<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Matka królów
Podtytuł Czasy Jagiełłowe
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.


Poszedłszy za radą królowej, której biskup nie był przeciwnym, Jagiełło potwierdził przywileje szlachcie nadane, otrzymał za to zapewnienie następstwa po sobie dla syna, odwiedził potem Kraków i po raz wtóry po rozstaniu się przykrem w Medyce, spotkał z Sonką, która go wdzięcznie przyjęła.
Wiadomość o uzyskanem przyrzeczeniu wyboru na tron Władysława, królowę uczyniła wdzięczną, ale wszystkich co tajemnie sprzyjali królewnie Jadwidze, oburzyła! Przychodzili do niej z ubolewaniem, jak do pokrzywdzonej, wydziedziczonej i szczepili w młodem sercu nienawiść ku macosze, żal do ojca.
Jagiełło, który brandenburgskiego narzeczonego inaczej myślał wyposażyć, nie domyślał się, aby mu to za grzech poczytywano. Synowie zawsze szli przed kądzielą; prawo i zwyczaj miał za sobą.
Nieprzyjaciele Sonki widzieli w tem jej przewrotność, sarkali po cichu i wskazywali ją, jako wroga, który na córkę Anny, na dziecko krwi Piastów czyhał...
Wyszła do ojca królewna z oczyma czerwonemi od płaczu, blada, a gdy przy nim przemówiła do niej Sonka, odwróciła się od niej, nie dając odpowiedzi.
Jagiełło powolny, choć widział i rozumiał co się tu działo, zmilczał, zostawując czasowi zabliźnienie rany.
Krótko zabawiwszy w Krakowie, pociągnął król do Lublina, ku Rusi swej, nie mogąc na Litwę.
Zima nadchodziła, którą zawsze zwykł był tam spędzać, w tych lasach co dla niego inną woń miały, na których sam widok radował się i uśmiechał.
W tym roku, wypowiedziana niemal Witoldowi wojna, o nieszczęsną tę litewską koronę, narzucaną mu przez Zygmunta, który się przechwalał, że kość między nich rzucił, aby się o nią jak psi, gryźli Polacy z Litwą; nie dozwalała Jagielle, nietylko do Wilna, ale nawet do Grodna i do granic Litwy docierać. Obawiano się zdrady, podstępu, gwałtu, a najbardziej samej króla słabości.
Witold się głośno odgrażał, przejęto listy, które mu Zygmunt wysłał, obstawiono granice, aby korona dojść Witolda nie mogła. Wysłańcy króla rzymskiego musieli się zatrzymać w drodze. Ostatnie poselstwo, już nareszcie dla położenia końca tej sprawie, ofiarowało Witoldowi koronę polską, której Jagiełło zrzec się był gotów dla niego, byle osobnej, drugiej nie żądał.
Lecz Witoldowi panowanie nad Polską nie mogło przypaść do smaku, mieniać go na Litwę i Ruś nie myślał.
Znając charakter jego, przewidzieć było łatwo, iż sprawy, choć na pozór już skończonej nie wyrzecze się. Nie ustępował nikomu, nie cofał się nigdy.
Siedział król umęczony, starzec znękany na tem pograniczu Rusi, tęskniąc, nie wiedząc dokąd się obróci. Sonka go zaklinała, gdy wyjeżdżał z Krakowa, aby się nie ważył na Litwę, i nie popadł w ręce mściwego jej wuja.
Wtem, jednego dnia rano, gdy król był na nabożeństwie w starej kapliczce zamkowej w Lublinie, dano mu znać, klęczącemu jeszcze na modlitwie, iż od Witolda przybył jeden z pisarzów jego, Małdrzyk Róża.
Jagiełło tak bardzo zgody i pokoju pragnął, iż dla nich gotów się był wyrzec korony, a miał taką słabość dla krwi swej i Litwy, że na wieść o pośle mogącym mu zwiastować przejednanie, twarz mu się zaśmiała.
Uradował się, iż książe czynił krok jakiś, mogący do porozumienia się prowadzić.
— Niechby sobie wziął Kraków, koronę, Zbyszka i ich wszystkich, a jabym w Wilnie siadł i polował swobodnie około Trok i Oszmiany!
Zaledwie ksiądz podał patenę do pocałowania, gdy król wyszedł krokiem pospiesznym, oglądając się za Małdrzykiem...
Ten stał, ledwie z konia zsiadłszy, w podworcu, a komornicy królewscy i dwór go witał, bo, choć Witoldowy sługa, Małdrzyk nie zapominał, iż Polakiem był i zaprzągłszy się w służbę, miłości kraju nie zaprzedał.
Znajomi widzieli go zawsze radzi, on swoich witał bratersko.
Król zdala skinął na niego, pospieszył mu się do kolan pokłonić. Jagiełło wesół, po ramionach go klepał.
Jak Małdrzykowi miło było Polskę zobaczyć, tak Jagielle choć posłyszeć o Litwie.
Szli na zamek.
— Z czymże ty do mnie — spytał król.
— Z prośbą od pana mojego — ochoczo począł Małdrzyk. — Zima za pasem, do łowów u nas pora dobra, zwierza przepaść. Książe zaprasza miłość waszą, wedle starego zwyczaju, jak co roku, na Litwę, do Wilna, gdzieby i Gody razem panowie przebyli.
Król aż zadrżał z radości, ale nie wiedział co odpowiedzieć.
Jeden Bóg tylko znał jak on tego pragnął! W Wilnie dopiero czuł się u siebie, panem, w domu; tamto było zawsze gniazdo jego serdeczne... ale jak tu teraz było pomyśleć nawet puścić się na Litwę, oddać w ręce obrażonemu, gniewnemu, narażać na nowe nalegania, prośby, naciski?
W pierwszej chwili odpowiedź mu na ustach zamarła. Obejrzał się do koła, jakby wzywał pomocy czyjej, ale nikogo z przedniejszych panów rady przy nim nie było.
Małdrzyk, poczekawszy nieco, może rad temu, dodał.
— Niech się tylko miłość wasza, nie lęka niczego. Pan nasz o koronie już nie myśli wcale, wyrzekł się jej. Radby tylko w zgodzie żyć.
— Bodaj ci Bóg dobre słowo nagrodził — odparł Jagiełło. — Mnie do was tak się chce jak duszy do raju, ale, Małdrzyku ty mój, ty wiesz, ja tu nie pan. Trzeba wiedzieć, co oni na to powiedzą? Piastunek moich słuchać muszę i na paskach chodzić. Zobaczymy co oni na to!!
— Ja dodam jeszcze od wielkiego księcia Witolda, że on o przybycie gorąco prosi, a bardzo wiedzieć żąda. Zaniemógł nieco... przebolał wiele... niechby się te rany zabliźniły.
— Jabym za to więcej może niż on dziękował — przerwał król.
Pomyślał trochę i dorzucił.
— Idź no, spocznij sobie, a my radzić będziemy. Aż mi się dusza rwie.
Pilno było tak Jagielle, że po wyjściu Małdrzyka, natychmiast posłał po biskupa Zbigniewa, który mu towarzyszył, i po panów rady.
Między innemi, byli u jego boku w Lublinie, dwa jeszcze Oleśniccy, Dobek kasztelan wojnicki i Jan Głowacz marszałek, Jan Łaszko z Koniecpola, Wincenty z Szamotuł i Klemens Wątróbka ze Strzelec.
Gdy wchodzącemu biskupowi król spieszył dobrą zwiastować nowinę, z pierwszych słów jego przekonał się, że Zbyszek o wszystkiem już był zawiadomiony, jak zwykle.
— Cóż wy na to? — porywczo i spiesznie zapytał Jagiełło.
— Sprawa to dojrzałej wymagająca rozwagi — rzekł biskup poważnie. — Zgoda i zapomnienie uraz byłoby pożądanem, okazać nieufność i obawę nie jest dobrze, ale zdać się na łaskę Witolda i słowu jego zawierzyć, niebezpiecznie.
— Wiadomo to, waszej miłości — odezwał się Głowacz z Oleśnicy zwracając do króla — że wysłańcy Zygmunta doktór Baptysta i Roth, dotąd na Litwie siedzą i nie przestają o koronacyję podżegać. Witold zna naszego króla dobroć i powolność i na nią rachuje.
— Tak! tak, wszystko to ja wiem i myślałem o tem — przerwał Jagiełło smutnie — ale... Małdrzyk zaręcza, że on już się starania o koronę wyrzekł, że mowy o niej nie będzie.
— A zkąd Małdrzyk wiedzieć może, co u Witolda na myśli? — wtrącił Wicek z Szamotuł. — On się nikomu nie spowiada, a to co mówi, nie jest wielką rękojmią. Często obiecuje co innego, a robi potem co mu dogodnem.
Jagiełło słuchając, zaczynał się coraz bardziej zasępiać i wzdychał.
— Radźcie więc — rzekł ponuro — radźcie. Ja bez was nic stanowić nie chcę, abyście mi potem nie wyrzucali, żem piwa nawarzył.
Zbigniew biskup zamyślony, czoło pocierał.
— Tej sprawie o koronę razby koniec ucznic należało — zawołał. — Podróż królewska możeby się przyczyniła do potargania tych węzłów, które Witolda wiążą ze zdrajcą Luksemburczykiem.
Ja niczego się tak nie boję, nawet samego Witolda, co dobroci i powolności pana naszego.
Na tę wymówkę król nie odpowiedział, jak gdyby jej nie słyszał. Znał siebie dobrze, przychodziło mu na myśl i to, że królowa go ostrzegała przeciw Witoldowi, zaklinała, aby się nie dał wziąć gładkiemi słowy.
Naradzano się więc długo, a co było mężów przy królu poważniejszych, zbierali się przez cały dzień, powoływali i badali Małdrzyka, chodzili do króla, myśleli, roztrząsali z obawą, za i przeciw, nie mogąc nic stanowczego wyrzec.
W końcu jednak zdanie biskupa i życzenie króla, zwyciężać zaczęło.
Nie godziło się zaprosin Witoldowych odrzucić, należało jechać na Litwę.
Godzili się już na to niemal wszyscy, ale razem na potrzebę towarzyszenia królowi, dodania mu ludzi, którzyby czuwali nad nim, popierali go, nie dali zmięknąć.
Sposobniejszym do tego nikt nie był nad biskupa Oleśnickiego, ale z jego strony, podróż z królem na Litwę, była największą ofiarą jaką mógł uczynić dla kraju i pana swego.
Witold go nienawidził, wiedział o tem bardzo dobrze, iż opor niezłomny, jaki w Polsce spotykał, był dziełem Oleśnickiego. Jechać do Wilna, było to narazić się dobrowolnie na najcięższe próby, na największe utrapienia, na walkę i niepokój, a nawet na niebezpieczeństwa.
Z drugiej strony, nawet najdzielniejsi z senatorów, swą powagą, energią, charakterem, wymową nie mogli ani mu dorównać, ni go zastąpić.
Wszyscy więc godzili się na to, że jeżeli król jechać ma do Wilna, nie może bez biskupa. Poczęto ze wszech stron nalegać na Oleśnickiego. Wiedział on co go na Litwie czekało, ale król prosił, zaklinali wszyscy... zgodził się milczący.
Oprócz biskupa, znaczny orszak panów, nietylko dla okazałości, dla czuwania, pomocy, straży nad starcem, miał mu towarzyszyć na Litwę.
Małdrzyk, który konie rozsadzone miał i gońców na posługi, został trzeciego dnia z tem odprawiony, że król zaproszeniu rad, natychmiast przybywa.
Łatwo się domyśleć, że pomimo uspokajających zapewnień Witoldowego posła, myśl koronacyi wcale nie była zaniechaną, owszem czyniono do niej właśnie przygotowania.
Przybycie króla do Wilna i po drodze już słuchy o wielkim zjeździe książąt i bojarów, nie dozwalały o tem powątpiewać.
Nadzwyczaj wspaniały i liczny orszak, towarzyszący przyszłemu królowi Litwy, witał u bram Wilna sędziwego Jagiełłę... Goście z Rusi, dwór ogromny, straże strojne, przedstawiały się świetnie i z królewskim przepychem.
Ażeby ująć Jagiełłę, zwołano co było najdostojniejszego, przyjęcie uczyniono uroczystem. Witano go okrzykami, lud bił czołem.
Sam Witold w książęcym płaszczu, żona jego lśniąca klejnotami, wielki mistrz Krzyżaków, który odgrywał jakby panującego i udzielnego książęcia rolę, kniaziowie ruscy: moskiewski, twerscy, odojewski i inni, zastęp ogrmony kniaziów i bojarów, tatarskie straże... tłumy bojarów litewskich witały króla.
Witold występował po monarszemu, a choć nie rozrzucał i nie trwonił, jak Jagiełło, tam gdzie trzeba było okazać swą możność, sypał chętnie i miał z czego. Skarb jego był zawsze pełen.
Przy biciu dzwonów, wrzawie trąb, piszczałek i bębnów, wjechał na zamek wileński król, uradowany, wesół, przyjmowany poszanowaniem i sercem wielkiem.
Jego i towarzyszących mu panów polskich, ugaszczano i podejmowano od granicy... ale z wyjątkiem biskupa Zbigniewa. O tem wiedzieć nie chciano. Jak łatwo było przewidzieć, solą w oku Witoldowi stał się biskup. Starano się zapominać o nim, nie znać go, omijać... nie liczono wcale do orszaku, jechał o własnym koszcie.
Wszystkich oprócz niego przyjmowano, chociaż ten... zaniedbany, był tu w istocie najpierwszym i... znaczył więcej nad samego króla.
Pierwszego dnia o niczem mowy nie było, domyślać się tylko kazano, że koronacya się gotuje... Nazajutrz, zapomniawszy o tem, co Małdrzyk obiecywał, że o koronie mowy już nie będzie, przypuszczono zewsząd szturm gwałtowny.
W wielkiej izbie dolnego zamku, wobec króla, Witolda, wielu książąt i nieodstępnego biskupa, Paweł Rusdorf, mistrz krzyżacki, pierwszy wystąpił, sam od siebie, z serca i przyjaźni wielkiej dla Polski i dla Litwy.
Miodowe jego słowa były jakby echem powtórzonem głosu króla rzymskiego. Mistrz bolał niezmiernie nad nieporozumieniem i rozterką, nie pragnął nic, jak powiadał, tylko obu państw pomnożenia potęgi i sławy.
Gdy dokończył, wstał Oleśnicki... Krzyżak politykował i uwodził, biskup z męzką otwartością kłam mu zadał w oczy.
— Nie mówcie nam ani o miłości, ani o życzliwości dla nas — odparł śmiało. — Mamy w rękach niezbite dowody, własne listy wasze, które świadczą jak wy i król rzymski sprzyjacie nam i do czego dążycie...
Wszystko to jest dziełem waszem... Przejęte pisma z pieczęciami, których się zaprzeć nie możecie, mówią przeciwko wam i zapewnieniom kłam zadają.
Nie spodziewano się nigdy, aby biskup tak śmiało i jawnie mógł wystąpić, nie oszczędzając ani przytomnego mistrza, ani siedzącego tuż Witolda. Zdumienie, przerażenie było wielkie. Król oczy spuścił i pobladł, mistrz Rusdorf zatrząsł się, twarz mu zapłonęła... rzucił oczyma do koła, nie wiedział co odpowiedzieć.
W najprzykrzejszym położeniu znalazł się Witold, który nie mogąc ani za sobą przemówić, ani Krzyżaka bronić, porwał się z siedzenia, i słowa nie mówiąc wybiegł z sali.
Z wielkim spokojem, stanowczo i dobitnie biskup dodał, że o koronie i koronacyi mowy nawet być nie może, bo ani król ani Rada przyzwolenia na nią... nie dadzą.
Odzywania się namiętne, dowodzenia wszelkie, wykrzykiwania, nalegania, prośby... żadnego skutku nie miały. Król milczał, wskazując na biskupa, Oleśnicki niczem się złamać nie dawał.
Wynosił pod obłoki Witolda, ale korony mu dać Polska nie mogła, bo Litwa połączona z nią była pod jedną, a stworzyć dwie, znaczyło rozerwać, co przysięgi i zobowiązania złączyły.
Dzień ten był stanowczy, rozbił on nadzieje i złudzenia.
Zmieniło to wszystko. Smutek rozpostarł się po otaczających Witolda, którzy wczoraj jeszcze byli jaknajlepszej myśli, wielki książe przekonał się, iż Zbigniewa ani ujmie, ani złamie.
Zdawał się chwilami losowi swemu poddawać, ale w piersiach jego wrzała rozpacz i gniew niewysłowiony. Być zwyciężonym, zmuszonym poddać się, po tak nadzwyczajnych wysiłkach, u schyłku życia... dla niego śmierci się równało.
Pobyt na zamku i w mieście, dla całego dworu, szczególniej dla Oleśnickiego, któremu wejrzenia wszystkie grozić się zdawały, pałające nienawiścią, brzemienne zemstą, stawał się nieznośnym. Jagiełło napróżno starał się łagodzić, przebłagiwać, uśmierzać.
Witold z godnością i dumą nosił ten ból swój, żal i upokorzenie, ale księżna Julianna, po niewieściemu, wykrzykiwała, napadała z wymówkami na Jagiełłę, napastowała kogo spotkała, podmawiała, słała, zabiegała, nie dając spokoju nikomu.
Wśród bardzo licznego orszaku książąt, nieproszony podobno, znalazł się, jak gdyby przypadkiem, rodzony brat króla, Świdrygiełło...
Dla Jagiełły, który całą swoją rodzinę miłował i miał słabość do niej, wielką pociechą było widzieć go przy sobie... Świdrygiełło dziki, gwałtowny, cyniczny, na pół barbarzyńca, wcale mu miłości tej nie odpłacał.
Postać to była wstrętna wszystkim, oprócz tych, których pociągała podobieństwem usposobień i obyczaju.
Ze wszystkich braci Jagiełłowych, w tym najwięcej poganina zostało, potomka tej krwi nieuchodzonej, wrzącej, która spokojnie w żyłach płynąć nigdy nie umiała, i wybuchami piętnowała wszystkie dni życia.
Więcej Rusin niż Litwin, obyczajem, językiem, wyznaniem (choć liczył się do kościoła rzymskiego urzędownie), Świdrygiełło miał w sobie spuściznę po tych kniaziach Rusi, którzy bez względu na związki rodzinne, na przysięgi i sojusze, dobijali się panowania bodaj morderstwy, gwałtami i zdradą.
Na Witoldzie, bracie jego Zygmuncie, na Korybucie, na innych litewskich książętach, wpływ cywilizacyi i stosunków z zachodem, łagodzący, uśmierzający, był widocznym. Odzywały się w nich stare prądy niekiedy, lecz zwyciężał obowiązek i poszanowanie prawa, choćby pozorne.
Świdrygiełło różnił się od nich wszystkich, jakby o sto lat spóźniony; był to człowiek prosty, dziki, namiętny, gbur wybuchający nieustannie i żadnego wrażenia nie umiejący pohamować...
Ale właśnie to co ludzi zachodu odłączało od niego, na Rusi i w Litwie mnogich mu jednało zwolenników. Zabijał wprawdzie w gniewie, rzucał się, mordował, ale za stołem, przy biesiadzie można z nim było pić za panbrat i bluzgać słowy. Ze zbójem tym, na pół dzicy bojarowie byli śmielsi, swobodniejsi, niż z innemi książęty... Czuli w nim swego starszego brata.
Wiedział z dawna Jagiełło, że Świdrygiełło srogi miał żal do niego, urazę wielką... nienawiść, z którą się nie krył, za to, że nad niego przeniósł Witolda, że go trzymał na małej dzielnicy, odsuniętego na uboczu.
Spotkawszy się tu z nim król, tem czulszym i serdeczniejszym się chciał okazać, ale zamiast go sobie pozyskać dobrocią, wzmógł tylko butę Świdrygiełły.
Przybywszy tu, jak kruk czujący, że się pożywić będzie mógł, ani Witoldowi, ani Jagielle najmniejszego nie okazywał poszanowania, głośno się z tem przechwalał, że obu im zguby życzył, a swojej krzywdy nigdy przebaczyć nie mógł.
Nieraz za stołem, odwracali się wszyscy od niego gdy podpił, tak na każdego rzucał się i wywoływał sromotne rzeczy.
Przy pierwszem powitaniu zaraz, zmierzywszy dzikim wzrokiem Jagiełłę, na jego dobre słowo odpowiedział bezwstydnem szyderstwem.
Przy stole, gdy Jagiełło i Witold, oba trzeźwi zawsze, pili wedle zwyczaju wodę, Świdrygiełło zalewał się miodem, winem, czem znalazł tylko i co miał pod ręką. Krwią mu nadbiegła twarz, oczy zachodziły krwią, głos podnosił, zagłuszał wszystkich wrzaskami i krzykami niesfornemi.
Nie chodził inaczej jak otoczony gromadą bojarów mu podobnych, która temi jego zuchwalstwy uradowana, potakiwała, przyklaskiwała, a im król i Witold więcej się zżymali, tem większą z tego okazywała uciechę.
Nienawiść do Jagiełły, względem Witolda potęgowała się zazdrością, która przez długie lata rosła i doszła teraz do szału. Zdawało się, że przybył tu umyślnie po to, aby się urągać niedoszłej koronie, napawać zemstą, cieszyć upadkiem, a może w jakikolwiek sposób starać się skorzystać z niego.
Jagiełło napróżno się go starał upamiętywać, miarkować, ugłaskać... dzika ta natura płaciła mu za jego łagodność odgróżkami i szyderstwem.
Gdy po pierwszem starciu biskupa z wielkim mistrzem, Witold się musiał wyrzec nadziei pokonania Oleśnickiego i koronacyi... nie było już co wstrzymywać w Wilnie całego tego orszaku kniaziów, ściągniętych umyślnie dla spodziewanej uroczystości.
Wszyscy z kolei, obdarzeni wspaniale, żegnani poczestnie i serdecznie, rozjeżdżać się zaczęli. Dla biskupa było to najlepszym znakiem zwycięztwa, ale nie okazał wcale, jak mu rad był i dumny z niego. Oszczędzał o ile mógł miłość własną wielkiego księcia.
Ze wszystkich kniaziów przybyłych, Świdrygiełło jeden nie okazywał ochoty do wyjazdu. Było coś dziwnego i podejrzanego w jego postępowaniu. Ukazywał się, znikał, robił wycieczki, gromadził około siebie tych, o których wiedział, że Witoldowi nie sprzyjali lub urazę mieli do niego. Donoszono w. księciu, że konszachty jakieś miał z bojarami, po nocach ich sprowadzając do siebie.
Witold mówił o tem Jagielle, król bronił brata.
— Pijanica! — mówił — i po wszystkiem!
Korzystając zaś z tego pobytu przedłużonego, Jagiełło chciał się koniecznie zbliżyć, przejednać, zyskać go sobie. Świdrygiełło siedział, ale tak szydził z Jagiełły jak zawsze. Co dzień znajdował tu liczniejszych towarzyszów i przyjaciół. Co postrachem i grozą odepchnął od siebie Witold, cisnęło się do niego.
Na zamku podpiwszy, pod noc szedł zaproszony lub własnowolnie do bogatszych bojarów, do kupców ruskich, nawet do prostych mieszczan, i tam całe noce na krzykliwem biesiadowaniu spędzał.
Rzadko kiedy bez rozlewu krwi i bójki się obeszło, bo po trzeźwemu, gdy się uniósł, bił i policzkował łatwo, a pijany byle co, za nóż chwytał. Ale i drudzy byli nielepsi. Wytrzeźwiwszy się, pamiętano tylko, że kniaź był ochoczy i wesół.
Jagiełło, dla wszystkich słaby, dla brata tego był do zbytku czułym i pobłażającym. Świdrygiełło obchodził się z nim zuchwale i dziko.
Jeździli czasem razem na łowy, z których stary pan powracał najczęściej znękany, upokorzony, ale nigdy się nie poskarżył. Co mu we cztery oczy mógł prawić Świdrygiełło, domyśleć się było łatwo z tego, co przy ludziach nie wahał się bluzgać.
Uspokojony nieco rozjechaniem się sproszonych gości, król oddychał spokojniej, gdy wcale niespodzianie, sam na sam, Witold rozpaczliwie znowu począł nalegać o koronę. Skłaniała go do tego żona.
— Na srom i pośmiewisko całego świata wydaliście mnie! — mówił Jagielle. — Szydzić ze mnie będzie Zygmunt, naigrawać się papież, i wszyscy książęta i panowie chrześciańscy... gdziekolwiek doszło imie moje... cześć postradam!
Korony nie chcę dla władzy, ale dla ocalenia sławy mojej. Dajcie mi ją na dzień, na godzinę... złożę natychmiast, bylem mógł powiedzieć, żem włożył na skronie.
Jagiełło wskazał na panów swoich.
— Zgódź się ty tylko, ja z niemi poradzę sobie — wołał książę.
Król, który więcej się może obawiał Zbyszka, niż brata swego, ciągle szeptał niewyraźnie jedno, że gotów był zezwolić na wszystko, ale Zbyszek i Rada się nie zgodzą, a bez nich on mocy żadnej niema.
— Ten biskup wszechwładny tu... jego zjednaj, ja zezwolę.
Chociaż tylekroć wypróbowana, niewzruszona stałość biskupa, nowe pokuszenie się prawie próżnem czyniła, a najmniejszego widoku przełamania go nie było, Julianna nalegała tak, iż Witold wysłał raz jeszcze na biskupstwo do ks. Macieja (bo u niego Oleśnicki mieszkał), dwóch komorników, polaków, Mikołaja z Sępna i Małdrzyka.
Księżna Julianna nie mogła pojąć, aby człowiek nie uległ ponęcie darów i skarbów, upierała się przy tem, że Zbigniewowi potrzeba było ofiarować tak wiele, ażby w końcu dał się przekupić.
Małdrzyk, lepiej znający Oleśnickiego, szedł wprawdzie posłuszny, ale nie mając nadziei, aby się poselstwo powiodło, zdał przemówienie na Mikołaja z Sępna, który pochlebiał sobie, że... dokaże swego.
Biskup przyjął ich obu z tą powagą chłodną, której nic nigdy naruszyć w nim nie mogło.
Zaczął Mikołaj od tego, iż książę błagał go, prosił, aby on jeden nie stawał mu na zawadzie. Ofiarował w zamian cokolwiekby biskup zażądał. Witold otwierał mu skarby swe, aby w nich sam, jaki chciał, wybór czynił, dla siebie, dla kościoła, dla rodziny... Obiecywał więcej nadto jeszcze nadanie ziem wielkich.
Być może, iż Mikołaj z Sępna rachował na to, że biskup starał się dla rodziny swej zbierać i bogacić ją... ale nie kosztem sumienia.
Odpowiedź Oleśnickiego była chłodna i rozważna. Przyznawał on Witoldowi raz jeszcze, że był godzien nosić koronę, ale Polska mu jej dać nie mogła. On zaś, za żadne w świecie skarby czci i sumienia nie mógł sprzedać.
Przez kilka godzin trwały prośby i dowodzenia próżne, iż Polska nic nie mogła stracić na koronacyi Witolda, że on się ofiarował złożyć tę koronę, że jej żądał tylko, aby zmyć srom z siebie i t. p.
Biskup pozostał przy swojem chłodny ale niewzruszony. Posłowie musieli powrócić z rękami próżnemi. Usłyszawszy to Witold, wpadł w gniew i roznamiętnienie szalone, ks. Julianna płakała ze złości i rzucała się odgrażając.
Oboje chcieli tem mocniej postawić na swojem, im zaciętszy był opór, a Jagiełło ciągle jedno powtarzał, odsyłając do Zbyszka.
Witold raz jeszcze wezwał do siebie Macieja, biskupa wileńskiego i przez niego znowu zaklinał, prosił o koronę, choćby na dzień... obiecując ją złożyć natychmiast.
Jaka myśl tajemna skłaniała go do takiej natarczywości, dziś odgadnąć trudno; to pewna, że nie sama chętka osiągnięcia tytułu królewskiego.
Posunął się nareszcie w. książe tak daleko, iż począł biskupowi grozić zemstą, zaklinając się, że wymoże, wybłaga na królu, aby go z biskupstwa zrzucił jak Wysza.
Oleśnicki i tą pogróżką, zresztą niemożliwą do urzeczywistnienia, wcale się nie dał ustraszyć. Odpowiedź brzmiała jak zawsze, iż zezwolić nie może.
Natarczywość zajadła księcia i wszelkie jego zabiegi, rozbiły się o pierś kapłana opancerzowaną przekonaniem niewzruszonem, iż zbawienie kraju zawisło od utrzymania węzłów, które łączyły dwa narody.
Od kilku dni cierpiący Witold, po ostatniej tej rozprawie z biskupem zaniemógł mocniej... Złamał go ten bój, niepokoje, gorączka, z którą żył od zjazdu Łuckiego.
Przestraszona Julianna o niego i o siebie, nie wiedziała już co począć. Razem z tem przychodziły zewsząd wieści głuche, że Świdrygiełło jawnie już do spadku po żyjącem Witoldzie czynił zachody i przygotowania.
Od kilku tygodniu księżna widziała w twarzy męża zmianę, wyraz cierpienia. Krew napływała do głowy, boleści w karku i krzyżach stawały się nieznośne, na noc przychodziła gorączka.
Jednakże o życie obawy najmniejszej nie powzięto jeszcze, Witold pomimo wieku silnym był i krzepkością przechodził Jagiełłę.
Pomimo choroby kłaść się nie myślał. Boleści, których doznawał w karku, zmusiły go tylko pozostać w izbie, w której Jagiełło siedział przy nim, a księżna niespokojna, co chwila wpadała z nowemi radami i lekami.
Wrzód się robił na krzyżach, uznano to bardzo szczęśliwym, miał on wszystko złe wyprowadzić.
Po przegranej z Oleśnickim walce, zaszła jednak zmiana zupełna w usposobieniu Witolda, opadł na siłach ducha, wyrzekł się już starań wszelkich, jakieś przeczucie końca owiało go.
Jagielle siedzącemu przy nim, podawał dłoń.
— Zapomnijmy o wszystkiem... Trzeba się wyrzec tego marzenia o koronie — mówił głosem osłabłym. — Tak! wszystkich sobie ująłem, przełamałem grozą jednych, drugich kupiłem złotem, tego człowieka niczem nie mogłem pozyskać... jego i Sonki! On mi nie dał korony, ona mi nigdy nie przebaczy.
Posłyszawszy o chorobie ciężkiej, Oleśnicki przyszedł do księcia, który przyjął go bez gniewu, z poszanowaniem.
— Ojcze mój — rzekł — zwyciężyliście... O koronie już nie myślę... Zazdroszczę Jagielle takiego męża, a Polsce pasterza.
Przytomni byli rozmowie podkanclerzy Władysław z Oporowa i siostrzan króla Semko Mazowiecki. Obrócił się do nich Witold, powtarzając zapewnienie, że się korony wyrzeka.
Oleśnicki starał się go przekonać wymownemi słowy, że wielkość jego i sława na tem nie stracą.
Witold, którego wielkie boleści nękały — dodał po chwili.
— Zdaje mi się, że inna korona mnie czeka, na świecie nie tym... Zbliża się koniec.
Przytomni przerwali mu, dodając ducha, i dowodząc, że nie było niebezpieczeństwa.
Księżnę jednak już opanowała trwoga i ta nieprzyjaciółka zawzięta Oleśnickiego, gdy wychodził od Witolda, spotkała go w progu, zaklinając, aby na chwilę rozmowy wstąpił do niej.
Cała we łzach załamała przed nim ręce.
— Ojcze mój — poczęła — ratuj mnie biedną! Obawiam się o jego życie, on stary, niewytrzymać może, a ja, ja zostaję sierotą i ze wszystkiego mnie obedrą.
Świdrygiełło czyha tylko, ma po sobie ruskich bojarów, byle pan mój oczy zamknął, pochwycą wszystko, ograbią mnie. Zabierzcie z sobą skarbiec nasz do Polski, w waszych rękach będzie bezpiecznym.
Natarczywemu żądaniu temu zaledwie się mógł oprzeć Oleśnicki, starając się uspokoić księżnę, tem, że król nie dopuści grabieży, ani bezprawia.
Dnia tego w istocie choroba się powiększyła, rwanie i gorączka wzrosła. Przywoływani lekarze niewiele mogli poradzić, natura sama musiała zwalczyć chorobę.
Troskliwy o niego król, nie odstępował prawie od łoża, z którego Witold zrywał się ciągle, a skłonić go do wypoczynku, do siedzenia w izbie, żona ani Jagiełło nie mogli.
Wewnętrzna boleść oddziaływała na niego, słabł, ale siłą woli zaraz się dzwigał. Cielesnemu cierpieniu uledz nie chciał, sromał się tego jak słabości, walczył z chorobą, jak przywykł był bojować życie całe.
Zbigniew biskup, przewidując już niebezpieczeństwo i zawikłania, chciał dłużej pozostać, ale sam król naglił, aby powracał z podkanclerzym i kilką senatorami dla spraw królestwa.
Można było prawie posądzić go, że postanowiwszy już po Witoldzie oddać Świdrygielle Litwę, chciał usunąć co mogło stawać na zawadzie. Biskup dla tego jednego już byłby mu przeciwnym, że w nim katolika nie uznawał.
Oprócz biskupa i towarzyszących mu, dość liczny poczet zostawał przy królu, który z większym niż zwykle wybrał się dworem.
Oleśnicki, nie bez pewnej obawy Wilno opuszczał i Jagiełłę, chociaż przy nim zostawiał na straży ludzi, w których miał zaufanie.
Król wybierał się naprzód do Trok na łowy, potem lasami, powoli miał ciągnąć ku Grodnu. Nie spodziewano się jeszcze, aby choroba życiu księcia zagrażać miała.
Tymczasem Świdrygiełło, mało co pokazujący się na zamku, kręcił się po okolicy, zbiegał ku Oszmianie i Lidzie, wracał, zaglądał tu tylko i ze swemi bojarami zdawał się wyczekiwać.
W dzień św. Jadwigi, który Jagiełło zawsze uroczyście obchodził, rano miał, mszy wysłuchawszy u Franciszkanów na Piasku, do Trok wyruszyć.
Witold, pomimo próśb króla i zaklęć żony, uparł się mu towarzyszyć koniecznie. Chory nie dał się na wóz wsadzić, ale na koniu, razem z Jagiełłą z zamku wyruszył. Księżna tuż jechała kolebką.
Zaledwie mały kawałek drogi ujechawszy, książe z bolu i zmęczenia tak osłabł, że ludzie go z konia musieli zdjąć i umieścić obok żony w kolebce.
Świdrygiełło, który był razem, zobaczywszy to, zniknął. Mniej na to zwracano uwagi, bo choroba Witolda zajmowała wszystkich.
Zbiegłszy z orszaku, brat Jagiełły, nie prędko się już ukazał.
Dojechali z Witoldem do Trok, gdzie choroba znacznie się zaraz pogorszyła. Zniesiony na łoże, książe już nie wstawał z niego.
Jagiełło nie odstępował chorego ani dniem ani nocą. Tymczasem Świdrygiełło na pewny już spadek rachując, biegał po grodkach i dworach, po starych swych druhach i pomocnikach, przygotowując do gwałtownego opanowania księztwa, choćby w brew woli Jagiełły.
Choroba Witoldowa przeciągnęła się. Nie było już dla nikogo tajemnicą, co Świdrygiełło zamierza. Sam chory uwiadomiony był o tem przez żonę, która się o swoją przyszłość lękała.
Dano więc znać Jagielle, ale tu wyszła na jaw cała dziwna owa słabość jego dla brata, potajemna chęć wynagrodzenia mu za krzywdy, może obawa gwałtownego jego charakteru. Król wahał się z wystąpieniem przeciw tej samowoli. Naglony przez księżnę Juliannę musiał w końcu posłać po niego.
Na ponowione raz i drugi wezwanie, w końcu kniaź przybyć musiał. Zamiast powstać przeciw niemu i zagrozić, Jagiełło zobaczywszy nasępionego i rozgniewanego brata, złagodniał i powitał go serdecznie a czule.
— Co ty tam poczynasz? — odezwał się — tu na ciebie wszyscy! Oskarżają cię, że spiski knujesz, że ludzi sobie jednasz, jak gdybyś już Witolda widział na marach?
Pogardliwie wzruszył kniaź ramionami.
— Cóż ty myślisz? — odparł — że ja będę czekał na łaskę twoję? aż ty mi raczysz to puścić, co się mnie słusznie i dawno należy? Trzymał naszą ojcowiznę dosyć długo stryjeczny z twojego daru, a tyś nie miał prawa nią rozporządzać. Biorę to co moje i pytać się ciebie ani Polaków o pozwolenie nie będę.
Osłupiałemu królowi zamknął tem usta. Nie zaprzeczył mu, nie oparł się, dodał tylko.
— Patrzajno, abyś się nie popadł jeszcze w ręce Witolda. Chory leży, ale dla tego mocniejszy jest od nas obu.
Splunął Świdrygiełło.
— Nic z niego nie będzie — krzyknął. — Wrzód ten go zdusi, zje go żółć, którą mu korona po sobie zostawiła.
Rozśmiał się dziko.
— Nie boję się go. Na mnie przyszła pora, ja wam pokażę co mogę!
Jagiełło chciał go powstrzymać, ale mówić mu nie dał. Rozsiadł się na ławie naprzeciw niego, patrząc mu wyzywająco w oczy.
— Ty i on — wołał — obaście już zgrzybieli starce, do niczego. Kolej na Świdrygiełłę, który tu polskim pankom i papieskim biskupom gospodarować nie da.
Król siedział zupełnie przybity.
— Czekajże — wyjąknął — aby na ciebie przyszła ta kolej, a nie łap ryb przed niewodem. Nie znasz tej mocy, którą sobie lekceważysz.
— Znam! znam was wszystkich i moją siłę — przerwał Świdrygiełło. — Ty mnie rozumu uczyć nie będziesz.
I powstawszy nagle, nie patrząc już na króla zmięszanego, który go chciał wstrzymywać, szedł precz. Panowie polscy ze zgrozą patrzyli na to co się święciło.
Tymczasem choroba Witolda z dnia na dzień przybierała groźniejszy charakter. Lekarz Jagiełły postrzegł, że wrzód na krzyżach siniał i czerniał. Gorączka się wzmogła.
Miał jeszcze we dnie tyle przytomności Witold, że królowi zrozpaczoną żonę swą polecił i Litwę.
Ostatnich dni października wielki ten mąż życie w Trokach zakończył.
Było to hasłem dla Świdrygiełły, do opanowania wszystkiego, na co czyhał.
Jagiełło, którego zgon ten na Litwie zachwycił, w pierwszych chwilach po śmierci Witolda, oddalić się ztąd nie mógł, trzeba było rząd jakiś i ład wprowadzić. Jedynego doradzcy, któryby mu najlepiej mógł posłużyć, nie miał przy sobie.
Świdrygiełło nie pytając o nic, wcześnie przygotowany, z pomocnikami swemi zagarniał zamki, opanowywał gródki, załogi sobie pozyskiwał.
Nie przebrzmiały jeszcze dzwony pogrzebowe, gdy do Jagiełły, który znajdował się na zamku Wileńskim ze swoim orszakiem, nie przedsiębiorąc nic i namyślając się co ma począć, wpadł butnie jak pan tutejszy, Świdrygiełło.
W istocie skorzystał on z czasu pogrzebu, aby z jednej strony opanować Troki, z drugiej zamki Wileńskie ludźmi swemi poobsadzać.
Pałała mu twarz i oczy. Szedł nie jak podwładny, ale jako władnący już Litwą, nie jak do króla, ale do swego jeńca i więźnia. Garść Polaków nic mu nie znaczyła.
— Litwa moja — zawołał — czy po dobrej woli, czy siłą wezmę ją... Rozumiesz ty to?
Jagiełło zamruczał coś niewyraźnie, a potem dodał.
— Ja sam nie mogę... Trzeba panów rady pytać. Ich tu niema.
— Ja ani ciebie, ani ich się pytać i prosić nie myślę — krzyknął kniaź. — Litwa nie była twoją, żebyś ty ją Polsce oddawał za żonę. Jam taki dobry następca po ojcu, jak i ty, prawo moje do dziedzictwa tej ziemi niegorsze.
— Bracie! — chciał począć łagodniej Jagiełło...
Posłyszawszy to imię kniaź, w uniesieniu gwałtownem, wybuchnął.
— Kiedyś ty mi bratem był? Teraz chyba ci się braterstwo przypomniało, gdyś się mnie zląkł! Ja się z tobą bratać nie myślę, ja ciebie nie znam! I pięść ściśniętą podniósł do góry.
Jagiełło nie widząc innego sposobu, chciał go ułagodzić obietnicą puszczenia mu Litwy, ale nie na wiele się to przydać mogło.
— Jam ci chciał i bez pogróżek a przymusu sam Litwę puścić — rzekł strwożony. — Miejże pomiarkowanie i cierpliwość. Musisz tylko z Litwą jak Witold stać wiernie przy mnie i z Polską.
Śmiechem złym, przysiadając aż i zęby ukazując, obie ręce w boki wparłszy, zaryhotał kniaź dziko.
— Nu! nu! zobaczysz jak wiernym ja ci będę! Zobaczysz... Ja nad sobą nikogo nie ścierpię. Tak dobry tu jestem, jak ty tam w Krakowie, a może lepszy...
Podniósł się potem, wyprostował, milcząc znowu złożoną pięść prawie do twarzy przysunął Jagielle i drzwiami rzuciwszy, wyszedł z izby.
Sceny tej upokarzającej, panowie polscy choć nie byli świadkami, zebrani w sąsiedniej komnacie, domyślili się z podniesionych głosów i krzyku.
Krew w nich wrzała, jeden drugiego wstrzymywać musiał, aby nie wpadli do izby.
Lecz jak tylko usłyszeli wychodzącego kniazia, natychmiast Głowacz z Oleśnicy, Andrzej z Tęczyna i Mikołaj Drzewicki, z tych co przy królu pozostali, wbiegli i znaleźli Jagiełłę pod wrażeniem pogróżek, na poły struchlałym.
Dawno już oni przewidywali na co się zanosiło, pilno czuwając nad tem, ażeby na zamek wileński, który zajmowali, nie wpuszczać nikogo.
Do koła Świdrygiełłowa gawiedź krążyła, otaczała, wciskała się i odgrażała coraz zuchwalej.
— Miłościwy panie — odezwał się przybliżając Andrzej z Tęczyna — źle coś z nami... Nas tu już podczas nie mają za nic, rozkazy wasze im jakby wiatr szumiał... nie chcą słuchać. Po mieście wszędzie Świdrygiełło straże postawiał, bramy pozajmował. Troki i Witoldowe skarby w jego ręku, ludzi pełno, inne zamki jedne po drugich mu się poddają. Głosi już się wielkim kniaziem Litwy i Rusi.
Zwolna głowę podniósł Jagiełło, zdało mu się, że najlepiej będzie bronić brata, a Polaków uspokajać...
— Niema w tem złego nic — rzekł zasępiony. — Świdrygiełło dawno miał przyrzeczenie odemnie, że mu Litwę puszczę po Witoldzie... Inaczej nie może być... Zresztą, co? Gdybym ja mu jej nie dał po dobrej woli, sam ją weźmie, gwałtem. Lepiej mu ją dać i w zgodzie żyć. Będzie rządził z mojej ręki.
Panowie Tęczyński, Drzewicki, Zaklika, Tarło spojrzeli po sobie. Gorzko im się zrobiło, ale nie smieli sprzeciwiać się królowi, gdy rzeczy już tak daleko zaszły. Zapóźno było.
Jagiełło podrażniony, przygnieciony, siedział smutny, oczu podnieść nie śmiejąc.
— Trzeba Świdrygiełłę pozyskać, złagodzić — zamruczał — i to, co rychlej... co rychlej...
Obejrzawszy się po swoich, za innymi postrzegł stojącego Jana Mężyka z Dąbrowy, śmiałego człeka i zręcznego. Skinął na niego.
— Mężyk! pójdź sam tu.
To mówiąc oglądał się, jakby czegoś koło siebie szukał. A miał zawsze obyczajem swoim skrzynkę z klejnotami pod ręką, jeździła ona z nim wszędzie, bo był tak do obdarowywania skłonnym, że nikogo od siebie z próżnemi dłoniami nie odpuścił. Musiał mieć zawsze czemś przybywających obdzielać. Płacił hojnie za każdą usługę, żadnej prośbie odmówić nie umiał.
— Gdzie moja skrzynka? — zapytał nie widząc jej.
Drzewicki, który i pieczęć miał mniejszą i pieniądze królewskie, poszedł po nią. Stała ukryta w drugim końcu izby na policy. Przyniósł i postawił przed królem, który drżącemi rękami począł, otworzywszy ją, przebierać między klejnotami, a było ich tam już niewiele i co pośledniejszych, bo lepsze król porozdawał.
Znalazł się przecie na dnie duży pierścień z kamieniem zielonym, pokaźny, jakich naówczas biskupi i książęta używali.
Wziął go król i zawinąwszy w jedwabnicę, której szmatka w pudle leżała, podał Mężykowi.
— Na, idź mi zaraz, idź — rzekł wahając się — idź do księcia Świdrygiełły, pokłoń mu się odemnie, a powiedz, że na znak panowania nad Litwą, pierścień mu ten posyłam.
— Miłościwy panie — ośmielił się odezwać Drzewicki — u nas na znak panowania zwykle się miecz daje, a pierścień tylko biskupom...
Jagiełło się zżymnął.
— Co ty mnie będziesz uczył! Wszystko jedno...
Zadumał się troszynkę i dodał głosem smutnym.
— Co czynić? Lepiej samemu dać, niżby miał wydzierać! Nie można się ratować inaczej. Sami widzicie... wszystko ogarnął! Człowiek gorący jak ogień, gdy mu się głowa zawróci, gotów na wszystko...
Inaczej nie wybrniemy. To będzie najlepszy sposób... Zaraz złagodnieje, zobaczycie.
Dwór królewski spoglądał po sobie, ale nie było już Zbyszka biskupa, aby królowi męztwa dodał i powstrzymał.
Mężyk się jeszcze, w ręku obracając jedwabny węzeł, ociągał z wyjściem, gdy Jagiełło zawołał niecierpliwie.
— A no, idźże mi zaraz, idź. Czem prędzej tem lepiej, aby się rozsierdzić nie miał czasu.
To mówiąc siadł poruszony i niespokojny, wody sobie podać kazawszy.
Nie chcieli go trwożyć więcej panowie przy nim będący, ale położenie króla, ich wszystkich, garstki Polaków stanowiącej straż a teraz na zamek spędzonej, było takie, iż równało się oblężeniu.
Od pogrzebu Witolda Świdrygiełło jawnie wszelką władzę pochwycił, względem króla i Polaków znajdując się tak, jak gdyby ich wyzywał i chciał drażnić. Służba jego i Rusini zapowiadali w głos, że ztąd i noga Lachów nie ujdzie.
Na gardło im zdala pokazywali.
Na rozum i pomiarkowanie Świdrygiełły, wcale rachować nie było można.
Przez pół dnia bywał pijany, a nagłe zawładnięcie skarbami ogromnemi, które po Witoldzie pozostały, ludzie do niego garnący się zewsząd, urzędnicy i bojarowie, którzy w nadziei nagród poddawali mu się i kłaniali, wbili go w pychę niezmierną.
On i jego Rusini w oczy szydzili z Jagiełły, z Polaków i umyślnie zbliżali się aż pod okna i sieni, aby ich wyzywać i łajać.
Jeden Jagiełło pochlebiał sobie, że ułagodzić go i zagodzić potrafi; dwór się nie łudził, czując że czeka niewola lub co gorszego jeszcze.
Jedno słowo i mała bójka mogła napaść i rzeź wywołać.
Oczekiwano na powrót posłanego z pierścieniem Mężyka, który nierychło się przywlókł i królowi powiedział tylko krótko, że kniaziowi do rąk pierścień oddał, za który on sam miał przyjść dziękować.
Jagiełło i tem się uradował.
— Widzicie! widzicie! — rzekł do swoich — albo nie mówiłem? Serce w tym człowieku dobre, krew tylko gorąca, a jeszcze ją tym miodem podlewa, aby się więcej rozpalała... Teraz on zaraz będzie inny.
Tymczasem Męzyk w drugiej izbie, swoim po cichu opowiadał, jak go z tym pierścieniem przyjęto.
Siedział Świdrygiełło ze swoimi za stołem i pił, stół pięściami tłukąc, otoczony pijanymi, jak on, którzy każdemu jego słowu pokłonami, śmiechami, okrzykami i biciem w dłonie wtórowali.
Zobaczywszy Mężyka we drzwiach, zawołał namarszczony.
— A ten Lach, psia wiara czego tu lezie?
Dąbrowa wtedy pokłoniwszy się, począł żwawo poselstwo sprawiać i położył pierścień przed kniaziem. Zobaczywszy go, ujął się w boki Świdrygiełło i począł się zanosić ze śmiechu.
— Co to ja, baba? żeby mi pierścień z oczkiem słał? — zakrzyczał. — Albo to ja potrzebuję, ażeby mi ten dziad Litwę dawał, kiedym ja ją już wziął?
Mężyk stał, sądząc że mu opamiętawszy się, choć jakie słowo poczciwe da dla króla, ale się nie doczekał nic, oprócz gorzkiego szyderstwa.
Spytał co ma królowi odnieść.
— Powiedz mu co słyszałeś — krzyknął kniaź — a czego ty nie zechcesz powtórzyć, ja mu sam przyniosę.
Bojarowie parsknęli śmiechem, patrząc na Mężyka, w którym krew kipiała, poczęli różnemi słowy zelżywemi rzucać, przedrwiewać go z polska, aż w końcu poseł pokłoniwszy się, musiał iść, nie było na co więcej czekać.
Król dnia tego spokojniejszy poszedł do łóżka, ale dwór jego wcale nie spał.
Andrzej z Tęczyna, którzy opatrzył na zamku wszystko do koła i widział niebezpieczeństwo nocnej napaści, rozkazał naprzemiany czuwać jednej części ludzi królewskich i straż odbywać około dworca u bram. Mało kto przypadł chwilę na sianie, a nie rozbierał się nikt.
Świdrygiełłowe sotnie, ludzie nowo pozaciągani, którym pieniądze garściami sypano ze skarbca, pili i opasywali zbrojni garść Polaków, srożąc się i odkazując...
Trzeba było świętej cierpliwości, aby zajścia uniknąć, gdy najmniejszy zatarg między ciurami i czeladzią, mógł zrodzić wybuch i krwawe starcie, którego zdawano się pożądać.
Polacy mieli za sobą męztwo i lepsze uzbrojenie, ale liczba Świdrygiełłowej drużyny, w dziesięcioro ich przewyższała.
Z Litwinów, którzy królowi i księżnie Juliannie tak uciśniętej jak on, radzi byli służyć, większa część, obawiając się gwałtowności Świdrygiełły, znaku życia dawać nie śmiała.
Duchowieństwo łacińskie, którego kniaź nie cierpiał, choć ze chrztu katolikiem był i miał imię Bolesława, którego nie nosił, obawiało się także gwałtów i występować nie mogło.
Trzeba było ważyć się na coś, aby króla z tej toni ratować.
Radzili wszyscy. Stanęło na tem, że co najprędzej słać kogoś potrzeba potajemnie do Polski, prosząc o pomoc.
Ale wszystkich ich tak strzeżono i opasywano, że nikt za mury zamkowe nie mógł wyjść bez opieki i zaczepki... Ścigano wychodzących póki nie wrócili. Zaklika Tarło, Toporczyk, młodszy i śmielszy od innych na przygody wszelkie, zażył pod wieczór takiego kunsztu, gdy się ciury popiły, że ruski tułub długi wdział, czapkę ich krojem, szablę przypasał taką, jaką oni nosili i wysunął się o mroku, do Franciszkanów się chcąc dostać, aby z nimi naradzić jeszcze. Tu na Piaskach, jak za pogańskich czasów, znalazł drzwi zabite, strzeżone, że ledwie się dostukał, aby go wpuszczono.
Przełożony o wszystkiem wiedział, a domyślał się łatwo, jak na zamku królowi i Polakom być musiało. Znalazł go Zaklika w smutku i niepokoju wielkim o króla.
— Modlić się będziemy dzień i noc przed Przenajświętszym Sakramentem — rzekł do Toporczyka — ale co my więcej możemy? kiedy tu sam król nie może nic?
Co rychlej trzeba gońców do Polski słać i to nie jednego a kilku, bo ich po drogach łapać będą, do biskupa, do królowej, do senatorów, aby wojsko bodaj wysłali na obronę króla.
Świdrygiełła znają wszyscy, że szalony jest. Nie może bratu zapomnieć, że się długo tułał a poniewierał; około niego sami tacy ludzie jak on... pijanice i zbóje.
Miejcie się na baczności dniem i nocą... My modlić się będziemy.
O ucieczce z królem ociężałym i starym myśleć nie było można.
Z klasztoru nie mieli kogo wysłać do Polski, musiał więc Zaklika obmyśleć z innymi, kogo z czeladzi i w jaki sposób wyprawić tak, aby się to nie wydało i żeby go nie pochwycono w drodze...
Nazajutrz rano, gdy Jagiełło, wciąż dobrej myśli będąc i sądząc, że wszystko ubił pierścieniem, oczekiwał podziękowania i odwiedzin; zajechał na zamek Świdrygiełło z całym ludzi orszakiem, a sam wpadł hałaśliwie do komnaty króla już po rannym obiedzie, pijany i czerwony cały.
Król śmiejąc się, witać go chciał dobrem słowem, gdy zaczął krzyczeć od progu.
— Co ty myślisz, stary grzybie, że ja na twoje słodkie słowa i pochlebstwa dam się wziąć, a kłaniać ci się będę?
Sądzisz, żem ja już zapomniał, jakeś ty mnie przez dziewięć lat trzymał w niewoli więźniem? Teraz na ciebie przyszedł czas, popadłeś mi się w ręce, pomszczę się krzywdy mojej, pomszczę.
Król podniósłszy głowę, osłupiały, uszom prawie nie wierzył.
— Tak! ty niewolnikiem moim jesteś — dodał kniaź. — Nie puszczę cię ztąd do młodej żonki, niechaj ona sobie wczasu zażyje z laszkami, płakać po tobie nie będzie...
Ja cię w dyby okuję...
Chciał się odezwać Jagiełło, ale mu nie dał pijanica, szydersko się wciąż naśmiewając z niego.
— Król, ty król! Ja się ani ciebie, ani królestwa twego, ani Lachów nie boję. Pójdą ze mną panowie Krzyżacy i Rusiny wszystkie, a może i kto więcej... Zapowiedzą Lachy wojnę, ja cię zaraz okuję, zwiążę i do ciemnicy na chleb i wodę. Zdychaj!..
Jagiełło sparł się na ręku, oczy sobie zakrywając, nie odpowiadał nic.
Kniaź po izbie biegając, głośno wykrzykiwał, aż Polakom słuchającym w drugiej komorze krew buchała i ścinała się w żyłach naprzemiany, z gniewu i z rozpaczy. Andrzej z Tęczyna coraz to za miecz chwytał, a drudzy go trzymać musieli, aby nie wyskoczył i nie był nieszczęścia przyczyną, bo dość było jednego zawołania Świdrygiełły, aby ich wszystkich wykłuto i porznięto.
Byliby się jak lwy bronili, ale padliby do nogi.
Jagiełło z wielką cierpliwością znosił obelgi, wyrzuty i znęcania się, wzdychając tylko. Na ostatek z piersi mu się dobyło.
— Sromajże się, co czynisz ze mną! Jam dziś bezbronny, w twoich rękach, ale pomszczą się na tobie...
— Ani ich zemsty ani ciebie się ja nie boję — wrzasnął Świdrygiełło.
Zostaniesz w niewoli, a jeśli myślisz, że ja ci dopuszczę ztąd listy słać i skargi, to mnie nie znasz. Ani ptak ztąd nie wyleci. Do ciebie i od ciebie nie przyjdzie i nie wyjdzie nikt bez mojego pozwolenia... A poczniesz się ruszać, i ty i twoje Lachy głowami nałożycie...
I pogroziwszy pięścią, z hałasem i trzaskiem jak wszedł tak wybiegł nazad. W sieniach mu się podedrzwiami nawinął Zaklika, którego od psów i ścierwa zaczął lżyć, że śmiał podsłuchiwać.
Zamachnął się go uderzyć, ale ten na bok się rzucił i zniknął.
Innych z dworu królewskiego, co stali w sieniach i przed sienią, złajawszy, siadł na koń z pomocą dwóch swych domowników i odjechał krzycząc.
Nie śmiał nikt potem, ani Andrzej z Tęczyna, ani Drzewicki do króla wnijść, dopókiby nie ochłonął.
Gdy podkanclerzy w końcu, niespokojny wśliznął się do komnaty, Jagiełło mu tylko rękami ukazał w tę stronę, w którą Świdrygiełło odjechał, słowa nie mogąc wyrzec.
— Miłościwy panie — rzekł Drzewicki — nam tu już darmo się czegoś lepszego spodziewać. Do królowej i do kilku panów potrzeba słać na gwałt, aby nas wyzwolono. My przepadniemy, to niewiele waży, ale was on zamęczy...
— Kogoż słać? jak? — spytał król bardzo cicho i bojaźliwie.
— Niech miłość wasza naznaczy — szepnął podkanclerzy. — Z nas każdy na usługę gotów, choćby i gardło ważyć przyszło.
Myślał długo Jagiełło. Żal mu było tych, których miał przy sobie i żadnego pozbywać nie był rad, odroczył na później postanowienie.
Co żyło przy królu, na zamku do gromady się skupiało, oręż przygotowywało i lękając się napaści, czuwać postanowiło ciągle. A że król sam do stanowczego kroku łatwym nie był, na podkanclerzym, Andrzeju z Tęczna, Dobku i Mężyku wszystko się oparło. Oni musieli obmyślać, jakby się wyrwać z tej niewoli.
Od dnia tego nie było już wątpliwości, że się za jeńców uważać musieli. Straże swoje postawił Świdrygiełło u bram, pod samym prawie dworem, nikogo wpuszczać ani wypuszczać nie pozwalając.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.