Masław/Tom I/VIII

< Masław‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Masław
Podtytuł Powieść z XI wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII.



Nazajutrz na grodzisku od świtu ruch był ogromny; wszystko się wysypało ku ostrokołom, aby się gromadom, które nadciągnęły, przypatrywać. Bojaźliwe nawet niewiasty z dachów i wietrzników wyglądały.
Gdy dobrze rozedniało, postrzeżono w dolinie obozowisko wczorajsze, rozpierzchłe, nie zdające się przygotowywać jeszcze do napaści. Jedni przy ogniach gotowali strawę, drudzy około koni chodzili, inni zdali się odpoczywać — kilku tylko na koniach objeżdżali do koła horodyszcze, przyglądali mu się ze wszech stron, próbowali brodu na rzeczce i trzęsawicy na moczarach. Z téj strony bowiem, z któréj horodyszcze wodą i niemi było okolone, okopy były niższe, zaniedbane, ostrokoły gorsze, a w niektórych miejscach, gdzie poopadały, pozatykano dziury płotami staremi i darnem.
Belina, który się rozglądał ciągle, dostrzegł łatwo, że na tę stronę rachować musiano, zwłaszcza gdyby mrozy, których lada dzień się można było spodziewać, nadeszły.
Sam on teraz dopiéro widział, iż gródek od rzeczki łatwiejszym był do zdobycia, i, nie tracąc czasu, wnet ludzi zpędzić kazał, aby okopy poprawić, a ostrokoły umocnić. Drzewa na nie inaczéj dostać nie było można, jak rozbierając szopy, pod któremi się ludzie w słotny czas tulili — a nie było co rozmyślać i część schronienia tego musiano poświęcić.
Wzięto się wnet do roboty...
Popłoch, jaki przybycie gromad sprawiło na zamku, odbijał się w całym życia jego trybie. Na mszę świętą ojca Gedeona, zeszli się wszyscy, a niewiasty, słuchając jéj, płakały i zawodziły. Ranni i bezsilni, co pod dachem musieli pozostać, rozprawiali bez miary. Tym co nie robili nic, to co robiono, wydawało się niedostateczném i niedobrém. Wszebor, co w lepszego nic nie wierzył, pomimo to miał ochotę do wycieczki.
— Nie mamy nic do stracenia, mówił — tak czy inak ginąć nam potrzeba, przynajmniéj się człek krwi paskudnéj napije i gniew spędzi na karkach téj dziczy...
Wszedł na to ciągle się krzątający i obchodzący wszystkie kąty Belina, sprawa się wytoczyła do niego, wąsa pokręcił.
— Ani się ważcie! — rzekł. — Tu nikt bezemnie kroku nie stąpi, a ja mówię wam — nie pozwalam.
— Dla czego? — spytał Wszebor.
Belina głowę podniósł.
— Dlaczego? — powtórzył — a no się o to pytać mnie nikt tu prawa nie ma. Jam tu pan i wódz. Powiem wam jednak dla czego. Dla tego że ja w wybawienie wierzę i będę się trzymał do ostatka, a bezpotrzebnie kropli krwi wylać nie dam.
To rzekłszy, Belina się obejrzał tylko i poszedł wolnym krokiem nie czekając odpowiedzi.
Wszebor się namarszczył, a słuchać musiał. — I on i brat od dnia wczorajszego chodzili chmurni na Belinów wszystkich. — Przyczyną tego było, że im Tomko dziewczę bałamucił. Choć śmierć, głod, nędza była za pasem, na kochanie jeszcze czasu stało. Gorzéj, bo im ta miłość nie w porę, do tego co na tę porę czynić było trzeba, ochotę odbierała. — Dziewczę im więcéj było w sercu i głowie, niż przyszłe horodyszcza losy. Poswarzyli się byli o nie między sobą, a teraz oba jéj dostać nie mogąc, pojednali się, byle jéj trzeciemu nie dać.
Bałamuctwo to było młodzieńcze, a no w tym wieku dzieje się tak, że gdy się zawróci w głowie, na nic się nie pamięta.
Do Tomka Beliny żaden z nich gadać nie chciał, zobaczywszy go zdala, odwracali się, choćby do ściany, aby go nie widzieć i w oczy mu nie patrzeć.
Wszebor szczególniéj, którego i Spytkowa przyjęła nie po dawnemu, chodził zły, a wszystko mu się na horodyszczu wydawało nie do rzeczy, i złe a nieopatrzne. Miał on tego ducha w sobie, że i przeciwić się drugim lubił i samby był rad rej wodził. Z Beliną starym, ni jedno ni drugie nie szło. Krótkiém słowem odprawiał, nie dopuszczając sprzeczki, a nad sobą przewodzić nikomu nie dał. I Mszczuj, który podobną miał naturę do brata, już to był wypróbował.
Teraz oba pokwaszeni zbliżyli się ku sobie, aby razem narzekać. Po wyjściu starego z izby, został w niéj tylko u komina Lasota, w kącie Toporczyk, na ziemi potłuczony Kaniowa i kilku innych niedobitków... Czas jakiś panowało milczenie, Wszebor chodząc, mruczał tylko coś sam do siebie gadając. Drudzy go oczyma mierzyli.
Wreszcie tyle się w nim uzbierało przekory i niesmaku, że coraz głośniéj, wpół do siebie, wpół do drugich, u ogniska stanąwszy, mówić zaczął.
— To się wszystko na nic nie zdało! — mówił. — Na Masława tu czekać, jedno co na śmierć. — Przyjdzie on z taką gromadą, że nam wały jak mrowie okryje i bronić się nie starczy czém. Jeść codzień jest mniéj, wkońcu nas głód zmoże. Człek po poléwce siły nie ma...
Słysząc to niektórzy, ku niemu pozwracali głowy.
— A cóż czynić? — spytał Lasota — kiedyś taki mądry? co lepszego.
— Niewiasty i chorych w środek zabrać, zbrojnym się ludem otoczyć — i przebojem uchodzić w lasy — zawołał Wszebor. Trafiemy na Trepkę, albo na innych, złączym się z niemi, a choćby ginąć przyszło — toć razem!!
— A ludziska te co się schronili tak jak bez broni — cóż z niemi? — spytał Toporczyk.
— Im czerń nie zrobi nic, ich i horodyszcze można porzucić, żałować nie ma czego, — mruczał Wszebor. — Co my dla nich ginąć mamy? Tym się nic nie stanie!
Nie odpowiedziano Wszeborowi.
— Kto wie co lepsze? — mruknął Kaniowa.
— Belina stary uparty, mówić z nim o tém nawet nie można — dodał Lasota.
— W łasce Bożéj ufa — rzekł Toporczyk. — Słyszeliście co O. Gedeon codzień powtarza.
— Dobra łaska Boża, a no człek się i sam ratować powinien — dodał Wszebor. — Belinie swojego dostatku i ojcowizny żal, dla tego nas tu gotów wszystkich zamorzyć, by przy swych śmieciach pozostał.
Syknął stary Lasota.
— Nie mów tego...
— Co nie mam mówić gdy myślę! — odrzekł Wszebor.
Zamilkli inni, gdy z kąta jakiś drab wychudły do Doliwy przystąpił.
— Hm! — rzekł — albo to my jego niewolnicy, czy co, byśmy koniecznie słuchali? Mamyć rozum swój i wolę swą, zbierzmy się do kupy i idźmy w las, kto nam zabroni? Ci co chcą tutaj gnić — wola ich. —
Wszebor tak pochwycony za słowo, zmięszał się nieco. Widział po twarzach innych, że z nim trzymać nie chcieli, dał temu co tak wystąpił jawnie, znak, by zamilkł.
Stary ów, chudy, obwinięty opończą na gołe ciało ziemianin, zamruczawszy znów, w kąt poszedł. Mszczuj brata za rękę pociągnął.
— Chodźmy ztąd. I poszli na wały we dwu się naradzać.
Tym co pozostali, oprócz siedzącego w kącie, wystąpienie Wszebora się nie podobało, milczeli długo. Lasota się marszczył i wzdychał.
— Jak się weźmie waśń o to co czynić, — przebąknął w końcu — a na dwoje się tu rozdzielemy — pewna zguba.
— E! — rzekł Toporczyk z kąta. — Ja Doliwów obu znam, na przekorę zawsze gotowi, ale u nich w gębie wszystko, wygadają się, wyswarzą — przyjdzie do roboty, pójdą z drugiemi.
— Dajże Boże — zakończył Lasota — ja ich téż z dzieci znam, warchołowate plemie, choć serca poczciwe...
Doliwowie wyszedłszy we dwu, poczęli wnet narzekać, a jeden drugiemu oleju do ognia dolewać. Wszebor na Beliny starość i niedołęztwo walił wszystko, Mszczuj mu pomagał.
— Oni nas tu wszech zgubią! — wołał.
— Doczekawszy Masława na horodyszczu, tylko się spowiadać na śmierć, więcéj nic — mówił Wszebor. — Nie obroniemy się im. Zabraknie wszystkiego.
— Kiedy tak — dodał Mszczuj — zbierajmy tych co z nami równo myślą i, choćby bramę łamać przyszło, idźmy ztąd precz...
— Zbierzemyż my ich dużo? — spytał Wszebor.
Mszczuj o tém nie wątpił. — Naradzać się poczęli w cichości, pochyliwszy jeden drugiemu do uszu. — Wszebor tylko żałował, że się wygadał zawczasu a nieostrożnie, aby Lasota z drugiemi nie donieśli Belinom i nie miano ich na oku. Mszczuj, który gorętszy jeszcze był od brata, lekce to sobie ważył.
— Trzeba swoje robić po cichu — musi się udać. — Ale — dodał głos zniżając — cóż my Spytkową tu im z córką mamy zostawić? hę!
— Niedoczekanie — zawołał Wszebor.
— A jak z nami nie zechce?
Spojrzeli sobie w oczy i poszeptali po cichu.
— Czemu nie można? — głośniéj rzekł Mszczuj. — Usta choćby zawiązać przyszło i na ręku je wynosić, toć to dla ich ocalenia.
— Porwiemy! no dobrze, byleśmy moc mieli, odparł Wszebor — a potém co?
Z téj wielkiéj zgody przed chwilą, nagle w oczach ogień zapłonął. Wahał się jeden i drugi powiedzieć co myśli, ani ten ni ów ustąpić nie chciał. Zrozumiawszy to, bo się znali dobrze — umilkli...
Wszystko się o dziewczynę rozbiło, daléj nie szło. Jeden się za ostrokół zapatrzył, drugi w podwórze i stali tak, nie mówiąc już do siebie. Wszystkie ich gorące myśli ochłódły. — Nierychło dopiéro Wszebór rzekł.
— Swoje robić trzeba — a co potém — to nasza sprawa, rozsądzim się między sobą.
Mszczuj nic nie rzekł, ramieniem tylko ruszywszy.
— Każdy w swą stronę — zakończył Wszebor — trzeba z ludźmi gadać i do rozumu ich przyprowadzić.
Poszli tedy jeden w lewo, drugi w prawo poza ostrokołami, gdzie ziemian ciągle stało mnóstwo, gromadkami, przypatrując się obozowisku. Wszebor do jednych się przyłączył, Mszczuj do drugich.
Belinowie tymczasem we dwu, przybrawszy sobie do pomocy kilku zaufanych, nad ludem stali, co przy okopach od rzeczki pracował. Tu ziemię noszono, koły wbijano, a nieopodal szopę walono, aby z niéj drzewo obrobić na pale. Nie szło to raźno, ludzie byli i leżeniem i złą strawą i długiém rozleniwieniem, osłabli... Dano tego dnia po kawałku mięsa, po kubku kwaśnego piwa, i to nie pomogło wiele.
W dolinie do południa jak stali ci co przyciągnęli, tak się nie ruszyli. Miano ich na oku. Najadłszy się i napiwszy dopiéro, kilku się ich na koniach ku wrotom poczęło przysuwać. Dano znać Belinie, który co najlepszych z łukami postawił u wrót i kazał, gdy na strzał przyjdą, — puścić na nich strzały. Lecz że widzieli gotowość po okopach, stanęli w takiéj odległości, iż ich dosiądz nie było można. A że cisza była wielka, bo i wiatru najmniejszego, słowa zdaleka dolatywały.
Pijana gromada krzyczała ku grodzisku, — potrząsając powrozami, które u pasów miała.
— Gotujcie ręce na pęta.... Niedługo was wykurzym z téj jamy!
A tu z wałów nawzajem jak huknęli:
— Psie syny! pogany! zbóje... Niedoczekanie wasze! Wszyscy tu padniecie!!
Z jednéj i z drugiéj strony pięści powystawiano, i co kto miał na sercu i w gębie wyplunął.
Na kilka pacierzy trwało to nawoływanie z jednéj i drugiéj strony, aż w sobie żółć poruszyli, tak, że owa dzicz poczęła się rwać ku wrotom, zapomniawszy niebezpieczeństwa, a ci co za ostrokołami stali, na wpół się przez nie powychylali. Z tyłu kilku łuki napięło i strzały świsnęły od horodyszcza.... Jedna z nich oko napastnikowi wybiła! chwycił się za nie i z konia ztoczył. — Drudzy dopiero opamiętawszy się, porwali go i przeklinając a łając, do swego obozu wrócili.
Tak zszedł prawie cały dzień w nieustannym ruchu i zajęciu, a na Doliwów chodzących tu i owdzie, nie wiele zważano. — Wszeborowi się chciało dostać koniecznie do Spytkowej, albo ją ku sobie wyprosić, ale Sobek powiadał, że cały niemal dzień przeleżała płacząc, i nie mogąc się utulić, tak ją wiadomość o mężu poruszyła.
Ku wieczorowi przecie się to jakoś uśmierzyło, bo choć z oczyma zapłakanemi, ujrzano wychodzącą na wyżki, panią Martę, a Wszebor jak tylko to dojrzał, zaraz ku niéj pospieszył. Chociaż zakaz był dla mężczyzn, iż się do niewiast na pomost dobywać nie było im wolno, nie zważał na to Doliwa.
Pani mu była dosyć rada, że tak żwawo się do niéj garnął, choć to już teraz na nic przydać się nie mogło. Wszeborowi szło o to, aby ją tu pobuntować i do dobrowolnego ujścia z horodyszcza namówić, bo już się téj myśli zbyć nie mógł. — Przystąpił więc, dowiadując się naprzód o nią i o córkę, a wnet nad nieszczęśliwym stanem horodyszcza poczynając rozwodzić żale.
— My tu nic dobrego nie wysiedzim — odezwał się półgłosem. — Jam ci przecie nie darmo jeździł i zdrowie narażał, na swem oczy widział, jaką ma potęgę Masław. Jak on tu przyjdzie, do nogi nas wybije...
Spytkowa aż krzyknęła.
— Niemaż na to ratunku...
— Byłby, gdyby ludzie rozum mieć chcieli tylko — odezwał się Wszebor — a toć nam się wybić ztąd łatwo, i ze swemi gdzieś połączyć. Nie wszyscy wyginęli. Lepiéj w polu się bronić kupce, niż tu tysiącom w téj dziurze... A no Belina stary uparty...
Na Belinów nic Spytkowa złego słuchać nie była rada. Spojrzała ostro; obawiała się ich, choć nie lubiła.
— Nie mówcie na niego nic — on musi wiedzieć, co czyni!
— A mnie się zda, że już nie wie — odparł Wszebor... Jemu o swoje mienie chodzi, którego dosyć jest, a teby nie rad rzucił.
Głową potrzęsła Marta — nie mówiąc nic.
— Mnie waszéj miłości i córki wielce żal — dodał Doliwa — abyście się przez ten upór na ręce chłopskie nie dostały.
Aż krzyknęła zasłaniając sobie oczy Spytkowa.
— Bóg tego nie dopuści! — zawołała płacząc.
A po chwili rzekła cicho.
— Cóż począć? co począć! Żadnejże nie ma rady?
— Jest ino ta jedna, aby ztąd przebojem uchodzić, póki czas..
— Dokąd?
— Swoich znajdziemy gdzieś, tak jakeśmy teraz ich znaleźli — mówił Doliwa — albo to obozowisko, gdzie waszéj miłości mąż się znajduje, lub inne. Nie wszystko wyginęło rycerstwo...
— Toć i na nie Masław następuje, a nie da mu spoczynku...?
— Ale uchodzić od niego szerokie mamy pole, choćby na Ruś, choć do Niemiec,... wszędzie bezpieczniéj niż tutaj...
Wszebor pochyliwszy się, począł wystraszonéj niewieście w ucho kłaść, iż on z drugiemi, kto wie, może się ważyć będzie, choćby porzuciwszy upartych, ujść z tego zamknięcia. — Jedźcie wasza miłość z nami!
Ulękła się tych wyrazów Spytkowa tak, że się schronić chciała, aby więcéj nie słyszéć, — Wszebor ją zatrzymał gwałtem, zaklinając, aby jeźli sama nie zechce z niemi, przynajmniéj ich nie wydawała Belinom.
Musiała mu tedy na krzyżyku poprzysiądz, iż milczeć będzie, a namyśli się sama co ma czynić. Tak zaś była poruszoną, że już więcéj mówić i słuchać nie mogąc, wnet się do izby zabrała, rozmyślać nad tém co jéj Wszebor powierzył. —
Po twarzy Spytkowéj, gdy wchodziła, poznać mogły niewiasty, które tam siedziały, jak zwykle u ognia i kądzieli, że coś ciężkiego na sercu niosła, tak miała zafrasowane oblicze i zadumane oczy... Nie słyszała pytań, nie widziała dawanych jéj znaków, poszła na swe miejsce i padła na nie, córki nawet, co przeciw niéj wybiegła, nie poznawszy. Nie rychło warczenie wrzecion, śmieszki i mruczenia, wywiodły ją z téj zadumy — Kasia jéj wody przyniosła, łzy otarła i nieco się uspokoiła. —
W niewieściéj izbie dnia tego także niepokój panował. Jedna to druga z kobiet wyrywała się na poddasze, chcąc coś zobaczyć i przynosiła po tém jakieś wieści. Straszyły się wzajem i pocieszały.
Stara Hanna chodziła powoli jak zwykle, na mnogie pytania odpowiadając tylko.
— Tyle już oni razy tu przychodzili, a z niczém odchodzić musieli. Będzie i tym razem toż samo...
Z drugiéj strony te co od mężów i braci zasłyszały, jak Wszebor opowiadał o Masławie, trwożyły się i popłakiwały: — inne o Kaźmirzu i prędkiém wybawieniu marzyły. Niepokój ani prząść dobrze, ani odpocząć nie dawał.
Ile razy Tomko wszedł, padały nań wszystkich wejrzenia, badając go, a na jego, jak na ojca twarzy, nic poznać nie było można, obie spokojne i poważne równie były, czy przychodziło niebezpieczeństwo, czy otucha. Tylko ilekroć się mógł Tomko ze Zdaną zbliżyć do Kasi, wyjaśniały mu się oczy, śmiały usta i zdawał mieć najlepszą nadzieję.
Kasia po powrocie matki przelękłéj, napróżno starała się ją wybadać, nie powiedziała córce nic, popłakiwała cicho i wzdychała.... Gdy Tomko się potém zjawił, tak córce na sercu leżała ta boleść macierzy, że się po cichu Beliny przez Zdanę spytała, czy co nowego nie zaszło, o czémby się jéj matka mogła dowiedzieć.
Belina się namyślił i odpowiedział Zdanie, tak że Kasia słyszeć to mogła, boć się jéj przytém wciąż w oczy patrzał — że Spytkowa długo na pomoście z Wszeborem mówiła, pewnie ten jéj jakiego napędził strachu. Przy czém Tomko dodał:
— Obydwa Doliwowie duchy niespokojne, im by się chciało, aby ich jeno słuchano, a dwóch wodzów w jednym grodzie nie może być. Na nich się téż oko i ucho będzie miało, jak należy.
Tomko niedługo tu zabawiwszy, bo od dołu już na niego hukano i wołano, aby do ojca przybywał, w oczy jeszcze spojrzawszy Kasi, która mu rumieńcem odpowiedziała — odszedł.
Bartnik Sobek, choć wczorajszą drogą zbity, choć na spytkach przed swą panią długo stać musiał — ledwie jaką godzinę wyleżawszy koło koni na słomie, bo innego miejsca nie miał i nie chciał, wstał zaraz, nie mogąc w bezczynności wstrzymać. — Człek był już tak z natury swéj ruchawy i ciekawy, któremu, gdy nic nie czynił, ręce świerzbiały. Innego czasu, albo chodaki plótł, albo koszyki, lub wici kręcił i sznury, a gdy i tego nie było, łuczywo drobne szczépał. A gdy ręce pracowały, okiem téż i uszami na wszystkie strony czuwał. Nie uszedł mu szmer żaden, nie prześlizgnęło się, czegoby nie zobaczył. — I nie darmo tak czuwał, bo zawsze i ze szmeru i z cienia coś umiał wyciągnąć — tego dnia téż powlókł się Sobek naprzód z drugiemi pod ostrokół na wały, a choć drudzy tu od rana do nocy przebyli, zapatrzywszy się na gromadę, on długo nie wytrwał. Obrócił się do robotników na drugą stronę i tu znowu: przystanąć dłużéj nie było wygodnie, bo się ludzie ruszali i mijali, a w ciasnocie potrącali i jeden drugiemu zawadzał.
Obszedłszy grodzisko, Sobek powrócił do szopy koni. — Ściana tylko z płotu przegradzała go od téj kleci, pod którą się tuliło zbiegowisko prostego ludu w pierwszém podwórcu. — Choć ztąd dużo wypędzono na robotę przy wałach, zostali starsi, żony i dzieci.
Szmer i płacz i stękania słychać było. Sobek sparłszy się o ścianę, pół drzemał, pół myślał, jakąby rękom dać robotę. Nie było się do czego wziąć... Gdy tak dumał, głosy z za chróścianéj ściany poczęły go dochodzić, których, choć słuchać by był nie chciał, to musiał. — Narzekania to były.
— Oni o sobie myślą — mówił głos stary — co im tam, gdy z nas który zdechnie, aby sami byli cali..
— Z głodu mrzemy — rzekł drugi.
— Jeszcze do roboty pędzą, choć jeść nie dają, wtrącił głos kobiecy.
— Dobrze tym, co pomarli! — mówił inny — ot poszli do swoich i biedy nie zaznają...
— To się dopiero teraz zacznie, jak nas zewsząd osaczą — rzekł stary głos. — Oni będą z łuków strzelali, a my musim ciężkie belki dźwigać i kamienie; a kogo strzała popadnie, jeśli nie nas! Oni mają zbroje i kaftany i tarcze, a my co? Sukmanę strzała przebije.
— Pewnie, pewnie — żywiéj począł inny — a no, niech nadejdzie więcéj, trzeba sobie rady dawać... Nie myślą o nas, pomyślemy o sobie. Co nam zrobią, gorszego ot tamci? Taż to nasi... Jak się z niemi zwąchamy, niech ziemianie idą w pęta... my choć na pogorzeliska wróciemy.
— A jakże z niemi się dogadać? — odparł stary — abo to łatwo? Myślisz, oni na nas oka nie mają, albo nam wierzą? Wiedzą oni, co u nas pod skórą.
— Dogadać się — podchwycił pierwszy — albo to sposobu nie ma?
— A jakiż? jaki?
— Nocką się spuścić z wałów łatwo — rzekł śmiejąc się zapytany.
Była chwila milczenia długa i szepty.
— Tak i zrobić — rzekł stary — a nie, to wyzdychamy wszyscy...
— Pogadajcie z Rzepcem, pogadajcie z Wiechanem.
— Czemu nie.
— Trzeba myśleć o sobie...
Szeptano tak, że Sobek szmer tylko słyszał, potém złe śmiechy tłumione, prędkie i żywe mruczenie. Ale tego co pochwycił, dosyć mu było.
Ostrożnie wstał ze słomy, aby nie posłyszano go, chwilę postał, zawrócił z szopy na pierwsze podwórze, chcąc na oczy widzieć tych, co się tak naradzali. Gdy okrążywszy budowlę, przed wrota przybył, gdzie się ci ludzie na rozmowę zebrali, nie znalazł już nikogo, tylko dwie kobiety, z których młodsza dziecię karmiła, a stara pokryta płachtą ogromną, drzemała przy niéj. — Reszta czy spłoszona czém, czy z innéj jakiéj przyczyny się rozeszła.... Imiona tylko Rzepca i Wiechana mógł Sobek zapamiętać.
Przypadek mu dozwolił wpaść na trop niebezpieczeństwa, którego się nikt nie domyślał może. Starego dreszcze przebiegły. Co miał czynić nie wiedział sam. Śledzić daléj, czy dać znać komu było potrzeba? — A nuż gadanie próżnémby się okazało, a popłoch daremny? Sobek co życie spędził przy dworze ze swojemi panami i przywiązanym był do nich i jéj sprawy, strwożył się i zasępił.
Wysunął się już o mroku z szopy i z podwórca i poszedł ku drugiemu obejściu, czatować na starego Belinę. Zobaczył go zdala wydającego spokojnie rozkazy, popatrzał nań, żal mu się zrobiło straszyć go lada paplaniną.
Cofnął się więc, rachując, że mu jego siermięga i stan dozwolą podsłuchać więcéj i lepiéj, nimby miał rzucić trwogę. Żal mu téż było może ludzi, na którychby spadła groza i kara, gdy w istocie głód przez nich mógł mówić tylko i znękanie. —
Stał jeszcze Sobek rozglądając się po podworcach obu, na których wśród mroku świeciły porozpalane łuczywa, gdy z za domostwa krzyk i wrzawa ogromna słyszeć się dały...
Ludzie biegli w tamtą stronę...
— Strzelaj! bij — wołano.
Belina stary rzucił się także, pospieszył Sobek, wrzawa rosła coraz i krzyki.
Nikt nie wiedział co się stało... Dopiéro zbliżywszy się ku wałom, dopytał stary, że o mroku ktoś z załogi spuścił się z ostrokołów i ku gromadzie oblegających uszedł, choć strzał kilka za nim puszczono.


KONIEC I. TOMU.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.