<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Masław
Podtytuł Powieść z XI wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.



Jesiennego poranku dwóch ludzi w proste siermięgi przyodzianych, na lichych szkapkach, których siedzenie z podesłanego, grubego sukna się składało, podjeżdżali zwolna ku dosyć szeroko rozlanéj Wiśle, która od jesiennych słot wezbrała.
Zdala już na wysoko podniesionym brzegu jéj widać było zamczysko i szare miasto u stóp jego rozłożone.
W mieście i okolicy ludu i ruchu dosyć było. Około zamczyska, opasanego wałami, z poza których malutki kościołek bez krzyża, niegdyś Benedyktyński, wyglądał (bo ich tu Bolesław w roku 1015 osadził) — roiło się jakby wojsko jakie, kupami poustawiane. Gdzieniegdzie ponad niemi dostrzedz było można Stanice na wysokich żerdziach powbijane w ziemię, i chorągwie czerwone.
Dwaj jadący spojrzeli na siebie. Jeden z nich opalony, pomarszczony, zestarzały, choć jeszcze żyw, z oczyma bystro patrzącemi — był to bartnik Sobek, wierny Spytkowéj sługa, drugi pokaźniejszy, młodszy, mimo prostéj siermięgi do wojaka podobniejszy niż do kmiecia lub prostego osadnika, był Wszebór Doliwa. Wysłano ich obu na zwiady z Olszowego Horodyszcza, choćby do Masława dotrzeć przyszło, aby wiedzieć co tuszyć i jak sobie radzić.
Choć nie bardzo chętliwie, ważył się na to Doliwa, bo nie chciało mu się od Spytkowéj i jéj córki, ale nastali nań wszyscy, gdyż się sam chlubił z tego, iż na dworze Mieszka komornikiem był razem z Masławem, i najlepszym jego powiernikiem. Dziś ten Masław niepoczciwie urosłszy, z lichego pacholika, kneziem się płockim nazywać kazał i o zawojowaniu całego spustoszonego kraju zamyślał.
Trzeba było wiedzieć zamkniętym na grodku jak rzeczy stoją i czy się godzi od czerni życie ratując, na Masława rachować, Wszeborowi nic się stać nie mogło, a na przebiegłość swą wiele liczył.
Sobek, jako prosty człek, niczego się tu nie lękał. Wolałby był Doliwa nie stykać się z Masławem, ale mus był wielki. Na horodyszczu prędko żywności zabraknąć mogło, dostać się w ręce czerni, jedno znaczyło co głowę na pień położyć, musiano więc próbować, ażali się ocaleć lub okupić nieda.
Dodano za przewodnika Doliwie starego bartnika, który wszędzie sobie radę dać umiał, nie zawiódł się na nim i w téj drodze, gdy ciągle wymijać przyszło gromady zbrojne, osad unikać, nocami więcéj niż dniami się przekradać. Sobek tak go umiał prowadzić, iż z nikim się nie spotkawszy, nad ów brzeg Wisły przybyli cało i bezpiecznie.
Wszebór, który zrazu bardzo zuchwale prawił o spotkaniu się z Masławem, a w przyjaźni jego wielce był ufny, teraz dopiero, gdy ujrzał przed sobą miasto i chwila przyszła stanąć przed nim, zadumał się mocno.
Wątpliwość się w nim zrodziła jak go przyjmie i czy na dawną drużbę zechce pamiętać? Od czasu, gdy się na dworze widzieli, dużo się rzeczy zmieniło, a z tego co o Masławie prawiono, trudno było dobrze wróżyć. Ale i wracać nie była pora.
Sobek mu w oczy patrzał milczący, i ku rzece wskazywał.
Wszebór rozmyślał teraz, czyby nie lepiéj już było, poznać się nie dając, zdala wszystko podpatrzéć, a Masława uniknąć.Ludu było dosyć, w który się wmięszać mogli niepostrzeżeni. Co miał uczynić, sam niewiedział. Jechali nie spiesząc wcale, a Doliwa trochę konia powstrzymał. Mówili wprzódy z Sobkiem, któremu się oświadczał, że wprost do Masława się uda, teraz mu się to niebezpieczném i niełacném zdawało.
— Ej! słuchajcie! — rzekł z cicha do towarzysza Wszebór — czyby nie lepiéj było, lichu nie leźć w oczy, a zdala mu się przypatrzéć! kto tu nas pozna?
— Jak postanowicie, tak będzie — odparł Sobek. — Cóż ja wiem?
— Jak się wam zda? — spytał Doliwa.
Zamiast odpowiedzi, Sobek ręką ku Wiśle ukazał. Stali w miejscu odkrytém, na łące.
Ztąd jak na dłoni widać było niedaleko na rzece związane dwie wielkie łodzie, wiosłami ku brzegowi, na którym stali pędzone.
W łodziach pełno było koni i ludzi.
Zdala poznał Wszebór, iż zbrojni byli i rycerscy. A niepośledni być musieli, bo na nich zbroje jakieś błyszczały, a na głowie jeden z nich miał czub kraśny, na ramionach płaszcz bramowany i oręża dużo lśniącego przy sobie. Za nim stojący chłopak trzymał ptaka na ręku, drugi téż krogulca podlatującego ściągał ku sobie, inny na sznurku psy wiódł.
Twarzy jeszcze rozeznać było trudno.
Mężczyzna z czubem na czapce przodem stał, za nim poniżéj kilku, jakby dwór i służba. Jechali widać nad brzeg Wiślany na łowy z ptaki.
Ktoby to mógł być tam, gdzie swobodnie myśliwstwem się zabawiać jeden tylko człowiek miał wolność?
Odgadnąć nie było trudno.
Traf więc szczęśliwy czy zły, właśnie w chwili gdy ważył i rozmyślał, niósł Wszeborowi gotowe rozwiązanie.
Uniknąć spotkania było niepodobna, uciekać niebezpiecznie, musiał czoło stawić odważnie.
Tak sobie w duchu rzekł Doliwa.
Konia niewstrzymując podjeżdżał spokojnie, a tymczasem i czółna spojone do brzegu już dobijały i coraz wyraźniéj widać było tych, co się na nich przeprawiali.
Poznał Wszebór Masława, choć im się teraz z owego dworaka, z chłopięcia swawolnego a zuchwałego wielce odmienił. Wyglądał, albo raczéj chciał mieć pańską postać, patrzał tak, jak mu po książęcemu trzeba było. Wszebór i towarzysz jego, nędznie poodziewani, ledwie na siebie oczy zwracali — rozglądał się Masław po okolicy, wzrok wodząc dumny. Obie ręce miał w boki wciśnięte, głowę do góry i nogę jedną na kraju czółna, jakby mu wyskoczyć pilno było.
Mężczyzna był dorodny bardzo i zręczny, choć jak od siekiery wyciosany. Kmieca w nim krew przez powłokę pańską przeglądała. Twarz rumiana, pospolita, zaogniona, oczy maleńkie, bystre, usta czerwone i wydęte, mała bródka rudawa, nic w sobie kniaziowskiego nie miały; ale parobek był tęgi, butny, a że mu się szczęściło, zuchwały znać i noszący się wysoko. Z góry patrzał na ludzi, brwi ruchawe ciągle mu się marszczyły, milcząc nawet, żuć się zdawał rozkazy, aby na chwilę nie znijść z tego stopnia, na który mu się wedrzeć udało. Mężną i przebiegłą zarazem znać w nim było naturę, co się na wszystko ważyła.
Gdy się czółno do brzegu, a jezdzcy ku niemu téż zbliżyli, zrazu na siermięgi popatrzywszy, chciał Masław pogardliwie oczy odwrócić, ale go coś w twarzy Wszebora uderzyło. Nie poznał go zrazu, brwi nachmurzywszy, srogo się począł wpatrywać. W tém Wszebor zwolna szłyka uchylił.
Było to w chwili, gdy Masław odziany nie jak na łowy, ale jakby miał posłów na dworze przyjmować, w pasie rycerskim, którego teraz nigdy nie zrzucał — miał już na ląd wysiadać.
Za nim kilku jego przybocznych cisnęło się, równie niedorzecznie jak on postrojonych w czuby, pasy i płaszcze krasne. Wszeborowi by się było na śmiech zebrało, na widok téj okazałości w polu straconéj, gdyby nie musiał myśleć co z sobą pocznie.
W tém drgnął Masław i zdawało się jakby chciał do ludzi się zwracając, dać rozkaz pochwycenia Wszebora, gdy ten, pozdrawiając go, półgłosem się odezwał.
— Do waszéj miłości jadę właśnie, więc pozwolicie pozdrowić!
Nie wątpił już Masław, że dawnego znajomego miał przed sobą. Zawahał się nowo stworzony przez się kneź, jak go ma przyjąć. Widać to było z twarzy. Myślał chwilę, zaciął usta, postąpił kroków parę, przypatrując się Wszeborowi. Niepewien był w jakiéj myśli przybywa, czego chce.
Mierzył go tak niedowierzająco oczyma, gdy Doliwa, dorozumiewając się obawy, siermięgę rozpiął i pokazał, że krom małego mieczyka, nic nie miał. Toporek został był przy koniu, z którego zsiadłszy, oddał go do trzymania Sobkowi.
— Cóż was tu prowadzi? zkąd? czego chcecie? — przemówił wreszcie Masław głosem, któremu starał się nadać wyraz groźny i srogi. — Mów, a raźno, u mnie czasu niema!
Mówiąc, nastąpił blizko na Wszebora, niby mu okazując, że się go nie lęka, a gdy ten nie zaraz się odezwał, począł iść od swych ludzi, ciągnąc go za sobą.
— Miłościwy panie — począł Wszebór — nie tak to łatwo w dwóch słowach powiedzieć z czém człowiek jedzie. Wy wiecie co się dzieje dziś, wy tylko możecie powiedzieć, co z nami będzie jutro. Do was trzeba iść pytać co robić!
Masławowi pochlebiło widocznie, że mu przyznano panowanie nad przyszłością. Twarzy męzkiéj i energicznéj, saméj przez się, wyrażającéj siłę zwierzęcą — nadał wnet większy jeszcze wyraz potęgi i dumy i rzekł bez gniewu.
— Co robić? kto chce głowę ocalić, służyć mi musi! Siły tu niema nikt i nie będzie mieć tylko ja. Jutro wszystko się z niemieckiego, z czeskiego jarzma wykuje — a ja będę panować!
To mówiąc odwrócił się przypatrzeć, jakie wyrazy czyniły wrażenie, twarz jego wykrzywiła się śmiechem dzikim, wymuszonym, fałszywym.
Wszebor milczał spuściwszy głowę, Masław uderzył ręką po mieczu, który wisiał u pasa.
— Pytają się jakiém ja prawem będę panować! — dodał. — Ot prawo moje! Kto ma siłę ten ma panowanie, a kto ma rozum, ten ma siłę — a kto rozumu niema, ten choćby mu siłę dano, to ją straci, tak jak oni!! (Wskazał ręką ku zachodowi). Niedołężne plemię, zniemczałe, trzeba było precz za drzwi wyrzucić, starą swobodę powrócić kmieciom i wiarę dawną. Nam swojém życiem żyć, nie cudzem. Niepotrzebujemy cudzych Bogów ani cudzych panów. Piasty nas sprzedawały cesarzom i papieżom. Z niemieckich matek, poniemczałe rodziły się dzieci — pokurcze.
Kaźmirz, którego matka na mniszkę się zdała, niech u wuja w Kolnie śpiewa w chórze — to jego miejsce, a nie tu nam panować. My nie mnichy.
Mówiąc tak szedł, a coraz na Doliwę spoglądał i rozgrzewał się własnemi wyrazy.
— Ja mam w ręku Mazury moje, ze mną pójdą Prusaki i Lietuwiszki, wszyscy co do swojéj staréj wiary są przywiązani. Nas ćma, a was garść, wkrótce i nic nie zostanie. Ziemie bezpańskie weźmie kto ma siłę — ja siłę mam! mam!
Z coraz większą gorączką kończył, spoglądając wciąż na Wszebora. Nie doczekawszy się żadnéj odpowiedzi, stanął i natarczywie zapytał.
— Gadaj ty mi zaraz! kto cię wysłał?
Doliwa miał czas wobec niebezpieczeństwa męztwo i zimną krew odzyskać. Ruszył ramionami obojętnie.
— Jestże u nas komu wysyłać! — rzekł powoli. — Ze starego rycerstwa, ziemian i władyków ledwie gdzie który ocalał, wilkom na paszę. Nas dwóch braci uratowaliśmy żywot od czechów i czerni.
Znajdzie się może kilku tułających się po lasach. Któż mnie miał posyłać? Przecież dawniéj byliście dla mnie druhem, dziś możecie przyjąć choć za sługę! Moim żywotem nie wiele się pożywicie, a zdałbym się może.
Masław się zadumał patrzając. Przemowa była zręczna, pochlebiała mu.
— O! ja was znam! — rzekł szydersko. — Byleście mnie mogli osaczyć, oddalibyście w ręce Kaźmirzowi, albo nowemu jakiemu Bezprymowi. Jeszcze się tam takich kilku po Niemczech włóczy. Z was coście się pochrzcili, co inne czasy pamiętacie, pociechy nie będzie.
— A wyż to chrzczeni nie byliście? — zapytał śmiało Wszebor.
Zarumienił się chwilowym gniewem Masław, spojrzał w tył na swoich, czy niesłyszeli co Doliwa powiedział. Ci stali zdala, dojść ich to nie mogło. Zmilczał namyślając się.
— Słuchaj Doliwo — przerywając milczenie i biorąc się w boki odezwał kilka kroków uszedłszy. — Prawda, byłem z tobą na tym psim dworze druhem — chcę ci być dobrym panem, ale głowy pilnuj na karku, bo ona tobie potrzebniejsza niż mnie. Ciebie jednego wezmę, brata nie chcę, nikogo innego — niech ich czerń wytłucze do nogi. Ja sobie władyków moich z kmieci porobię, co mi wdzięczni będą, a obawiać się ich nie potrzebuję. Chcesz mi służyć? wezmę cię.
Wszebor skłonił się, podniósł głowę i w oczy mu spojrzał śmiało.
— Dla czegóżbym ci służyć nie miał, z głodu mrąc i przytułku nie mając? Cóż będzie z bratem?
— Gdzieżeś ty go zostawił? — spytał Masław.
— W lesie, na polanie, dwa dni drogi ztąd, zachorzał.
— Niech go tam wilcy zjedzą! — śmiejąc się i klepiąc po ramieniu Wszebora — odparł nowy kneź — ty u mnie zostaniesz, więcéj ja nikogo znać nie chcę.
Wszebor zmilczał, nie nalegając. Mówiąc o bracie, chciał sobie do ujścia zostawić pozór, boby po niego niby mógł od Masława się wyprawić. Spodziewał się w inny sposób z pomocą Sobka się wymknąć.
Masław, jakby mu niedowierzał, ciągle niespokojnemi oczyma go badał, ale twarz mu się rozjaśniała.
— Nieźle się to nadaje — odezwał się — bo mnie trzeba dwór sobie urządzić. Ochmistrzem cię zrobię. Te moje chłopiska, do wszystkiego dobre, ale obyczaju pańskiego i królewskiego nie znają nic. Ja dwór muszę mieć, jak wszyscy na świecie króle i kneziowie. Ty mi ludzi dobierzesz i nauczysz. Chcę by u mnie było tak jak bywało za starego Mieszka i Bolka.
Wszebór godząc się pozornie z tą myślą, nie okazując wstrętu podchwycił poufnie.
— Pewnie! pewnie! ano niełacno to przyjdzie, póki się ludzi nie nauczy.
— Łacno! — zaprzeczył Masław, brwi marszcząc — ja prędko uczyć umiem. Grozy trzeba, wszystko będzie.
I poklepał go znów po ramieniu.
— Biorę cię — powtórzył — pamiętaj, ze mnie dobry pan, szczodrobliwy ale groźny.
Na tém skończyła się rozmowa, zwrócił się ku swojemu orszakowi opodal stojącemu i krzyknął:
— Puścić psy sokolnicze! Trafi się co — rozkapturzyć sokoły.
Dał znak, sam zwolna postępując za ludźmi z Wszeborem, który się za nim trzymał. Posłyszawszy kroki jego za sobą, kneź niby się namyślił.
— Zaczekajcie przy łodziach, wrócicie razem ze mną!
Posłuszny zatrzymał się Doliwa, a psy, sokoły, pacholęta i Masław z dworem, pociągnęli brzegiem rzeki.
Doliwa wrócił do Sobka, który z końmi stał na uboczu. Ocalić głowy i zbliska się przypatrzéć Masławowi inaczéj nie mógł, tylko przyjmując co mu nowy kneź tak łaskawie ofiarować raczył.
Myśliwi odciągali, a Wszebór się do starego bartnika zbliżył, który rad był mu z oczów wyczytać, co przynosił z sobą.
— Jedziemy na dwór — rzekł cicho Doliwa. — W dobrąm jeszcze chwilę przyszedł, że głowę mam całą. Zostaniemy tu do czasu, ano i wy i konie dobrze by zawsze były pogotowiu, aby się ztąd wyrwać, gdy przyjdzie pora.
Sobek głową kręcił.
— Wyrwać się ztąd niebędzie trudno — odpowiedział. — Nie pilnują się oni tak bardzo, są bezpieczni. Butny pan! butny! dodał cicho bartnik.
Siedli tedy spoczywać, a konie paść się poczęły. Niedługo jednak Masław łowami się zabawiał — ludziom kazawszy z sokołami się przejść, sam powrócił, oczyma Wszebora szukając.
Wstał on, podchodząc ku niemu.
Zdało się, że nowy panek potrzebował mówić o sobie z kim innym, jak ta poprzebierana czerń, co go otaczała, Wszebór go ciągnął ku sobie.
Zbliżył się do niego, już zdala poczynając. Wskazywał na miasto, które ztąd na wzgórzu widać było.
— To będzie mój Poznań! — rzekł z uśmiechem. — Rozumiesz! Ztąd ja nad obiema brzegami Wisły panować będę.
I rękę wyciągnąwszy, zatoczył nią dokoła.
— Prusaków i Letuwiszków przyłączę. Czechów won przegnamy i pobijemy, Niemców i nogi nie puścim za Łabę. Daléj ich wyżeniem! Wszystko co chrześcian nienawidzi pójdzie ze mną.
Oglądał się wciąż na Wszebora, jakby pochwały i potwierdzenia pożądał.
— Co ty na to?
— Ha! no! byleście wojsko mieli!
— Mam i mieć będę i wyćwiczyć potrafię — gwałtownie dodał Masław. — Ja sam choć dworakiem byłem, ale wojakiem razem byłem i jestem. Prusaki naród dzielny. Ci to sami co Wojtaszka zabili, co go Bolko wykupił i w Gnieznie położył, a teraz go sobie Czechy wyniosły! Ci sami co się staremu Bolkowi niedali. No — a ja z niemi, brat, swat!
Począł się śmiać, zacierając ręce.
— Co ty na to? hę? Masław téż nie głupi! Zobaczysz sam, dziś tu od nich przyjdą posłowie. A wiesz czemu ja to winien? oto temu, że poganinem jestem i żem powywracał krzyże. Wszystek lud ze mną.
Milczenie Wszebora naprzykszyło mu się znać, bo kilka razy zapytał go. Cóż ty na to!
— A! szczęścia macie wiele! to cały świat wie! — przebąknął Doliwa.
— Na zamku w Płocku — ciągnął daléj Masław ręką wskazując — siedzieli Benedyktyny, niema ich i nogi. Z kościoła zrobiłem chram, tak jak oni z chramów robili kościoły. Guślarze w ręce plaskają, do nóg mi padają: stare stanice popodnosili ludzie, wołają: Łado! Ot siła moja!
— No — co wy na to? co? — powtórzył śmiejąc się.
— Dziwię się tylko — odparł Doliwa powoli — a powiem wam, ażebyście dobrze obliczyli siły przeciw chrześcianom. Dużo was, tamtych téż sporo. Pochlebiać wam nie będę. Na Rusi krzyże stoją, Czechy ochrzczone, Uhry téż, Niemcy wszystkie. Jest tego siła.
Masław głową dał znak potakujący, stanął, obejrzał się dokoła, i przystąpiwszy do Wszebora oczy w niego wlepił, szepcąc cicho.
— Nie rozumiesz ty nic! Który Bóg mocniejszy będzie, temu się i ja pokłonię. A mnie co? Teraz stara wiara górą, jak jutro wypadnie, czy ja wiem? Kneziowie i królowie wszak ci się chrzczą kiedy przyjdzie na nich godzina. Będę i ja takim, jakim zechcę, aby panować; a teraz — teraz, tak musi być jak jest. Z krzyżem precz i z niemcem precz co go przyniósł. Rozumiesz?
Zaśmiał się ściskając usta Masław, oczy mu się zaiskrzyły. Niepodobało mu się to w nowym słudze, że się mu ani dziwił ani pochlebiał, ni potakiwał nawet.
— Ty człecze jakiś — zawołał, głos podniósłszy — ty może myślisz, że mi się śni moja siła? No, to ja ci w żywe oczy pokażę. Zobaczysz i uwierzysz. Popatrzał wdal na psy i sokoły. Dwa psy puszczone wietrzyły, chodząc po moczarze, ale czas jesienny niebył dobry do łowów, ani czapli, ani żadnego ptaka nie spotkały dotąd. — Masław na bliższego sługę skinął.
— Hej, Didko! przewietrzcie mi sokoły i powracajcie sami z niemi. Huba ze mną pojedzie, niema tu stać czego.
Ręką wskazał na czółna, ku którym iść począł żywo.
Sobek oczyma Wszeborowi dał znać, aby się o niego wcale nie troszczył, szedł więc Doliwa za kneziem — Masławowi jakby teraz pilno było powracać, szybkim krokiem ku przewozowi dążył, wskoczył do łodzi, konia dla siebie i Huby zabrać kazawszy.
W tém popatrzał na Wszebora nędznie odzianego, który stał przed nim, rozkazów oczekując.
— Ty tak w téj siermiędze ze mną iść nie możesz — zawołał — zostaniesz w czółnie. Pójdziesz osobno na zamek piechotą. Huba, gdy powrócim, ze skarbca ci wydać każe odzież, jaka mojemu ochmistrzowi przystała.
Nie bój się — dodał z uśmiechem — i łańcuch będzie i wszystko! Mam ja tego podostatkiem. Chcę by ludzie na mój dwór patrząc, dziwili się, nie naśmiewali.
Skinął na Hubę i szepnął mu coś do ucha wskazując Wszebora. Łodzie tymczasem, do których pędzenia było kilku Mazurów z wiosłami i drągami, szybko poczęły rzekę przerzynać. Na głębinach wszyscy się do wioseł brali, na mieliznach odpierano drągami. Ludzie pracowali żywo, nawzajem się napędzając, jakby czuli, że pan ich czekać nie lubi.
Masław, stojąc w łodzi, na zamek spoglądał dumnie, nie mówił już nic, nadto mając słuchaczów, kilka razy tylko Wszeborowi ręką wskazał na gród, którego posiadaniem pysznił się i radował.
W istocie poważnie rozsiadało się zamczysko na wyniosłości brzega, a na okopach mnogi lud widać było, który ku przybywającemu spoglądał. Gdy łódź do lądu przybiła i konie z niéj wyprowadzono, Masław skinieniem Doliwę pożegnawszy, konia swojego, wspaniale przystrojonego dosiadł i z Hubą ku zamkowi pojechał, z głową podniesioną, ze spojrzeniem ostrem, z grozą na czole... Widać było z dołu, jak lud, zobaczywszy go się poruszał, a w chwilę potém na okopach głos się dał słyszeć ogromny — huczały okrzyki na powitanie.
Zadumany, posępny, powoli powlókł się za nim Wszebór. Przypominał sobie może, jak Masława tego, który teraz do takiéj doszedł siły, widział małym i pokornym, wobec królowéj, która mu wzgardę okazywała.
Daléj idąc było téż na co patrzeć, i Doliwa pilne zwrócił oko na to, co Masława otaczało... Ludu było wszędzie mnogo, a choć już się sprzągł w pułki i sotnie, otargany był nieco, strojem i twarzą jeszcze na pół dziki się wydawał. Uzbrojenie téż jego różne było i nie u wszystkich równe. Starszyzny od pospolitego człeka trudno było rozeznać. Samopas to wszystko stało, chodziło, krzyczało i ujadało się z sobą.
W podwórcach zamkowych stały beczki i kadzie z piwem, część na ziemi siedząc, jadła i biesiadowała, inni leżeli i odpoczywali.
Około dawnego kościołka benedyktynów stał tłum gęślarzy, wróżbitów, starych bab, czerni z lasów wybiegłéj.
We wnętrzu otwartéj świątyni, gorzał już rozpalony ogień, zwijały się około niego biało poosłaniane niewiasty. Przed wywalonemi drzwiami, na drągach stały powbijane w ziemię stanice, po większéj części na prędce ociosane i nieforemne, wyobrażające potwory różne i niezgrabne o kilku głowach postacie.
Pomiędzy niemi, odkopany gdzieś z ziemi, wbity był słup kamienny z gruba ociosany, w którego kształtach domyśleć się raczéj, niż poznać było można, bałwana o trzech czapkach, z rękami na piersiach, które miecz i korowaj trzymały.
Gęślarze posiadawszy na ziemi pod nim, nucili pobrzękując, a lud okalający przysłuchiwał się pieśni.
Przy dworcu pańskim drewnianym tłum stał u drzwi, kręciła się służba mnoga nowego księcia cudacko, pstro poodziewana.
Chciano ich postroić wspaniale, a nie umiano, więc nawieszał każdy na siebie, co pochwycił, byle świeciło. Dziko to wyglądało. Na niewielu tylko znać było odzież połowiczną niemiecką, gdzieś na dworcu królewskim złupioną.
Kilku poważniejszych urzędników dworu, choć w sukniach i kożuchach drogich, choć w łańcuchach i przy pasach złocistych, poczesani i umyci, na prostych pastuchów wyglądali. Ładu tam na tym dworze wprędce zebranym z lada czego nie było. Swary tu i owdzie powstawały nagle, wybuchała wrzawa, słychać było uderzenia kijów i szamotania się.
Popychali się jedni w tę, drudzy w przeciwną stronę kłócąc, aż pałka im nakazała milczenie. Skomlenie i wycie psów, rżenie koni, oddalony gwar wojskowego tłumu, łączyły się z tém razem, tak, że stojącym u wrót rozmówić się po cichu było trudno, krzyczeli więc, a głosy ich wzmagały wrzawę.
Wszeborowi niełatwo się było przecisnąć, nikt téż nań ani spojrzał, popychano go tylko, i niewiedział gdzie się obrócić, gdy wychodzący ze dworca Huba, postrzegł go, rozepchnął tłum i wnijść za sobą kazał.
Wnet zawołano starego człeka i Doliwa w ręce jego się dostał. Wskazał mu Huba, by szedł za nim. W sieniach dworca także pełno było, choć się tu ciszéj sprawowano. Przebywszy ciemne zakamarki i szyje, podwórko jedno, gdzie się czeladź krzątała, dostali się z przewodnikiem do na pół ciemnéj izby. Maleńkie jéj okienka, pozasuwane od wnętrza, ledwie cokolwiek światła wpuszczały przez szczeliny. Skład to był jakiś, czy skarbiec pański, od stropu do podłogi, po ścianach, na ziemi, na drągach od wyżek, wszędzie leżało, wisiało odzieży, zbroi, wszelakiego zapasu i łupu podostatkiem. Tu, co wojna dała i grabieże, składał Masław, a na zbiorowisku tém znać było świeże ślady pochodzenia.
Kupami leżała zdobycz wszelaka, każda z innego dworu, od innego pana, z wszelakiego świata, wartości nierównéj, jedna do drugiéj niepodobna. Ręce co ją zrzucały, nieumiały rozróżnić nawet, co więcéj, a co mniéj było warte. Najdroższe rzeczy obok lichych leżały, jedne z drugiemi i na drugich, jak w szopie nawiezione zboże i siano.
— Hej! — zawołał stary, drzwi otwierając — zabierajcie co chcecie! Takie rozkazanie pańskie! Nie żałujcie! Rękami na kupy i pułki wskazywał.
— Hej! co dusza zapragnie! Widzicie, jest u nas w czém wybierać! I uśmiechnął się stary gładząc głowę.
Na policy osobno, leżały pozłociste i złote łańcuchy na kupie. Ku tym podszedł stary, jeden i drugi na ręku zważył, popatrzył i ciężki jeden łańcuch wybrawszy, chciał go już podać Wszeborowi, gdy na nim przyschłéj krwi dostrzegł ślady, zaburczał coś pod nosem, ku drzwiom poszedł, gdzie stał kubeł z wodą, zanurzył w nim i połą wycierać zaczął.
Ze wstrętem wziął się do odziewania Doliwa, ale mus był. Pomagał mu do tego ochoczo stary, ciągle powtarzając, aby sobie co najlepsze wybierał, a nie tracił czasu.
Szło mu o to, by rozkaz pański spełnił jak najlepiéj.
— Ino spieszcie — mówił — jego miłość czekać nie lubi, a chce was mieć przy stole. Wielki czas...
Z różnych kątów powywlekano, pas z mieczem, czapkę futrzaną, zwierzchnią suknię bramowaną, słowem co było potrzeba, by Wszebór nowemu panu nie uczynił wstydu. Na ostatku przygotowany łańcuch, stary mu na szyję zarzucił i uśmiechnął się popatrzywszy, ku drzwiom go poprzedzając.
Ze skarbca do izby stołowéj znowu iść było potrzeba ciemnemi kąty. Wnijście do niéj zdala gwarem się zwiastowało. Niebył wielce wspaniałym stary dworzec płocki, okopcony wewnątrz od dymu, sprzęt miał prosty od siekiery wyciosany. Jak niegdyś od wieku był, tak i teraz pozostał ze stoły z grubych desek, z ławami ogromnemi, a mało co go przybrać umiano, skórami i suknem powyścieławszy. W dalszych izbach podłóg nie było, tylko ubite toki, które liśćmi posypywano, zimą słomą i jedliną.
W stołowéj komorze, dosyć obszernéj, ludu poodziewanego jak na święto dosyć było. Dla knezia siedzenie zgotowano na podwyższeniu, obwieszone suknem czerwoném. Około niego, łacni do poznania, cisnęli się dziko wyglądający, zbrojni w topory, oszczepy, nabijane krzemieniem kostury, łuki i proce, w szłykach futrzanych — prusacy.
Jeden Kunigas im przodował, poufale obchodzący się z Masławem, który miłości jego okazy, rad nie rad znosić musiał.
Mąż był nierosły, barczysty, gruby, z oczyma, które z pod brwi ledwie widać było, śmiały a nie baczący wcale na dostojność, w jaką się Masław przybierał. Na równi z nim chciał stać i z pychą téż a dumnie mu odpowiadał. Nowy kneź potrzebować go musiał, bo choć mu się czasem twarz krzywiła i drgała, znosił to obejście się z nim cierpliwie.
Niekiedy oczyma rozglądał się po swym dworze. Szło mu o to, ażeby się on w oczach prusaków pańskim wydawał, wszyscy téż jak na uroczystość strojni byli i zbrojni.
Niewiast, starym obyczajem w izbie nie było.
W końcu stoła usadowiwszy się Masław, Kunigasa posadził przy sobie, czerwone mu téż sukno podesławszy. Przed niemi dwoma misy postawiono srebrne, a że ich na inne stoły nie starczyło, glinianemi się i drewnianemi przy nich posługiwano.
Wszeborowi Masław u drugiego stołu miejsce naznaczył, aby tam gospodarzył.
Krom prusaków, którzy głosy podnosząc, jeść i pić poczęli swobodnie, reszta dworu Masławowego, wedle przykazania pańskiego pewnie, zachowywała trwożliwe milczenie. A że do tego nie byli przywykli, tu i owdzie wyrwał się okrzyk, to śmiech dziki, groźném wejrzeniem zahamowany. Nie szła raźno posługa, plątali się ludzie i popychali, za drzwiami wybuchały groźby, hałasy i jęki; lecz byłaby uczta przystojnie się skończyła, gdyby się nie przeciągnęła przy kubkach. Miód porozwiązywał języki ludziom do wstrzymywania się z wybuchami gniewu i wesela, niezwykłym.
Ku końcowi, już wrzawy nic powstrzymać nie mogło, i nie myślał nikt o tém, choć się kneziowskie zasępiło oblicze. Psów téż moc dworskich i obcych zebrała się pod stołami, gdzie kości zrzucano, i coraz warczeniem i zajadaniem się powiększały wrzawę.
Przyczyniało się do niéj i to, że starym obyczajem pod koniec, wszyscy gęślarze i śpiewacy z pod chramu się przywlekli do izby biesiadnéj. Wpadli kupą i prawie przebojem, rozsiedli się wnet na ławach pod ścianami, a kto miejsca nie znalazł, na ziemi, w gęśle zaczęli brząkać, wreście i śpiewy krzykliwe zawodzić.
Tych téż szanować musiał Masław, bo oni lud wiedli za sobą; stawiono im piwo i miód, dawano ucha, niektórzy téż ze współbiesiadników, już podochoceni, od stołów im wtórować poczęli, w ręce poklaskiwać.
Nie na książęcą wyglądało to gospodę — ano inaczéj już pono być nie mogło. Wszystko to prusakom uczty nie psuło. Zapijali, miód chwaląc i rogi, które u pasów nosili, podstawiali do niego.
Już się uczta, dosyć długo przeciągnięta, ku końcowi miała, bo ze stołów jadło poznikało i tylko dzbany stały, gdy nagle, drzwiami od wnętrza dworca prowadzącemi, które się z trzaskiem otworzyły, wpadła nieproszona, dziwna jakaś postać. Prusacy na widok jéj przerażeni się z ław pozrywali. Masław jak trup pobladł.
Było się czego przestraszyć zaprawdę.
Niewiasta to była stara, wychudła, wysokiego wzrostu, z siwemi włosami rozplecionemi, które jéj na ramiona spadały, w grubéj bieliznie, zaledwie zeschłe jéj okrywającéj ciało, bosa, bez pasa, i jakby z więzienia, czy z rąk oprawców wyrwana. Blada twarz jéj pomarszczona, oczy siwe zaognione, gniewne, których białka krwią zaszły i powieki nabrzękły od płaczu, usta śliną okryte — rozpacz jakąś i niemal obłąkanie wyrażały. Biegła, wołając głosem, którego zrozumieć nie było można, strwożona, gniewna, szalona, oglądając się jakby ją goniono.
Wpadła tak, rękami odpychając tych, co stali na drodze, przed sam stół i stanęła wryta, naprzeciw Masława mierząc go oczyma.
Kneź zerwał się z siedzenia blady, niemogąc słowa rzec, rękami tylko wskazując dworskim, na to widmo, które do izb wpuszczono. Prusacy z przestrachu jakiegoś do nożów się brali, inni z miejsc powstawali, popłoch i zamięszanie ogromne w izbie się wszczęło. Ruszył się i Wszebor od stołu. W tém ludzie co za babą tą wbiegli, chwycili ją za ręce, ta wyrywając się im, padła na ziemię, prawie u stóp kneziowskiego siedzenia. Masław cofnął się wylękły.
Przerażający krzyk słychać było i szamotanie się przez chwilę, potém na ręce wziąwszy obłąkaną ludzie dworscy, spiesznie za drzwi ją wynieśli.
Słychać tylko jeszcze było krzyk jéj bolesny, wybuchający gwałtownie, tłumiony i coraz ciszéj, jak jęk daleki, ginący gdzieś w głębiach dworu.
Masław z oczyma dzikiemi, starając się uśmiechać, padł na siedzenie swoje. Kunigasowi który go pytał, odpowiedział zimno, iż to była biedna obłąkana stara, kubek podniósł do ust, wypił go duszkiem, lecz choć obojętnego udawał, drżał cały. Gęślarzy część wyniosła się, mrucząc za drzwi, cisza dziwna po tym gwarze, zapanowała w stołowéj izbie, kneź skinął aby miód podawano, lecz i ten nie pomógł do wesela, tak wszyscy widokiem nieszczęśliwéj niewiasty strwożeni byli i pomięszani. Umilkło wszystko, a z tych co więcéj pili, kilku na stołach głowy pokładłszy chrapać zaczęło. Wreście i Masław, gości swych rozkazawszy prowadzić do izb dla nich przeznaczonych do spoczynku, sam ruszył się krokiem chwiejnym z siedzenia, otoczony komornikami, miecz przed sobą nieść rozkazując — powoli z komory się wysunął.
Inni, oprócz uśpionych, których nikt budzić nie myślał, rozchodzić się zaczęli. Wszebor, który niewiedział daléj jakie miał pełnić obowiązki, sam prawie tu pozostał. Widok straszliwéj baby téj, która ucztę ukazaniem się swém popsuła, niemógł mu wyjść z pamięci. Zkąd się ona na dworze tym wziąć mogła? kto była? czego chciała? domyśleć się było trudno, choć z ruchów, krzyku i wyrazów kilku można się było dorozumieć, iż prośbę jakąś do Masława miała.
Kneź téż raczéj widokiem zdawał się przerażony niż gniewny, żadne przekleństwo z ust mu się nie wyrwało, słowa nawet przemówić nie miał siły, on co tyle miał odwagi i surowym był do okrucieństwa.
Myślał nad tém Wszebor przechadzając się po izbie, gdy do niéj wszedł Huba.
Na twarzach dworaków ten sam niemal wyraz trwogi zostawiło to zjawisko co na Masławie. Huba był chmurny i zafrasowany.
— Co to była za niewiasta? — zapytał go Wszebór.
Huba zmierzył go oczyma, ramionami ruszając.
— Stara baba, niewiem — rzekł — choć widać było, że wiedział więcéj niż chciał powiedzieć. Unikając dalszych pytań, oddalił się natychmiast. W tém wyrostek wpadł, szukając Wszebora ażeby do pana spieszył.
Komnata książęca do któréj mu wskazano drogę, była wzorem dworu Mieszkowego przyozdobiona tak, aby na ludziach do niéj wpuszczonych, pańskiego dostatku czyniła wrażenie. Nagromadził w niéj Masław do zbytku naczyń i opon, umyślnie je na okaz wystawując. Wszebor wchodząc zastał go napół leżącym na pościeli, ujrzawszy go, zerwał się kneź.
Twarz miał zmienioną i straszną. Zszedł z niéj rumieniec, usta były sine, oczy dzikie, policzki i czoło marszczyły się wyrazem tłumionego gniewu. Wpatrzył się we Wszebora, jakby chciał poznać po nim, z czém on przychodził.
— Widzieliście — zawołał — ucztę mi popsuto. Czeladź niesforna, u drzwi nie było straży.
Wszebor milczał.
— Szalona wiedźma stara! — mówił Masław daléj. — Przez litość jéj dano przytułek. Napadają na nią takie chwile, męczą ją duchy, sama niewie wówczas co robi i plecie.
I chodził z głową spuszczoną po izbie.
— Zamknąć ją kazałem dawno!
Burzył się i walczył z sobą widocznie, potém jakby się chciał przemódz, z twarzą na pozór rozpogodzoną, z pod któréj jeszcze widać było wewnętrzne wzruszenie, począł do Wszebora.
— Widzisz! posły do mnie ślą, o przymierze mnie proszą ci którym Bolko nie dał rady! Na ich zawołanie, ruszą mi się w pomoc tysiące, wygnam precz niemców.
Głos mu się urwał nagle, coś innego do myśli nabiegło i wtrącił.
— Gdy zechcę łeb komu kazać uciąć, albo powiesić, od stołu go weźmie oprawca — mogę winnych ukarać srodze. Co chcę to mogę.
Wszebor słuchając milczał, on przystąpił do niego.
— Co ty na to? co?
— Przypatruję się i dziwię sile waszéj — odezwał się Doliwa — dostatek téż widać wszędzie. Winszuję wam.
— Myślisz może — dodał prędko Masław — że ja do tego nie miałem prawa? Słyszałeś te baśnie o których pletli na dworze? Kłamstwo wszystko, ja mam starych mazurskich kneziów krew w sobie. Jak Leszkom, tak i nam Piastowie dziedzictwo wydarli, wracamy do niego. Krew moja warta Piastowskiéj.
To mówiąc, padł przed ogniem na posłanie okryte skórą i podparł się na ręku zamyślony.
— Piasty nie powrócą nigdy — począł jakby sam do siebie. — Kaźmirzowi się nie zechce łba nastawić. Nikt się nie ujmie za jego sprawę. Z Czechami...
— Cóż z Czechami poczynać myślicie? odezwał się wreszcie zmuszony coś powiedzieć Wszebor.
— Na Czechów mam Prusaków i Mazurów, w końcu podzielę się z niemi.
— Brzetysław dzielić się nie zechce.
— Zechce! — sprzeciwił się Masław — dam mu Szlązko, niech bierze Kraków i razem z nim pójdę na cesarza.
Wszystko to, co mówił przerywanemi wyrazy, podobniejszém było do gorączkowego marzenia, niż odpowiedzi na pytanie, zdawał się na własne wątpliwości, rodzące się w nim samym, rzucać te myśli, które je odegnać miały.
— Ogłoszę się królem — mówił daléj — korony Ryksa powywoziła, ja tych nie potrzebuję, niech cesarz je trzyma, ukują mi nową, droższą i piękniejszą, a nie ksiądz mi ją na głowę włoży, ale ja sam! ja sam!
Rozśmiał się błyskając oczyma i wnet zasępił, oglądając trwożliwie. Zdaleka jakby jakiś krzyk doszedł do komnaty. Masław drgnął, począł się przysłuchiwać, panowała cisza znowu, odetchnął swobodniéj. Myśl daléj snuła się po głowie.
— Choćby mi nawet Czesi i Niemcy wydarli kraj za Wisłą, tu u siebie zostanę panem. Z tąd mnie nikt nie wyżenie, jam tu w domu. Prusaków obok mam, co ze mną pójdą krok w krok. Na własnych śmieciach silni jesteśmy.
Czemubym pruskiego Kunigasa dziewki nie wziął za żonę? Alboż by mi jéj odmówił? Da i kawał ziemi za nią jak należy. Starą wiarę wszędzie trzymać będziemy. Ochrzczona Ruś! ochrzczone Polany! ochrzczone Czechy! mówią. Kłamstwo! ochrzczono ich strachem i grozą. Lud z nami trzymać będzie, bo mu stare Bogi oddamy. Kościoły poobalamy, czarnych wypędzim precz.
Znowu ten sam krzyk dał się słyszeć zdala i ucichło. Masław zbladł, obejrzał się osowiałemi oczyma i zamilkł. Wszebor się téż nieśmiał odezwać ani zapytać.
Nagle odwrócił się doń kneź.
— Tyś chrześcianin? — odezwał się głosem drżącym.
— Jestem nim — rzekł Doliwa — wiecie o tém najlepiej, boście razem ze mną do kościoła i spowiedzi chadzali. Prawda to — dodał — nieochrzczonych ludzi dużo jeszcze po świecie, i takich co pochrzciwszy się starą wiarę trzymają tajemnie, musi być nie mało — lecz i chrześcian moc ogromna, a gdy idzie o wiarę, o krzyż, wszyscy idą razem.
— I żelaza dobrego mają dużo! — wyrwało się zamyślonemu Masławowi. U nas rąk nie zabraknie, ino mieczów.
Potarł czoło, jakby myśli spędzał z niego, zbliżył się do Doliwy i po cichu, poufnie szepnął.
— Oni umieją robić cuda!
— Chrześcianie? — spytał Wszebor.
— Ci czarni księża ich — mówił Masław tajemniczo. — Niewiem, czasem, moc jakąś mają.
— Mają! — potwierdził krótko Doliwa.
— A tych księży ocalało dużo — rzekł Masław — jak? niewiadomo. Nie przebaczano żadnemu, kazano wszystkich mordować, mało który nie ocalał? Jak? czary!
Czary — powtórzył, oglądając się trwożnie. — Ludzie głoszą, że zabitych ciała po nocy świeciły światłością wielką, że ich orły i kruki pilnowały, tknąć nie śmiejąc.
Jakby trwogą wewnętrzną zdjęty, wstrząsł się Masław.
— To baśnie głupich ludzi — szepnął sam się poprawując.
Baśnie, trwogi, kłamstwa!
Spojrzał na Wszebora i przystąpił do niego, biorąc koniec łańcucha, który miał na szyi zawieszony.
— Ty sobie trzymaj jako chcesz, byleś mnie wierny był — rzekł — ale się ze swojém chrześciaństwem nie chwal. My tu téj wiary znać nie chcemy!
A jutro — dodał — wybierz mi ludzi, chłop w chłopa, odziać ich każ jednakowo, żebym przecie kneziowską drużynę miał jak mi należy. Starszym nad nią będziesz i ochmistrzem w moim dworze. Rozumiesz!
Wszebor się milcząc skłonił i wyszedł.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.