<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Masław
Podtytuł Powieść z XI wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



I.



Następnych dni w dolinie się nic jeszcze nie zmieniło — nie przybywały siły nowe, te które nadciągnęły, nie ważyły się bliżéj horodyszcza przystąpić; wewnątrz ciągle się pilno około obrony krzątano. Stary Belina z wałów prawie nie schodził, lub po podwórcach się przechadzał, albo do ostrokołów zaglądał, na oku ciągle mając ludzi, surowszy dla nich, niż kiedy, sam téż nie spoczywając prawie. Gdy go głód znużył, szedł wołać, aby mu garnek podano, i tą samą strawą, która dla wszystkich służyła, posilał się stojąc, nawet za stół nie siadłszy.
Widok téż tego starca i przykład jego, zmuszał drugich, by na małém przestawali, szemrać nikt nie śmiał.
Okopy od strony rzeczki i moczarów stały już podsypane, nowym opatrzone ostrokołem, kłody i kamienie na pomostach leżały gotowe ku obronie, a od czasu ucieczki jednego z pospólstwa, nad ludem w podwórcu czujność była wielka dniem i nocą.
Tymczasem gromady zebrane w dolinie leżały bezczynne, jakby tylko grozić i niepokoić chciały, do niczego się nie biorąc. Kilka szubienic postawili dla zabawki przeciw okopom, krzycząc i pokazując na gródek — to dla was! Na tém się cała ich robota skończyła. — Chodzili, śpiewali, jedli i pili — nocą palili ognie, dniem się puszczali na łowy.
Wszeborowi nie udało się namówić nikogo do wyjścia przebojem, sam on z bratem ani się mógł, ni chciał ważyć. — Spytkowa, któréj ten sposób ocalenia przekładał, brakło odwagi, słuchać o tém nawet nie chciała. — Drudzy się odwracali, gdy mówić poczynał, ramionami ruszając, w Doliwie téż krew do czasu ostygła, choć uparcie myśli się swéj trzymał i powtarzał, że siedzieć na olszowém horodyszczu, było to pewnéj śmierci czekać.
Znano Doliwów z tego, że ciągle potrzebowali coś nowego przedsiębrać, dawano im więc wygadać się z jedném, pokiby co innego nie wymyślili.
Całą zabawką tych, co stali w dolinie i tych, co na ostrokołach czuwali, było codziennie wzajemne ujadanie i łajanie. Przychodziła gromadka, stawała w boki się wziąwszy i wyzywała do téj utarczki, w któréj sobie przezwisk i obelg nie żałowano. — Pluto na siebie i pięści pokazywano, szubienicami grożono, na których już dwa psy wisiały, czasem kto niecierpliwszy puścił kamień lub strzałę, i noc dawała spoczynek.
Doliwom to życie w zamknięciu, jednostajne, przykrzyło się codzień bardziéj. W kilka dni zaczęli namawiać do wycieczki, ofiarując się prowadzić, ale i na to nie było zgody. Minęło już tak dni z dziesięć, a że się po kilka razy na dzień ścierali, u komina siedząc w wielkiéj izbie, to z jednym, to z drugim, w końcu się ze wszystkiemi niemal poróżniwszy, osamotnieni chodzili i posępni. — Spory to były niestraszne, nazajutrz zapominano o nich, rozpoczynano rozmowę na nowo, która się jak pierwsza, kłótnią kończyła. Gdy wieczór nadszedł, z nim chłód i ciemność, przywlekali się oba do cieplejszéj izby, siadali pospołu z drugiemi, słuchali milcząc zrazu, potém się któremu co gorzkiego wyrwało, ząb za ząb zaczęto się kłócić i swarzyć i — tak wieczór przechodził.
Raz tedy, pono jedenastego dnia, nie zważając na to, że stary Belina wszedłszy po cichu, stał z tyłu, Wszebor, gdy poczęto narzekać a boleć, że się tak oblężenie ciągnęło, a nie było mu widać końca, odezwał się kwaśno:
— Co za dziw! Siedziemy w dziurze jak trusie! Chłopy sobie z nas drwią, nie mają nas za nic. — Ba — i prawda! Dawnośmy byli powinni im pokazać, że jaką taką siłę mamy, a przecie się ich tak nie bojemy, żebyśmy nosa za drzwi wytknąć nie śmieli!
— A jak im nosa pokażesz, to ci go obetrą — rzekł Lasota.
— E! no! — krzyknął Wszebor — żebym tylko dziesięciu ochotników miał z takiém sercem, jakie w sobie czuję, nauczyłbym ja tę zgraję! Na ich szubienicach, obok psów, oniby mi wisieli!
Kaniowa, który po łosiowém stratowaniu znacznie się już był wylizał i do siebie przyszedł — zawołał:
— Na zadatek dziesięciu — ja z wami!
— I ja! — I ja! — poczęli wołać drudzy — a cóż?
— Ale — rozśmiał się Wszebor, który do Beliny starego ząb miał — wszystko to daremna ochota, bo nasz wódz a kneź nie pozwoli, woli żebyśmy tu pognili...
Wtém z tyłu go ktoś ogromną dłonią po ramieniu uderzył, a razem głos się rozległ po izbie.
— A no! Szczęść Boże! ja pozwalam! krwi szkoda, ale krew nie woda! kiedy się miłości waszéj tak zażądało koniecznie — Idźcie!!
Odwrócił się Wszebor, trochę zmięszany, poznawszy po głosie Belinę, który stał za nim.
— Gorącą krew macie — dokończył stary — nabiją wam guzów, to ostygnie... Idźcie, kiedy chcecie, a rozumnie.
— Pójdziemy! — zawołał, porywając się z ziemi Doliwa — jak Bóg miły, ja słowa dotrzymam! Nie mówiłem na wiatr, com rzekł, tom uczynić gotów, byle ci, co się ze mną ofiarowali, dotrzymali téż, a poszli ze mną.
Wszyscy ci, co się wprzód odezwali, poczęli wołać:
— Idziemy! idziemy! kiedy wola?
— Kiedy? — odparł śmiejąc się gorący Wszebor — a po co mamy odkładać? noc ciemna jak należy, z wierzchu nie ciecze, czerń się już pokładła spać przy ogniskach — Jakby to dziś gorzéj było niż jutro? — Chodźmy!
Belina z tyłu stojąc, patrzał i słuchał.
— Abyście nie myśleli, że Belinom serca braknie — zamruczał odwracając się — Tomko téż będzie z wami. — Ode drzwi głos się raźny, ochoczy dał słyszeć.
— Gotowym!
Wszeborowi aż krew zakipiała, rzucił się do drzwi, drudzy za nim, do szop, po konie. Ten i ów chwycił z kołka kaftan łuskami naszywany i szłyk nabijany żelazem. Poczęli pospiesznie przypasywać mieczyki, oszczepów szukać, radzić się czy tarcze brać, czy zaniechać, topory porzucić czy zabierać, bo już onego czasu topór coraz z użycia wychodzić poczynał. — Każdemu wolno było ubrać się i uzbroić jak zechce; czynił téż każdy po swéj myśli, kto więcéj ufał mieczowi i miecz przypasywał; komu zręczniéj było z siekierą i młotem, ten ją brał do boku.
Po dworcu rozeszła się błyskawicą wieść o wycieczce, ktoś ją zaniósł na wyżki, gdzie jeszcze dziewczęta z kądziołkami u ognia siedziały, tu się wszczął lament srogi i narzekania.
Belinowa nie bardzo syna puszczać chciała, lecz gdy mąż przykazał, wstrzymywać nie mogła. Zapłakała tylko po cichu nieboga i poszła łzy otrzeć do kąta. — Zdana zobaczywszy matkę we łzach, rozpłakała się téż, bo jéj o brata tylko chodziło, a może choć się nie przyznawała i o Mszczuja.
Mszczuj Doliwa wpadł był w oko ładnemu dziewczęciu. Stało się to tak jakoś niespodzianie, przypadkiem. Zbliżył się do niéj pochlebiając sobie, że przez nią do Kasi trafi. Zdana nań popatrzała, rozśmiała się; zagadała, zawiązała się dobra znajomość i już teraz spoglądali na siebie tak, jakby się z niéj co innego urodzić miało.
Co miał Mszczuj biedny robić? Kasia nań patrzeć nie chciała, a ta się ani wzroku, ani rozmowy, ani śmieszków z nim nie wzdrygała. — Trudno znowu próżnować, zwłaszcza w oblężonym grodzie.
Rozpłakała się i wystraszyła Kasia Spytkówna, tak że o mało z tajemnicą nie wydała się przed matką. Wybiegła nawet na pomost ze Zdaną, aby uzbrojonego Tomka zobaczyć. Zapomniała się nieboga i nierychło dopiéro, ochłonąwszy, do izby powróciła, cichaczem skradając się pod ścianami. Szczęściem, że Spytkowa, opowiadaniem o sobie mocno zajęta, nie postrzegła, co się z córką działo.
Na wyprawę niespodzianą, znalazło się z obu Doliwami, dwunastu ochotników, chłop w chłopa, młodzież sama, gorąca, krzepka, silna, uzbrojona mocno, gotowa choć na tysiące, lekceważącą zgraję, przeciw któréj ciągnęła jak na łowy...
Szli ze śmiechami i weselem w sercach.
U wrót była już wszelka gotowość, aby cicho spuściwszy zapory, odemknąć je i czaty sprawiać, gdyby ścigani wracać mieli. Sobek, który nigdy pono nie sypiał, przyszedł z radą skuteczną.
Konie od gromady, na noc spędzane były pod stóg nawiezionego siana, który stał od ognisk w dali. Bartnik ofiarował się podpaść do stada i z cicha je daléj odegnać, ażeby do pogoni pod ręką ich nie mieli. — Wydawało się to trudném i niebezpieczném, ale Sobek był już wypróbowany, że się nigdy nie ważył na to, czego dokazać nie mógł. Puszczono go więc przodem, wyśliznął się jak mysz, i zaczekano, ażby stojący na czatach dał znać, że konie się od stogu ruszyły.
Oczekiwanie to niecierpliwéj młodzieży trochę się długiém wydało; już narzekano na bartnika, gdy w końcu tentent biegnących koni słyszeć się dał na horodyszczu, wrota po cichu otworzono, po jednemu wysuwać się zaczęli ochotnicy, a spuściwszy z kopca i ścisnąwszy w gromadę, z krzykiem puścili się cwałem wprost na dogasające już ogniska.
Czat nawet około nich nie było, tak się czerń ubezpieczyła. Większa część jéj już spała, gdy Wszebor, który na przedzie stanął i prowadził, jak piorun spadł na obozowisko. Popłoch się stał niezmierny, począwszy od tego miejsca gdzie leżących zabijać poczęto, aż do dalszych i najdalszych ognisk...
Przebudzeni porywali się nieprzytomni, nie wiedząc, co się działo, a liczniejszego niż był, domyślając się nieprzyjaciela.
Otoczeni ciemnościami, słysząc krzyki i jęki, ogarnięci strachem, poczęli się rozbiegać: jedni ku lasowi, drudzy ku rzeczce i błotom, inni sami niewiedząc w którą stronę uchodzić i w ręce ochotników się dostając.
Wszebór i Mszczuj na koniach siedząc, bili, siekli i tratowali co napadli, toporami wywijając wściekle; inni téż im dopomagali dzielnie, a choć szczęście służyło — bo się ona zgraja prawie bronić zapomniała — opamiętali się wkrótce do powrotu; kilku postronki zarzuciwszy na szyję, Wszebor, Mszczuj, Toporczyk, Tomko, zawołali na swoich. Nim się opamiętali popłoszeni, ochotnicy już biegli nazad ku horodyszczu, i mieli czas na przygotowanych szubienicach, pochwyconych powiesić.
Stało się to tak szybko, niespodzianie, szczęśliwie, że gdy nazad do wrót przypadli, ledwie oczom wierzyć chciano, widząc ich z powrotem.
Okrwawione topory, miecze i ręce świadczyły, że się nie darmo chełpili. — Tłum ich nawet nie ścigał po nocy, gdyż znaczna jego część w pierwszéj chwili się rozpierzchła, i nie prędko wrócić ośmieliła. Nim znowu ognie porozpalali, rozpatrzyli się, obliczyli, Doliwów już nie było.
Wszebor wracał jako zwycięzca, wesół, szczęśliwy, dumny. — Witano go, przyklaskując mu, tylko Belina syna uścisnąwszy, rzekł stłumionym głosem:
— Nie mogłem wam wzbronić. — Daj Boże tylko, byśmy krótkiej radości nie opłacili drogo!
Do rana nic nowego nie zaszło, w obozie ruch, krzyk, wrzawa panowały do świtu. Jak na brzask przyszli ludzie trupy z szubienic pozdejmować, aby ich wstydu nie widział dzień jasny.
Zrana jak byli zwykli, ogni nie rozłożyli, krzątali się tu i owdzie, miotając, kłócąc, a kilku konnych pobiegło w lasy.
Dzień tak cały, minął na pozór spokojnie — wyprawa do rozmów i opowiadań dostarczała obfitego wątku. Na dole w wielkiéj izbie, na wyżkach u kądzieli, o tém tylko rozprawiano.
Zdana się chlubiła bratem, a mówiąc o nim, niewiedzieć jak wtrąciła czasem słówko o Mszczuju. Czerwieniła się potém sama, oglądając trwożliwie czy ją kto nie podpatrzył i nie odgadł — i serce jéj biło.
Na starym Belinie nadzwyczajnéj radości z odniesionego zwycięztwa wcale widać nie było, troska jak zawsze orała mu czoło, chodził po kątach, pilność nakazywał i mruczał.
Może przeczuwał, że między pospólstwem, które na widok jego pokorną przybierało postawę, coś się knuło i gotowało. Sobek podsłuchawszy rozmowę, nie spieszył z doniesieniem o niéj gospodarzowi. Ucieczka jednego z tych ludzi, zaniepokoiła go, i wziął się do podsłuchów gorąco. — Widział już oddawna niedobre znaki, wejrzenia kose, narady pokątne, szemranie, opór bierny, nieposłuszeństwo czasem, niekiedy jakiś wybuch rozpaczliwy, zaraz strachem stłumiony.
Nikogo się tak nie lękano, jak starego Beliny, był nieubłaganym dla nieposłusznych, karał srogo, nie przebaczył nigdy. Serce miał miłosierne może, ale bez grozy się tu obejść nie umiał. Gdy nałajawszy starszyznie, odgrażając się zuchwale, zbiegł jeden, na wszystkich padło podejrzenie; ostrzéj się wzięto do pierwszego podwórca, to zwiększyło rozdrażnienie. Sobek nic nie mówiąc jeszcze, chodził a podglądał... Chciało mu się bardzo znaleść tych dwóch wodzów, których nazwiska zapamiętał. Próżne zrazu było staranie, imiona musiały być przezwiskami, dopytać się ich nie mógł nigdzie. — Stary bartnik, choć sam wyszedł z tego ludu, dawno już życiem i sercem zupełnie do ziemian przystał, od dziecka im służąc i będąc z niemi. Sprawa ich była jego sprawą.
Niespokojnie wziął się do tropienia dowódzców.
Nie łatwa to rzecz była; dworskim nie dowierzało pospólstwo, unikało ich, a gdy się który pokazał, milkli wszyscy spoglądając po sobie, lub zaczynali gwarzyć o rzeczach obojętnych. Stary próżno się tu włóczył długo, udając pół głuchego, pół głuptaszka. — Gdzie się pokazał wierny służka, usta się zamykały, oczyma śledzono każdy krok jego.
Z twarzy posępnych, wejrzeń groźnych, domyślał się, że nic się tam dobrego nie gotowało. Belina téż przeczuwać coś musiał, bo tu zaglądał często i do najmniejszego dotarł kąta...
Gdy Wszebor z ochotnikami nocą wybierał się uczynić wycieczkę, choć to była godzina, gdy zwykle w podworcach wszystko usypiało, między ludem powstał ruch, zakipiało po cichu, wszyscy powstawali rzucając się ku wałom, i gorączkowo przyglądali się, jak się śmiałkom powiedzie.
Sobek skorzystał z tego i z za węgła ukryty, podsłuchał przekleństwa, groźby, narzekania, gdy na szubienicy trupy się pokazały. Lud ten w oblegających czuł braci, im życzył lepiéj, a na zamku oprócz jednego jawnego nieprzyjaciela, drugiego zaczajonego pod bokiem trzeba było strzedz się i pilnować. — Czerń ta czekała tylko chwili dogodnéj, aby się rzucić na ziemian i wydać ich w ręce zgrai, a Sobek chwytał pewne znaki, iż między pospólstwem na horodyszczu a oblegającemi, było już porozumienie. Parę razy nocą spłoszył rozmawiających z za ostrokołów, do których podkradali się na wały jacyś ludzie. — Z każdym dniem rosło zuchwalstwo i jakby niecierpliwość.
Bartnik straszyć nie chciał, ale szukał zręczności, by się sam na sam rozmówić z Beliną. Trudno mu go było pochwycić na uboczu i wstrzymać nie zwracając podejrzenia.
Nazajutrz po wycieczce Wszebora, Belina był niespokojniejszy niż zwykle, wysunął się na wał od strony rzeczki i stanął tam zadumany, gdy Sobek zdala go najrzawszy, przybiegł do stóp mu kłaniając. — Belina skinął tylko głową, jakby na rozmowę czasu i woli brakło. — Już miał odchodzić, gdy bartnik nieznacznie go za połę powstrzymał.
— Miłościwy panie! czasem i małego robaka posłuchać nie wadzi.
— A, co tam? — spytał Belina.
— Tam — wskazując ręką w podwórze — tam, szepnął Sobek — jest źle.
Stary popatrzał, czekając objaśnienia.
— Tam, bardzo gwarzą i mruczą — mówił Sobek. — Zwąchali się bodaj z temi, co za wałami stoją... W złéj godzinie, Bóg niech uchowa, mogą się porwać... Oka trzeba, miłościwy panie, oka trzeba.
Belina pomruczał coś tak niewyraźnego, iż Sobek wcale nie dosłyszał, ręką zamachnął.
— Miłościwy panie, to dla was nie nowina pewnie — dodał bartnik.
— Nie nowina — krótko rzekł gospodarz. — Patrzcie i słuchajcie — dobry z was człek. — Patrzcie, oczów nigdy nadto.
Ukłonił się bartnik, trochę uspokojony; oba do rozmowy skłonni nie byli, kilka słów starczyło do porozumienia. — Złe znaki mnożyły się co dnia, bartnik chodził niespokojny. — Co zajrzał Belinie w oczy, to się na czas uspokoił, a wkrótce potém coś znowu poruszało.
Złe znaki mnożyły się co dnia.
Sobek jak w lesie i kniei, tak między ludźmi umiał rozpoznawać, którędy iść trzeba było i gdzie zwierza szukać, ale tu mu zacierano tropy i uchodzono zawczasu. Chytrości zażyć musiał.
Szopa, w któréj stały konie, jednemi wrotami ku podwórcu wychodziła, na którém lud leżał pokotem i całe dnie spędzał stękając i gwarząc.
Sobek tu sobie obrał na pniaku siedzenie, tak, że wrota na pół otwarte go zasłaniały. — Kręcił przewiąsła ze słomy, wiązał maty, dłubał coś nożem z drzewa, po całych dniach udawał tak zajętego robotą jakąś, że nawet nie podniósł oczu. Patrzeć jednak umiał, choć się zdało, że nie widział.
Trzeba mu było, wśród tego snującego się próżniaczo przed oczyma tłumu, dopatrzeć wodzów tajemnych. — Czuć ich było a nie widać. Drugiego czy trzeciego dnia, najrzał Sobek barczystego, bladego, z czarnym długim włosem spadającym na barki chłopa, który ręce trzymając za pasem, z czapką na oczy nasuniętą, włóczył się sobie, nie mówiąc do nikogo, ale na jakiś znak dany przez niego, jedni ustępowali, drudzy się podnosili, inni szli i rozbiegali się po kątach... Jak Belina po zamku, on nieustannie po podwórzu się włóczył, mało kiedy przysiadł, rzadko usta otworzył, a na skinienie jego posłusznie ruszało się co żyło... Dostrzegł raz Sobek, jak ruchem ręki kazał strawę, którą głodny zajadał chciwie, oddać niewieście, co dziecko karmiła, a pokarmu jéj w piersi brakło. — Biedak, który pożerał głodny, tylko co rozdaną zacierkę, ścisnął drewnianą miskę w rękach, zaiskrzyły mu się oczy — lecz nietknąwszy jéj, odniósł i postawił przed głodną. Stało się to, choć słowa nie rzekł do niego — oczyma dał znak tylko. — Gdy się dwu z sobą zwaśniło, szli o sąd nie do sotników postanowionych przez Belinę, a wprost do milczącego chłopa, który coś pomruczawszy, spór rozstrzygał.
Spytał Sobek od niechcenia, jak się on zwał — nic mu nie powiedziano, dopiéro dzieciak, którego kawałkiem mięsa ściągnął, nazwał go Miskiem — Wiechanem. Jednego już mając na oku, drugiego starczynę spodziewał się odgadnąć, podpatrując, z kim najwięcéj przestawał. Na to nocy było potrzeba. Bartnik miał w naturze, iż musiał się podkradać i śledzić, jeśli nie zwierza, to człowieka. Doszedł zaraz kędy się na nocleg kładł Misko Wiechan. Pewien był, że rady nocą się odbywać musiały. — Nie opodal od tego miejsca wśliznął się między leżących, uśpionego udając. Nadzieja go nie zawiodła. Późno w noc przypełznął drugi, układł się u boku Wiechana i szeptali z sobą długo. — Nic słychać nie było, twarzy dostrzedz nie mógł, bo noc jak przepaść była ciemna — lecz gdy nad rankiem się rozchodzili, poznał w nim Sobek człeka, którego po dniu często widywał. Stawał on u ostrokołów jak na czatach, i gdzieś patrzał na lasy...
Był to ów Rzepiec, o którym ludzie wspominali, a oni dwaj przewodzili pospólstwu na grodzie zamkniętemu. Sobek już ich odtąd z oczów nie tracił. — Do Wiechana chodzącego ciągle, nie otwierającego ust, przybliżyć mu się było trudno; do Rzepca stojącego nazajutrz zaraz się przysunął.
Popatrzali sobie w oczy, ale jeden nie zagadał do drugiego. Rzepiec rad się go zbyć, zaraz wzrok odwrócił. Nie pomogło to. Sobek uparcie stał, na lasy téż patrzał i stękał. — Tak niemal pół dnia bok w bok, stali, nie rzekłszy do siebie nic.
Rzepiec był człek mały, czerwonego zarostu plamistéj twarzy, oczu bladych, nie młody, straszny jakiś, jak węże pstre, co najgorszy jad mają. Gdy mu się na złość zbierało, jak dziki zwierz językiem po wargach wodził, niby się na pastwę oblizując. Znudziło go widać sąsiedztwo.
— Zkąd ty? — zapytał Sobka.
Nic nie mówiąc, bartnik w stronę lasów pokazał ręką.
— Co za jeden?
— Bartnik.
— Pański? dworak?
— Jaki pański? — począł Sobek — u mnie panem las był.
Umyślnie więcéj nie mówił, żeby się z chęcią wybadania nie wydać. — Znowu stękali i patrzali na lasy, aż nierychło ozwał się Sobek do Rzepca.
— Słyszysz? hę! długo to tego będzie?
Rudy ramionami ruszył.
— Za co my tu głodem mrzemy?
— Za co? jaki ciekawy — odparł Rzepiec — bośmy głupi.
Zamilkł odwracając się i oba milczeli znowu. Dnia pierwszego na tém się skończyło — znajomość była zawarta. Nazajutrz stanął Sobek u ostrokołu znowu, zobaczywszy go Rzepiec, jakby plugawe zwierzę napotkał, popatrzał groźno, plunął i odsunął się precz. Nie zagadał już ni słowa.
Dnia tego właśnie stało się, co Belina przeczuwał i czego się lękał.
Przed wieczorem do izby, w któréj wszyscy u ognia siedzieli, wbiegł wyrostek, co za starym Beliną miecz jego naszał i krzyknął:
— Idą! idą!
Porwali się wszyscy, a nim mieli czas wystraszonego zapytać, kto i co — już go nie było. — Chłopak obiegał tak wystraszony wszystkie izby. Ziemianie porwawszy się z ław, jak kto stał, na wały pobiegli.
Wieczór był późnéj jesieni mroźny już a pogodny. Za lasami w łunie pomarańczowéj a szkarłatnéj zachodziło słońce; niebo zielonawe od dołu, u góry czystym roztaczało się bladym lazurem. Cicho stały puszcze czarne i brunatne w dali...
Z wałów widok na dolinę, dla oblężonych był przerażający. Nim nań oczyma rzucili, usłyszeli zapowiedź jego, w powietrzu gwar jakby okrzyków i pieśni, głuchy tentent koni i rżenie.
Z lasów wyciągały gromady tłumnie, jedna za drugą, każda z nich ujrzawszy horodyszcze, przyszłą zdobycz witała okrzykiem strasznym, który się nagle ze wszystkich piersi wyrywał, a w horodyszczu we wszystkich piersiach odbijał.
Szli tak jedni pieszo, drudzy konno, niektóre kupy niosąc na żerdziach znaki, pędząc z sobą pobrane gdzieś po drodze trzody i konie.
Gromadka, która na te posiłki czekała w dolinie, witała je, czapki wyrzucając do góry, podnosząc ręce, wyjąc niemal z radości.
Ze wszech stron sypało się to mrowie, zalewało dolinę całą, rozkładało się na niéj, a gdy poprzednio w dali tylko nad rzeczułką stali, teraz się sunęli śmiało, niemal pod okopy same. Ryki i wrzaski téj zgrai tysiącznéj, coraz wzrastające, śmielsze, szaleńsze, echem jakby szyderskiém odbijały się w lesie...
Wrzawą tą przerażającą, jak iskrą w suche drzewo wrzuconą, rozbudzone rycerstwo na horodyszczu, wysypało się wszystkie na pomosty i wały. Z drugiéj strony sunęło się pospólstwo, ze źle tajoną na twarzach radością. — Wiechan i Rzepiec stali na przedzie, u ostrokołów, wychyleni na wpół, oczyma śmiejącemi się spoglądając to na swoich, to na garstkę zamkową.
Dolina, gdzie tylko suchą nogą stąpić było można, wypełniła się ludem cała, z lasów tłumy płynęły ciągle jeszcze, coraz gęstszą ścianą opasując olszowe horodyszcze.
Wpośród zbitéj gąszczy, gdzieniegdzie rozeznać było można dowódzców na koniach, którzy gromadom swym miejsca na obozowiska wyznaczali i zatykali. Było ich kilkunastu.
Znaczniejszy oddział jeden natychmiast się począł ku wałom posuwać, stanął na strzał i zdawał naradzać. Za ostrokołami téż widać było wszystko co żyło, przypatrujące się w milczeniu.
Wołano już tu, że sam Masław nadciągnąć musiał, ale Wszebor, który oczy miał dobre, wyszedłszy napróżno go szukał i zaręczał że jeszcze pastuszego syna nie było. Prusaków téż i pomorców, których po pasach i odzieży łatwo rozpoznawano, nie widział jeszcze. Ten to sam był tłum i czerń, co inne grody i dwory zniszczyła; lud pogański z lasów wybiegły, co wywracał krzyże i kościoły.
Stary Belina z innemi wyszedł téż na wały, popatrzał długo na wsze strony, stojącemu Wszeborowi pokazał ręką i głową skinął, jakby mówił: Ściągnęliście ich sami.
Stali tak wszyscy wpatrzeni w niemém osłupieniu, gdy szmer się wszczął, ludzie zwolna rozstępować zaczęli i przyklękiwać. Z głębi dworca szedł Ojciec Gedeon w białéj komży, w szytéj kapie, niosąc kielich w ręku.... Chłopak przed nim niósł wielki krzyż drewniany. Ksiądz modląc się, wolnym krokiem postępował za nim, zatopiony w sobie, z głową spuszczoną, z powieki przymkniętemi. — Szli tak ku wrotom, po stopniach na pomost za ostrokołem wyniesiony.
Szłyki i czapki pozdejmowali wszyscy, niektórzy padli na kolana.
Ojciec Gedeon na pomoście stanąwszy, ręce podniósł do góry z kielichem i hostją poświęconą, oczy ku niebu zwrócił, modlił się coraz głośniéj i na cztéry strony świata zwolna żegnać począł, jakby tą potęgą złego ducha od grodu odganiał.
Białą tę postać wyniesioną wysoko i czarny krzyż, musieli postrzedz ci, co bliżéj wałów się posunęli, widzieli ręce podniesione i ruchy ich, poznali że duchowny to był, który w imię Boga chrześcian — jak oni zwali — czary czynił.
Czarów tych i cudów obawiali się poganie.
Przodowników, na widok ten, strach ogarnął mimowolny, poczęli cofać swe konie i w tył się zawracać, a choć pierzchnąć im wstyd było — na miejscu ustać nie mogli. Jakby przed znamieniem krzyża cofać się byli zmuszeni, poczęli zjeżdżać niżéj i wkrótce zniknęli w tłum się wmięszawszy.
Słońce już było zaszło, cień lasów okrywał dolinę, ostatnie promienie na podniesionym kopcu jeszcze tylko, blado go ozłacając, świeciły. Mrok okrywał wijące się u podnóża jego gromady. — Część ich zaraz do lasu po łom i gałęzie poszła, słychać było siekiery, potém zabłysły po jednemu rozpalające się ogniska mnogie. Dymy ich przyciśnięte wilgotném powietrzem wieczorném, gęste, gryzące, rozwlokły się ponad rzeczką i łąką całą, otoczyły gródek, legły jak zasłona na tym obrazie groźnym, kryjąc go oczom oblężonych. — W dali już mało co rozróżnić było można, czerwone tylko płomyki ognisk migały gdzie-nie-gdzie i czarne przesuwające się przed niemi postacie.
Z wałów nie schodził nikt, bo nie mógł oczów oderwać od téj groźby dnia jutrzejszego, walki nierównéj. — Gwar, śpiewy, wrzawa, jakby urągowisko dolatywały do zamku.
W izbie niewieściéj kądziele stały pod ścianami, wszystkie dziewczęta i starsze niewiasty klęczały ze złożonemi rękami, modląc się i zalewając łzami. — U ołtarza na górze, klęczał przed kielichem okrytym Ojciec Gedeon, niekiedy twarzą rzucając się na ziemię, to ręce wznosząc ku niebu, to składając je w pokorze.
Klęczącego tu zastała noc, z oczami załzawionémi, a gdy powstał nareszcie, oschły były już łzy i oblicze się rozjaśniło, jakby widzeniem lepszéj przyszłości.
Starzec złamany wiekiem, czuł, że był tu powołany jako rycerz Chrystusowy do trudu, nie pozostał więc sam z sobą, ruszył natychmiast ze słowem pociechy, zagrzewać serca i rozbudzać męztwo.
Zaledwie obróciwszy się, na pierwszym kroku, spotkał starego Belinę.
— Ojcze — odezwał się, schylając do pocałowania ręki jego gospodarz — pobłogosław mi, pobłogosław nam wszystkim, jakobyś na śmierć idącym błogosławił. Będziemy walczyli, póki sił i żywota stanie, aż pokonamy nieprzyjaciela...
Przed sobą go mamy, u siebie go mamy!
— Męztwa! — zawołał Ojciec Gedeon. — Nie traćcie ducha — Bóg was nie opuści — Cuda się dzieją! Wojna to nie przeciw wam, lecz przeciw krzyżowi świętemu. — Modliłem się, nie wiem jaką sprawą, wstałem pokrzepiony, uspokojony, że nas ręka Wszechmocnego nie opuści.
Belina ręce podniósł do góry.
O kilka kroków stał za nim, kręcąc coś w palcach Sobek.
— Miłościwy panie — szepnął — słowo.
Zwrócił się ku niemu gospodarz.
— Dwóch ludzi zamknąć trzeba, ażeby nieszczęścia nie było...
Cicho coś szepcząc, odeszli razem.
Belina skinął po drodze na zbrojnych ludzi, aby szli za nim. — Przeszli tak w pierwsze podwórze.
U ostrokołu Wiechan i Rzepiec stojąc, szeptali coś i patrzali na gromady. Sobek na nich ukazał. Gdy zbrojnych w tłumie spostrzeżono, szmer się wszczął, obudzeni ruszyli się dwaj starsi niespokojnie. Tknęło ich może, iż po nich wysłano. Wiechan rzucił się chcąc ostrokół przeskoczyć, Rzepiec puścił uciekać, schwycono obu... Powstał krzyk i szamotanie się, ścisnął się lud do koła, wrąc, miotając się, cisnąc, ogarniając ludzi zbrojnych i Belinę.
Bliżsi zaczęli się upominać o swoich zuchwale, za suknie targając starego; pięści podnosiły się groźnie, wrzawa rosła. Belina od wyrostka miecz tylko wziął, nikomu nie odpowiadając słowa.
— Do jamy z niemi! — zawołał.
Bez sądu i winy nic się im nie stanie — jeśli się jedna ręka w obronie podniesie, głowy ich spadną.
Głuchém warczeniem całe podwórze się odezwało i ucichło nagle. — Rzepiec i Wiechan dzikiemi oczyma wodzili do koła, gdy zbrojni już ręce im w tył powiązawszy, prowadzili do jamy. Tłum pozbawiony starszyzny, nie wiedząc co począć, stał wryty.
— Do jamy! — powtórzył Belina — i sam za prowadzącemi kroczyć zaczął z mieczem obnażonym.
Nie uszło to oczów rycerstwa, ziemiana i załogi, w niektórych obudziło trwogę, dłonie szukać mieczów poczęły, jakby już przyjść miało do starcia.
Gromada, która z początku sunęła się za więźniami — cofnęła się i na podwórcu legła, zawodząc żałośnie.
Padały na ziemię kobiety, mężczyźni w kupę pozbierani, szemrać i radzić poczęli po cichu. — Sotnicy szli, nakazując milczenie.
Noc już była gdy za Wiechanem i Rzepcem drzwi więzienia zapadły. — Postawiono przy nich straż zbrojną. Na wałach podwojono czaty; rycerstwo z pomostów zwolna ku izbie wracać zaczęło, aby do jutrzejszéj walki się sposobić. — Cisza panowała na grodzie; przerywana chodem straży i brzękiem mieczów — niekiedy płaczliwy głos dziecka doleciał z podwórca.
W izbie u ognia rozprawiać już o czém nie było, ni się czego domyślać, rzeczywistość groźna, straszna, stała naga przed oczyma.
Lasota, któremu ręce słabe nie służyły już do łuku i oręża po ostatniéj walce, począł spokojnie ogień na kominie przykładać i poprawiać, drudzy krzątali się zawczasu około mieczów i zbroi. Wszyscy niemal, jakby się zmówili, sięgnęli po osełki do ostrzenia i rozpoczęli robotę; drudzy wzięli się cięciw u łuków próbować i strzał ostrza na palcach. — W izbie ruch i życie wielkie się wzięło — każdy, usiadłszy gdzie mógł, toczył, czyścił, sposobił oręż, opatrywał pancerz i naprawiał.
Wśród tego milczenia nagle Wszebor się odezwał.
— Widzę, że stary chce na nas złożyć winę, żeśmy naszą wycieczką tłumy te ściągnęli. Wskazał mi to nie mówiąc, alem zrozumiał. Jako żywo? Przecież gdym był w Płocku u Masława, już się na Olszowe Horodyszcze zmawiano, a ja z tą wiadomością spieszyłem z powrotem.
— Prędzéj, późniéj byłoby do tego przyszło, dodał z kąta Toporczyk. — Ja Panu Bogu dziękuję za to, iż mi dał czas trochę sił odzyskać, nie będę przynajmniéj siedział w kącie z założonemi rękami.
To samo prawie powtarzał Kaniowa, który choć jeszcze guzy miał i sińce, już się ochoczo poruszał.
Do późna tak przy łuczywach trwały przygotowania, przerywane czasem kilką słowy rzuconemi za wiatrem; na całym grodzie, oprócz niewiast, nikt prawie nie zmrużył oka. Belina nie przysiadł nawet. — Lękając się, aby go na ławie sen nie zmorzył, gdy poczuł, że mu się powieki kleją, oparłszy się o ścianę, ręce na mieczu skrzyżował, oczy trochę przymknął i tak zdrzemnął się tylko stojący.
Już trzecie kury piały i brało się na dzień, gdy straszliwy wrzask jakiś przeraził przebudzonych tylko co i śpiących jeszcze. — Porwali się wszyscy, zląkłszy jakiego podejścia nieprzyjaciela, powybiegano z izb i szop, dopytując się co się stało. — Nikt nie wiedział jeszcze — krzyk pochodził od drzwi więziennych, gdzie się gromadnie skupili zbrojni, a na ich głos ze wszech stron się zbiegano.
Wszebor, który z mieczem dobytym na hałas biegł pierwszy, znalazł tu już stojących Belinów obu, dwornię ich i wielu innych ludzi.
Widok, któremu zrazu oczy wierzyć nie chciały, przedstawił się u wrót jamy, do któréj Rzepca i Wiechana rzucono. — Wpośród stojącéj tu gromadki leżały dwa trupy, w miejscu gdzie stała straż nocna. Nie było na nich ani krwi, ani śladów walki; powrozy mieli pozarzucane na szyje i ściśnięte tak, że im oczy na wierzch powyskakiwały, języki z ust wyszły. Broń leżała przy nich na ziemi.
Wrota do jamy stały wyłamane, nikt nocą najmniejszego nie słyszał hałasu, nie poruszyło się tu nic, z podwórca nie widziano nikogo przechodzącego, a Rzepca i Wiechana w jamie nie było. Brakło w niéj i innych więźniów, którzy z nimi uszli wszyscy, jeden tylko stary dworak Belinów, za gwałt jakiś tam osadzony, żyw i cały pozostał. Ten nic powiedzieć nie umiał, prócz, że gdy się ze snu przebudził, poczuł drzwiami otwartemi wchodzące świeże powietrze.
Rozbiegli się po całym grodzie ludzie szukać więźniów, którzy jak się zdawało, za ostrokoły ujść nie mogli, bo przy nich gęste czuwały straże.
W całém grodzisku zamęt się stał i zamieszanie — wrzawa w pospólstwie, jęk i płacz kobiet słychać było i krzyki tych, których zbrojni bić musieli, aby ich w porządku utrzymać, gdyż lud się rwał i burzył.
Zbudzone niewiasty wybiegły, pookrywawszy się czém mogły na prędce — dowiadując się co się stało? Niektórym zdało się, że już korzystając z ciemności, oblegająca czerń wtargnęła i bój się na samym horodyszczu poczynał.
Mężniejsze z nich chwytały za topory i nie mało bronić się było gotowych, raczéj niż poddać sromotnie. Inne łamiąc ręce płakały.
Dzień nadchodzący zastał całą załogę w tym popłochu, a straże obchodzące wszystkie kąty, przetrząsające komory, rozglądające się na poddaszach, czy się gdzie zbiegowie nie skryli...
Nie było śladu ich nigdzie.
Ta ucieczka zwiększyła jeszcze i tak już wielką trwogę, gdyż Rzepiec i Wiechan długo na horodyszczu przebywając, dobrze je znali, mogli więc dla czerni być najlepszemi przewodnikami, wskazując jéj słabe strony.
Wschodzące słońce, nim się z gęstéj mgły wybiło, nie dawało w dolinie nic rozpoznać, oprócz ruchu, jaki wśród gromad coraz żywszy być poczynał.
Sposobiono się już do napaści, kupy szykowały się i postępowały ku wałom z okrzykami.
Moczary nie były jeszcze zamarzłe, rzeczka jesienném wód wezbraniem rozlała, z téj więc strony nie obawiano się napaści; lecz gdy rozedniało, ujrzano za błotami gromadę znaczną ludzi, rzucających kłody i płoty w grzęzawicę, hacie i mosty przysposabiających do przejścia. Musiano patrzeć na te przygotowania cierpliwie, nic począć nie mogąc, bo na taką odległość żaden pocisk nie sięgał. — Obrona wkrótce stać się mogła prawie niepodobną, gdyby tłuszcze ze wszech stron razem się rzuciły. — Rąk było mało, ludzi skąpo, a lud w podwórcu strzeżony być musiał i pod dozorem ledwie na małe kupki go rozbijając, do noszenia ciężarów użyć było można.
Widok tych przygotowań nową obudził trwogę, spojrzano po sobie w milczeniu tylko.
Gdy na wałach żwawo się uwijali wszyscy, O. Gedeon o wschodzie słońca, wedle zwyczaju wyszedł ze mszą świętą przed ołtarz na pomoście. Wytoczyły się niewiasty wszystkie, dzieci i starcy, klękając na modlitwę. — Rycerstwo ledwie się przeżegnawszy, musiało zbroje wdziać i stanąć przy ostrokołach.
Gdy mgły nieco opadły, u wrót zjawiła się gromadka jezdnych, wśród których Sobek poznał i pokazał Rzepca i Wiechana. — Nie potrzeba ich już było szukać po horodyszczu. Zbiegli wskazywali rękami na kopiec, opowiadając dowódzcom, kędy i jak trzeba było gródka dobywać.
Napastnicy jakoś się nie spieszyli z rozpoczęciem szturmu, czy na kogo czekali, czy im pilno nie było, powoli rozbili przygotowania. — Chcieli może ze wszech stron razem, gdy hać gotową będzie — uderzyć. — Do południa strzały nie było puścić do kogo... Zdawało się niektórym, że na noc czekali i z pomocą zbiegów coś przedsiebrać chcieli, gdy ciemności zapadną.
Horodyszcze całe teraz wyglądało inaczéj. — Dopóki niebezpieczeństwo nie było tak blizkie, ludzie czas mieli spocząć i poswarzyć się, podrażnić z sobą, słowami się nieraz zetrzeć; a powaga Beliny tylko powstrzymywała ich, że na siebie mieczów nie dobyli. Teraz wszystko się to zapomniało, wróciło braterstwo i zgoda, męztwo się obudziło w tych, co leżąc, byli zgnuśnieli. — Czuli, że nadludzkich prawie sił było potrzeba, aby się temu rojowi napastników opierać, przeciągnąć walkę i może doczekać, niepewnéj odsieczy. —
Na niéj była nadzieja jedyna. Gdyby się odsiecz spóźniła, zmorzeni głodem, wysileni czuwaniem, znękani walką, obrońcy horodyszcza upaść by musieli. Ani ludzie, ni ostrokoły nie wytrzymałyby nacisku.
Dzień ten zszedł na czatach i drażnieniu się wzajemném. Kupki to się przybliżały, to odchodziły, snuły i przeciągały, stawały miotając odgróżki, wyśmiewając się, wyzywając. Zaledwie znużone rycerstwo padło na pomosty spocząć, gdy jedni odciągnęli, wnet następowała nowa gromada z krzykami i łajaniem. Jechali jezdni, wlekli się piesi, podglądając, przypatrując się, podkradając...
Jezdni na strzał stawali, tak, aby głosy ich słychać było, i wywoływali po nazwiskach zamkniętych na horodyszczu...
— Belino! stary wilku — a wyłaź z jamy! — Belina! hej!
Drudzy bezcześcili Doliwów, Lasotę i ilu ich tam było. — Wiechan i Rzepiec dobrze im rozpowiedzieli o wszystkich.
Szczególniéj na starego Belinę wykrzykiwano. Słyszał to, ale ścierpiał. — Gdy się ciągle powtarzało łajanie, wyszedł w końcu na pomost naprzeciw, na mieczu się sparł, stanął oko w oko i dał się lżyć nie mówiąc słowa.
Poznali go widać, jeden szydersko czapkę zdjął, pokłonił się, potém nacisnąwszy ją na głowę, pięść wyciągnął.
— Hej! stary zbóju, co piłeś krew naszą, przyszła na ciebie pora! Słysz! nie wywiniesz się z pazurów chłopskich. Wiemy my, co się u was dzieje, breczką żyjecie, ludzi nie macie, nie długo was wykurzemy! Lepiéj się zdajcie zawczasu! — Tak czy owak wisieć będziecie, a choć męczyć nie damy, jak otworzycie wrota... Dzieciom żywot zachowamy! Wziąwszy gwałtem, żywéj nie zostawim duszy.
Drugi ryknął ze śmiechem dzikim:
— A nu, żywo, psy parszywe! wrota otwierać.
Łajać poczęto z pogańska i wyklinać...
Belina stał, słuchał, nie drgnął, ni mu się usta otwarły; drudzy na ostrokołach mniéj cierpliwi, rzucali się wściekając, krzyczeli, i łajaniem im odpowiadali; — jeden i drugi nie wytrzymał, i choć kupka stała daleko, a strzał daremnie wyrzucać było szkoda — poczęły i one świstać, a z proc ciskano kamienie. Kilku śmielszych ugodzono, ale w końcu cofnęli się z łajaniem i krzykiem...
Dnia tego więcéj się na nic nie zebrali — czekali na coś... Wszebor myślał, że się Masława spodziewano.
Na błocie pomost wyciągał się coraz ku okopom przybliżając, rachowano patrząc, że ledwie trzeciego dnia hacie i mosty będą gotowe.
Noc zapadła wśród téj niepewności i oczekiwania stokroć gorszego od samego boju i niebezpieczeństwa; bo nic tak nie wycieńcza i nie nuży, jak groza wisząca nad karkiem, któréj spadnięcia ciągle się spodziewać trzeba.
Nazajutrz zmieniła się pogoda, miasto mgły nadszedł deszcz chłodny, wiatr zadął silny, lasy szumiały od północy, jakby wtórowały wrzawie oblegających. Zdala widać było gnące się drzew wierzchołki i obłamywane gałęzie, z ognisk dym rozbiegał się po dolinie z iskrami. Niektóre z nich wiatr i deszcz pogasiły. Gromady się nie ruszały jeszcze, a nad haciami pracowano.
W południe dopiéro od lasów krzyki się rozległy głośne i poszły echem po całym obozie. — Ludzie wstawali co żywo, szykując się oddziałami.
Z lasu pokazał się wysuwający orszak jezdnych, przed którym na żerdzi czerwoną niesiono chorągiew. Ubiorów ani twarzy rozeznać jeszcze nie było można, jechali szybko, przerznęli się przez obozowisko, zdążając wprost drogą ku wrotom zamkowym.
Stojący na zaborolach Wszebor, pierwszy zawołał.
— Masław!
Biegli wszyscy oglądać go, z rycerstwa bowiem mało kto za młodu nie znał Masława na dworze Mieszka i Ryksy, każdy chciał zobaczyć, co się z pyszałka owego zrobiło. On to był w istocie. Jechał na czarnym koniu z grzywą długą, we zbroi cały, w hełmie z kitą na głowie, w płaszczu jakby królewskim czerwonym ze złotem, otoczony drużyną, w któréj znać było, że królewską naśladować chciała. — Pachołek jeden tarczę za nim wiózł, drugi łuk i strzały, trzeci miecz wielki. Gromada strojna i zbrojna, otaczała nowego knezia, który w bok się ująwszy, z podniesioną głową, prost jechał na wrota, pogardliwém okiem rzucając na horodyszcze.
Już miał Mszczuj, zmierzywszy z łuku, puścić ku niemu strzałę, obrachowawszy, że dosiądz może, gdy go powstrzymano. Cała czereda pańska stanęła z obnażonemi głowami, otaczając go i słuchając wydawanych rozkazów.
Z ruchów rąk wnosić było można, że i o haci, którą z drugiéj strony kładziono, opowiadać musiano.
Masław słuchał stojących przed sobą, roztargniony, okazując im niemal pogardę. Zawrócił się potém i o kilkoro stajania wskazał naprzeciw wrót miejsce, gdzie chciał mieć obóz rozbity.
Nadciągały wozy pańskie i reszta dworu. — Z horodyszcza widać było, jak wbijano koły do rozwinięcia namiotu, doły kopano dla ognisk, wiązano konie i przysposabiano się do spoczynku.
Wnet miejsce to pańskie, ciekawa czerń, rozmaicie pouzbrajana, otaczać zaczęła; przychodziła starszyzna z pokłonami, zdejmowano z wozów beczki, pojono gości... Gwar wesoły dochodził do wałów, zwiększając się i rosnąc.
Na ten obraz zapadł mrok wieczora, ostatniego może, co miał śmiertelną walkę poprzedzać.
Wkrótce rozpocząć się ona musiała.
Belina spodziewał się nawet zamachu jakiegoś w nocy, ognie na wałach rozniecić kazał, ludzi tylko połowie dał spoczywać, resztę na czatach postawił.
Nie myślano już téj nocy o oszczędności, na horodyszczu też odbito z piwem beczki, mięsa uwarzono podostatkiem. — Do izby na dole wniesiono kadkę miodu, aby ludzi pokrzepić i odżywić.
A na wyżkach nikt nie prządł dnia tego, nikt nie śpiewał. Szeptały dziewczęta, płakały starsze niewiasty, modliły się cicho niektóre. Jedna to druga wymykały się z izby, aby coś zobaczyć, coś usłyszeć, i z tego zamięszania korzystając, słówko przemówić do kogo. Nawet Kasia wysunęła się parę razy ze Zdaną, popatrzały tuląc się do siebie w dół, spojrzały ku okopom. — Ani Tomka ani Mszczuja widać nie było. — Tęskno szeptały coś z sobą, rączętami opasawszy się wzajem i główki schyliwszy ku sobie. — Słuchały dalekiego szmeru, rozeznając w nim głosy.
— Słyszysz! to głos mego brata! — a! jabym go wśród tysiąca poznała!
Kasia główką potakiwała, choć się jéj wstyd przyznać było, że ona pierwsza przed siostrą nawet, wołanie to poznała i powitała je twarzy rumieńcem.
— A to? słuchaj no! — szepnęła cicho odwzajemniając się — przysięgłabym, że to głos Mszczuja Doliwy.
Zdana potrzęsła głową niby niedowierzająco.
— Co mi tam Mszczuj! — rzekła roztargniona.
— O! nie prawda! Tyś pierwéj głos jego niż Tomka posłyszała!
Zdana nie zawsze przyznawała się do tego, że się do niej Doliwa uśmiechał, ona jemu. Tego dnia jakoś mu nie wierzyła, trochę nań była gniewną. — Mszczuj był na straży. Przez cały dzień nie szukał jéj i nie spotkał, od wczora jakby jéj znać nie chciał, ona téż wiedzieć o nim niby nie chciała.
— E! Mszczuj! odezwała się — czy to tam myśleć o tém. Miły Boże! Co to stanie się z nami! Ci chłopi, ta czerń straszna.
Kasia spojrzała na nią i w niebieskiém jéj oku błysnął ogień rycerskiego dziecięcia.
— Same sobie śmierć zadamy — zawołała — niżbyśmy się w ich ręce dostać miały! nigdy! nigdy! Ale O. Gedeon powiada, że Bóg uczyni cud i wyzwoli nas, a O. Gedeon świętym jest człowiekiem i Bóg mu nieraz prorokować dozwala!
Mówiła jeszcze Kasia, gdy Tomko się ukazał na dole. Wyrazy jéj na ustach zamarły, spuściła oczy, bo idąc tak, spojrzał na nią, strasznie jakoś, przeszywająco, że spojrzenie to uczuła w sercu, oddechu jéj nawet zabrakło.
Zdana łajała go, że je obie, nagle tak wchodząc, nastraszył, a Kasia już mu się uśmiechała.
W tém z izby na wyżkach, ode drzwi głos Spytkowéj dał się słyszeć.
— Kasia... ten wicher dziewczyna! gdzie się znów ona podziała?
Dziewcze z objęcia Zdany wyrywając się nagle, spojrzało raz jeszcze z uśmiechem ku Tomkowi i znikło.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.