema się tu co drożyć, gdy o życie idzie!
Uścisnąwszy dziecko i poszeptawszy jéj na ucho, choć od niéj oderwać się było trudno, siadła starsza pani na Wszeborowego konia, Kasię dając Mszczujowi, który zwycięzko a szydersko na brata się oglądał.
Dziewczę imię miało Katarzyny, jednéj z najpowszechniéj czczonych naówczas patronek.
Ruszyli więc w imię Boże, manowcami znowu i koń przed koń, tak że dziewczę za matką zostać z Mszczujem musiało, ale się zaraz otuliło i osłoniło tak, że ani oczu nawet jéj widzieć nie mógł.
Mijając ze starszą brata Wszebor, schylił mu się do ucha.
— Niedoczekanie twe, abyś ty się nią długo cieszył, wezmęć ja ją z kolei.
— Zobaczemy — rzekł Mszczuj.
— A no...
— Zobaczemy.
I tak się gniewni bracia rozstali. — Umyślnie wiedziono najdzikszemi puszczy ostępami, w których śladów nie było ludzkiéj stopy. Lasy się w tę stronę nieprzerwanie ciągnęły, a jak sobie Doliwa pochlebiał, miały ich aż do Wisły doprowadzić, boć cały kraj naówczas nie czem inném był, tylko ogromnym lasem, tu i owdzie poprzerąbywanym, wykarczowanym kawałami.
Gdzie się kolwiek człek obrócił, bliżéj lub daléj las widział przed sobą, i choć się trafiła polana albo łąka, tuż za nią bór się znowu poczynał. Jechali tak długo, gdy z południa już rzadnąć począł bór i ze strachem niemałym wybiegłszy naprzód Mszczuj, postrzegł, że stali nad rozległą, płaską, odkrytą równiną.
Wprawdzie na drugim jéj krańcu bory znowu widać było gęste, lecz tak daleko, iż powoli jadąc, niemal dnia potrzebowali, nimby się tam dostali. Właśnie w téj stronie kędyś i ta Wisła, za którą się schronić mieli, znajdować się była powinna. Należało więc coś obmyśleć, aby długo na widoku nie stać w przerzedzonym lesie.
Sobek się ofiarował sakwy zrzuciwszy, wypełznąć ostrożnie dla rozpoznania okolicy.
Zdala już gdzieniegdzie nad ziemię podnoszące się dymy, oznajmywały, że dolina całkiem opustoszałą nie była.
Sobek który bartnikiem niegdyś bywał, wdrapawszy się na drzewo, dojrzał w dali spalony gródek, mury kościółka na pół obalone, a co gorsza — zdało mu się dojrzeć téż ogromne obozowisko ludzi pieszych i konnych, z szeroko porozkładanemi ogniami, około których stada się pasły, bydło i konie leżały, kupy jakieś nagromadzone sterczały.
Domyślał się, iż trafili nieszczęściem na jedną z tych gromad, które ciągnąc z osady do osady, dwory, grody, klasztory i kościoły pustoszyły równając z ziemią. Byłli to lud z okolicy, prusacy czy Masławowe wojsko — trudno się kto mógł domyśleć, a dla zbiegów równem to było.
Potrwożyły się, chcąc nazad w puszczę niewiasty, choć obóz leżał w bardzo wielkiém oddaleniu; godzili się wszyscy daléj w lewo brnąć, w stronę, w którą się lasy zataczały i niemi okrążyć dolinę.
Śmielszy od innych Sobek, radził w gąszczy przystanąć i czekać, sam się ofiarując iść na zwiady.
Choć Lasota mu się to starał odradzić, a niewiasty stracić się sługi lękały, nie było dla podróżnych obojętném dowiedzieć się, co się w téj stronie działo, ku któréj dążyli.
Nie długo się spierano, bartnik tak siebie pewnym był, a ochoczo się brał do tego, iż mu się wybrać dozwolono. Doświadczony bywalec umiał się wygadać jak było potrzeba, przybrać postać różną, udawać kogo chciał, a spodziewał się, że w mnogim tłumie czerni, nikt go przecie poznać nie może. Im większe były gromady, tém mu się zdało bezpieczniéj, bo wszyscy się tam znać nie mogli. Mowa i odzież prosta, łatwo mu się przekraść dozwalała.
Od kraju lasu do obozowiska przestrzeń była znaczna — musiał Sobek tak się przekradać aby nie widziano, że z puszczy wychodził.
Doliną nieco dalej, przepływał strumień, którego brzegi gęste wierzby i łoza zarastała. Aż do brzegu jego Sobek położywszy się na ziemi, ostrożnie pełznąć musiał po łące i roli.
Dostawszy się do zarośli, zwolna się niemi przekradając, mógł się przysunąć do obozu i znaleźć w nim niepostrzeżony, jakby od stad pasących się nad wodą przychodził.
Ze zręcznością dzikiego człowieka, którego instynkt i wprawa wiedzie jak zwierzę, wszył się w łozy Sobek. Zdala chyba myśliwca oko mogło dostrzedz z lekka drgające gałęzie, tam gdzie się on przedzierając ostrożnie, poruszał niemi. Baczył i na to, trzymając się wody, gdy było można.
Dosyć mu téż czasu zabrało to przekradanie się nad rzeczułką, gdy usłyszał wreście rżenie koni, ryk bydła, i szmer a gwar ogromnéj ludzi kupy. Był już około pastwiska.
Śmiały równie jak zręczny, Sobek topór zostawiwszy w łozach, sam się z nich dobył niosąc pęk nałamanych dopiero wici, które idąc po drodze plótł a kręcił na pęta.
Nikt téż na niego oczów nie zwrócił i z łozami pod pachą wsunął się w stado pasących się koni rozpierzchłych szeroko.
Ztąd już widzieć mógł, iż nie na wojsko żadne trafił, ani na Czechów lub Prusaków, ale na tę zbójecką czerń, która z żagwiami i kołami od dworu do dworu ciągnęła.
Biesiadowano około pobranych łupów ze śmiechem i krzykami. Daléj pośrodku obozu powiązane w łyka, leżały pokotem pobrane niewiasty i wyrostki.
Za obóz wyrzuconych kilka się trupów walało, około których psy warcząc chodziły. Namiotów ani szałasów nie klecili najezdcy, leżąc pod gołém niebem. Paliły się ogromne ognie, a przy nich piekły barany i porznięte bydło. Stały beczki poodbijane, z których kto chciał czerpał. Na ziemi dostrzegł Sobek kupy owe wszelkiego bogatego sprzętu dworskiego i kościelnego. Ponad gromadami sterczały starym obyczajem Stanice z bożyszczami różnemi. A że dawnych poniszczonych nie stawało, w większéj części rzezane były ladajako, nieforemnie z drzewa.
Pieśni pogańskie i swawolne rozlegały się do koła, bo gromady były podpiłe, a ochota wielka.
Sobek stał tak patrząc pośród koni, nie wiedząc czy iść ma daléj, gdy opiły parobczak, który z biczyskiem stada pilnował, przystąpił doń i począł mu się przypatrywać. Nie ulękły stary, plótł daléj wić, wzajem mu téż w oczy zaglądając.
— Pasza zła! — zamruczał, poczynając rozmowę chłopak.
— Ta! dla koni — rzekł Sobek — a dla nas jest jéj podostatkiem. Cóżeś to ty głodny? — zaśmiał się.
— Ja nie! ano mi march szkoda.
— Licho ich nie pobierze. Darmoć one przyszły, bośmy je po dworach zganiali, choćby który i zdechł! Przecie i krukom się coś należy — mówił Sobek spokojnie.
— Na! na! — mruknął parobczak — jużby dosyć téj włóczęgi... Dwór się na okolicę pono i jeden nie ostał, ani klasztór, ani kościolisko, a za chatą tęskno.
— Hę? cóżeś to w niéj zostawił? — pytał Sobek. — dziewczynę?
— A pewnie, jak nie dwie! — odparł parobczak — gołowąs nie jestem, toć mi się należy!
Obrócił się głową ku obozowisku.
— E! tam ich jest kilka, tam! a no sobie starszyzna pobierze, nam ino chyba baby zostaną!
— Wrócicie do swojéj, to i lepiéj. Niema tam komu bałamucić, kiedy wszyscy wyszli — mówił Sobek.
— E! e! — mruknął pastuch. — Wszyscy, albo i nie.
Ziewnął i westchnął razem, a nabrawszy fantazyi z bicza trzasł, że aż konie się spłoszyły, czém sobie śmiechu narobiło pacholę.
— Toć już pewno wrócimy teraz, kiedy nie ma co daléj robić, bo nic nie zostało! — odezwał się Sobek — a i mnie do chałupy markotno.
— Zjesz licha! — rzekł pastuch. — Zostałoć horodyszcze Olszowe! Władyki się na nim zamknęły, z któremi skarby są wielkie i dziewuch siła, a tych ani dostać. — Toć musiemy borsuki z jamy wykurzyć!
— Gdzie? jakie Olszowe horodyszcze? wtrącił stary — jam nie słyszał.
— Boś stary i głuchy! — śmiał się parobczak — a gdzieżeś był, gdy my tam chodzili?
— Ja? — odparł Sobek — jam trzodę pasł. Niewiem nic.
— Toć tam ludzi nam nabito i musieli precz odejść — ale ich głodem weźniemy!
To mówiąc pastuch świstać począł i do rozmowy nie miał ochoty.
Sobkowi téż wić się rwała, klął wołając, że po lepszą łozę musi iść. Nikt nań nie zważał. Powlókł się znowu w gąszcze nad rzeczkę. Zaszył się w nie, postał, popatrzał, przyczaił, dopadł zostawionego topora, wetknął go za pas i zobaczywszy że pastuch znowu na ziemi legł, wcale za nim nie patrząc, napowrót począł z tą samą ostrożnością przedzierać się zaroślami ku lasowi.
Śmiała ta wycieczka szczęśliwie mu się powiodła, nikt ani nań spojrzał nawet.
Szybszym krokiem, trzymając się brzegu, doszedł do cypla lasu, wypełzł z zarośli, i dobiegł do puszczy niepostrzeżony. Tu, na wilgotnéj ziemi dobrze dla jego oczów znaczne ślady koni, poprowadziły go do miejsca, gdzie nań niecierpliwie oczekiwano.
Nie bez obawy myślano tam czy mu się uda dostać języka, choć Spytkowa ręczyła za niego, iż człek był przebiegły i zręczny, jakiego drugiego nieznano, dlaczego i nieboszczyk mąż, jéj go i córce dał w usługi. Wrócił bartnik wcześniéj niżeli się go spodziewano. Postrzegłszy idącego zdala, wszyscy się doń cisnąć zaczęli.
— Cóżeś widział? co za ludzie są? — pytała Spytkowa.
— Czerń taż sama pewnie, która i u nas była w Poniecu — rzekł Sobek. — Nietylkom ją na oczy oglądał, ale między nich prawie wszedłem, i z pastuchem gadałem.
Niedługo pono pójdą po chatach odpoczywać, łup podzieliwszy, bo się już przed niemi nic nie zostało, krom jednego Olszowego Horodyszcza. — Tam się władyki bronią, ludzi im nabili i chyba ich głodem będą brać, bo inaczéj nie mogą.
— Ho! ho! — przerwał Lasota — niedoczekanie. Na Horodyszczu siedzi stary Belina ze swojemi, ten się zawczasu zasposobił, nieda się choćby mu się i rok bronić przyszło. Belinę znam. Smieli się z niego ongi ludzie, że w bezpieczném miejscu siedząc, zawsze się tak zbroił, opasywał, zboże zsypywał, jakby się oblężenia spodziewał. Przed się on jeden rozum miał.
Za Bolesława myśleli wszyscy, że się już wszystko skończyło, tylko on w nawrócenie nie wierzył, a wróżył wciąż, że poganie kiedyś kościoły wywrócą, a nas chrześcian wymordują. On ci jeden widział i wiedział co się stać miało! — dodał wzdychając Lasota.
— A czemużby my, miłościwy panie — odezwał się, do nóg mu kłaniając Sobek — zamiast za tę Wisłę, do któréj się dobrać trudno, nie pociągnęli na Olszowe Horodyszcze! Jabym poprowadził!
Zamilkli wszyscy.
— Wieszże ty drogę! — spytał Lasota.
— Znajdę ją, głaskając się po głowie i potrząsając nią odezwał stary.
— A przyjmąż nas tam? — dodał starszy Doliwa.
— Jak odepchnąć mogą? — zawołał Lasota — oni mi plemiennicy, ona mi krewna. Belina nigdy chrześcianina a rycerskiego człowieka nie odepchnął od proga.
— Nie objemy go bardzo! — dodała Spytkowa — któréj ta myśl się wydała ratunkiem jedynym.
Doliwowie się nie sprzeciwiali, nie opierał się nikt tak szczęśliwéj myśli — szło tylko o to, jak i którędy dostać się do Belinów. Wedle powieści Sobka, półtora albo dwa dni było drogi, a do gródka docierać musiano ostrożnie, bo choć czerń od niego odstąpiła, czaty i straże do koła zostawić musiała, na które wpaść było łatwo.
Mszczuj to przypomniał, a Lasota pochwalił. Czerń się pewnie zdobyczy nie wyrzekła i Horodyszcza zupełnie opuścić nie mogła.
Na przednie zwiady znowu się Sobek ofiarował ochoczo. Jedyny był człek, że go wszyscy pokochać musieli, bo znużonym nigdy nie był, gotów do posługi zawsze, jadła potrzebował mało, snu niewiele, do rady chętny, gdy o nim zapomniano, pół dnia milczał nie zaczepiając nikogo. — Przed wieczorem jeszcze pociągnięto głębiéj w puszczę dla bezpieczeństwa, i żeby czasu nie tracić. Doliwowie zdali na bartnika prowadzenie. Następny dzień zostawał cały jeszcze na powolny pochód ku Horodyszczu. W niewiasty trochę ducha wstąpiło z nadzieją, że się między swych miały dostać, a nie gdzieś w ostępie obozować, Masława się ciągle obawiając, napadu i niewoli.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.