<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Masław
Podtytuł Powieść z XI wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.



Do dnia o słocie, wyruszono z noclegu. Nocą jeszcze wzięło się na deszcz jesienny, spokojny, powolny, do gęstéj mgły podobny, który się, jak Sobek mówił kręcąc głową, na długo obiecywał. Oślizły wnet drogi leśne, obmokli wkrótce podróżni, a niewiasty, choć się od zimna poosłaniały i wilgoci — przemarzłe jechały i zmoczone. Spytkowéj gdy tylko mówić z przewodnikiem przestała, a mówiła rada — na płacz się zbierało.
Mszczuj ani wczora, ani dnia tego wiele nie zyskał na dziewczęciu, przy którém ciągle się być starał, konia wiodąc i gałęzie łamiąc, aby nie trąciła o nie. Kasia wciąż unikała spojrzenia na niego, a deszcz dozwalał się jéj tak osłaniać, że wcale nie mógł dojrzeć, ani oczu dziewczęcia.
Starsza pani, Wszebora trzymała przy sobie rada, z żalami się przed nim rozwodząc nieskończonemi.
A że macierzy się zalecać musi, kto chce córki dostać, Wszebór sobie rachował, że co straci nie będąc przy Kasi, to odzyska przy pani matce. — I śmiał się z Mszczuja w duchu. Mszczuj i tak był markotny, bo mu Spytkówna często, gdy ją zagadnął, nie odpowiadała.
Dziewczę było płochliwe, skromne, milczące na podziw, jakby w sobie młodości nie czuło. — Żal i boleść może je takiem czyniły. Słowa się nie mógł dopytać Doliwa, a jeźli co szepnęła, to tak prędko i cicho, że pochwycić było trudno.
Za to pani matka mówiła za dwoje. Od téj czego chciał i nie chciał, mógł się Wszebór dowiedzieć. Młodość swoją spędzoną na Rusi, pierwsze swaty, wesele, przybycie do polan, pożycie z małżonkiem, przygody swe i jego, aż do ostatnich wypadków, po kilkakroć mu, coraz co nowego wtrącając, opowiadała Marta Spytkowa.. Mówiąc, płakała i śmiała się czasami, gdy zapomniała o smutku, śmiech się łzami przeplatał, płacz uśmiechem, niekiedy i czarnemi oczyma zagrała, jakby jeszcze młodą była.
Mówiła o sobie, o mężu, o córce, o wielu, co się gotowi byli rozmiłować w niéj, gdyby tylko dozwoliła — o wszystkiém co na pamięć przyszło. Rozpowiadanie to widać było dla niéj potrzebą, bo gdy Doliwy nie stało, wołała Sobka, obracała się do córki, a rzadko się jéj usta zamykały.
Smutku się znać w ten sposób pozbywała, bo ledwie zamilkła, łzy się jéj puszczały z oczów. Wszebór mało jéj co przerywał, dość było jednego słowa, by daléj popędzić nieustającą powieść.
W przeciągu jednego dnia, on z panią matką tak już był poufale a dobrze, jakby się znali od dawna.
A że w owych czasach w ogóle ludzie szczersi byli, mógł naprowadzić wprędce rozmowę na córkę i chwalić ją począwszy, dał do zrozumienia, że mu do serca przylgnęła.
— A! toć to jeszcze dziecina! niedojrzała a słaba — odparła chmurno Spytkowa — daleko to temu, aby ją mężczyźnie dać. Gołębiami się jéj zabawiać i piosenki śpiewać, pociechy by z niéj nie miał gospodarz, bo rączyny ma słabe. Gdzie! gdzie! daleko do tego!
I głową potrząsała. Nie nalegał Wszebór, rad może będąc, że Spytkowa dziewczęcia łatwo się pozbyć nie ma ochoty.
Mszczujowi szło gorzéj, a no cierpiał.
Nie odpowiadała mu Kasia, dla tego jéj idąc swoje prawił i różnemi baśniami, zabawiał ją jak mógł.
Kiedy niekiedy trochę odsłoniła twarzy, matkę chcąc zobaczyć, chusty poprawić, błyskało wówczas oczko niebieskie, szyjka biała, rumianego lica trochę, złotych włosów pierścionek, i wnet się otulała znowu, a Mszczuj nic nie widział, tylko oponę pofałdowaną po któréj deszcz spływał.
Mimo młodości, tak jéj smutnie z oczów patrzało pieszczoszce, taka była jeszcze przestraszona i zbolała!
Stary Lasota znów teraz milczał drogę całą, Dębiec z Sobkiem, dobrze się dobrawszy do pary, przodowali gwarząc po cichu z sobą. Tym, choć niedawno się poznali, w ciągu jednego dnia udało się zupełnie pobratać i podrużyć. Kołodziéj z bartnikiem rozumieli się dobrze, jakby z jednéj dzieży chleb jedli. Po wycieczce śmiałéj do obozu, Dębiec dla towarzysza powziął takie poszanowanie, iż mu się jak starszemu i ojcu pod rozkazy poddawał.
Sobek pilnował, aby nie wpadli na ludzi, nie spotkali się z włóczęgami, a wymijali drogi leśne.
Dziwili mu się wszyscy, jak miał oko i ucho i nos wprawny, do pochwycenia najmniejszego głosu, światełka, woni. Zaleciała spalenizna, wiedział pewnie co się i gdzie, jak daleko paliło, czy drzewo, czy mokre liście, czy dziupla przegniła. Powietrze téż ciągnąc, wodę w blizkości poczuł, pole rozpoznał, las od boru zdala rozróżnił. On pierwszy ostrzegł, gdzie co mignęło w gąszczy i nieomylił się ani na zwierzęciu, ni na ptaku, a najmniejszy szmer, którego drudzy się nie domyślali, chwytał i zrozumiał. Nieraz zachrzęszczało w zaroślach, załopotały skrzydła ptasze, nie potrzebował głowy podnosić, by powiedzieć co przebiegło drogę i co poleciało górą... Ślady téż na ziemi czytał jakby książkę dla siebie pisaną, a nie uszła jego oka złamana gałąź, wyleżały barłóg, spasiona łąka, zmącona woda.
Z jego łaski téż na żywności nie zbywało, bo Doliwom pokazywał na pewno, gdzie zwierza szukać mieli i jakiego; a gdy na rzeczkę trafili, rękami bez saka ryby łowił. I był człek, choć niby spokojny, nieustannie czynny, po drodze to grzyby, to jagody zbierając, to nasłuchując, to przyglądając się, a wszystko to nic go nie zdawało się kosztować.
Doliwowie téż zdawszy się na niego, już się nie mięszali do drogi, słuchali co im powiedział, bo się nie mylił nigdy.
Tak się coraz w głąb puszczy daléj dostawali a dzień ten, mimo wszelkich ostrożności nie obył się bez strachu.
Wśród lasu, Sobek naprzód poczuł zgorzeliznę, ale zaręczał, że ognisko wygasłe być musiało dawno, i dym tylko tak przywrzał do wilgoci. Rozpatrując się baczniéj, postrzegł w gąszczy z gałęzi narzuconą kupę, która widocznie ręką ludzką była sklecona i za szałas służyć musiała. Zbliżywszy się ostrożnie, znaleźli tu śpiącego człowieka, który zbudzony nagle, postrzegłszy ich, wyrwał się chcąc uchodzić. Bliżéj stojący Sobek z Dębcem, rzucili się nań i obalili na ziemię — lękając się aby o nich nie oznajmił, bo nie wiedzieli kto był.
Sobek broniącemu się, byłby na razie głowę rozbił toporem, gdyby się wczas nie opatrzył, że to zbieg był, chowający się w lesie, a nie żaden z czerni włóczęga. Straszno było wejrzeć na niego, bo, choć młody i silny, od dni wielu kryjąc się bez żywności, utrzymując życie wodą, liśćmi, korzonkami, wychudł był i wysechł straszliwie, a głodowa gorączka i obłąkanie go opanowało. Sił miał mało, wejrzenie straszne, jakby mu się wewnątrz paliło, a płomię lało oczyma.
Gdy ze strachu ochłonąwszy ludzie, poznali kto był — litość ich wzięła nad nieszczęśliwym. Podniesiono go z ziemi, a gdy inni nadjechali, dała mu Spytkowa chleba suchego, który on chwyciwszy, zapamiętale, nie patrząc, nie słysząc nic, jeść począł. W téj pierwszéj chwili nic się téż od niego dopytać, nic dowiedzieć nie było można. Zaspokajał głód, pozbywał się trwogi, któréj doznał nagle ze snu gorączkowego będąc zbudzony.
Lasota litujący się chętnie tym, co jak on nieszczęśliwi byli, pilno się w zmienione lice począł wpatrywać. Mimo strasznie wychudłéj i poczerniałéj twarzy, zdało mu się jakoby go gdzieś kędyś widywał.
Zbieg téż popatrzywszy nań — zamruczał pierwsze słowo, co mu się z ust wyrwało: Lasota!
— Boże miłosierny! Toś ty nie kto inny tylko Bohdaś Toporczyk! — krzyknął stary ręce łamiąc. Ale cóż tu w lesie robisz? sam? Przecieżeś przy Kaźmirzu był i myśleliśmy, ześ z nim za granicę do Niemców uszedł, takeście się z nim trzymali. Królewicz cię lubił, niepowinien był opuścić.
Dopiero się usta Toporczykowi otwarły.
— On téż mnie nie opuścił — rzekł — nadto to dobry i bogobojny pan, choć z nim ludzie sobie niedobrze, niepoczciwie poczęli! Odbiłem się ja przypadkiem od dworu jego, nim ujechał do matki. Potém już wracać nie było do kogo i gonić nie miałem sposobu. Chwyciła burza i ot — co się stało ze mną.
Mówiąc, jęczał Bohdaś. Stali nad nim wszyscy z miłosierdziem wielkiém mu się przypatrując... Znowu tedy jednym biednym człowiekiem pomnożyła się owa gromadka, a nim go odżywiono i naradzono się, co poczynać daléj, wieczór się zbliżył.
Obradować musiano, już nieopodal będąc od Horodyszcza, jak się dostać do niego, czy nocą dobijać, czy nazajutrz stać i spoczywać do wieczora, by potém, dnia unikając, przybyć o mroku.
Starsza pani o pośpiech nalegała mocno, trwożną będąc i zmęczoną, drudzy się wahali. Bohdasia Toporczyka ni myśleć było porzucić, a wszystkim po głowie chodziło, że im więcéj ich przytułku miało szukać na grodzisku, tém trudniéj z tylu gębami znaleźć mogli przyjęcie. Już się ich teraz ośmioro zebrało, a żywić w głodny czas ludzi tylu, nie było łatwo oblężonym. Choć Belinowie znani byli jako ludzie chrześciańscy i miłosierni, przecie naprzód o los i przeżywienie rodziny własnéj dbać musieli.
Nikt nie mówił nic, frasowali się wszyscy. — Sobek spytany radził tegoż wieczora, korzystając z mroku jechać daléj. Nieco pożywiony i napojony Bohdaś ofiarował się wlec dopóki sił stanie. Spytkowa w któréj koszu była jeszcze odrobina jakiegoś napoju, dać go kazała osłabłemu, co go nieco orzeźwiło.
Więc choć ciemność nadchodziła, że słota trochę nad zachodem ustała, wszyscy się do dalszego uszykowali pochodu. Wedle rachunku Sobkowego, który nie mylił nigdy, przed pierwszemi kury, dostać się mieli do téj doliny, w środku któréj nad rzeczką stało Belinów Olszowe Horodyszcze. Sobek z Dębcem szli przodem, za niemi jechał Lasota, dwie niewiasty, przy których szli Doliwowie i przybysz ostatni. Tego Mszczuj pod rękę wiódł, bo nie wiele jeszcze siły miał do chodu.
Spytany Lasota przez jejmość starszą, mógł poświadczyć o Toporczyku, iż był na dworze królowéj Ryksy, przy królewiczu Kaźmirzu wychowany, któremu go do zabaw dodawano; starego rodu i możnego dziecięciem. Spodziewano się po nim wiele, bo i księża go uczyli Benedyktyni i sam dwór głowę otwierał, a pojętny był we wszystkiem, i choć nauki miał więcéj niż inni, rycerskiego ducha w sobie zachował.
Gdy tak szli, zagadł go wkrótce Lasota, pozywając ku sobie, aby się coś więcéj dowiedzieć, jak popadł w to nieszczęście, z którego cudem ocalał. Lecz, o tém niechętnie mówił Toporczyk, winę zwalając na nieostrożność własną — a domyśleć się tylko było można, że wyprawiony został, aby królewiczowi, już zagrożonemu wygnaniem z kraju za matką, posiłki przywołać.
Dla niego się poświęciwszy, ścigany, odcięty od Kaźmirza, zmuszony błąkać się, gdy kraj cały wojna i pożoga objęła, tułał się już, byle życie ocalić.
Na wspomnienie o Masławie, cały się Bohdaś wstrząsł, zawrzał, pięści mu się same ścisnęły jak do bójki, i w gniewie okrutnym zawołał, że wolałby z głodu umrzeć, lub od czerni ginąć, niż łaską jego żyć.
— Psiego syna tego imienia wymówić nie mogę, bo mnie dławi! — mówił. — On sprawca! on winowajca, on zdrajca. Wszystka krew nasza na jego głowę! Nie może to być, aby go Bóg nie ukarał. Królowę naprzód, która nim pogardzała, jak zasłużył, prześladował i wygonił, królewicza zamordować chciał, gdyby mu nie uszedł, sam panowania zapragnąwszy! Wiedział przechera, że gdy się krew poleje i pustynią kraj stanie — ludzie zawołają na ratunek, choćby zbója! Aleć lepiéj ginąć, niż u niego łaski żądać!
I wedle obyczaju wieku, Toporczyk kląć i bezcześcić począł Masława, za którym téż nikt się nie ujmował.
— Psa nie wart — przerwał Lasota — toć pewna, a skoro siłę będzie miał, pokłonią mu się ludzie, komu życie miłe!
— Nie doczeka zbój tego! nie doczeka, póki nas choć garść została — począł Bohdaś. Albo nazad nie możemy powołać do nas wnuka Bolesławowego? Uszedł od nas, ale gdy doń ręce wyciągniemy przyjdzie, i panować nam będzie, nie jako ojciec, ale jako dziad, bo mąż rycerski jest, rozumny, bogobojny, do boju i do rady. Czyż nas już do szczętu jak pszczoły wybito?
Choćby garść została, cesarz mu pomoc da, by Czechy zawojowaniem naszéj ziemi nie urosły do zbytku. Iść trzeba — prosić, wołać!
— Toć to syn Ryksy! — szepnął cicho jeden z Doliwów.
— Wiem ci ja — gorąco począł Toporczyk — że królowéj matki nikt u nas nie lubił, — że jéj wszystkie złe przypisywano.
Jam patrzał tam, jam żył. Nie tak było — nie tak! Królowa pani pobożna i rozumna, surowa była dla ludzi, przeto jéj nie lubili — ale sprawiedliwa i miłosierna. Prawili na nią, że naszych nie cierpiała, a niemcy się otaczała, prawda i to, bo nikt się téż do niéj nie garnął, obyczaj nasz stary pogański zrażał ją i zniechęcał. Bała się ludzi naszych, wolała z pobożnemi i mądremi obcować, o świętych sprawach słuchać. Rady ich zasięgała, bo jéj zkądindziéj wziąć nie mogła. Nasi na nią koso patrzali.
A! a! — mówił spocząwszy nieco Toporczyk — nie łacno to zrozumieć jak i co się stało z nami. Czujemy tylko, że nas ręka Boża dotknęła, za to żeśmy własnych panów szanować nie umieli. Za to dziś czerń nam karki gniecie!
Gdy tak rozpowiadał, a wszyscy go słuchali ciekawie, po długim i nużącym pochodzie, już w głęboką noc, kazał się naprzód jadącym uciszyć, potém stanąć Sobek, bo się już las przerzedzać zaczynał i zdało się jakby się już zbliżali ku dolinie, wśród któréj stało Olszowe Horodyszcze.
Trochę téż jaśniéj się na niebie zrobiło, bo resztka księżyca weszła była, i choć z za obłoków przyświecała.
Sobek poszedł znowu przodem skradając się, by wypatrzeć, czy do koła gródka, kupy jakie oblegające go, lub strzegące nie stały. Wszyscy więc nieruchomie w gąszczach się zatrzymali, a bartnik przygarbiwszy się popod krzaki wsunął i puścił na zwiady.
W istocie dolina, którą mieli przed sobą była ową Olszową, a wpośród niéj nad rzeczką Olszanką zwaną i moczarami ją otaczającemi, wznosiło się horodyszcze, na kopcu dosyć wysokim i mocno obwarowanym. Wały i ostrokoły wysokie, całe je niemal osłaniały, tak, że ledwo gdzieniegdzie z za nich dachy wyglądały.
W dolinie Sobek niedojrzał nigdzie żywéj duszy, nad rzeczułką tylko ślady były świeże jeszcze ogromnego zbiegowiska, wydeptane, wyleżane, wypalone miejscami. Głównie zgasłe, koły przy których konie stawiono, jamy na ogniska pokopane w ziemi, reszty poobalanych szałasów, kupy kości białych zalegały dokoła.
Na gródku téż, do którego Sobek zbliżyć się usiłował, cisza była jakby wszyscy wymarli, ani światła, ani głosu. Dobrze się dopiero wsłuchawszy, po szmerze i chodzie rozpoznał, iż na wałach stróże czuwali i chodzili.
Opatrzywszy jeszcze z któréj strony wrót do wnijścia szukać było potrzeba, powrócił nazad spiesznie posłany, aby natychmiast gromadkę swą prowadzić, póki do koła cicho i bezpiecznie było.
Zaledwie z lasu się wysunęli w dolinę, gdy na gródku posłyszeli nawoływanie, znać ludzie czujni, postrzegłszy ich, zaraz się ruszyć musieli. Sobek, który po nocy jak kot dobrze widział, dostrzegł, iż po nad ostrokołami ludzie wyglądali tu i owdzie. Im się ku gródkowi bardziéj zbliżali, tém ruch silniejszy się stawał. Do wrót wiodła droga stroma, pozawalana umyślnie kamieniami i belkami, w kilku miejscach poprzekopywana; po nocy z wielkim trudem i niebezpieczeństwem przyszło ją przebywać.
Zostawując za sobą towarzyszów, jakby rozbudzony, ruszył przodem, pierwszy stary Lasota. Czatowano już nań u wrót, bo gdy huknął i nawoływać zaczął. Belina! wnet mu się odezwano.
— Kto i zkąd?
— Ranni, nieszczęśliwi, sieroty, dwie niewiasty i kilku niedobitków, zawołał stary, miłosierdzia waszego prosimy. Ratujcie, kto w Boga wierzy, przytułek dajcie!
Na to pierwsze wołanie, czy się naradzano, czy wahano, długo nie było żadnéj odpowiedzi. Lasota zniecierpliwiony, do samego Beliny odzywać się począł, aby ku niemu wyszedł.
— Belina! stary! bywaj do mnie! na miłosierdzie Boże.
Znów tedy czekano długo, a za ostrokołami szmer tylko i tuptanie słychać było. Aż w górze, na pomoście pokazała się postać jakaś ciemna, mężczyzna w wysokiéj czapce na głowie, z kijem białym w ręku.
— Podwórca i gród nasz, jak nabił pełne, chleba omal mamy. Choćby dusza rada, jak przyjmować! My się tu sami ledwie przekarmić możemy...
— Dajcież nam, choć bez chleba, w spokoju u was głodem pomrzeć raczéj, niżbyśmy w ręce zbójów i niewolę haniebną wpadli — krzyknął Mszczuj.
Milczano długo. Spytał głos z góry.
— Kto wy?
Lasota się pierwszy wymienił, bo był im znany i pokrewny, powiedziano potém o Spytkowéj z córką, daléj o dwu Doliwach, wreszcie Toporczyka wymieniono i sług dwu.
— Osiem dusz! osiem gąb! z góry wołać poczęto. Nie może być, tu na trzech miejsca niema.
— Niewiasty weźmiemy! — zakrzyczał głos drugi.
— Belino stary — przerwał Lasota, na głos doniosły się siląc — w którym gniew czuć było. Chcesz byśmy ci tu legli pod wrotami srom czyniąc, żeś chrześcijańskiego serca nie miał. Dobrze... Legniem, niech nas tu wilcy jedzą, pod oczyma waszemi!
Na pomoście wszczął się gwar i swary, słychać było żwawą sprzeczkę. Jedni chcieli uczynić miłosierdzie, drudzy się wzbraniali. Lasota i Doliwowie nie mówili nic, Toporczyk milczał, siadłszy na ziemi, Spytkowa ręce łamiąc lamentowała głośno, dziewczę płakało po cichu.
— Gdyby już nas choć puścili, wołała Spytkowa, rzucę się im do nóg, nie może być, żebym nie wyprosiła dla was schronienia.
Po przestanku, ktoś się z za ostrokołu pochylił ku dołowi.
— Bohdaś Toporczyk? Tyś to? — zapytał.
— Jam ci, albo cień mój, bom ledwie żyw — rzekł głowę podnosząc Bohdaś. — Byłbym już umarłym, gdyby nie miłosierdzie tych ludzi.
— Niewiast dwie, Lasota i Toporczyk! — zawołano z góry — więcéj nikogo. Dziej się wola Boża!..
Stało się milczenie, Spytkowa poczęła się przebijać ku wrotom, aż Bohdaś wstał i podstąpił.
— Niewiasty puszczajcie — rzekł — ja nie pójdę bez drugich, zostanę z niemi. Gdyby najmniejszy ze sług za wrotami miał zostać, ja także. Albo wszyscy, albo nikt. Pójdziemy dać gardło Masławowi.
Osłabły Bohdaś tak głos podniósł nagle, że się drudzy postraszyli, życie mu wracało z całym ogniem młodości.
Znów tedy na górze się swarzono i rozprawiano, a wrota stały zaparte. Bohdaś wpadł w gorączkę.
— Puszczajcież niewiasty! — wołał — choć to się należy, aby dzicz ich nie zbezcześciła i nie znęcała się nad niemi. A niechcecie ocalić braci, chrześcian ubogich, żeby z niemi kawałka chleba nie dzielić — kat was porwij! Godniście, aby was dobyto i wyrzezano lub popędzano w niewolę!
Śmiałe te wyrazy nie wywołały odpowiedzi, wszystko zamilkło. Potém jeden się strofujący głos podniósł, a inne zmilczały. Wśród téj ciszy słychać było szlochania Spytkowéj i gniewne przekleństwa Mszczuja.
Zmęczeni podróżą, posiadali u wrót na kłodach i kamieniach. Miłosierdzia prosić już nikt nie chciał, wszystkich gniew okrutny burzył.
Czas jakiś tak upłynął, a nie można było wiedzieć co się stanie — gdy za wrotami światło się pokazało, stąpanie zbliżyło, drągi i zapory, któremi była zawalona furta, zaczęto hałasując odrzucać.
Nikt się już nie odzywał, ani prosił. Po długiéj i mozolnéj robocie około wrót, z ciężkością się one roztwarły i sam stary Belina, poważny, otyły, silny, wzrostu wielkiego, z długą bladą twarzą mąż, lat średnich ukazał się w nich na mieczu oparty.
— Chodźcie wszyscy — rzekł chmurno — chodźcie, a nie mówcie nic, aż oczyma własnemi ujrzycie co się tu u nas dzieje.
Wstąpiła tedy pierwsza spiesznie Spytkowa, córkę za sobą wiodąc, i ledwie próg przeszedłszy padła na kolana, Bogu i gospodarzowi dziękując, który stał nie ruszywszy głową w myślach pogrążony.
Wszedł potém Lasota, Toporczyk, Doliwowie i słudzy, którzy konie za sobą wiedli. Dwóch pachołków u wrót trzymało smolne pochodnie, gdy w pierwsze podworce wchodzili, a tuż za niemi znowu furtę poczęto zabijać i umacniać jak była...
Belina milczący przodem idąc, prowadził — na witanie czasu nie było.
Podwórza w grodzisku w istocie widok przedstawiały dziwny i straszny, litość mogący obudzić. Jak okiem zajrzeć, jednym pomostem, na gołéj ziemi, na słomie, w błocie leżeli ludzie tak ściśnięci, iż ścieżki pomiędzy niemi do przejścia nie było...
Naród to był wszelkiego stanu i wieku, matki z dziećmi na rękach, wyrostki tulące się przy kolanach starców, wojacy w poszarpanych pancerzach skórzanych, z których żelazne łuski się sypały — zgrzybiali mężowie bez okrycia głowy, z obnażonemi piersiami, napół nadzy.
Kto ledz nie mógł, siedział sparty o częstokół, o ścianę, o plecy sąsiada, o nogi jego. Niektórzy ze znużenia, może z głodu, spali tak głęboko, że ich ani światło, ani głosy, ani potrącanie nogami przechodzących obudzić nie mogło. Drudzy, których sen nie brał, siedzieli popodpierani na rękach, z włosy rozpuszczonemi w nieładzie. Inni jeszcze zrywali się przestraszeni, nie wiedząc, co się stało, myśląc, że nieprzyjaciel nadchodził, oszczepów szukając i krzycząc.
U szop, pod budynkami, w sieniach, wszędzie tę nawałę ludu nieszczęśliwego widać było. Twarze zbladłe, żółte, wynędzniałe, dowodziły że i tu ledwie czem było życie utrzymać. Nowi przybysze wpuszczeni w ten tłok, musieli sobie za Beliną drogę torować, wśród tych pokotów, nieraz następując leżącym na ręce i nogi. Belina więc naprawdę mógł tylko ukazać co się u niego działo, aby się uniewinnić, że przybyłych zrazu wpuścić nie chciał.
Przez szopę i drugie wrota, weszli w wewnętrzne podwórze, gdzie stał dworzec. Znaleźli w niém kilka rozbitych namiotów i poklecone z chrustu chiżyny — ale i tu tłok był téż niezmierny, wszystkie kąty zapełnione ludźmi, końmi, bydłem i owcami. Trzody musiano schronić pod szopy a dozorować, aby zgłodniali ludzie, jak to się już trafiało, nocami nie zabijali potajemnie dla odżywienia się.
Tu pod namiotami chroniło się co było przedniejszego z rycerstwa i ziemian. Niewiasty ich z żoną Beliny, dzieci i co słabsze pod dachami mieszkało.
Stary gospodarz z posępną twarzą wwiódł ich naprzód na dół do wielkiéj świetlicy, gdzie za lepszych czasów izba była gościnna i stołowa. — Gmach to był długi, na słupach dębowych oparty, w którym oprócz stołów, ław i ogniska ogromnego kamieniem obłożonego, nic więcéj nie było. Ściany okrywały od góry do dołu porozwieszane odzienie i zbroje tak, że ich nawet widać nie było. Tu téż mostem ludzie leżeli na ziemi, na ławach, na stołach, pootulani w płaszcze i opończe, niektórzy ledwie nie w kominie samym, na którego skraju kilku spało razem ściśniętych.
— Patrzajcież — rzekł odwracając się gospodarz — patrzajcie a nie winujcie mnie. Zdawna już niemamy nic oprócz trochy solonego mięsiwa, kaszy i mąki. Warzymy z niéj polewkę, aby życie utrzymać.
Ręką na podłogę wskazał.
Potém, że już słowa zbytnie były, mruknął tylko.
— Mieśćcie się sobie gdzie i jako możecie. — Niewiasty do moich zawiodę. Co Bóg da to da!
Leżący na podłodze, stołach i ławach, przebudzeni światłem i głosem, tu i owdzie, przecierając oczy podnosili głowy, przypatrywali się stojącym jeszcze przybyszom. Z kilku kątów odzywały się wołania.
— Lasota! Mszczuj! Wszebór!
Bohdasia Toporczyka chwycił już był syn gospodarza, młody Belina, z którym na dworze królowéj i królewicza byli w drużbie serdecznéj — chwycił go i ściskał wołając.
— Nie wiń nas bracie, nie wiń, a patrz.
Stary Lasota, któremu sił nie starczyło, nie pytając i nie czekając, jak stał, miejsca trochę opatrzywszy, padł między leżących, głową komuś na nogi. Ten się nawet nie ruszył, ległszy starzec dyszeć począł a jęczeć.
Ci co się poprzebudzali, radzi byli miejsce zrobić przybyszom — zsuwali się jako mogli. Więc choć w ciasnocie i zadusze, na pierwszą noc przypadł kto gdzie mógł, a młody Tomko Belina, umieściwszy Bohdasia w kącie, aby mu tam było wygodniéj, sam poszedł na straż.
Zaledwie światło zagasło, pospali się znowu wszyscy, a kto nie usnął, dyszał cicho, aby drugich nie budzić.
Sobek i Dębiec, w pierwszém podwórcu razem z końmi zostać musieli. Tak się skończyła owa wędrówka niebezpieczeństw pełna, szczęśliwiéj niż by się kto mógł spodziewać.
Nazajutrz rano, ledwie świt, ruszać się poczęli niektórzy i wychodzić z zaduchy, na wały, gdzie już i lud wszystek rozbudzony słychać było gwarzący, płaczące dzieci, nucące niewiasty, spierających się ludzi, wrzawę niemałą dokoła.
Obraz ten po dniu prawie straszniejszym był niż nocą, która nie dawała lica ludzkiego dopatrzéć, a snem ból skrępowała. Teraz się to wszystko rozbudzane poruszało i w słowach a jękach skarżyło na niedolę swoją. Matkom, co dzieci przy piersiach miały, pokarmu brakło, kilkoro niemowląt poumierało nocą z chłodu i głodu. Zawodziły z płaczem wielkim niewiasty, obstępując zżółkłe i zsiniałe zwłoki. Jęczeli chorzy, wołali o pokarm głodni, a co żwawszego było, wodę nosiło, niemocnym służyło.
Starszyzna powyznaczana przez Belinę, z kijami chodziła czyniąc porządek i nakazując milczenie. Żadna noc tu nie przeszła, żeby kilku ofiar nie wzięła. I téj téż, ludzi starszych co chorzy byli, dzieci kilkoro umarło.
Krzątano się około pogrzebów, których na gródku nie było gdzie sprawić. Musiano furtę odmykać i ludzie z łopatami szli, niosąc zwłoki do blizkiego lasu, aby je tam pogrzebać. A spieszyć było trzeba i oglądać się, żeby czatująca czerń nie napadła.
To był pierwszy widok, który oczy przybyłych uderzył, gdy zrana wyszli, aby się z wałów rozpatrzyć do koła. Nim z nich zeszli, wołano na mszę świętą w drugie podwórze, gdzie na górnym ganku, codzień rano o. Benedyktyn Gedeon, człowiek wielce świątobliwy, ocalony z Trzemeszeńskiego klasztoru odprawiał ją, aby ducha i męztwa nieszczęśliwym dodawał.
On tu jeden, wśród téj strasznéj powodzi i zniszczenia, gdy wszyscy o miłosierdziu Bożém zwątpili, rozpaczy się poddając — spokojnym umysłem swym odwagę umiał natchnąć i nadzieję. Ażeby ów mnogi lud mógł się modlić w czasie świętéj ofiary — na górnym pomoście ustawiono ołtarz, który zdala widać było. Kto chciał, ten i z drugiego podworca przez wrota szerokie kapłana mógł widzieć i modlić się z nim razem.
Widok był piękny choć smutny, gdy co żyło cisnąc się poczęło, mężczyźni i niewiasty, aby się modlić do tego Boga, w którym jednym ratunku nadzieję pokładano.
Cicho się stało w podwórcach, tylko płacz niewiast i westchnienia przerywały milczenie. Było ich tu wiele osieroconych jak Spytkowa i jéj córka, których mężowie, ojcowie i bracia poginęli w walkach, zabłąkali się bez wieści. Większa ich część w białych zasłonach, czepcach i namitkach siedziała, stała, klęczała na uboczu, tak, że twarzy ich dojrzeć nie było można. A że ścisk ludu był wielki, z rozkazu o. Gedeona osobno ustawiona była płeć biała — oddzielnie mężczyźni.
Wszyscy prawie ci zbiegowie, choć jak Lasota, niegdy się do najmajętniejszych liczyli — teraz odzieży całéj nie mieli, stali w porwanych opończach, w siermięgach pożyczanych, w kaftanach zabłoconych, jak kto przyszedł, w łachmanach prawie.
Nad starym Lasotą, który pokaleczony był, a nic prócz porąbanego kaftana i poprutego pancerza nie miał, ulitowawszy się Belina, nazajutrz zrana przyniósł mu szmaty do poobwiązywania ran i opończę dostatnią. Pancerz rzucić musiano w kąt, a kaftan téż krwią pobroczony, na nic się nie zdał. Sobek, który i do tego sprawny był, poobmywał mu i opatrzył rany. Tak samo Tomko Belina przyodział Toporczyka, którego dawna odzież od wilgoci się popadała i niemal na nim pogniła. Ale Bohdaś tego dnia wstać o swéj sile nie mógł i gdy przyszła godzina roznoszenia strawy, musiano mu ją przynieść do tego kąta, w którym leżał.
Strawa to była licha. Chleba już oddawna piec nie mogli, wszyscy więc zarówno, mężowie i niewiasty i dzieci obchodzili się polewką z mąki, rzadko mięsa kawałkiem lub trochą tłustości okraszoną.
Nikt się na głód uskarżać się nie śmiał, troszczono się tylko, czy na tyle głów stanie długo strawy, nim się rzeczy na lepsze obrócą. Stary Belina sam w zasieki i bodnie codzień zaglądał, oczyma je mierząc, na jak długo w nich życia było.
Chociaż czerń która oblegała gródek, ustąpiła od niego, wiedziano że to pokój był nie trwały, że na głód rachowano, co poddać się przymusi.
Nieraz téż już tu mowa była, czy nie iśćby przebojem za Wisłę. Lecz tam trzeba się było albo poddać Masławowi, albo z nim do walki wystąpić. Znaczniejsza część, albo raczéj wszystkie rycerstwo zamknięte na Olszowém Horodyszczu, brzydziło się Masławem i pogaństwem, nawet ocalenia nie chcąc szukać u niego.
Radzono codzień i nic uradzić nie umiano, a gdy spory i rozprawy kończyły się, o. Gedeon zamykał je, jednemi zawsze słowy.
— Módlmy się, w Bogu ufność miejmy, Bóg pomoże!
Tylko młodość w takim ucisku szczęśliwą jest, że na chwilę o niém zapomnieć może. Któżby się domyślił, że nazajutrz rano, pierwszą troską obu Doliwów było dośledzić, gdzie się niebieskie oczy Kasi podziały. Wstali natychmiast zabiegając i kręcąc się a dowiadując, gdzie córka lub matka być mogła.
Już w drodze z powodu dziewczęcia tak się z sobą jakoś, nie mówiąc o co powaśnili, iż unikali nawet rozmowy, i jeden od drugiego głowę odwracał. Obu piękne dziewczę z myśli wyjść nie mogło. Wszebór sobie panią matkę tak pozyskał w ciągu drogi, że już jéj dla siebie pewnym był, ale nie obrachował tego, że żwawa i raźna jeszcze niewiasta, nie dla córki, a dla siebie saméj na niego okiem rzuciła. We wdowieńskim stanie, bez opieki, mówiła sobie — trudno pozostać było... Chciała niby nie sobie męża, a dziewczynie dać ojca i dla niéj się poświęcić.
Wszeborowi co innego się śniło.
Mszczuj, który czasu podróży nie mógł się zbliżyć do trwożliwéj Kasi, dlatego może goręcéj się jeszcze w niéj rozmiłował. Myśleli teraz oba ino o tém, jakby daléj serdeczne zamysły prowadzić.
W obu ich jedna krew była gorąca, lecz jak się to w rodzinach zdarza, inaczéj ona u Wszebora, inaczéj w Mszczuju grała. Zapalczywi oba, każdy po swojemu do celu zmierzali. Na łowach Wszebór się rad zasadzał na zwierza, a Mszczuj gonił i ubijał, pierwszy dzień cały gotów był strawić w szałasie na przesmyku, byle się zwierza doczekał, drugi wolał ścigać i walczyć. Tak samo i we wszystkiém czynili. Wszebór milczkiem a zręcznością, Mszczuj gorącém sercem i gotową zawsze dłonią.
Na Olszowém Horodyszczu, w pośród tego natłoku, gdzie mężczyźni musieli być oddzieleni osobno, trudno było kogo zobaczyć i dostąpić do niewiast. Trzymały się one osobno w kilku izbach, pod opieką Belinowéj, mało która i wyjrzeć śmiała, dla samego sromu, bo niebyło kątka, zkądby oczów bez miary nie patrzało i uszu nie podsłuchiwało.
Więc choć oba rozmiłowani błądzili po podwórzach, głowy zadzierając, jakby wróblów pod strzechą upatrywali, nie postrzegli nigdzie tych, za któremi gonili. A tu im i trzeci przybył, młody Belina, który zrana do leżącego Toporczyka przyszedłszy, gorąco się go jął rozpytywać o Kasię Spytkównę, bo mu się srodze najrzane liczko podobało. Widział je i Toporczyk zdala, ale ten zbolały był tak i strapiony, że go nawet krasa niewieścia nie mogła rozbudzić.
— Daj ty mi spokój z dziewczyną! — odparł spytany — ani znam, ani wiem co są za niewiasty. Spotkałem je na drodze, gdym ledwo żyw był, starsza mi pić dała, za co niech jéj Bóg stokrotnie płaci. Pytaj o to Doliwów, jeźli co powiedzieć zechcą, bo mi się widzi, że oni oba zęby ostrzą na owego wyrostka. Mnie to nie w głowie.
— Dzieweczka jak malina! — rzekł Belina.
— Choćby była jak anioł, co ich w kościołach stawią — nie pora o dziewczętach myśleć, gdy na gardło nieprzyjaciel następuje — rzekł Toporczyk.
Rozśmiał się Belina i zamilkł, ale znać mu grzeszna myśl z głowy nie wyleciała, bo gdy Doliwowie, napróżno się nabłądziwszy po dziedzińcach, jeden za drugim powrócili do izby, do nich przystał pytając co były za niewiasty. Ci téż w słowach skąpi, nie wiele mu powiedzieć chcieli. Kolnęło ich to, że już i więcéj ktoś począł myśleć o dziewczęciu.
Tak wśród tych chmur, jak słoneczko jasne, kraśna twarzyczka młodym oczom na pociechę i utrapienie zaświeciła. — Młodość taką jest, że i w największym ucisku, serce jéj bije, głowa marzy. Starzy rozprawiali o obronie, o chlebie, tamtym niebieskie oczy o niczém myśleć nie dawały.
Gospodarskiemu synowi Tomkowi Belinie, który do matki i niewiast przy niéj będących, przystęp miał łatwiejszy, prędzéj się trafić mogło najrzeć, choć zdala piękne dziewczę. Doliwowie o zbliżeniu się do niéj i myśleć nie mogli.
Z południa jakoś, starsza pani Spytkowa, sama wyszła się dowiedzieć o tego, co jéj w podróży tak dobrze posługiwał, a tak pilno słuchał. Zobaczywszy ją zdala, oba się wnet ku niéj rzucili. — Pamiętna przyjaźni Wszebora wdowa, pod chustą mu wyniosła coś, ze swojego zapasu podróżnego, aby podkarmić opiekuna, a zobaczywszy brata z nim, datek swój na dwu rozdzieliła.
Poczęli się oba pytać o nią i córkę.
— Bogu dziękować — wzdychając odparła pani Marta — żeśmy się tu dostali. Przynajmniéj między ludźmi jesteśmy, a co drugim to i nam! Tu i ginąć byłoby raźniéj. Obieśmy zdrowe, choć długo tę drogę i nasze nieszczęście czuć będziemy.
Tak rozpocząwszy Spytkowa, choć na niedolę się skarżyła, twarzą wesołą zwróciła się do Wszebora, białe ząbki wyszczerzywszy.
I już się jéj usta nie zamknęły, tyle znów do opowiadania miała, czego Mszczuj jeszcze nie słyszał, o dostatkach swych dawnych, o mieniu i wielmożności, o miłości nieboszczyka dla siebie, o wszystkiém co przeżyła. Frasowała się już teraz tylko, jakby się na Ruś do swoich dostać mogła, gdzie była pewną opieki, pomocy i rychłego nawet zamążpójścia, bo tam za nią nie jeden wzdychał.
Trzymała ich tak obu długo stojących przed sobą w milczeniu, to ku jednemu, to ku drugiemu czarnemi oczyma poglądając, to śmiejąc się, to łzy ocierając, to ręce łamiąc, to niemi rzucając i wywijając, bo była niewiasta żywa i mówna, a wiedziała pewnie, że się mężczyznom podobać może. Drudzy téż, obcy, schodzili się słuchać i patrzeć, a im więcéj ich było, tém się weselszą zdawała, tak, że gdy żegnać się przyszło i do córki wracać, łzy już zupełnie poosychały.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.