<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Masław
Podtytuł Powieść z XI wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.



Na Olszowem Horodyszczu wlokło się życie, pod ciągłym postrachem, nieustanną groźbą, żółwim krokiem, ślimacznym chodem, złożone z dni bez końca i nocy bezdennych. Zdawało się wszystkim że teraz świat inaczéj się obracał, a dnie i noce były dwoiste, nieprzeżyte i nieprzespane.
Lasy dokoła szumiały jednostajnie jak do snu kołysząc, wiatry świstały jakby szydząc z niedoli i śmiejąc się z jęków. Ludzie leżąc mruczeli, przeklinali, srożąc się na tego co im dawał przytułek, narzekając na głód, odgrażając się pięściami. Z litości srogim być musiał stary Belina, przez miłosierdzie okrutnym. Lud w pierwszym podwórcu tylko grozą utrzymać się dawał. Po nocy szeptali i zmawiali się ludzie. Na straży zapasów i spiżarni nieustannie czuwać musiano. Gdy się ludzie pospali, ginęły owce, znikały konie, bydło padało, a nazajutrz śladu nie zostawało po nich i w przestraszonych wejrzeniach tylko można się było winowajców domyśléć.
Od wyjazdu Wszebora codzień prawie chodził ktoś na pomostach za ostrokołami i powrotu wyglądał. A w dolinie pusto było straszliwie. Czasem z lasu wychylił się wilk, zawył i uchodził, wymknęła się sarna, popatrzyła i spłoszona własnym trachtem, biegła co tchu w gąszcza się schronić; niekiedy jakby cień człowieka wysunął się z borów, podszedł ku gródkowi, pomierzył go oczyma, zdając urągać zamkniętym i, gdy na okopy wysypała się gromada, pięść jéj pokazawszy znikał...
Dzień od dnia mało się różnił, liczono je po smutkach i klęskach, mówiono: Stało się to tego dnia gdy zmarło dziecię, gdy się z rozpaczy obwiesił kto na belce. A było co przypominać, bo niemal co dnia rano, gdy dozorcy obchodzili podwórce, znajdowali coś w nich niedobrego; matkę płaczącą nad ciałem niemowlęcia, rodzinę skupioną przy zwłokach starca zmarłego w nocy, ślady jakiegoś gwałtu lub spełnione przez niewiadomego sprawcę zabójstwo. W téj liczbie zrozpaczonéj, gdy ją pokryły ciemności, budziły się najdziksze chucie i szały nią owładały. Ludzie nawykli do czynnego życia, nie mogąc przespać bezczynności, rzucali się bydlęco dogadzając fantazyi rozpasanéj. We dnie z bladych tych twarzy czytać tylko było można zniechęcenie i znużenie, nocą owładywało niemi pół rozmarzone szaleństwo.
Niekiedy korzystając z ciemności znękany człowiek zrywał się z barłogu, wdzierał na jaki pomost u ostrokołu, i na postronku spuszczał na dół z wałów, uciekając w las i woląc umierać tam z głodu niż tu ginąć z odrętwienia...
Kilku już ludzi tak uciekło, powiększono więc pilność i straże, gdyż obawiać się było można, aby pochwytani nie naprowadzili czerni i nie wskazali jéj którędy najłatwiéj na gródek dostać się było.
Z dwóch stron opasywała go wodami swemi i trzęsawiskiem przez które płynęła Olszanka; ztąd, dopóki mróz błot i wody nie ściął przystęp był utrudniony. Z trzeciéj i czwartéj tylko wały broniły Horodyszcza, na które łatwo wedrzéć się było. Stojący na pomostach wysokich nad ostrokołami lud, ciskał belki, kamienie, lał zapaloną smołę na napastników, ale i tych zapasów ilość się zmniejszała. Po odejściu czerni nazad, część ich ściągnięto do gródka; jednak przewidziéć było można, że ich na dłuższe oblężenie zabraknie i budowle przyjdzie rozbierać. Olszowe Horodyszcze przed dawnemi czasy opasane wałem, wewnątrz miało obszerne szopy i odryny, kleci i stajnie, które pierwsze podwórze od drugiego dzieliły. Na drugiém w czworościan obudowaniu, znajdował się dworzec pański, komory i składy zapasów, część stajen, które teraz wspólnie ludziom i zwierzętom za schronienie służyły. Wielka izba, w któréj teraz pokotem leżeli dawni władycy, żupanowie i ziemianie, znajdowała się w zabudowaniu dzielącém dwa podwórza. Drugie całe dokoła obejść było można idąc pod krytém podsieniem, które słupy drewniane podpierały.
Około téj wielkiéj izby życie się teraz całe skupiało. Pospolity lud w pierwszém podwórzu pod gołém niebem i daszkami się tulił, co było przedniejszego zbierało się na dzień w podsieniach na ławach, lub w wielkiéj komorze u komina. Tu ścisk był zawsze i gwar niepomierny, bo się teraz spierano o to co przeszło, rozprawiając jakby się tego wszystkiego zła uniknąć było mogło, które nastało. A że do roboty nikt nic nie miał, tylko mówić lub słuchać, cały dzień boży schodził na sprzeczkach, które czasem aż do zwady dochodziły. Dopiero gdy już powstawszy brali się zwaśnieni do pięści lub pałek, starszyzna ich rozwodziła gromiąc i nakazując milczenie.
Beliny żona, której imię Hanna było, córka jéj Zdana, rej wodziły między niewiastami, które wszystkie, krom służebnych, mieściły się w izbie wielkiéj na wyżkach, mającéj dwie ciemne komory przy sobie.
A i tu ład utrzymać nie było łatwo, bo się i o wrzeciono i o kądziel i o wyraz w piosence i o spojrzenie czasem wadziły starsze niewiasty, a młodsze zajadały potajemnie. Musiała jéj miłość pani Hanna, jak mąż na dole powagi swéj używać dla uczynienia pokoju, czasem nawet starego Belinę wzywając w pomoc, na widok którego wszystko w karby wchodziło.
Największy ciężar na barkach starego gospodarza spoczywał, a był człek, jakeśmy go widzieli przy pierwszém wystąpieniu, nie skory do słowa, w potrzebie surowy, a w sercu dobry. Dobroć ta jednak nie przechodziła w miękkość, gdyż wiedział że gdyby go ludzie miękkim uczuli, nieładby się wkradł łatwo, a z nim przyjść musiała zguba na wszystkich. On tu był panem życia i śmierci, a choć się radził ludzi i nasłuchiwał ich mowy, nie dawał się powodować nikomu.
Chrześcianin gorliwy i pobożny, stary Belina, co lepsze czasy pamiętał, przybity był teraźniejszemi kraju nieszczęściami tak, że gdyby nie wiara w Opatrzność i ojca Gedeona duchowna pociecha, zwątpiłby już o wybawieniu. Z małą nadzieją, ażeby się uratować udało, pełnił swój obowiązek nocy nie dosypiając, czuwając nieustannie, prawie nie zmrużając oka. Wstawał jak świt, na pierwszy znak gotów, bo się nigdy nie rozdziewał, a sen jeśli go zmorzył, to na wpół siedzącego; obchodził gródek, opatrywał wszystkie kąty, rozsądzał sprawy, pilnował rozdawania żywności, rzadko przysiąść mógł we dnie. Nocą też najmniejszy szelest go budził, a jeśli się w pierwszém podworcu wrzawa słyszéć dała, wnet chłopak zapalał łuczywo, i z niém Belina szedł patrzéć co się działo. Nieobeszło się nigdy prawie żeby kogo niespokojnego, buntującego się do jamy i kłody wrzucić nie było trzeba. Mnożyło to niebezpiecznych i niechętnych — ale bez tych się nigdzie nie obchodzi.
Belina wymagał tak samo posłuszeństwa od rycerstwa i ziemian jak od ludu pospolitego i przeciwić się sobie nie dawał; gospodarzem był, panem i wodzem.
Jak przy Hannie córka Zdana, tak przy ojcu syn Tomko stał na pierwszych posługach, rozkazy nosił, porządek robił i na równi z nim czuwać musiał. Młodemu chłopcu służba ta przypadła do smaku, gdyż z nią na wyżki do matki i do niewieścich izb często zaglądał...
Tu stara jejmość w białéj namitce na głowie, w fartuchu, musiała się téż cały dzień krzątać pilnując czeladzi co jedzenie przysposabiała, chorych, dzieci i domowego zwierza, którego jeszcze trochę zostałó.
W wielkiéj izbie na wyżkach, jak na dole w dawnéj jadalni, skupiało się co żyło, aby razem się zebrawszy, otuchy sobie dodawać. Jak dzień ogień zapalono, warzono co było jeszcze, a wnet kądziele postawiane na ławach, i wrzeciono każda chwytała, aby czém zająć ręce i myśli.
Z wrzecionem w ręku, gdy się nić ciągnąć poczęła, skręcać, nawijać, jakoś i myśli szło raźniéj i sercu było spokojniéj. Zdawało się nie jednéj że siedziała tam jeszcze u domowego ogniska, w ciszy własnego dworu, za lepszego czasu. Hanna Belinowa na nic się tak nie uskarżała nieboga, jak że ją ciągle od kądzieli odrywano i nie dawano się nacieszyć wrzecionem. Ze strachem teraz wchodziły niewiasty do komory, w któréj były złożone złotego lnu pasemka, aby ich nie zabrakło. Cóżby one naówczas poczęły.
U kądzieli, gdy się mowy przebrało o tém kto zmarł téj nocy, kto się pobił, kogo do jamy wsadzono za karę, kto zachorzał i wyzdrowiał, najprędzéj się brała cicha piosenka stara, odwieczna, tęskna, czasem tak na pół pogańska, że się ją śpiewać obawiano, chyba gdy O. Gedeon był daleko. Ksiądz bowiem zakazywał pieśni, wiedząc że w nich stara wiara się chowała, i na jéj skrzydłach niewinnych nazad do serc nawróconych wlatywała.
Nucono półgłosem po cichu, ale pieśń rzecz zaraźliwa, więc gdy jedne poczęły ją usta, we wszystkich się piersiach odbiła, i wiele nie wytrzymało aby jéj nie zawtórować, choć dla siebie.
Na tę izbę spojrzéć, choć przez drzwi szczelinę, serce się młodzieży radowało... Ogień się palił pośrodku, przy którym to strawa, to napój to lek jaki i ziele się gotowało prawie zawsze. Dokoła na ławach, na ziemi podesłanéj kożuchami wieńcem siedziały niewiasty; pierwsze z kądzielami w ręku, drugie szyjąc albo dziećmi się zabawiając; a były między niemi i piękne a młode i średniego wieku i podstarzałe i zgrzybiałe; jedne z kosami długiemi, drugie w białych namitkach i chustach, inne ręcznikami pozawijane jak się udało... Młodsze byłyby cały dzień prześpiewały jak ptaszęta, bo pieśń była ich mową, starszym się chciało mówić o dawnych czasach.
A że ich słuchać było potrzeba, więc gdy znużone drzémać poczynały, i cisza w izbie nastała, dopiéro się która śmielsza zebrała na piosenkę. Zrazu szmerem wylatywały słówka, ledwie dosłyszane, potém coraz głośniéj, śmieléj, żywiéj, weseléj, a gdy im zawtórowano czasem się zapomniały i starsze... a podśpiewywały... I tak ledwie jedna się skończyła piosnka, druga podobna poczynała.
Z pieśni tych może tylko rosła tęsknota, a z gadania bab często przyszło do tego że sobie i wrzecionami groziły i kądziele z pod siebie wyrwawszy do wojny się z niemi wybierały. Działo się to jednak tylko gdy staréj Hanny nie było, bo ta wnet pokój czyniła, często oburącz za barki wziąwszy najzapaleńszą i gwałtem ją sadząc na ławie. Było tam wszystkiego bo i na śmiechu nie zbywało, choć czas był nie do wesela, ale w długiéj trwodze wytrwać na równi trudno.
Tutaj swoje miejsce na ławie poczestne znalazła i Spytkowa, sadząc córkę przy sobie. Do kądzieli wielkiéj ochoty nie miała rusinka, utrzymując że od młodu jedwabiem szyła chusty i więcéj się niczém nie zajmowała... Kasia za to przędła za dwoje. Marcie rzadko się usta zamykały, córka prawie mówić nie śmiała, ale oczy niebieskie biegały tém żywiéj i widziały wszystko, to nawet czego się drugie nie domyślały.
Już wszystkie przygody Spytkowéj znały jéj towarzyszki, przecież powtarzaniom końca nie było. Ciekawa niewiasta, gdy jéj tu nie dawano ucha, wychodziła czasem na pomost który z wyżek ku podwórcowi był otwarty, tu sparłszy się przy słupie, gdy było kogo na dole stojącego do rozmowy i śmiechu wciągnąć, chętnie to czyniła. A że czarne oczy pani Marty pięknie jeszcze świeciły, znalazł się ktoś zawsze co w nie się zapatrzył, i w szczebiotaniu zasłuchał.
Za to Kasi wynijść nie było nigdzie wolno, a sama téż ona, trwożliwa bardzo, ochoty ku temu nie miała. Obawiała się szczególniéj Mszczuja Doliwy, który nic do czynienia nie mając, a w sercu nosząc obrazek dziewczęcia, czatował na nią ciągle. Jeśli ją przypadkiem matka gdzie posłała, pewną była, że zawsze Mszczuj się jéj z pokłonem i uśmiechem nastręczy. Rumieniło się dziewcze, odwróciło oczy, nie odpowiadało na jedno ni na drugie, i uciekało co prędzéj.
Od Doliwy tak ujść było łatwo, od Tomka Beliny prawie niepodobna. Któż wie zresztą czy Kasia i od tegoby uciekać chciała? Innemi jakoś oczyma patrzała nań ukradkiem, a raz czy dwa, choć jéj spojrzał w same oczy, nie rychło spuściła powieki.
Synowi gospodarza raz wraz téż wypadała jakaś potrzeba do pani matki od ojca, lub téż do siostry od siebie. On jeden z mężczyzn miał wstęp swobodny na te wyżki zaklęte, na które innym dostać się nie było wolno. Korzystał téż z tego teraz częściéj niż kiedy.
Zdana, siostra, czy tajemnicę braterską odgadła, czy ją powierzoną miała, dopomagała mu serdecznie. Ledwie się Tomek pokazał na progu, wnet Zdana, któréj szukał stawała przy Kasi, tak że idąc do siostry, do Spytkownéj pójść musiał. I tuż obok wiązała się rozmowa jéj z bratem, a choć dziewczę nie uczone było, jakimś instynktem wiedziało co mówić i jak by się słówkami Tomka, i Kasia podzielić mogła.
Pierwszych dni, gdy się to poczynało, Kasia tylko zapłonęła, oczy spuściła na kądziołkę i przędła a rączęta się jéj trzęsły. Potém strach ten pierwszy przechodzić począł, ośmieliły się źrenice spojrzéć ukradkiem, usta na pół uśmiechnąć. Naprzód spoglądała na macierz czy nie podpatruje, a gdy ta czém inném była zajęta, zerknęła na Tomka. Jemu to mowę przerywało jak uciął, nie prędko wracał do słowa.
Zdana była nad wiek rozumna, choć mało co od Kasi starsza, a była téż piękna i rozkwitła pod macierzyńskiem oddechem na podziw świeżo i wesoło... Od Kasi była słuszniejszą, smukłą jak brzózka, a ruchy miała sarenki młodéj, a uśmiech kukułki na wiosnę, a trzpiotowatość wróbelka... W ciemnych jéj oczach siedział uśmieszek figlarny, nawet gdy się różowe usta gniewać chciały. Było to matki kochanie, ojca pieszczota, domowników cacko lube, a teraz wszystkich gości pociecha.
Staréj Belinowéj, choć się krzątała, prędko ruszać się ciężko było, Zdani za to nie kosztowały skoki i bieganie, i wieczna krętanina, a na miejscu gdy siedziała z kądzielą, przęślnica z nią skakała, wrzeciono warczało, len się uśmiechał i trząsł brodą.
Takie to było jeszcze młode że samo pewnie nie probowało nic, nie doświadczyło niczego, ale od czegoż piosenka, która przynosi tęsknotę, serce rozkołysać umié i w szerokie pola myśl goni. Zdanie serce aż biło z radości gdy myślała że bratu do kochania pomoże, a sama się téż żywemu przypatrzy kochaniu. Pomagała szczerze... Wkrótce z Kasią jak siostry były, a jeśli szły razem to nie inaczéj tylko rękami się opasawszy, główka przy główce, usta przy uszach... Często w wielkiéj izbie wyszeptać się nie mogąc, aby ich nie podsłuchano, wsuwały się razem do ciemnéj komory, a jak tam stanęły w kątku i mówić poczęły, śmiać się i ściskać, końca temu nie było.
Dopiero się obejrzała Spytkowa, że córki nie było, a była o nią w ciągłym strachu, nuż wołać, gdzie się Kasia podziała... Kasia czerwona bieży z komory do matki, a Zdana z nią, żeby matce łajać jéj nie dać. I oto już obie siedzą, kądziołki pobrały, oczy pospuszczały jak trusie, tylko co jedna spojrzy na drugą, to się im usta do śmiechu biorą i Zdana je ręką zatula, a Kasia końcem fartuszka.
Choć i tu się dnie dłużyły nieraz, starsze pospały, młodsze popłakały — na górze jeszcze znośnie było... Z dołu jak ku niebu ku tym wyżkom patrzano, radby się każdy był wkraść, ale zakaz był srogi, aby żaden z mężczyzn się nie ważył na górę. Starego Beliny słuchać musiano, bo z nim żartu nie było, a i syna władyki nie poszanował. Zdala tylko z podwórza młodzież chodząc czatowała, nuż się która wymknie po wodę, nuż wyjrzy, nuż po pomoście przebieży — aby choć spojrzeć, choć spójrzenie otrzymać...
Mszczujowi się nie wiodło. Wychodziła doń Spytkowa, bo téj trzeba było kogoś, coby jéj świeżemi słuchał uszami, Kasi się doczekać nie mógł. Zobaczył ją czasem na mszy, ale tak zasłonioną białym ręczniczkiem, że i poznać jéj było trudno. Nigdy nie spojrzała nań nawet. Gryzł się Doliwa, a naturę mając braterską mówił sobie, jak to w owe czasy wszyscy, — gwałtem porwę dziewczynę, a moją być musi...
Gdzie i jak miał ją porwać, gdy tu dla niego samego i dla wszystkich niebezpieczeństwo wisiało nad głową? — młodzież się nie pyta.
Dojrzał tylko Mszczuj na zgryzotę swą większą, że tam na wyżki Tomko chodził często, siadywał długo i powziął ku niemu nienawiść okrutną. Zazdrość go paliła... Raz nawet nie strzymał, i gdy Spytkowa na dół zeszła dla rozmowy, bo dnia tego była bardzo na Mszczuja łaskawą — szepnął jéj do ucha:
— Niechno miłość wasza, dobrze córki strzeże! Dla nas góra zamknięta, a Tomkowi cały dzień otwarta do wieczora. I co pójdzie to siedzi... Rozśmiała się pani Marta.
— Jako żywo, rzekła — Tomko do matki i siostry przychodzi, aniby mi śmiał przystąpić do Kasi, bo, choć syn gospodarza — dałabym mu, dała! ażby popamiętał. Toż dziecko, ani jéj co w głowie, ani jeszcze...
A tak tego pewną być musiała Spytkowa, że się ani obejrzała dnia tego, gdy Tomko przybył do Zdany, Zdana przysunęła do Kasi i rozmowa wszczęła między siostrą a bratem, w któréj Tomko umiał powiedzieć téj, co go niby nie słuchała — że ją kochał nad życie i dałby żywot za nią. Kasia tego nie brała widać do siebie, bo spojrzała nań oczyma jasnemi, potrzymała je nad nim długo, potém furknęło wrzeciono, zakręciła się nić, wrzeciono na ziemię upadło, Tomek schylił się po nie, gdy je podawał ręce się może ścisnęły, a pani matka nic a nic nie widziała...
Nieraz tak Mszczuj w rozpaczy dzień cały na czatach spędziwszy w podwórzu, szedł do wielkiéj izby, kędy siedziała starszyzna i w kąt się zaszywszy, w rękach twarz skrył, a nic nie słysząc, o swojém tylko utrapieniu przemyśliwał.
Do téj izby czasem zaszedł i stary Belina, na ławie przysiadł i do rozmowy się wmięszał — krótkiém słowem. Siedział tu całe dnie, nie wychodząc prawie Lasota, któremu się powoli przygajały rany, leżał, małoco się ruszając, młody Toporczyk, było i innych wielu.
Tęsknili tak razem za łowami, domami, za swobodą, a choćby za wojną, byle ich z tych oków i więzów wydobyła, bo tu się wszyscy niewolnikami czuli... Nikt nie wiedział, jak długo ma się pociągnąć ta niewola i na czém skończyć się może, to wszyscy czuli, że gdy przyjdzie ostatnia godzina, posiekać się dadzą i wszyscy padną raczéj niż czerni, lub Masławowi w niewolę oddadzą.
Masław był ich najczęstszym rozhoworów przedmiotem. Mało kto z nich nie znał, nie widział, starsi pamiętali, gdy go targali za uszy, młodsi, że go z przedsieni wypychali i nieraz potłukli... Nikt na ówczas w chłopaku co się każdemu podlizać umiał i nazajutrz po guzie, rękę co go nabiła całował, nie domyślał się zuchwalca, który kraj miał zawichrzyć i pana wygonić! Rosło to złe ziele jak pokrzywa pod płotem, która gdy się z ziemi wytyka ani jéj widać, nie wiadomo kiedy do góry się bierze, aż i płot sam zakrywa.
Wzdychali starsi, że naówczas przeczucia nie mieli, aby go kto był w kącie przydusił i precz cisnął zawczasu. Słowaby mu wówczas nie rzekł nikt, bo Masław za sobą nikogo nie miał. Potem dopiero, gdy Mieszko zesłabł, zmysły się mu pomięszały i szaleć począł, a rozumu zabrakło, chytry dworak wziął górę nad panem... I stało się co się stać miało, jeden syn pastuszy, dwu wielkich królów dzieło obalił, dając je czerni tratować nogami.
Do téj izby czasu wolnego schodził i ojciec Gedeon na rozmowę.
Naówczas około świątobliwego starca kręgiem się skupiali wszyscy, bo z sobą pociechę i słowo przynosił, które serca ostygłe zagrzewało... Powiadał im staruszek, jak nie jedno królestwo, nie jeden raz zawichrzoném było i zdało się upadłém a zginioném, aż ci skinął Bóg, natchnął męża lub pacholę słabe i wybawił je cudem, tak jak cudem runęło...
Naówczas rozjaśniały się powoli lica, i wracała otucha, mówiono sobie, nie może być, ażeby nas Bóg miał opuścić. Ukarze tych co wywrócili kościoły i obalili krzyże, — pocieszy niewinnych.
Z Ojcem Gedeonem zawsze wchodziła nadzieja, nawet gdy najsmutniejsze przeczucia, sny i wieści groziły. — Po odjeździe Wszebora — nie wiedziano na Horodyszczu nic co się na świecie działo. Głuche milczenie je otaczało. Tylko z pomostów patrząc coraz częściéj się trafiało widzieć ludzi jakichś wychodzących z lasu, którzy się gródkowi przypatrywali. Zjawiali się oni to z jednéj strony, to z drugiéj w różnych dnia porach, a raz na koniach kilku podjechało tak blizko, że z za ostrokołów do nich strzały puszczono, a jedna w czapce utkwiła temu co najbliżéj stał. Ruszyli krzycząc i klnąc i znikli w lesie.
Byli to widocznie na zwiady wysyłani od czerni ludzie, aby się wywiedzieć, czy z gródka nie uszli zamknięci w nim. Pilnowano go więc pewnie do koła, czekano, aby osłabli z głodu, znużyli się siedzeniem, wyjedli zapasy, by ich potém łatwiéj zagarnąć było.
Chociaż czuli się tak otoczeni, młodzież wstrzymać było trudno od tego, aby się czasem nie wyrwała do lasu. Belina się zrazu temu przeciwił, potém, zważając, że mięsa dla przeżywienia się potrzeba, a w lesie go łatwo dostać, zwłaszcza gdy z pierwszych łowów dwa łosie przyciągnięto i sarn kilka — puszczał ochotników na niebezpieczną wyprawę. Każdego dnia, gdy przyszło do wycieczki cisnęli się i prosili wszyscy niemal, oprócz starców i chorych — silniejszych tylko i tych co dobre konie mieli puszczał Belina... A kto sam nie mógł iść, bo liczbie wielkiéj oddalać się nie dozwalał — ten stawał przynajmniéj na pomostach, aby się przypatrzeć i oczyma za szczęśliwemi pogonić... W te dni było o czém mówić i czém się podwójnie niepokoić. Wrócą, nie wrócą! co ich tam spotka? Nuż czerń napadnie!
Do późnego wieczora wyglądano, upatrywano, a gdy się orszak z lasu wytknął, dopieroż wołanie — Jadą! zwierza wloką! Jadą!
Otwierały się jako na przyjęcie zwyciężców powracających wrota, radość na chwilę i ciekawość ożywiała wszystkich, kupili się ku wnijściu na powitanie... A potém u ogniska w wielkiéj izbie, było co do późnéj opowiadać nocy, kto lepiéj oszczepem cisnął, kto prędzej zabiegł drogę, kto dobił upadłe zwierzę, kto ranione dogonił. Gdy się takich wycieczek kilka powiodło, a w żadnéj z nich nie spotkali nikogo, stary Belina téż nie był przeciwny łowom, które zasilały oblężonych. Mięso łosie solono i w beczki zamykano, aby się na późniejszy czas zaopatrzyć. Poszło we zwyczaj niemal codzień z kolei, kilku lub kilkunastu młodszych wypuszczać ze psy, aby szczęścia próbowali. Rzadko się trafiło, by wrócili z nie wielką zdobyczą. Lasy były zwierza pełne, a że w dalszych ostępach płoszyły je przechodzące zbrojne kupy, chroniło się to bliżéj Horodyszcza, gdzie ciszéj było i spokojniéj. Jednego dnia Mszczuj téż zmęczony próżnémi czaty na piękną Kasię, która się nie pokazywała, zapragnął pójść z innemi. Sprzykrzyło mu się czekać na brata, którego powrotu codzień się spodziewał, chcąc z nim razem spiknąć się na młodego Belinę, aby go od Spytkownéj odsadzić. Wszebor powinien był już przyjść nazad, jeżeli nie zginął. Mówiono o tém co dnia, a Spytkowa za jedno ręczyła tylko, że jéj wierny sługa Sobek nie zaginie i z największego potrafi się wyśliznąć niebezpieczeństwa.
Ranek tego dnia, gdy Mszczuj się wybierał, mglisty był i chłodny, dla psów co po wilgoci łatwiéj zwierza tropiły, dobry, dla myśliwych nie powabny. Wszelako, naparli się ruszyć, bo im miejscowi ludzie dobrą knieję ukazać obiecywali, i zawczasu dziesięciu młodzieży, dobrze zbrojnych, tak, aby się i z ludźmi zmierzyć nie lękali — za wrota się wydobyli. Mszczuj, który po raz pierwszy od zamknięcia na Horodyszczu, dostał się na swobodę, poweselał, gdy z téj ciasnoty dobywszy się, szerokie ujrzał pole i lasy... Dusza mu się rozradowała, a że i inni z tąż ochotą jechali, żwawo się w puszczę za przewodnikiem posunęli.
Kto nie siedział zamknięty, ten tylko nie wie, z jakiém uczuciem odzyskuje człowiek tę ruchu swobodę, która mu do życia jest potrzebną. W pierwszéj chwili wszelka pamięć się zaciera tego, co nastąpić może — choćby jutro wróciły zapory — ale dziś tchnąć jest czém i głową o ścianę człek się nie rozbija. Mszczuj zanucił piosnkę sam nie wiedząc jak, a gdy własny głos posłyszał, uląkł się go. Zamilkł.
Zaledwie wjechawszy w puszczę, szczęśliwie trafili na sarn stado, dwie padło, radość była wielka... Z tą lepszą otuchą szli daléj, gdzie im łosie przyobiecywano... W istocie udało się im je ostąpić na łące, lecz czujne stado ruszyło wnet, a drodze stojący Janek Kaniowa, który im zaprzeć chciał drogę, obalony z koniem został i stratowany. Mimo to dwa łosie były ranne, za niemi puścili się w pogoń myśliwi, bo zwalniały kroku i krwią broczyły. Ciskano i strzelano, usiłując je dostać. Zwierz silny mimo ran uchodził, zapędzili się za niemi głębiéj w puszczę, niż chcieli i było dobrze z południa, gdy jednego z łosiów dostawszy nareszcie, do powrotu się brać zaczęli. Nim za chrapy uwiązano do koni, co za sobą wlec miały, nim się obwołali wszyscy łowce, a Kaniowę zbitego na nosze między konie włożono, zmierzchać po trosze zaczęło. Pospieszyć było nie sposób, tak, że przewodnik dopiero ku nocy powrót na Horodyszcze obiecywał. Już byli na wpół drogi ku niemu, gdy Mszczuj na parę staj i przed sobą ujrzał dwukonnych, a po jednym z koni zdało mu się, iż poznał brata. Serce w nim było poczciwe, choć krew gorąca, żal jaki oba do siebie mieli wnet ustąpił, puścił się za koniem, nawołując Wszebora.
On to w istocie był, wracający z wyprawy swéj. Z równą radością oba rzucili się na szyję i ściskać poczęli; drudzy téż nadjeżdżający jęli witać przybywającego, zarzucając pytaniami. Wszebor dowiadywał się gorąco, co się na Horodyszczu działo, a cieszył tém, iż ich na łowach spotkał, bo to samo dowodziło, iż gródek nie był obsaczony... Radując się tak wszyscy, wcale już zapomnieli, iż na ostrożności mieć się było potrzeba. Noc nadchodziła ciemna, gdy na skraju lasu stanęli.
Sobek, który przodem i teraz jechał, nagle syknął, nakazując się strzymać... Teraz się dopiero opamiętali i oczy zwrócili na dolinę...
Zostawili ją zrana wyjeżdżając, pustą, teraz w mroku nocy ujrzeli nad rzeczką porozpalane ogniska... Było ich kilka tylko, ale około nich dostrzedz było można ruszające się ludu gromady. Nie mogła to być załoga wypuszczona z Horodyszcza, bo nigdy Belina jéj nie dawał ruszać, zwłaszcza pod noc, nawet gdyby umarłego grzebać przyszło, do rana odkładano.
Nie ulegało wątpliwości, iż czerń co na Horodyszcze czatowała, przyszła je osaczać.
Ci, co przed chwilą wesoło jechali jeszcze, spodziewając się dostać na nocleg do swoich, skamienieli na ten widok, który im zgubę wróżył.
Słowa nikt wyrzec nie śmiał. Oglądano się, co czynić z sobą. Niecierpliwi chcieli zwierza rzuciwszy, sami wnet uchodzić w lasy. Sobek stary jeden głowy nie stracił. Zbliżył się do Wszebora i Mszczuja, zalecając im, ażeby cicho stanąwszy pod drzewami powrotu jego czekali.
Nadzieja nie była stracona, jak mówił — kupa ludzi nie zdawała się zbyt liczną. Sama liczba ognisk dowodziła, iż przybyła gromada na zwiady i na czaty tylko była wysłaną...
Oddawszy konia Sobek znikł w ciemnościach. Czekano. — Nikt od tych złowrogich ognisk oczów nie mógł odwrócić. Roiło się około nich ludem, którego cienie na jasném tle płomieni i dymów się poruszały. Zdala gwar tylko czasem wiatr ku nim donosił. Na Horodyszczu téż widać było ruch około okopów i po za ostrokołami kilka razy się zapalone żagwie przesunęły — czuwano...
— Dziesięciu dobrze zbrojnych i śmiałych ludzi, gdy się po nocy niespodzianie rzuci, choćby na stu takich, zaledwie w pałki opatrzonych rozbić ich mogą! mówił Wszebor po cichu.
Mszczuj mu potakiwał, inni głowami potrząsali nie na sto, ale na kilka setek licząc gromadę. Pobity Kaniowa jęcząc z noszów głowę podnosił, aby dojrzeć, co się tam w dali ukazywało. Sobka długo z powrotem nie było. Przywlókł się w końcu zdyszany stary, zwiastując, że ludzi było kilkuset może, a między niemi niektórzy lepiéj uzbrojeni dowódzcy. Leżało to nad rzeczką tak, iż lasem okrążając dolinę dokoła, z przeciwnéj strony cichaczem do wrot się było można dostać, nie ocierając się o nich. Trzeba było tylko jechać w milczeniu, bodaj koniom obwiązawszy nogi, żeby tentent ich nie zdradził.
Za radą Sobka poszli wszyscy... Nie rychło wszakże tą drogą na Horodyszcze dostać się było można; i dwa razy przychodziło krętą Olszankę przebywać w bród, a grzęzkie trzęsawisko po kępinach. W milczeniu ruszył pochód ów, ciągle mając na oczach ogniska, którym z różnych stron się mogli przypatrzéć i siłę oblegających mniéj więcéj obliczyć...
Widać było od kraju lasu, jednych piekących nad ogniem mięso, drugich warzących strawę, dokładających ognia. Czuwali wszyscy obawiając się może, aby ich z gródka nocą wycieczka nie napadła. Na Horodyszczu trzecie już kury piejące słychać było, gdy mała gromadka stanęła w tém miejscu, z którego doliną już bez osłony ku Horodyszczu puścić się miała.
Wzięto w pośrodek rannego Kaniowę, który opończą się osłoniwszy, na śmierć się w milczeniu gotował, ścisnęli się jeźdzcy, oszczepy i topory nagotowano i wystąpili z lasu.
Sobek i tu przodował pieszo, konia za uzdę wiodąc za sobą, gotów wrazie niebezpieczeństwa skoczyć na niego... Gromady stały dosyć daleko, nie zważając bardzo na to, co się w pustéj działo dolinie... Niebezpieczeństwo dopiero mogło przyjść, gdy się ku okopom zbliżą, na które ku wnijściu zamkowemu blask od ognisk padał. Wyszedłszy z cienia na oświecone pole, musieli się puścić szybko ku wrotom, tak, aby je miano czas im otworzyć, nimby owa gromada zerwała się i rzuciła za nimi. Wszystko to było umówioném i dotąd wiodło się szczęśliwie. Doliwom, co zdala na gromady patrzeli serce się ściskało, że dla rannego Kaniowy nie mogli wpaść na te kupy, bo się im zdało, iżby im łatwo na karki spadłszy, potłukli.
Sobek téż to odradzał.
Jechali w milczeniu ściśnięci, patrząc ku okopom, ażali ich tam zobaczą, aby wrota dla nich trzymali w gotowości do otwarcia. Gdy na światło wjechali, puścili konie kłusem ku górze... Sobek, który miał oko na wszystko ujrzał w téj chwili, jak około ognisk zaczęli powstawać ludzie, podnosić się i nagle gwar głuchy zmienił się w krzyk straszliwy. Poruszyło się co żyło. Zdążali tymczasem kupką ku wrotom, a Sobek chustą ku ostrokołom znaki dawał... Lecz tuż i gromady się sunęły za nimi, biegły tłumem w nieładzie z podniesionémi pałkami. Doganiały bliżéj coraz naciskając z wrzaskiem. Doliwowie jadący ostatni do toporów się wzięli, bo tuż, tuż czuć było następujących. Kilka strzał świsnęło w powietrzu; pierwsze konie dobiły się do wrót, ale ich nie otwierano jeszcze. Odwrócił się Mszczuj i Wszebor ku obronie, ale zaledwie czas mieli łbami się końskiemi zastawić, gdy już siec było potrzeba, bo ich ręce napastników ściągały z koni...
Chwila to była straszna, nim nareszcie opadły drągi i wrota się otwarły tak, aby pierwsi za nie skryć się mogli. Doliwowie toporami cięli bezprzytomni cofając się ku bramie. Mszczuj miał oszczepem rękę zranioną, Wszebor strzałę w twarzy, gdy z wrzawy i tłoku znaleźli się bezpieczni za wrotami, gdzie oba z koni spadli. Wnet zatrzaśnięto je znowu i na kupę napastników posypały się pociski z za ostrokołu, z pomostu puszczono kłodę, która stoczyła się na karki, obaliła najbliższych, zgniotła kilku, a resztę do ustąpienia zmusiła...
Gdy oba ranni podnieśli się z ziemi okrwawieni, ujrzeli nad sobą starego Belinę, który stał blady i milczący. Po za nim cisnęła się niemal cała ludność Horodyszcza, okrzykując cudownie ocalonych.
Zdziwili się wszyscy ujrzawszy tu Wszebora, który z policzka dobywał uwięzłą strzałę, a krwawą dłoń podawał do uścisku.
Tymczasem na pomostach i okopach, gdzie młody Belina ludźmi zebranemi dowodził, trwała wrzawa, rzucano kamienie, i kupa, co się była nacisnęła ku wrotom, wnet ustępować zaczęła. Szli myśliwi do izby na dole, gdzie im rany trzeba było obmyć i obwiązać...
Popłoszone niewiasty z drugiego podwórza pozbiegały patrzeć choć zdala co się dzieje, wyszła téż i Spytkowa, która Wszebora witała właśnie, gdy Sobek jéj do nóg przypadł.
— Miłościwa pani! zawołał składając ręce — radujcie się, miłościwa pani, niosę wam nowinę dobrą i pozdrowienie. Nasz pan miłościwy żyje! Słysząc to krzyknęła Marta, rzuciła się i padła zemdlona, ale niewiasty ją wnet ocuciły. Była li to radość wielka czy inne uczucie, trudno odgadnąć, to pewna, że się jéj łzy puściły obfite i że całą noc, rozpytawszy wprzód Sobka, jęczała i płakała...
Nikt téż téj nocy, oprócz dzieci nie zasnął na Horodyszczu, czuwano na wałach, w izbie na podwórcach, palono ognie i czekano dnia, ażeby gromadzie, która na dolinie obozowała, lepiéj się przypatrzéć a obliczyć ją. Wszebor choć ranny i obwiązany, był téj myśli, aby jeźli się napastnicy nie zbyt licznymi okażą, wypaść na nich z okopów nagle i szczęścia w otwartém polu próbować.
Belina nie mówił na to nic, lecz się namarszczył tylko, a głową potrząsł znacząco.
Przedewszystkiem musiał opowiadać Doliwa, co w drodze sprawił, widział i z czém powracał.
Było tu dla wszystkich nowin poddostatkiem, jakie komu mogły przypaść do smaku. Potęga Masława dla jednych, nadzieje starego Trepki dla drugich. Umysły się rozgrzały, duch nowy wstąpił. Masław, którego siłę obliczał groźną Wszebor, nie wydawał się strasznym. Ochotniéj wierzyli w powrót Kazimirza i pomoc niemiecką, niż w pogan przewagę.
Z Beliny jednego poznać było trudno, co o obojgu trzymał, twarz starca ani większéj radości, ani trwogi nie zdradzała. Słuchał pilnie, ważył — i milczał.
Wszebor, jakeśmy widzieli mniéj miał ufności w posiłkach Kazimirzowi obiecanych, a więcéj się lękał ściągniętych przez Masława tłumów, to i z jego mowy czuć było. Na jednych ona podziałała strach budząc, drugich oburzyła tylko. Nadzieja powrotu Kazimirza i powrotu lepszych czasów, brała górę mimo Wszebora, oblężeni chcieli się trzymać do ostatka, choćby o wodzie i polewce, odejmując od ust sobie, by dłużéj wytrwać mogli. Wśród gwaru zdań sprzecznych, zwracali się ku stojącemu zawsze w milczeniu starcowi, jakby zdania jego pytali. Gdy ucichło nieco, Belina głowę podniósł.
— Opatrzeć wrota! stróże na miejsca. Czujność na wałach!
I więcéj nie rzekłszy, powoli się oddalił.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.