Matka królów/Tom II/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka królów |
Podtytuł | Czasy Jagiełłowe |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Pędził gościńcem orszak rycerski, ku Rytwianom zmierzając, wiosennego wieczora czerwcowego, tak jakby szło mu o gardło z pośpiechem...
Koni było wszystkich z dziesiątek, a ani one, ani ci co je dosiadali, nie odznaczali się wielką wytwornością stroju i uzbrojenia...
Zbierana to była naprędce drużyna i pod owe czasy, gdy na gościńcach i gonitwy za podróżnymi i zasadzki na nich nie były rzadkie, można było posądzić gnających w tumanach kurzu, ladajako zbrojnych jeźdźców, że za jakimś łupem pędzili.
Na czele ich, niestary jeszcze, słusznego wzrostu, straszliwie blady i wynędzniały, skóra a kości, biegł szalonym cwałem człowiek z oczyma płonącemi ogniem, na którego spojrzawszy, pomyśleć było można, że wstał z grobu... Na twarzy miał wypiętnowany szał jakiejś żądzy, pomsty, chciwości, pragnienia nienasyconego...
Pomimo wychudzenia, schorowania, ta koścista postać rycerza, na którym zbroja wisiała, mimo kaftana luźno, i zsuwała mu się z rąk i piersi, ogromną siłą była obdarzona, bo ludzie co za nią w ślad gnali, ledwie podołać mogli jej w pędzie, a koń smagany zdawał się pod razami i ostrogami ostatnich dobywać sił, by starczyć woli okrutnej jeźdźca.
Rytwiański zameczek już widać było i brzegi Czarnej, i mieścinę, gdy dwóch ludzi spokojnie jadących przeciw sobie spotkał czwałujący pan.
Byli to dworscy słudzy pana Dersława na Rytwianach Jastrzębca, synowca arcybiskupa gnieźnieńskiego Wojciecha.
— Jest pan doma? — rozległo się gromkim głosem przy spotkaniu z nimi, i jeździec zwolnił nieco koniowi.
Dwaj młodzi a strojni bardzo wykwintnie komornicy Dersławowi stanęli. Jeden z nich krzyknął głośno bardzo:
— Niema!
Cała gromadka, która ogromny tuman kurzu pędziła, zatrzymywać się zaczęła. Chudy i blady jej przywódzca, rozpaczliwym, wysilonym głosem, zwracając się do stojących, zawołał:
— Gdzież się dziewa u kata?
Dworzanie dziwnie spojrzeli po sobie, milczeli zrazu, nie wiedzieli spełna, czy odpowiadać mieli. Coś ich wstrzymywało.
— Gdzież jest? gdzie? mnie go na gwałt potrzeba!! — powtórzył nagle jeździec, którego koń dychał ledwie i rozparł się, jakby już dalej iść nie chciał.
Jeszcze dworzanie patrzeli po sobie, i zdawali się chcieć naradzać, gdy nieznajomy ów mąż, z wielką jakąś namiętnością konia zmusił, aby się zbliżył do stojących, natarł i groźnie wołać zaczął.
— Mówcież! Co wam gęby zamalowało! Pana waszego przyjacielem jestem nie wrogiem, widzieć go potrzebuję, muszę... Dobędę go, gdziebykolwiek był.
Domaganie się było tak natarczywe, że śmielszy z dwu, popatrzywszy na towarzysza, odparł wreszcie:
— Pan nasz w Orzelcu jest!
— W Orzelcu! — powtórzył, oczyma błędnemi wodząc do koła jeździec — w Orzelcu...
Spojrzał na konia swego, na tych co jechali za nim na szkapach równie zhasanych, i westchnął ciężko, mówiąc do siebie:
— Licho go do tego Orzelca poniosło!!
Ręką się chwycił za włosy, ramionami dźwignął i nie spojrzawszy nawet na dworzan, którzy mu się z nadzwyczajną przypatrywali ciekawością, wolno, stępią powlókł się ku miasteczku.
Dworzanie pana Dersława stali jeszcze na gościńcu, gdy kupka jezdnych, która ich zatrzymała, oddaliła się i za wierzbami nad groblą znikać zaczęła.
Tuż niedaleko była mieścina, a ponad nią nowo zbudowany gródek na pagórku. Wiedząc, że pana nie zastanie w domu, popędliwy ów podróżny wprost szukał gospody w mieście, a była tylko jedna, w której z biedy konie pokarmić i wiązkę siana pod głowę dostać było można. Rzadko kto wówczas z rycerstwa i szlachty gospody potrzebował. Stawiano je dla chłopów i włóczęgów. Szlachcic, pan, wprost do dworu mierzył, pewnym w nim będąc gościny, duchowny zajeżdżał na probostwo. Szlachcicowi też zasiąść za stół tam, kędy chłopstwo uczęszczało i lada jaka gawiedź, nie godziło się.
Z konia się zsunąwszy podróżny ani nań spojrzał, ani się troszczył o ludzi co z nim jechali, krokiem jakimś chwiejnym wyszedł przed gospodę, której wrota na obszerną, pustą dawały targowicę. Pasło się na niej kóz kilka i chuda krowa. Zdala dzieci bosych w czarnych koszulinach widać było kilkoro kryjących się za węgły.
Nie było się tu czemu przyglądać, lecz w dali niewielkiej, za miasteczkiem drogę i wrota do zameczku miał przed sobą.
Drogą tą właśnie jechał jak on zbrojny mężczyzna, kilka koni mając za sobą. Wydało się to może dziwnem patrzącemu, że z zamku, w którym pana nie było, wyjeżdżał ktoś pańsko dosyć i strojno.
Ten też najrzawszy zdala zbrojnego mężczyznę w gospodzie, wpatrywał się w niego jadąc, ale kroku nie przyspieszając. Oba byli siebie ciekawi.
Z zamku jadący miał butną i dziarską postać. Człek był młody jeszcze, ogorzały, rysów twarzy pospolitych, ale rycerskiego i zuchwałego wyrazu. Wąs mu się jeżył w górę, a oczy siwe, duże, lśniły odwagą.
Drgnął patrzący nań, rękę przyłożył do oczów. Właśnie tamtem, wolno jadąc się zbliżył.
Stojący przed gospodą zawołał nań głosem zmęczonym.
— Kuropatwa!...
Zatrzymał się powołany, oczy w niego wlepił i dodał:
— Jaszko z Łańcuchowa, służby powolne! a któż wy?
— Nie poznaliście mnie?
Kuropatwa głową pokręcił.
— Na Boga! Jan Strasz! ja jestem!... Jan Strasz.
Łańcuchowski pan stanął zdziwiony i zlazł z konia prędko.
— Strasz! — I zbliżywszy się począł mu się przypatrywać.
— A co? prawda? — wyjąknął Strasz — widzisz! widzisz! co się ze mną stało! Co oni zrobili ze mną!! Czym podobny do żywego człowieka, czy do trupa? Trupem już byłem i z tamtego świata powracam...
Stali chwilę przeciwko sobie milczący, głowami potrząsając. Boleść nie mogła długo tłumiona w piersi Strasza się zamknąć. Wybuchnął znowu namiętnym głosem.
— Strasz jestem... czy cień Strasza... Trzymali mnie zbóje na dnie wieży w Sandomierzu, czekając rychło li ducha wyzionę. Jan z Czyżowa dobrym starostą grodowym!! Głód, chłód, smród, wszystko przeciw mnie obrócił, abym tam zdechł. Nakoniec z wielkiej łaski, gdy były najtęższe mrozy, przysłał mi kociołek węgla na dno wieży... a węgle mnie o śmierć niemal przyprawiły. Dobyli potem z wieży skostniałego, ledwiem cudem do zdrowia powrócił.
Podniósł chudą, kościstą dłoń do góry.
— A no żyje Strasz! żyje! a gdy się na królu nie może pomścić, bo go niema już, pomści się na królowej za kaźń swoją, na dzieciach jej, aż do...
Głosu mu zabrakło, zadławił się złością swoją.
Kuropatwa słuchał zimno.
— Toś ty pewnie do Dersława jechał, czując w nim sprzymierzeńca? — zapytał.
— Nietylko z nim ale z djabłembym się związał dla pomsty! — krzyknął Strasz.
Krew mu chudą twarz zalała i stał się straszny namiętnością.
— Gdzież Dersław? W Orzelcu? — spytał.
— Mówią że w Orzelcu — odparł Kuropatwa chłodno. — I jam go szukał. My też myślimy z drugimi, o których pewnie wiesz, przeciw klechom i temu biskupowi, co tu nam na głowach chce kołki ciosać, wystąpić...
— Ja z wami! ja z wami! zmiłuj się Jaszko — namiętnie począł Strasz. — Dawajcie co robić! mówcie gdzie iść. Głowę poniosę... byle pomstę mieć.
Spokojniejszy Kuropatwa słuchał tych wybuchów dosyć obojętnie.
— Mnie się widzi, że my tu oba do tych Rytwian i do Dersława darmośmy się spieszyli — rzekł ciszej. — Juściż nie przeczę, pójdzie on z nami, ale tego człowieka prowadzić trzeba i...
To mówiąc obejrzał się Kuropatwa i dodał:
— Wnijdźmy gdzie pod dach, trzeba się rozmówić. Ty niedawno z wieży, tyle tylko wiesz, żeś zemsty głodny, a gdzie jej i jak szukać, nie obmyślałeś. Zdasz się nam i my tobie. Droga mi niepilna. Chodźmy gdzie do izby.
Ludzie Strasza, nawykli pewnie do tego, już dla swojego pana komorę jakąś oczyścili, wyrzucili z niej gospodarza, rupiecie jego, dwoje dzieci i właśnie na pościel siano nieśli, gdy Kuropatwa ze Straszem na próg wstępowali.
Przybyli rzucili się na siano. Strasz kazał podać podróżną baryłkę, bo był zmęczony i spragniony, a Jaszko mówić zaczął.
— Króla nie stało w samą porę, Zbyszek w drodze był do Bazylei...
— Tak — przerwał gwałtownie Strasz — właśnie miał z Koniecpolskim nazajutrz puścić się w podróż i bylibyśmy mieli prawdziwe bezkrólewie, gdy licho nadało, że go z Grodna goniec z wiadomością o śmierci króla napędził.
— Toć wiem — zawołał Kuropatwa.
— A tego nie wiesz, co chytry klecha uczynił. Ja ztamtąd jadę! — rzekł rzucając się po sianie Strasz. — Jednej godziny nie stracił. Śmierć króla, to na jego młyn woda! Małoletni królik, matka posłuszna... czego żądać więcej?
Zwołał natychmiast w Poznaniu zjazd ze swoich i uwinął się tak, że już tam, na razie, nie pytając Krakowian, bo on ich wszystkich ma w garści, ogłosili dziecko królem i naznaczyli dzień koronacyi!!
Strasz się zerwał z siana równemi nogami.
— Co mybyśmy byli warci, żebyśmy na to pozwolili? — krzyknął. — Zwołali oni zjazd do Poznania ze swoich, my się postaramy o inny, a dzieciom tej Rusinki nad sobą panować nie damy!
Nie damy! nie damy! — coraz głos podnosząc wołał Strasz.
Kuropatwa nań patrzał uważnie.
— Dałby Bóg — rzekł. — Nam nie o te dzieci idzie, czy one nam, czy tam jakie inne panować będą, ale o daleko większą i ważniejszą sprawę. Patrzajcie na Czechy, co się z pod biskupów i klechów, z pod dziesięcin i panowania rzymskiego wyzwoliły. Dosyć oni nam przewodzili... Kto u nas panem? Ani król, ani senatorowie, ani szlachta, tylko księża, biskupi z papieżem... a czem my? niewolnikami. Nie!! nie! my musimy u siebie ten porządek zaprowadzić co Zyska i Prokopy w Czechach!!
Strasz nawzajem tego wyznania wiary husyckiego tak obojętnie słuchał, jak Kuropatwa jego mściwych pogróżek. Łączyło ich widocznie jedno tylko, że oba przeciwko królowej, jej dzieciom i biskupowi, co się niemi opiekował, równie byli rozsierdzeni.
— Cóż Dersław? — zapytał Strasz — będzie on z nami?
— Pewnie — odparł Kuropatwa — i jam jechał do niego, aby się o tem ubezpieczyć, ale ja na długi czas nie rachuję byśmy go z sobą mieli. Szalona pałka — mówił dalej — a na takich, jak on ludziach, polegać nie można.
— Dla czego? — spytał Strasz.
— Tyś na dnie wieży siedział — ciągnął Kuropatwa — a co Dersław dokazywał, mało do ciebie doszło.
Poruszył ramionami.
— Rozmiłował on się w ślicznej Ofce, córce Bolka księcia mazowieckiego i szaleje za nią. Dla niej na wszystko gotów, a reszta dla niego nie znaczy nic. Dziewka prawda jak anioł piękna, no i księżniczka, ale gdyby prostą była chłopianką, szalećby za nią warto. Dersław rozum stracił... majętności jakie miał wszystkie poszły na tę miłość, ale arcybiskupa mając w rodzie, który umie grosz do grosza ściągać i skąpi kościołowi, aby swój ród dźwignął, nie zabraknie Dersławowi...
Śmiać się począł Kuropatwa.
— A wiesz co on w Orzelcu robi?
— Kat go wie! — odparł niechętnie Strasz.
— No, i ja też wiem — mówił Kuropatwa — Orzelca mu arcybiskup nie puścił przecie, a on go zajął, wiesz dlaczego?
Tu Jaszko z Łańcuchowa za boki się wziął i ze śmiechu mówić nie mógł. Musiał długo zachodzić się tak, na co Strasz dziwne oczy robił, nim dalej opowiadać począł.
— Stary arcybiskup skarby ogromne zebrał, to wszystkim było wiadomo, ale gdzie je chował, o tem wiedziało dwóch tylko... Jednym z nich był ten ukochany synowiec... Wojtuś w Orzelcu piękną fundował kaplicę na zamku, wrzekomo na chwałę Panu Bogu, a wistocie dla swoich grzywien złota i srebra... Gdy się Dersławowi przebrało do ostatniego denara, a Ofki nie dostał i dalej musi dworować koło niej... pomyślał sobie, że jużci staremu arcybiskupowi stryjowi zakopane skarby na nic, a nikomu one przeznaczone tylko jemu. Otóż Orzelce zajął, posadzkę w kaplicy wyłupił i grzywny dostał.
Strasz ramionami ruszył.
— Żebyż ich choć na dobrą sprawę, a nie dla tej dziewki użył — zawołał.
— Mówili mi — dodał Kuropatwa — że arcybiskup dziś miał ciągnąć z wojskiem swem Orzelce dobywać, a Dersław zaprzysiągł, iż gotów zamku bronić do upadłego.
Po chwili milczenia, której zadumany i w sobie pogrążony Strasz nie przerywał, Kuropatwa dokończył.
— Widzisz, że z tego Dersława my pociechy wielkiej spodziewać się nie możemy. Stanieć on z nami, choćby na przekorę stryjowi, ale ja mu nie wierzę. Arcybiskup się z nim przejedna, wezmą go na jaki lep, i jeszcze do nich przystanie.
O wiarę mu nie chodzi, o to kto królować będzie, niewiele, by mu Ofkę dano i pieniędzy dużo... A Ofki on nie dostanie i pieniędzy, gdyby sto tysięcy grzywien złota mu dać dziś, prędko je puści.
Zżymnął się Strasz.
— Jak nie Dersław, to któż z nami? — zapytał. — Ja, choć łbem o ścianę, pójdę dokąd każecie, ujadać się będę, a tych pacholąt Sonki nie puszczę królować. Ja wszystko dam, żywot położę... ale ja jeden, wy, a choćby i Dersław trzeci, mało nas na Zbyszka.
— Jest bo więcej — odparł Kuropatwa. — Ja niewiele zrobię, wy, gdyście z gardłem gotowi, może więcej, przecie inni też nasi coś warci.
— Jacy? — zapytał Strasz.
— Myślisz, że Abram (Zbąski) sędzia poznański — mówił Kuropatwa — mało znaczy i w kaszy go łatwo zjeść? A Spytka z Mielsztyna, a Janka z Rogowa, Działoszę?
Strasz się strząsnął.
— A ten nam na co? toć to tego łajdaka Hinczy powinowaty?
— Ale dlatego pójdzie z nami — mówił spokojnie Kuropatwa. — A Jana Mężyka Dąbrowę za nic liczysz, a wojewodę Sędziwoja z Ostroroga, a Piotra Korczboka...
— Aż tylu! ho! ho! — weselej przerwał Strasz. — Aleście ich pewni?
— Jeszczem Mikołaja Kornicza nie dołożył — kończył Kuropatwa — a ten dzielny jest i nie ulęknie się.
— Ja z wami! z wami! — począł Strasz zamyślony. — Rozumiem to, że wam o co innego niż mnie idzie, ja tego plemienia nie chcę, ja tej królowej radbym krwawe łzy wycisnąć, wy się potykacie z klechami... ale mi wszystko jedno, bylebym miał sprzymierzeńców.
Wyciągnął chudą rękę Kuropatwie, który ją ujął i potrząsnął.
— Nasza sprawa święta — odezwał się Jaszko z Łańcuchowa. — Dobijaliśmy się ciężko swobód dla siebie, za króla Loisa, przy wstąpieniu na tron Litwina, za panowania jego, gdyśmy w Łączycy pargamin rozsiekali, a to się wszystko na nic nie zdało... Klechy prawa tak pisały, że im się tylko swoboda i panowanie dostało, a nam dziesięciny i niewola... Czechy nam przykład dały... Raz trzeba się z jarzma ich wybić.
— A królowa ze swojemi...... niechaj rusza zkąd przybyła — dokończył Strasz.
— I biskupa Zbyszka jej dodać za opiekuna — rzekł Kuropatwa...
Strasz po izbie żywo się przechadzać począł.
— Z tym człowiekiem sprawa będzie trudna — rzekł. — Zmógł on wielu, boją się go.
— Do czasu dzban wodę nosi — wtrącił Kuropatwa. — Z dobroduchem Jagiełło łatwo mu było... z nami przyjdzie trudniej, tamtemu Rzymem groził i papieżem, a my się ich lękać nie będziemy.
— Rzym przecie całem chrześciaństwem włada — zamruczał Strasz...
— Was jeszcze na naukę słać trzeba do Czechów — rozśmiał się Kuropatwa. — Znać, żeście w wieży siedzieli, a nie wiecie co się w świecie dzieje. Husyci tacy dobrzy chrześcianie, jak i ci co papieża słuchają.
Zatopiony w myślach Strasz, nie do rzeczy zakończył.
— Byle królowę precz wypędzić, a Hinczę z Rogowa powiesić, róbcie sobie zresztą co chcecie.
Siedli na sianie wygadawszy się, spokojniejsi już, ale Kuropatwa gorący zwolennik hussytów, choć rozmowa wyczerpaną była, apostołować nie przestał.
— Patrzaj ino — mówił — gdybyśmy my dziesięcin nie dawali, a te ogromne dobra biskupie, kanonicze, klasztorne pozabierali, nie byłożby nam lepiej? Duchowieństwo prawi o ubóstwie, niechaj żeby nas nauczyło przykładem, jak się postem i jałmużną żyje.
Strasz się skrzywił, nie chciał się w dysputę wdawać i zamknął powtarzając swoje.
— Byle Rusinka ze swemi dwoma pędrakami szła precz.
— Ty jedno to masz na myśli! — rozśmiał się Kuropatwa.
Noc się zrobiła, wstał Jan z Łańcuchowa, przeciągnął się, oknem wyjrzał i pokiwał głową.
— Chyba do dnia podnocuję z tobą — rzekł — bo dalej w drogę po ciemku mi się nie chce. A ty dokąd ztąd myślisz?
— Do Dersławam ciągnął — odpowiedział Strasz — a widzę, że tu robić nie mam co... Pojadę gdzie każecie, gdym się raz z wami na jedną służbą wpisał. Wszystko mi równo dokąd, byle przeciw królowej i Zbyszkowi, a tych dzieciaków niedopuścić.
Zamyślił się Kuropatwa.
— Zbyszek zwołał do Poznania zjazd i tam samowolnie króla nam narzucił, my musimy drugi ściągnąć. Szlachtę wielkopolską i Małopolan trzeba żgać, aby się biskupowi wodzić za nos nie dała. Jedź z tem po ludziach!
— Ja jeden! — spytał Strasz.
— Nie będziesz sam, przyjdą w pomoc inni — mówił Jaszko z Łańcuchowa — ale ty się też przydasz, boś człowiek gorący i nie dasz się nieczem ująć.
— Tego pewni być możecie — zawołał Strasz — jakom żyw i pókim żyw, zemsty im mojej nie podaruję.
Gwarzyli tak do rana prawie, a gdy się zdrzemnęli zaledwie, zbudziło ich wołanie, wrzawa i skrzypienie wozów przed gospodą. Strasz, który się nie rozdziewał i ciągle był w gorączce jakiejś, wybiegł do wrót.
Dniało już, a gościńcem podle gospody wiodącym na zamek ciągnęły wozy ładowne i ludzie zbrojni, trochę podpili, zagrzani, śmiejący się jakby im wyprawa się bardzo powiodła pomyślnie.
Za szeregiem całym wozów, na których widać było skrzynie, wory i sprzęt różny, jechał w orszaku kilkunastu towarzyszów Dersław z Rytwian, którego Strasz poznał zdaleka.
Łatwo go było pośród wielu rozeznać, bo postawą i twarzą nie miał sobie równego naówczas, choć młodzież wychowywana inaczej, cała była rzeźką i kwitnącą. Celował wśród niej sławny ze swej męzkiej urody Jastrzębczyk, chłop tęgi, silny, jasnowłosy, niebieskooki, tak pięknych rysów twarzy, iż mu się dziwowali wszyscy, a napatrzeć nie mogli. Miał w sobie coś szlachetnego, pociągającego, ale też i szalenie butnego a śmiałego. W stroju rycerskim porównywano go do obrazów św. Jerzego bojownika. Wiedział on pewnie o tem, próżnym był tą pięknością swą i stroił się z prawdziwie pańskim przepychem, a secinami grzywien zbroje francuzkie i hiszpańskie, suknie szyte, ozdoby dla siebie i koni swych przepłacał.
Wszystek też jego dwór zawsze musiał być do miary z nim przybrany wytwornie, na co kosztu nie żałował.
Przyczyniało się do tego zamiłowania w zbytku, staranie o względy pięknej Ofki księżniczki mazowieckiej, której już znaczną część majętności poświęcić musiał... zabiegając o jej łaski, a nie chcąc się nikomu dać zaćmić... weszło potem w nałóg to życie pańskie, otaczanie się dworem licznym, sadzenie nakoniec drogie na suknie coraz inne i wspanialsze a wytworniejsze coraz.
Cała gromada powinowatych, uboższych Jastrzębczyków z Mazowsza, otaczała go i składała dwór, na wzór pańskich ułożony. Miał marszałka, podkomorzego, podczaszego, łowczego, koniuszych, a nawet klechę, który pisał za niego i listy mu układał. Był i cytarzysta i śpiewak nadworny.
Chociaż się jeszcze z księżniczką nie ożenił i rozsądni ludzie powątpiewali czy mu ją dadzą, mimo że miał stryjem arcybiskupa, już po książęcemu występował. Był przytem zuchwalstwa i śmiałości niesłychanej, a w naturze to miał, że im mu się co trudniejszem wydawało, tem uparciej się za tem uganiał.
Jechał Dersław na koniu pod kapą, jakiej drugi chybaby na uroczysty dzień zażył, kosztowną i piękną, z ręką w bok, podniesioną głową, uśmiechnięty i tryumfujący.
Ponieważ zaledwie dniało, a pod wrotami gospody niedobrze było można Strasza rozeznać, i chudą tylko jego postać dojrzał Dersław przypatrującą mu się pilnie, podpędził konia tuż, pochylił się i wykrzyknął.
— Upior czy żyw! Strasz...
— Jam jest, a zaprawdę nie wiem sam czym żywym czy upiorem, bo oto z grobu tego w sandomirskiej wieży się wydobyłem...
— Cóż tu robisz?
— Przybyłem do was!
— I w gospodzie stałeś! Zabieraj się z żywo na zamek do mnie... Ja cię odkarmię!!
Rozśmiał się i powtórzywszy — Bywaj rychło — konia ścisnął biegnąc ku zamkowi.
Strasz wnet rozbudził Kuropatwę, i kazawszy konie na zamek prowadzić, sami pieszo za Dersławem zdążali.
Zameczek był nowy prawie, mały, ale bardzo pięknie zbudowany. Znać w tem było rękę arcybiskupa, który co tylko czynił, wykonywał z myślą o przyszłości, i dbał, by dla oka było piękne.
Gotyckiej budowy, z komnatami nie nazbyt wielkiemi, ale pięknie zasklepionemi, malowanemi i złoconemi, wyglądał jak cacko, bo Dersław go dla siebie z przepychem przyozdobił.
Marnotrawny panicz nie żałował na to stryjowskich oszczędności, sam na nie pracować nie potrzebując.
Tam gdzie malowań nie było po ścianach, wspaniale okrywały je opony, a wszędzie gdziekolwiek police i szafy stanąć mogły, gromadziły się przepyszne złociste, srebrne, miedziane i cynowe naczynia. Jedna izba na zbrojownię wyglądała, cała zawieszona orężem, w innej szkarłatem, aksamitem i złotogłowy okryte siedzenia, nakoniec i rzędy sadzone były poustawiane.
Gdy Strasz z Kuropatwą weszli na zamek, służba liczna a przygotowana na przyjęcie pana, już stoły zastawiała. Dersław zrzuciwszy zbroję i zmieniwszy suknie, w stroju cudzoziemskim, wytwornym jak wszystko cokolwiek nosił, na wpół siedział, wpół leżał w krześle wyciągnięty, kręcąc wąsa i wydając rozkazy. Towarzysze jego stali dworując mu dokoła.
Nie ruszył się na powitanie Strasza i Kuropatwy, ręką tylko dając im znaki.
— Wracam z tęgiej wyprawy i rozprawy — począł śmiejąc się do nich — i choć nawykłem do niewczasu, ale wszystkie kości w sobie czuję.
To mówiąc ręce podniósł.
— Musieliśmy do wojsk stryja arcybiskupa, którym bodaj on sam dowodził, dać ognia!! Była to fatalna konieczność. Nie mogłem go wpuścić do Orzelca, bo by mi skarb swój wydarł, a ja go zaprawdę lepiej niż stary ten grzyb, użyć potrafię.
Daliśmy więc z jedynego działa, strzał pusty, na postrach... i arcybiskup z całem wojskiem swem, z pod murów własnego zamku, pierzchnąć musiał. Widziałem go jak stojąc na wozie, ręce podniósł i oczy sobie zakrył potem... Nie kusili się już o odzyskanie Orzelca...
Ale ja go stryjowi oddam, bramy zostawiłem otwarte, teraz gdy dobyłem z gniazda złote jaja!!
W Rytwianach grzywnom jego weselej będzie, niż pod zimną posadzką w orzeleckiej kaplicy.
I rzucał a śmiał się pan Dersław.
— Powiedzcież nie tęgom się ja spisał? nie dobrze postąpiłem? Szczuryby były grzywny rozniosły, a ja ich tak bardzo potrzebowałem...
— Powinszować — przerwał kłaniając się Kuropatwa — obłowiłeś się dobrze, będzie za co weselić przy pięknej Ofce! Wszystko to dobre, a jednak, gdybym ja na waszem miejscu był, nie cieszyłbym się bardzo. Ma arcybiskup pewnie dwa albo i trzykroć tyle co w kaplicy zakopał, i na krewniakach mu nie zbywa, musicie się ze spadkiem po nim pożegnać! Szkoda!
— Oh! com wziął to moje — śmiejąc się dodał Dersław — jutra człowiek niepewien, a starowina nie rozgłosi wypadku, bo mu wstyd będzie. Utrze się cała sprawa, i ja się z nim przejednam...
Wnoszono już misy, i Dersław się podniósł z siedzenia, przechodząc do stołu, do którego zapraszał gości.
Straszowi jeść się nie chciało, ale pić był gotów.
— No — odezwał się niecierpliwy — macie skarbiec pełen, na ochocie nie zbywa, czas nam począć inną wojnę z biskupem Zbyszkiem i królową. Jam z tem do was przybył. W Poznaniu już koronacyę naznaczyli... a my powinniśmy tego rodu... nie dopuścić do panowania nad nami. Dość go mieliśmy przez długie królowanie Jagiełły!! Wojna przeciw Jagiełłowiczom... pędraków tych... precz... Piasta sobie znajdziemy...
— Bolka! ojca Ofki na tron! — gorąco zakrzyczał Dersław — to dopiero myśl złota. Ja mu koronę dam, on mnie córkę.
— Niech Bolko panuje, niech Dersław, kto chce, byle nie synaczek Sonki — zawołał Strasz. A więc, gospodarzu miły, wy z nami przeciw nim!
— O to i pytać nie potrzebowaliście, bo się zbieram nie na żart; i ja i wielu ze mną. Klechom nad sobą panować nie damy, dosyć ich już mieliśmy.
Kuropatwa odchrząknął.
— Tak, tak — rzekł — na tem waga cała. Nowy porządek zaprowadzić trzeba. Precz z dziesięcinami, dobra im poodbierać, słudzy boży nie potrzebują tych światowych marności. Włosiennicę i dyscyplinę im zostawimy nienaruszoną!
Dersław śmiał się.
— Wojna przeciw klechom! — zawołał kubek podnosząc do góry.
— Przeciw królowej — poprawił Strasz.
— Tobie ona tylko w głowie — przerwał gospodarz.
— Popatrzże się na mnie — odezwał się Strasz — nie będziesz się dziwował nienawiści... Ząb za ząb. Hinczę z Rogowa powiesić...
Gospodarz słuchał w około się uśmiechając.
— Aby wojna, — rzekł — zawsze dobrze... biskupowi Zbyszkowi, jego rodzinie i przyjaciołom berło potrzeba wyrwać z rąk. Bili nas niem dosyć po łbie... Dobra biskupie naprzód zajechać i pożywić się. Co będzie to będzie, pierwsza rzecz, ograbić ich, jak ja mojego stryjaszka... Spokornieją zaraz...
Tu zwrócił się do Strasza.
— Co do królowej i tych jak ty ich nazywasz pędraków, o imię się sprzeczać nie będą, choćby jeszcze gorzej brzmiało, trudniej nam przyjdzie z niemi bodaj, niż z biskupem.
— Ho! ho! — wykrzyknął Strasz... a to dlaczego?
— Ba! — odparł Dersław — gdy kamień czterdzieści lat leży na jednem miejscu, to sobie łożysko wyrobi i uściele. Tak samo Litwin też ludzi sobie i rodowi swemu pozyskał. Posłuchaj no tych, co po drodze widzieli ciało nieboszczyka prowadzone do Krakowa, co oni o tem opowiadają.
— A no? — spytał Kuropatwa — cóż tam się za cuda działy?
— Od samego Gródka, słyszę — mówił Dersław — po całej drodze tłumy ludu zapłakanego towarzyszyły zwłokom do Krakowa. Około dębowej trumny, przyozdobionej koroną i oznakami królewskiemi, cisnęło się co żyło... wysypywały się wioski i miasta na spotkanie. Duchowieństwo z chorągwiami, z krzyżami, z relikwiami stało po całej drodze. Nieustannie musiał się pochód zatrzymywać dla nabożeństw i mów żałobnych, dla natłoku ciżby, która się do trumny choć przybliżyć pragnęła.
Szlachta, panowie, księża, nawet lud prosty ze szlochaniem wszędzie mary królewskie spotykał...
Bodaj umarłego pokochali więcej niż żywego niegdyś — dodał Dersław — aliści pewna, że się przywiązanie i do rodziny i do pędraków wzmoże przez to... Nie tak to łatwo będzie wymieść Litwinów precz...
Strasz burczał słuchając...
— Co to wszystko znaczy? — odparł dziko. — Co lud rozumie? jemu, aby w dzwony uderzono a chorągwie powiały, biedz gotów... Tak samo się będzie cieszył, gdy ich precz wyżeniemy, jak teraz płacze chowając starego niedołęgę...
Kuropatwa głową pokręcał.
— Nadto wy łacnem wszystko widzicie — rzekł. — Trzeba naprzód od cienkiego zaczynać końca. Duchowieństwo trzyma Jagiellończyków, uderzmy na duchownych wpierw, zmieni się wszystko, a mają Jagiellony czy Litwa panować koniecznie, weźmiemy Korybuta, który hussytą jest w duszy.
— Mamy Piastów — zawołał Dersław — po co szukać cudzych Bogów.
— Litwa przepadnie — kręcąc głową dodał Kuropatwa — a jużci jej szkoda.
— Co ma przepadać! — przerwał Dersław — albo to Bolko nie urodzony z Litwinki!! Właśnie w nim dwoje krwi razem... Ja Bolka poprowadzę.
Strasz wychylił kubek i mocno nim o stół uderzył.
— Prowadźcie kogo chcecie, byle się królowa wyprowadziła...
Z tego uporu Strasza zaczynali się wszyscy uśmiechać, co go bynajmniej nie mięszało.
— Wy wszyscy, wielu was tu jest, tej kobiety nie znacie — rzekł — i dlatego ją sobie lekceważycie. Nie było jeszcze na tronie w Polsce jej podobnej... Patrząc na nią, gdy dumna a chłodna stoi w kościele, albo na zamku, spokojna, obojętna, nie odgadłby nikt, że ona w małej ręce swej wszystko trzyma.
Ani Zbyszek nawet co się Witoldowi oparł, jej się nie obronił. Robi on to, co ona chce, bo jego własny interes zaprzęgła do swojego wozu, przebiegła niewiasta...
Zdala wydaje się tak, jakby ona do niczego się nie mięszała, nie wiedziała o niczem, słabą była i bezsilną... A gdzie niema jej ręki i oka? czego ona nie dokaże, gdy zechce?
Tylko nigdy sama, jej nie widać za drugiemi. Robi za nią ksiądz, wojewoda, jakiś człeczek niewielki jak Hincza, jakiś duchowny, urzędnik, po za niemi ona stoi. Trzeba jej było synów, ma ich, zawadzała Jadwiga, musiała umrzeć. Odda rządy biskupowi na czas małoletności i jego druhom, byle dla syna korony dostać...
Potrzeba jej żeby ją kochali, potrafi sobie miłość kupić, będzie pokorna, ani poczuje jej nikt... a rękę jej na karku wszyscy dopiero uznamy, gdy już tchnąć nie będzie można!!
Strasz mówił gorąco, z zapałem niezmiernym, a słuchali go wszyscy zrazu uśmiechając się, później coraz poważniej, w końcu głowami dając znaki potakiwania.
— Widzisz — rzekł Dersław, gdy Strasz skończył — że z taką niewiastą jakąś ty nam ukazał, i królową jeszcze, nie tak łatwo będzie jak się tobie widzi... Zbyszka też biskupa lekceważyć się nie godzi... Po za nim też gromada siłaczów.
— Tak jest — począł Strasz — ale i my też siły mamy... Trzeba swój naród znać. U nas jeden taki śmiały człek jak biskup ciągnie za sobą tysiące... Odwagę tylko potrzeba mieć i głos donośny. Jak szli za pogrzebem tłumami, tak pójdą przeciwko królowej, byle się znalazł kto ich poprowadzi.
— Na powodyrach nie zbędzie — wtrącił Dersław. — Sędziwój Ostroróg, Spytek z Mielsztyna, Abram Zbąski... a w ostatku i my też...
To mówiąc podniósł się dumnie... Skończyła się narada, bo płochemu a gorącemu gospodarzowi, już było dosyć mówić o tem. Wrócił do swej przygody z arcybiskupem, którego miał jeszcze na sercu i pamięci. Napróżno Strasz i Kuropatwa chcieli na nim wymódz, aby coś zawczasu postanowił i obmyślił co czynić potrzeba. Dersław ich odsyłał do Spytka i Odrowąża, na jedno się godząc tylko, aby jak najprędzej zjazd szlachty zwołać, opodal od Krakowa, tam się zgromadzić i na nim postanowić albo wybór nowego króla, lub przynajmniej odłożenie koronacyi.
— Nadewszystko temu zapobiegajcie, aby na zjazd Zbyszek biskup przybyć nie mógł, bo nam szyki pomięszać gotów.
Niech Strasz jedzie do Poznania, do Krakowa, kędy chce... a nawołuje, by się szlachta co rychlej zgromadziła pod hasłem — koronacyi nie dopuścić...
Tymczasem my Piastowi przygotujemy ludzi, okrzykniemy go, i ukoronujemy...
Wszystko to Dersławowi teraz, gdy on sam to wymyślił, zdawało się łatwem, jak gdyby już kraj cały miał w ręku.
Kuropatwa a nawet Strasz inaczej się zapatrywali na to, ale wiedzieli, że z Dersławem rozprawiać było próżno. Upewnić się, iż pójdzie z nimi, naznaczyć mu bodaj najtrudniejszą rzecz do spełnienia, starczyło. Zagrzany mógł być pożytecznym, lecz pokierować nim musiał ktoś inny... Za to najszaleńszy poryw, pewnie on najlepiej mógł dokonać.
Strasz z Kuropatwą podzielili między siebie roboty i pierwszy z nich, jako lepiej obeznany z Krakowem, miał się tam udać potajemnie, dla namawiania do zjazdu, na którym i Małopolanie znajdować się musieli, drugi obowiązał się jechać do sędziego poznańskiego i wojewody Ostroroga, aby ich pobudzić do działania...
Zjazd musiał nastąpić jak najrychlej... zwołanym być nagle i odprawionym tak spiesznie, aby przeciwnicy udziału w nim wziąć nie mieli czasu.
Tegoż dnia Strasz niezmordowany, gdy szło o zemstę, którą żył i dyszał cały, wyruszył do Krakowa.
Spieszył tak, że nim powoli ciągnący pochód pogrzebowy dostał się do stolicy, on już go wyprzedził. Wjeżdżając, choć się teraz niczego lękać nie potrzebował, nie chciał być poznanym i śledzonym, obawiając się, aby go zwolennicy królowej nie szpiegowali, lub na niego jakiej nie uczynili zasadzki, umiał więc wśliznąć się niepostrzeżonym, a przy ulicy Grodzkiej miał swą starą gospodę u piekarza Wirszowca, w której bezpiecznym się czuł jak u Boga za piecem.
Wirszowiec, pochodzeniem Czech, skrycie sprzyjający hussytom, nieprzyjaciel duchownych i wszystkiego co się połączeniu Polaków z Czechami przeciwiło, ze Straszem był oddawna w stosunkach, równie jak z temi co biskupowi i królowej stawali skrycie na zawadzie. Człowiek był zamożny, przebiegły, na pozór nie mięszający się do niczego, ostrożny wielce, ale gorliwy bardzo...
Nie widział on Strasza od czasu jak go uwięziono, i przeraził się, zobaczywszy tak strasznie zmienionym. Przyjął go troskliwie, umieścił bezpiecznie, i zaraz w pierwszej chwili zdał mu sprawę z tego, co się w Krakowie działo.
Strasz nie taił z czem przybywał. Wirszowiec głową potrząsał.
— Dla zmarłego króla okazują miłość bardzo wielką, bodaj że ją tak rozpalają umyślnie, aby wdowa i dzieci przy niej się przygrzały. Zobaczycie jutro... gdyż zwłoki właśnie tu przybywają.
Działo się to we czwartek, w dzień św. Małgorzaty, a dnia następnego w piątek przywiezienie zwłok zapowiedzianem było...
Z rana już miasto całe na ulice wyległo, a Strasz tak się przyodziawszy, ażeby go poznać nie było łatwo, wyszedł też z innemi.
W uroczystem milczeniu czekały tłumy. Piękny, jasny dzień czerwcowy oblewał blaskiem wiosennym ten obchód żałobny. Na twarzach wszystkich widać było przejęcie smutkiem, który rodził i żal po królu, i niepewność losów, jakie teraz kraj spotkać miały.
Strasz zdala mógł się przypatrzeć, z gniewem w sercu, jak w żałobnych szatach królowa z dwoma synaczkami wyjechała na spotkanie mar królewskich... Blade jej lice zalewały łzy, ale mężnie podnosiła głowę i piękne zawsze lice, prawdziwie królewskim majestatem i powagą napiętnowane...
Zwolna zbliżał się wóz żałobny, otoczony dworem niosącym pochodnie... Królowa wiodąc synów, z płaczem się rzuciła ku niemu i zawisła nad trumną. Oba chłopcy za jej przykładem, płacząc i szlochając, podtrzymywani przez ks. Kota i Ryterskiego, pochylili sie nad zwłokami ojca... Nie można już było ich i Sonki oderwać od wozu i z nim razem, w obliczu tysiąców postępowała królowa i dzieci przez miasto...
Strasz patrząc na to, ze złości rwał odzienie na sobie.
W tej chwili ze wszystkich kościołów przy biciu w dzwony zaczęły wychodzić procesye z chorągwiami, długie szeregi zakonników, bractwa, cechy, pokutnicy... Ludność miejska cisnęła się także, i ogólny żal tak jak powszechna radość zaraźliwy, dał się czuć wszystkim. Przypominano sobie dobroć Jagiełły, jego zwycięztwa, pokój i swobodę panowania, a zapomniano wad i słabości człowieka...
Napróżno Strasz szukał tu sobie kogoś, z kimby mógł swą niechęć dla królewskiej rodziny podzielić, każdy ubolewał nad jej bólem i radby był go osłodzić.
W tydzień potem odprawił się pogrzeb królewski z całem przepychem i ceremoniałem zwyczajami uświęconym.
Wszyscy niemal polscy biskupi ze swym prymasem na czele, niezliczone zastępy duchowieństwa, zbiegły się dla oddania ostatniej posługi zgasłemu panu.
W licznym orszaku niewiast przybranych żałobnie, otoczona dworem, dwoje pacholąt spłakanych trzymając przy sobie, stała przez cały czas smutnego obrzędu królowa, lejąc łzy ciche, na oczach zgromadzonych panów i mnogiego ludu, obudzając współczucie powszechne.
Mistrz Paweł z Zatora, wyszedł na kazalnicę, polską mową, wszystkim zrozumiałą i dostępną, poruszając serca całego ludu. Żądała tego po nim i prosiła królowa, pragnąc, aby nietylko wybrani, lecz wszystek tem tłum mnogi posłyszał słowo natchnione i wziął je do serca. Płacz rozległ się w kościele...
Z trzaskiem wpadli na koniach chorążowie, krusząc drzewce u trumny, i padając przy niej sami. Zdawało się w tej chwili, że nie panowanie jedno, ale losy całe kraju szły z temi zwłokami do grobu.