Masław/Tom II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Masław
Podtytuł Powieść z XI wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.



Na kilka dni przed bitwą wielką, która Kaźmirzowi dała zwycięztwo i koronę, na Olszowém horodyszczu strapienie wielkie było. Stary Spytek zachorzał.
Wiosna co drugich do żywota woła, jego ciągnęła do grobu; czuł, że zielonych liści nie dożyje. Dusiło go powietrze upajające, nocą leżał w gorączce, dnie spędzał senny. — Niepokoił się i odzież rwał na sobie.
Sobka starania go niecierpliwiły, szczebiotania żony nie znosił, płacz córki był mu niemiły. Odpędzał wszystkich od siebie.
Hanna Belinowa, choć doń żal wielki miała, przynosiła mu zioła i léki, stary odtrącał wszystko, nic już nie chciał.
— A do czego mi życie! — mruczał — kaléce? na koń nie siądę, topora nie podniosę — świata nie widzę. — Co mi życie?
Przyszedł O. Gedeon z pociechą do niego, słuchał potrząsając głową, dał się wyspowiadać, dał na śmierć pobłogosławić, i prosił, by mu już snu nie przerywano. Ostatniéj nocy Sobek czuwał przy nim, o północy kury piały, ruszył się chory i zawołał go.
— Stary — rzekł ledwie dosłyszanym głosem — skonać nie mogę. Słyszysz, wszystko mi wyjmij z pod głowy, lżejsze będzie skonanie...
Płacząc usłuchał sługa, wyciągnął co było pod głową, Spytek legł jak długi, ręce na piersiach założył, oczy przymknął, i nim się dzień zrobił, zimny był i skostniały.
Nadbiegła Marta z rozpuszczonemi włosami, z załamanemi rękami, zawodząc głośno, szlochając strasznie, płacząc, aż się łkanie po całym dworcu rozlegało. — Nadeszła Kasia zapłakana, przyszły niewiasty ile ich było, posłano po płaczki, aby około ciała zawodziły.
Tegoż dnia zakrzątnięto się około chrześciańskiego pogrzebu, trumnę dębową z jednego kloca, jaką dla siebie pono gotową miał Belina, oddał dla starego, zabito wieko, wyprowadzono na pagórek zwłoki i pogrzebł je ksiądz Gedeon, a wszyscy na wieczny odprowadzali spoczynek.
Na horodyszczu mało co z nim ubyło, spokojniej wszyscy się czuli, a stary Sobek płakał.
Jejmość co tak bardzo jęczała i szlochała w początku, drugiego dnia siedziała cicho zadumana i wzdychała. — Zaśmiała się raz na trzeci dzień i sama to sobie mając za złe, zapłakała trochę.
Kasia chodziła smutna.
Wszyscy wyglądali wieści od swoich, Belina od syna, Spytkowa od przyszłego zięcia.
W kilka dni jakoś się w jéj głowie zmieniło dużo rzeczy, postrzegła że tak i Kasię gwałtem za Wszebora wydawać było okrucieństwem.
— Kiedy się dziewczynie innego zachciało, a ten téż ją tak miłuje, a chłop dobry, rodzice poczciwi, co królowi Jegomości do mojéj córki? Mógł nieboszczyk ją przyrzekać, bo co ci mężczyzni o naszych sprawach wiedzą! A czemubym ja nie mogła pójść sama za Wszebora?
Sciskał mnie tak za ręce, aż się gorąco robiło, patrzał takiémi oczyma, jakby zjeść mnie chciał.... Kasia mu się przez zazdrość przywidziała! Jakby Kasi nie było, ze mnąby się ożenić musiał. Wojak tęgi i chłop przystojny! Jam ci téż nie stara!!
Tak sobie mówiła pani Spytkowa, a jednego wieczora, gdy Belinowa przy niéj usiadła, poczęła rozmowę poufną.
— Niech mu tam Bóg da spokój wieczny, nieboszczykowi panu mojemu — mówiła cicho do Hanny — ale za życia z nim ciężko nam było. — O! rękę miał żelazną! Kasi mi téj żal, co ją tak łatwo dał na królewskie zeswatanie. Dziéwka do Wszebora serca nie ma, choć na niego nic powiedzieć nie można, a ja taki wiem, że jéj ktoś inny w oko wpadł...
Hanna Belinowa niedowierzająco spojrzała.
— Na prawdę to mówicie?
— A cobym ja udawać miała! wszak wy mnie znacie, ja i grzechy moje wygadam, a fałszu nigdy... Dziewczyny mi żal, to nie dla niéj mąż.
Potrząsła głową dziwnie.
— Myślicie, że ja nie widzę nic? ho! ho! — Kasia mi chudnie, po nocach płacze, a czyja temu wina, to ja wiem! oj wiem...
Uśmiechnęła się i na ucho Belinowéj szepnęła.
— Tomko mi ją zbałamucił, bodaj zdrów był.
Hanna zmilczała jeszcze.
— Aleście ją przyrzekli Doliwie...
— Ja! jako żywo — odparła Marta — mnie się nie śniło! Wiecie, że z nieboszczykiem nie było rozmowy ani rady; jak przykazał, musiało być. Ja tam głosum nie miała.
— Ale się stało! królowiście dali słowo — szepnęła Hanna.
Spytkowa głową potrząsała.
— E! e! — rzekła — dałoby się to jakoś pogodzić — tylko ja bo wam mówić nie śmiem.
— Ano mówcie — odezwała się spokojna Hanna, wpatrując się jéj w oczy — mówcie proszę, wszak wiecie, że we mnie przyjaciółkę macie...
— Tylko żeby o tém nikt nie wiedział! — niespokojnie oglądając się, mówiła Spytkowa. — Toć to wiecie, że gdy mnie z Kasią w puszczy ratowali Doliwowie, tośmy obie myślały, że mąż mój nie żył. Byłam tak jak wdową. Caluteńką drogę do horodyszcza, Wszebor szedł przy moim koniu, a w oczy mi patrzał. — A jak patrzał, żebyście wiedzieli! — Zsadzając mnie z konia, ile razy za rękę wziął, to aż mnie rumieńce paliły, tak ściskał. On się nigdy w Kaśce nie kochał, ino we mnie. Chłopak zdrajca chciał się do mnie przybliżyć...
Hanna jakoś głową kiwała trochę niedowierzająco.
— Nawet późniéj moja Hanno — ciągnęła po cichu wdowa — do Kasi nigdy się nie skradał, a mnie to i wywoływał, i jak stanie na dole, bywało, a ja na wyżkach, jak pocznie rozmowę, jak wlepi oczy!! aż mi czasem wstyd było, gdyby młodéj dzieweczce.
No, cóż tu mówić więcéj! Teraz, kiedy taki uparty, a rozmiłowany, cóż robić moja Hanno, co robić, żeby się człek nie męczył, toćbym już poszła za niego.
Zdumiała się Belinowa, a Spytkowa do ucha jéj dodała.
— Niechby wasz sobie Kasię brał!
Matce, co kochała syna, rozradowało się stare oblicze, w milczeniu ręką ją objęła za szyję.
— Na prawdę, to mówicie!
— Jak mnie żywą widzicie!
I poczęły cicho szeptać ze sobą.
Wielka się przyjaźń wzięła między Belinów domem, a Spytkową.
Ona tu teraz panowała jako sama chciała, — a dogadzano jéj we wszystkiém. — Stary nawet Belina był na rozkazy jéjmości.
Od czasu jak wojska wyciągnęły z Olszowéj doliny, prawie od nich wieści nie było. — Czasem nadszedł ktoś, nadjechał zbłąkany goniący za królem ziemianin, i przyniósł plotkę jakąś niedorzeczną. Belina więcéj się trwożył niż spodziewał. O siłach Masława mówiono szeroko, a choć ruskie posiłki były obiecane, liczyć na nie bardzo nikt nie mógł. Z tak daleka miałyż one wczas nadciągnąć? — Na polskie rycerstwo, Ruś i cesarskich sześciuset, Masław swoich mazurów, pomorców, prusaków liczył tysiące.
Masław był rozzuchwalony, królewscy strwożone rozbitki.
Dla tego Belina na zamku strzedz się musiał i myśleć o jutrze.
Gdyby króla rozbito, znowu by się tu bronić przyszło. A teraz ludzi garść była niewielka, niedobitki, kalecy i chorzy w większéj części, Tomko nawet poszedł z drugiemi, a czy miał wrócić? — Któż przewidzieć mógł?
Więc choć wiosna szła z zielonym wiankiem i śpiewami, na horodyszczu smutno było!
Co rana stary wychodził na wyżki nad wrota, stawał na pomoście i patrzał w dolinę, a słuchał. Nie jedzie tam co? nie tętni!
Cisza do koła! Las tylko szumi ponuro, — a górą lecą obłóki, niekiedy wysunie się koza z lasu, podniesie głowę, popatrzy oczyma czarnémi, tupnie nóżką suchą, i mknęła — widać tylko białą jéj płachtę z tyłu.
Belina smutne miał przeczucia. Krucy ciągnęli ku Wiśle.
Widziały sługi i szeptały o tém sobie. Codzień większe płynęły tam stada kracząc, a krucy wiedzą, gdzie i po co lecą. Bitwę czują zawczasu, trupa nim padł przewidzą. Siądą czasem na drzewach i widać jak ostrzą dzioby. Wszystkie stada w tamtą stronę. — Dziewki służebne, baby stare, widzą to codzień i o niczém nie mówią przy kądzieli — o tém tylko. Belinowa modli się a popłakuje. Stary z południa raz drugi wchodzi nad wrota i rozgląda się do koła, wieczorem wchodzi raz trzeci. — Czasem O. Gedeon ciągnie za nim, słyszy jak wzdycha, myśli zgaduje i pociesza.
— A nie wybawił was Bóg raz cudem? wierzcie mu i ufajcie! — Z krzyżem poszli, i zwyciężą tym znakiem!
Czas się wlókł żółwim krokiem, dnie wyciągały jak nici, co je zręczna ręka z kądzieli wysnuwa — bez końca.
Gdy słońce weszło, stało marudne na niebiosach, ani go się zbyć było — jak nadeszła noc, nim kury zapiały, wieki to trwało.
Dziewczęta drzemały u kądziołek, pieśni się im przebrało, tajemnice sobie wyszeptały wszystkie, chłopców nie było — życia brakło.
Prorokowały różnie, nic się nie iściło. Jedna mówiła, śniłam o ogniu, będą goście lub nowiny. — Przeszedł dzień, ni gości, ni wieści nie było.
Strach ogarniał coraz większy. Jeden O. Gedeon mówił spokojnie:
— Dzieci moje! uchowaj Boże klęski, najpierwby tu przyszły zbiegi! — Kiedy ich niema, dobrze wszystko...
Na czole starego Beliny, choć on nigdy prawie nie mówił nic, troska stała wypisana marszczkami, które z niego nie schodziły.
— Troskasz się o syna! — mówił ksiądz — zobaczysz, nic mu się nie stanie!
— Ojcze mój! jednego mam — odpowiadał gospodarz — a miły mi on jako życie miłe. Bóg jednak widzi, i tegobym dał na ofiarę, byle królestwo to w niewolę pogan dziką nie padło!!
Jednego tak rana, stary zszedł z wyżek nad wrotami i wlókł się do dworca suwając nogami. Na ostrokołach teraz prawie straży nie było, dziewki, co bieliznę prały, właśnie ją na słońce wieszały, bo wiosenny wiatr i słońce, choć twarz ludzką opala, płótno bieli. Wtém Hela stara spojrzała ku lasowi.
— Aj! — krzyknęła — patrzajcie! patrzajcie! oto tam konny leci ku horodyszczu jak szalony. — Patrzcie, na szyi się uwiesił koniowi i czwałem go pędzi. — A! pewnie z bitwy uszedł — i nasi rozbici!
Krzyknęły dziewczęta wszystkie:
— A! nasi rozbici.
— Nasi rozbici! — rozległo się po horodyszczu i od ostrokołów, porzucawszy płótno, leciały dziewczęta na wyżki, wołając:
— Nasi rozbici!
Na przestraszonych spadł okrzyk niewieści jak piorun. Nikt nie pytał zkąd to wzięły, łamali ręce wszyscy, krzycząc i zawodząc żałośliwie:
— Rozbici! rozbici nasi!
I biegli ku wrotom jedni, nad wrota drudzy, a patrzali.
W dolinie, na koniu pomykał jeździec, a zoczywszy tych, co na wałach stali, ręką im począł dawać znaki, konia popędzał co żywo... Zbladł stary Belina...
Na całém zamczysku cisza, tylko łkanie słychać i płacz tłumiony. Jeździec leci, zbliża się. — Stary Belina syna w nim poznał i Bogu podziękował, że choć on żyw powraca.
— Hanno! Tomek żyw! to on! — zawołał.
Matka ręce złożyła. Tchu im zabrakło w piersi. Ziemia tętni pod nogami konia, już pod wrotami, na moście... Wpadł i z konia się zsunął, rodzicom do nóg.
Zdala blada Kasia stała, oczyma do niéj poleciał, oddech mu zabiło, za piersi się wziął.
Milczenie zdało się potwierdzać klęskę.
Wtém z ust mu się wyrwało.
— Masław pobity na głowę!
— A król!
— Król ciężko ranny! Pole trupami zasłane! Bitwa była sroga, okrutna, długa, zabójcza, nareszcie motłoch ustąpić musiał, uszli.
Wszyscy uklękli ze złożonemi rękami, Bogu dziękować.
— Hosannah! — podnosząc dłonie do góry, zawołał O. Gedeon.
Jak wielki był przestrach, tak radość potém szalona. Ściskali się wszyscy, płacząc, a ksiądz gwałtem przed ołtarz prowadził...
— Bogu naprzód dziękować! — wołał. — On dał zwycięstwo — On męztwo dał — On wiódł do boju!
— Tak! — przerwał Tomko — widzieli ludzie wśród najcięższéj walki, unoszące się nad wojskiem naszém w obłokach, postacie w bieli, zbrojnego męża z mieczem ognistym, niewiastę promienną, z płaszczem w gwiazdy szytym, która nas osłaniała.... Z pod stóp jéj pioruny leciały na niewiernych.
Kląkł O. Gedeon u ołtarza i pieśń zwycięzką na chwałę Bożą zanucił.
Ledwie się skończyło, otoczyli wszyscy Tomka, siostra mu się uwiesiła na szyi, matka głaskała go po głowie, a zdaleka kradzionym od ludzi wzrokiem Kasia coś mu mówiła, co on chyba jeden rozumiał.
I Spytkowa nigdy dlań tak czułą jak dziś nie była; a pytali wszyscy, obsiedli go do koła i słuchali, a nasłuchać się nie mogli...
Opowiadał od rana do nocy, zawsze było mało, a co się ruszyć chciał, wstrzymywano go — mów jeszcze.
Wieczorem dopiéro Zdana go sobie zabrała — wybiegła z nim w podwórze i rękami go objęła.
— A Mszczuj! — spytała cicho.
— Mszczuj! zdrów i bił się dobrze — odparł Tomko. — Nie wiem, gdzie on ją zdobył, i czy wolno, a godzi się, śle ci tu chustę jedwabną. — Jeśli jéj nie znalazł na zabitym mazurze, to kupił u Rusina.
Chustka była piękna, ale nie do niéj pewnie lice się Zdanie zarumieniło. — Szybko porwała ją i schowała, aby jéj ludzkie nie śmiało zobaczyć oko... Łzy stanęły na powiekach.
Tomko westchnął ciężko.
— Słuchaj Zdana! Wiem że się to nie godzi, zrękowana innemu, ale ja kochać jéj przestać nie mogę... Mam sznur pereł dla Kasi — ty jéj oddaj po cichu, niech matka nie zobaczy! Ile pereł, tyle dziesięćkroć łez po niéj wyleję!
Słowa mu się urywały.
— Los tak chciał! — kończył po chwili, a urąga mi się on. Gdyby nie ja, Wszebor by dziś piasek gryzł, a jabym może Kasię miał. — Jam go z rąk Masława ocalił!
Spuścił głowę, jakby mu dobrego czynu żal teraz było.
— Nie rzekł mi i Bóg zapłać! tylko okiem rzucił takiém — jakby zjeść mnie za to chciał jeszcze.
Zdana słuchała jedném uszkiem, oczyma w chustkę swą patrzała i przyciskała ją do piersi.
— A wiecie, że umarł Spytek? — dodała.
Nie było czasu wśród dnia, ani się dowiedzieć o to, a jejmość o nieboszczyku nie rada wspominała, Tomko z podziwienia krzyknął.
— Co zaś?
— Zmarło mu się biednemu! Spytkowa teraz wdową. — Któż wie! Kto wie! wiele się rzeczy zmienić może... Taka dla nas serdeczna, taka z matką blizka!
Otuchy trochę wstąpiło młodzianowi do serca. Zdana mu rękę ścisnęła i z perłami w dłoni do Kasi pobiegła.
Znowu na horodyszczu pojaśniło, poweselało, nie obawiano się ni wrót otwierać, ni na łowy ciągnąć. — Czerń siedziała po chatach i ciągnęła z pługami na pola; kup żadnych nie widać już było.
Od króla przyszły wieści, że na Mazury pociągnął i po drodze kościoły opustoszałe podnosił. Kilka tygodni upłynęło, pączki na drzewach puszczały, zieleniały łozy nad rzeczką, i czeremchy rozwijały liście, gdy jednego rana dwaj Doliwowie u wrót się pokazali.
Tomko właśnie stał w bramie, Mszczuja powitał po bratersku, na Wszebora nie patrząc nawet. Jak się tylko dowiedziała o nim Spytkowa, ubrała się zaraz jak na święto i wyszła ku niemu. Kasi iść nie kazała, ta się téż w komorze ze łzami zamknęła.
Wśród drugiego podwórza się z sobą spotkali. Piękna wdowa z zięciem przyszłym. Rzucił oczyma po za nią, czy gdzie córki nie zobaczy, matka mu się tylko uśmiechała...
— Wiesz o mojéj niedoli! — krzyknęła zaraz ręce łamiąc — zmarł mi mężysko! Zostałam sierotą! co mam teraz poczynać, kto się ubogą zaopiekuje niewiastą!
Mówiąc, spojrzała mu w oczy, i z wielkiego smutku razem uśmiech na ustach się zjawił.
— Jam w was tylko ufała, o was myślała — mówiła za rękę go biorąc...
Wszebor wciąż Kasi szukał oczami, spytać o nią nie śmiał jeszcze, wdowa téż nie mówiła o córce wcale.
— Żebyście wiedzieli jak umierał — poczęła do nieboszczyka wracając — tak mu skonać ciężko było... I przed śmiercią żeby mi dał dobre słowo. Niech mu Bóg przebaczy, ale ciężkie z nim miałam życie... Stary bo był.
Mszczuj z Tomkiem poszedł szukać Zdany. — Znaleźli ją łatwo, niby przypadkiem poszła była na wały z dziewczętami, co przędzę na murawie słały. — Stała cała różowa, fartuszek trzymając w ustach, z głową niby spuszczoną, a oczkami podniesionémi, także z pod powiek ukradkiem zdala na Mszczuja patrzały. Maleńki rożek chustki jedwabnéj wyglądał jéj z za koszulki białéj.
A gdy się spotkali, tak im było, że przemówić nie mogli ni słowa i Tomko co stał blizko, słyszał wyraźnie serc bicie, a potém uśmieszek cichy — i Zdana uciekła do dziewcząt.
Kasia siedziała w ciemnéj komorze, główkę przyparłszy do ściany i płakała rzewnie.
Wszebor tymczasem słuchać musiał, jak mu wdowa o sobie mówiła. — Długo wyczekawszy, o Kasię zapytał.
Spuściła oczy matka, jakby jéj to nie w smak było.
— To dziecko jeszcze — rzekła — czegoś teraz słaba. — Ot i nie wiem, gdzie się dzieje!
Stało się tak, że jéj Wszebor tego dnia nie zobaczył i zły był, najwięcéj na matkę, a niespokojny.
Doliwowie jechali ztąd na swoje śmieciska, pokój wrócił, każdy się za domem oglądał, choć stał w gruzach, trzeba było na nowo budowle podnosić, gospodarstwo kleić, ludzi rozbiegłych zbierać i do posłuszeństwa zmuszać. Było im obu pilno, a ruszyć się nie mogli. — Kwaśny siedział Wszebor, i Mszczujowi nie lepiéj było. Drugiego dnia czy trzeciego, za Tomka poradą poszedł był do macierzy, do kolan jéj się skłoniwszy, o słowo prosić, że mu Zdanę dadzą.
Hanna Belinowa nie była wielomówną niewiastą — posłyszawszy to, o czém wiedziała, głową tylko zaczęła potrząsać.
— Zdana taka młoda! gdzie to jéj tam o mężu myśleć. My jéj wprzódy nie damy, aż się Tomko ożeni.
— Miłościwa pani! możeż to być?
— Taka wola pana mego! — rzekła Hanna. — Ożeńcie Tomka ino, zobaczemy...
Zrozumiał Mszczuj o co szło i wieczorem wpadł na brata.
— Co ty myślisz o Kasi?
— A jużci! zrękowana mi! ino ksiądz pobłogosławi i do domu ją zabiorę.
— Domu jeszcze nie ma — rzekł Mszczuj — a no z tém mniejsza — dwór się postawi prędko. Nie wiele na to potrzeba. Gorzéj, że Kasia ciebie ani na oczy nie chce puścić.
— A co mi tam! — odparł Wszebor — Niech mi ją tylko dadzą, zgodziemy się.
— Słuchaj Wszebor — gdybyś rozum miał, nie żeniłbyś się z nią — dodał Mszczuj. — Wziąłbyś Spytkowę, a po niéj majętności połowę i co jeszcze przyjdzie jéj z Rusi. Ta ci w oczy strasznie patrzy...
Oburzył się Wszebor strasznie.
— Starą babę mi będzie swatać! — zawołał. Jać to na wylot rozumiem i znam czego się tobie chce. Zdanę byś wziął, więc bratu jéj i Belinom dworujesz, a ja za ciebie mam płacić! — A! niedoczekanie.
— Zapłaciłbyś ino za siebie sam, miły bracie — odezwał się Mszczuj — boć nie kto, tylko Tomko ci życie uratował, — a gdyby nie on, nigdybyś Kasi na oczy nie widział.
— Uczynił co był powinien — zawołał Wszebor. — Daj ty mi pokój.
— Nie chcesz wdowy?
Wszebor nie odpowiadając, na ziemię się położył do snu i gadać więcej nie chciał.
Siedzieli Doliwowie, codzień Spytkowa wywabiała na rozmowę Wszebora, trzymała go na niéj póki mogła i już się gniewać poczynała, że co miał słodszym coraz być, stawał się coraz mniéj miłym, a więcéj chmurnym.
Jednego dnia nawet, wprost ją zagadnął, kiedy się wesela może spodziewać.
— Ho! ho! a toć po ojcu żałoba — odparła Spytkowa. — Czy to wam nie wiadomo. Wdowie, sierocie, to tam jeszcze uchodzi, choćby niedosiedziała do roku, niedziel sześciu, bo sobie sama rady nie da, a córce! to się nie godzi.
Nie było już co mówić. — Widząc go chmurnym, wdowa mu się uśmiechać i ząbki wyszczerzać zaczęła, a chichotała, zabawiała, aż wreście go do lepszéj myśli przywiodła. Śmieli się oboje.
Knuła się tym czasem zdrada okrutna, pod Wszeborem dołki kopano, on o Bożym świecie nie wiedział.
Co najgorsza, sama pono Spytkowa z wielkiéj miłości ku córce, która nagle się jéj czuć dała, albo do spisku należała, lub przez szpary nań patrzała. — Kto wie czy do poczciwéj téj zdrady i O. Gedeona nie wciągnięto, a Belinowie wszyscy się zmawiali.
Kasię porwać chciano.
O mil trzy od Olszowego horodyszcza, w głąb kraju, Belinowie mieli kawał ziemi, osadę i dworzec. — Cudem go nie spalono, zniszczono tylko co było, zabrano, co się wziąć dało.
Jeden ze starszyzny osadników, który tam czernią dowodził, napatrzył bodaj dwór dla siebie i po panach sam go wziąć miał nadzieję, dla tego pono go ocalił...
Stał dwór teraz pustkami, bo po zwycięztwie nad Masławem, gdy czerń zemsty się ulękła, wszystko samo w karby wracało.
Tomko z kilkunastu ludźmi zbrojnemi wyjechał na oględziny do Borów, które ojciec mu na gniazdo naznaczył. Znalazł tam cicho i spokojnie, jak w grobie.
Dwór stał wprawdzie otworem, ptastwo się do niego pownosiło, kuny i łasice gospodarowały, ale ściany były całe. Ludzie co tak głośno krzyczeli, odgrażali się, napadali tak zuchwale, teraz po kątach siadłszy, o niczém co się tu stało, — i wiedzieć nie chcieli.
Zaklinali się, że obcy jakiś motłoch, nabiegł do Borów, aby je złupić, a oni się mnogości jego oprzeć nie mogli — w chatach siedzieli spokojnie, nigdy o niczém złém nie myśleli.
Zaklinali się, że nie oni powywracali krzyże, nie oni napadali na grodki i dwory, wszystko to robiły jakieś nieznane włóczęgi.
Czy Tomko wierzył temu czy nie, udał, że gotów był o niczém nie wiedzieć i co było zapomnieć, kazał tylko dwór odnawiać spiesznie, płoty stawić na nowo, ogniska porozwalane odbudować, i ściany lepić i włodarza postawił, aby robotników pilnował.
Tegoż dnia siekiery koło drzewa zaczęły chodzić i żywo zabrano się do odnowy.
Póki Tomko siedział w Borach, tyle tylko, że się dziwów nasłuchał. Przychodzili doń stękając ludzie, kłaniali aż do nóg, narzekali na nieszczęśliwe czasy, a szeptali jedni na drugich.
— Mutka to prawda że z tym motłochem chodził, grabieży ma pełną komorę, i Turga też nie lepszy... O, ci! a no ja cały czas domam rzepę surową jadł!
Drugi potém na pierwszego składał.
— Wszystkiemu winien Kisiel, a teraz przypadł do ziemi, i niewinnego udaje.
Nie pozywał Tomko nikogo, opatrzył, rozporządził i pojechał nazad do horodyszcza, nikomu się nie przyznając, oprócz ojca, kędy bywał.
Doliwowie siedzieli jeszcze, ciągle niby wyjeżdżać mieli, a odjechać im było nie sporo.
Mszczuj chciał mieć sobie zapewnioną Zdanę, Wszebor Kasię.
Bracia z sobą ni źle, ni dobrze nie byli. Gdy przyszli do izby wieczorem, spojrzał jeden na drugiego, ledwie który słówko jakie bąknął, ziewnęli i spać się kładli.
Jednego rana, nim powstawali jeszcze, tylko co się obudzili, w podwórcu słyszą krzyk srogi, zawodzenie okrutne, jakby kto umarł, lub konał. Wszebor się zerwał i ucha nastawił. Poznał że głos był niczyj inny tylko wdowy, Spytkowéj. Co prędzéj więc począł brać odzież na siebie i pobiegł w podwórze.
Mszczuj się jeszcze wyciągał i cale się nie spieszył.
Wśród podwórka stała Spytkowa, ubrana już bardzo strojno, jak była zwykła, z rączkami załamanemi, z chustą białą, jakby do ocierania łez naumyślnie przysposobioną i — płakała.
— Ratujcie mnie niebogę! Pomóżcie mi sierocie! Córkę moją, jedynaczkę mi porwano!... Kasia moja kochana! gdzie się ty dziewasz! o dolo ty moja, niedolo!
Dziwna była rzecz, że choć oczy chustką białą ocierała, jakoś łzy nie ciekły, a choć tak narzekała głośno, nikomu się w jéj straszną rozpacz wierzyć nie chciało.
Stał tuż Belina stary, Hanna i Zdana i czeladzi dużo i niewiasty wszystkie, na rękach popodpierane, z fartuchami w palcach, patrzali na nią wszyscy, nikt się jakoś nie ruszał.
Tomka jednego nie było.
Wszebor wpadł nagle jak burza.
— Co się wam stało? miłościwa pani, co się stało?
— A! co się stało? Nieszczęśliważ ja sierota, jedynaczkę moją, oko moje w głowie jedyne, Kasię mi ukradziono!
— Jak? gdzie? kto? kiedy? ztąd? od waszego boku? — zakrzyknął Doliwa. — Być że to może? o dniu białym?
— Nic ja nie wiem, ni kto ni kiedy! nie wiem! Ot tak, znikła, wpadła jak w wodę! Nie ma mojéj pociechy! Kasiuni mojéj nie ma! o! ja matka nieszczęśliwa, sierota!
Zaczęła płakać Spytkowa i chustką oczy zakryła.
Wszebor w pierwszym zapale do szopy skoczył po konia, oczy mu się zaiskrzyły okrutnie.
— Zabiję — wołał! — Wiem ja kto to mógł uczynić! wiem. A no, biada mu! Dopędzę, zabiję! nie ujdzie mi z życiem, choćby się pod ziemię skrył, z pod ziemi go dobędę! nie ujdzie mi.
Aż w tém zmiarkowawszy iż sam jeden w pogoń się puścić nie może, nazad do izby się rzucił, po Mszczuja.
Mszczuj, choć drzwi stały otworem, i słyszał prawie wszystko, cale się nie spieszył, ledwie za jeden rękaw opończę wziąwszy, bose nogi z pod skóry dobywał.
— Wstawaj żywo! na koń! ze mną! narzeczoną mi porwano! w pogoń iść musiemy! gwałtownika zabić!
Mszczuj jak siedział na posłaniu, tak się ani ruszał, głowę podniósł do góry, wzrok skierował na brata, i patrzał nań, aż się wykrzyczy.
— A wiesz że ty kto ją porwał? — zapytał niedbale.
— Ty się jeszcze mnie pytasz? Ty! alboż to niewiadomo? Któż to mógł uczynić inny a nie Tomko? — krzyknął Wszebor.
— A no, może to i być — odparł brat spokojnie. Więc kiedy ci ją wzięto i poszła za nim, nic nie krzyknąwszy, po dobréj woli, czyś ty oszalał rozbijać się za nią? A co ci po niéj? Ludzie ci w oczy będą świecili, żeś ją wziął po drugim, co tobie niedogryzki swoje zostawił!
— Ubiję gwałtownika! ubiję! — zaryczał Wszebor. Krew zmaże mój srom...
— Ubijesz go za to że on tobie życie ocalił? — zawołał Mszczuj. — Hę? czy twoje życie i lada dziewczyny nie warto?
Śmiał się Mszczuj obojętnie, z cudzéj biedy dobrze mu się śmiać było. W tém do drzwi otwartych przypadła Spytkowa.
— W pogoń chcecie iść za niemi! a! ja najnieszczęśliwsza! Jeszcze i was zabiją! nie puszczę! Zapamiętały człek, w obronie dziewczyny gotów siec i mordować. On was zabije! Ja nikogo w świecie nie mam, ino was jednego! Nie puszczę was! niech się co chce sobie dzieje!
Wyrazy te i zimna krew brata, ostudziły Wszebora. Padł na ławę z głową spuszczoną, klnąc tylko po cichu, a zębami zgrzytając i włosy targając na głowie. Pięści mu się ściskały, oczy wychodziły z powiek, pot gorący kroplami ściekał po czole, nogami bił o ziemię.
W pogoń nie pogonię, ale z tego domu precz musiemy jednéj godziny! Zdrada mnie tu spotkała nie gościna. Znać ich nie chcę! Mszczuj, wstawaj, na koń, jedziemy! Spać nie będę pod tym dachem, chleba z niemi nie rozłamię.
— A jedź — odparł Mszczuj — ino mnie daj pokój, ja nie pojadę bo nie mogę, koń mi wczoraj zakulał wszetecznie, i ochoty nie mam. Czego ja się będę spieszył?
Spytkowa słuchała téj rozmowy, nie odstępując nieszczęśliwego, siadła nawet przy nim na ławie, jedném okiem płacząc jeszcze, a łagodnym głosem kojąc jego strapienie.
— Wyrzeknę się niewdzięcznego dziecka! — mówiła — na oczy jéj widzieć nie chcę! Ale co się stało to trudno odrobić! Kto wie gdzie oni już dziś są i ślub pewnie im dał ksiądz. Uspokójcie się, pogadajmy z sobą. Wy mnie tu tak nie możecie przecie porzucić, ja nieszczęśliwą zostałam sierotą, a kto mnie wesprze w wdowieństwie swém, jeśli nie wy?
Słysząc tak rozpoczętą rozmowę, Mszczuj opończę na się narzucił i wymknął się do kulawego konia, samych ich z sobą zostawując.
Siedzieli tam na téj ławie, bodaj ze dwie godziny, nikt im nie przeszkadzał. Stało na tém, że się Wszebor koniecznie z horodyszcza wybierał natychmiast, ale tylko za bramę... Daléj miał czekać na Spytkowę i razem z nią jechać do Ponieca.
Tak prosiła go pięknie, tak umiała i płakać i oczyma zawracać, i różne postawy przybierać, że się Wszebor dał pociągnąć.
Do Ponieca zdawało się, że jechać mogli bezpiecznie. — Sobek już po dwakroć był tam wysyłany na zwiady. — Zapewniał, że spokojniéj być nie mogło nigdy, jak było. — Ludzi się rozbiegło dużo, szkody się stały ogromne, ale i tam, jak w Borach, jak wszędzie, wszystko znowu do starego ładu wracało. — Wdowa chciała koniecznie obejmować majętność i gospodarzyć, w pomoc i na obronę ciągnąc z sobą Doliwę, aby jéj bracia Spytka z ojcowizny swéj nie wyrzucili.
Wmawiała w niego, że on tę opiekę przyjął na siebie najuroczyściéj, że nieboszczyk mu ją chciał powierzyć, a bodaj nawet przekazał.
W jaki sposób skłonić potrafiła utrapionego Wszebora, żeby jéj towarzyszył, to jej było tajemnicą, dosyć, że Doliwa przyrzekł.
Natychmiast z horodyszcza wyruszywszy za wrota, nikogo nie żegnając, namiot sobie kazał rozbić na łące i tam na wdowę do następnego ranka miał czekać.
Cały ten dzień Spytkowa się żegnała z Belinami, usta się jéj nie zamykały. Mówiła głośno, to na ucho jednéj, to po cichu drugiéj, ściskała wszystkie, płakała, śmiała się, wzdychała, modliła, spieszyła — a o Kasi prawie mowy nie było.
Nazajutrz rano w małym poczcie, który jéj dla bezpieczeństwa dodano, ruszyła Spytkowa w podróż do Ponieca, w towarzystwie swojego opiekuna, który jechał jak struty, milczący, zły i blady.
W kilka dni potém, Mszczuj, który na miejscu dla kulawego konia pozostał, zaręczył się uroczyście ze Zdaną, a na ten dzień Kasia z mężem z Borów przybyła. Że się wesele nie odbyło jak należało, więc obrzęd jego odłożono na ten czas, gdy Mszczuj przybyć miał po Zdanę. Trzeba było gniazdo wprzódy wysłać miękkie, nim się złote wprowadzi ptasze.
Tak się skończyło wesel dwojgiem zapowiedzianych oblężenie Olszowego horodyszcza, długo w podaniach miejscowych pamiętne.
Upłynęło potém miesięcy kilka, Kaźmirz król szedł zwycięzko, przywracając w kraju porządek i wiarę krzewiąc na nowo, witany wszędzie radosnemi pieśniami.
One żartobliwe swaty Spytkowéj, dworującéj sobie z ruskich posłów, ziściły się po zwycięztwie z pomocą Rusi otrzymaném.
Z Kijowa obiecano posażną córkę Włodzimierzową Dobrogniewę, która skarb wycieńczony bogatém wianem zasilić miała.
Czesi, z rozkazu papieża, cofali się, zagrożeni przez Henryka, z większéj części krajów zawojowanych. — Duchowni wracali, kościoły święcono na nowo...
Łaskawszém okiem Bóg spojrzał na srogiemi klęskami wypróbowaną ziemię.
Jesień już nadchodziła i lasy się okoliczne złociły liśćmi pożółkłemi, gdy Belinowie na uroczyste syna wesele, na wesele córki razem, spraszać poczęli rodzinę i sąsiadów.
Mszczuj, który osobno mieszkał i gospodarzył, a z bratem się widywał rzadko, i od owego dnia, za przyjaźń Belinom okazaną, niemal od niego za zdrajcę był miany; — jadąc na wesele, poczuł się w obowiązku starszego brata, głowę rodziny, choć zagniewanego, prosić o błogosławieństwo.
Jechał tedy zawczasu do niego, sposobiąc się do tego, iż nie dobrze będzie przyjętym. Lecz co się mogło stać, to gotów był przyjąć, a obowiązek względem starszego spełnić musiał.
U Wszebora, jak to wszystko zwykło było iść gorąco, dużo się zrobiło w małym czasie. — Stało już odbudowane obejście całe, podostatkiem było psów i koni, czeladzi i zbroi.
Sam on właśnie z łowów powracał, gdy brat zajeżdżał w podwórze.
— Z pokłonem do was przybywam, z ręcznikiem i z korowajem — odezwał się Mszczuj. — Na wesele was na horodyszcze prosić nie śmiem, bo wiem, żeście gniewni na Belinów i na mnie, za Kasię — a no błogosławieństwa swojego, jako brat starszy mi nie odmawiajcie.
To mówiąc Mszczuj, jak przed ojcem, ukląkł przed starszym bratem, i głowę przed nim skłonił.
Wszebor go za ramiona pochwycił i uścisnął milczący.
— Niech Bóg błogosławi! — rzekł krótko. — Chodź do domu. — Dawnoś o mnie zapomniał, a ja, ty wiesz, nie rad się kłaniam tym, co o mnie zapominają.
— I ja téż! — rzekł Mszczuj — bracie, jednéj krwi jesteśmy!
Oba się rozśmieli weseléj. Weszli do izby. — Kazał Wszebor miodu podać, choć młodego, bo stary wypiły gromady — ale mocnego. — Uderzyli w kubki.
Długo jakoś nie szła mowa.
— No — a cobyś ty powiedział — bąknął Wszebor — gdybym i ja się ożenił!
— Bracie miły! szczęścia bym życzył jako sobie samemu.
— No — to i życz! — rozśmiał się starszy. — Wiesz z kim się żenię? A no ze Spytkową! Nie unikniesz swojéj doli. — Wiedźma mnie opętała! Krasa i młodość prędko przechodzą! — Prawda wdowa, nie tak młoda, ale jeszcze dobrze się trzyma, a za serce mnie wzięła! Jak kto poczuje że go miłują, przez wdzięczność miłować musi! A baba się we mnie rozmiłowała srodze!
I rzekł Wszebor po chwili namysłu. —
— A cobyś ty rzekł, żeby się trzy weseliska razem odbyły??
— Toć nie można lepiej! — krzyknął Mszczuj — w pokoju i zgodzie poczęłoby się życie nowe! Niech Bóg płaci!
Pocałowali się bracia.
— Jedźmyż do mojéj baby! jutro! — rzekł Wszebor. — Jak jéj powiem, że tego żądam, uczyni co ja chcę. — W ogieńby za mną poszła i w wodę. — Zatém o brzasku, jutro do Ponieca, babę na koń i dwór, a wozy duchem wyprawim! na horodyszcze...
Stało się tak jak Wszebor życzył; pociągnęli na ową pamiętną im dolinę, wśród któréj dni tak straszne przeżyli.
Wesela ze wszystkim obrzędem ówczesnym odbyły się w niedzielę. Pogoda im sprzyjała szczęśliwie, rycerstwa zjechało dużo, i dworzec starego Beliny, cale teraz inaczéj wyglądał.
W wielkiéj izbie na dole, w któréj u ogniska siadywała starszyzna w dniach trwogi, zastawione były stoły dla gości. — Wesoło szumiało i okrzykami rozlegały się podwórza.
Bezpieczeństwo już wszelkie było w kraju, żadnéj napaści się nie obawiano, mogły więc bezpiecznie wrota wielkie całą noc stać otworem. — Obyczaj był przecież taki, że po zachodzie słońca wielka brama się zamykała, a furta tylko była wolna, u któréj na straży stał pachołek.
I dnia tego, choć raz wraz jeszcze nadjeżdżali sproszeni z daleka, bramę zaparto o mroku. Na horodyszczu od smolnych ognisk i łuczyw gorzało tak, że zdala gdyby w płomieniach stało. — Śród dobréj myśli, jedni u stołów miód i wino pili, drudzy młodsi do skoków się brali. Spytkowa téż z młodym mężem nosiła się w koło tak, że jéj córka nie bardzo sprostać mogła...
Co skoki ustały, to się pieśni rozpoczynały, a jak oboje znużyło, stawali wszyscy gromadą i śmieli się wesoło podżartowując, zwłaszcza dziewczęta i chłopcy.
Wieczór był już zapadł dobry i zabawa coraz się stawała gwarniejszą, — gdy i goście, co za stołem siedzieli i młodzież w drugiéj izbie aż zadrżeli z przestrachu.
Trzy trąby wielkim głosem, dziwnym, nieznanym ozwały się u bramy... Rogi i trąby sąsiedzkie po głosie łatwo rozróżniano — tych i głos i granie jakieś było nie swoje a straszne.
W izbie wielkiéj rzucili się wszyscy do mieczów w popłochu pierwszym, przypomniały się dni straszne, lecieli ku wrotom. — Belina stał już na pomoście nad niemi, ale zaledwie nań wszedł, jeszcze prędzéj zbiegł wołając, aby bramy na rozcież otwierano.
— Król! król! — rozległo się po gródku całym.
Król to w istocie jechał. Obóz jego niedaleko ztamtąd był rozbity w pochodzie. — Dano Kaźmirzowi wiedzieć, że się aż trzy razem wesela odprawiły na Olszowém horodyszczu — i zjechał pan, aby się dobrą myślą podzielić, ze staremi sługi i drużyną.
Na odgłos: król! — mężczyźni, niewiasty, dzieci, czeladź, ktokolwiek był na horodyszczu, wybiegł jak stał ku wrotom, i poczęto spiewać a wywoływać:
— A witajże nam! witaj miły panie!
Chyliły się głowy, podnosiły ręce, radość była niezmierna.
Król na siwym koniu jechał, odziany bogato, z łańcuchem na piersi, z pasem złotym, w szłyku sobolim, w płaszczu szkarłatnym...
Za nim wojewodów dwu w kożuchach z kun jedwabiem pokrytych, za niemi drużyna świetna i czeladź a pachołkowie.
Król miał twarz tak wesołą, jakiéj u niego nawet po największém nie widziano zwycięztwie. Patrzał do koła i rękami téż witał znajomych... Do strzemienia przypadł stary Belina, ramię mu podawszy, aby się na niém sparł zsiadając — i tak go wiódł do izby oświetlonéj pochodniami, a za nim szli i tłoczyli się wszyscy, by miłego pana zobaczyć.
I ciasno się zrobiło w wielkiéj izbie jak nabił, bo nikt ustąpić nie chciał. Gdy dla króla siedzenie przysposobiano, zdjął z głowy kołpak, oczyma wodząc do koła.
— Gospodarzu! — rzekł — nie myślcie, żem ja tu do was jako gość przybył, zjechałem jako sędzia. Macie tu winowajców, którzy stanąć muszą przedemną.
Skinął Kaźmirz na starego Trepkę, który głos przejąwszy, odezwał się:
— Tak jest! miłościwy pan scierpieć tego nie może, aby wola jego i rozkaz nie był poszanowany. Zbliżcie się więc pozwani przed królewski sąd, wy, wdowo po Spytku, Marto, wy, córko Spytkowa, Katarzyno, i ty Tomku Belino! — Miłościwego pana wolą było, ażeby Wszeborowi Doliwie dostała się córka Spytka, daliście na to słowo wasze i nie strzymali!
Chociaż Trepka nie w groźny sposób to mówił, spojrzeli na się wszyscy, i nie wiedzieli co mówić, ani co poczynać. — Tomko za rękę żonę ująwszy, która dnia tego piękną była szczęściem i radością wielką, przystąpił do króla i pokląkł.
— Jeżeli kto winien miłościwy panie, to ja jeden. Ukaranie Twe niech mnie spotka jednego!
Wszebor téż się zbliżył i pokłonił.
— Ja u stóp królewskich, za nim proszę, bo mi życie ocalił! A że krzywda mi się nie stała, dowodem, iżem dziś do ołtarza poprowadził tę, z którą tu stoję przed Tobą...
Król się uśmiechał.
— Bodajbyście tylko takiém nieposłuszeństwem grzeszyli — rzekł śmiejąc się wesoło. — Ano się bez kary obejść nie może! — dodał, skinąwszy na jednego z drużyny.
Wystąpił tedy powołany niosąc łańcuchy złote na ręku.
— Abyście winę waszą zawsze w pamięci mieli przytomną — rzekł — noście oto te łańcuchy, a gdy spojrzycie na nie, pomyślcie o mnie!
Poklękali wszyscy przed Kaźmirzem, który z kolei niewiastom i mężom kładł na szyję przywiezione dary... Krzyki radosne rozległy się po zamczysku, i król kubek z rąk gospodarza wziąwszy, pił za zdrowie nowożeńców.
I był ten dzień przez długie wieki pamiętnym pokoleniom następnym, jak owe dni grozy i trwogi, za które zapłacił sowicie.




KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.