Matka królów/Tom II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Matka królów
Podtytuł Czasy Jagiełłowe
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.


Niepróżne były zabiegi Jana Strasza i jego sojuszników. Sam on zaledwie pogrzeb potrwawszy, dowiedziawszy się, że koronacya naznaczona na dzień św. Piotra i Pawła, odłożoną została przez senatorów tu zebranych na dzień św. Jakuba, pobiegł po cichu i tajemnie ściągać wszystkich królowej i biskupowi niechętnych na zjazd zapowiedziany w Opatowie.
Czasu pogrzebu króla, umysły wszystkich tak nim i co najpilniejszemi sprawami były zajęte, tak nikt nie przeczuwał i nie domyślał się zuchwałego powołania na zgromadzenie, o którem rada i senatorowie przedniejsi nie wiedzieli wcale, iż najmniejszej wątpliwości nie miano o tem, że koronacyi postanowionej nic nie stanie na przeszkodzie.
Z wielką troskliwością tajono zjazd przed tymi, którzy albo mu zapobiedz lub znaczenie jego wpływem swym zmienić mogli.
Sam Zbigniew biskup, zwykle najlepiej zawiadomiony o wszystkiem, co się działo lub gotowało w kraju, był w zupełnej nieświadomości pokątnych knowań swych przeciwników.
Wszystko zdawało się iść po myśli jego. Za życia króla otrzymano zapewnienie wyboru następcy; Władysław był na tron wyznaczony...
Koronacya stawała się tylko potwierdzeniem tego, co przyobiecane uroczyście zostało...
Jakkolwiek biskup uspokojony był o przyszłość i królowę starał się ubezpieczyć, pozostawało tyle do obmyślenia spraw, na czas małoletności króla nowego, iż narad na chwilę nie przerywano.
Po całych dniach, często w nocy schodzili się tu przedniejsi senatorowie, roztrząsając kwestyę opieki, wielkorządów, rozdziału władzy, oddania różnych ziem i części kraju w ręce ludzi, krórymby zaufać było można.
Biskup Zbigniew znał dobrze przeciwników swoich i ich siły, lecz nie przypuszczał takiego zuchwalstwa i rozpasania z ich strony, jakie go czekało.
Pierwszy Wojciech Jastrzębiec z łzami uskarżający się na synowca Dersława, postępowanie jego starał się biskupowi przedstawić jako bezkrólewiem spowodowane i oznajmujące, iż innych bezprawiów spodziewać się należało.
Oleśnicki wybryk Dersława z Rytwian lekceważył, miał on go za jedną z tych spraw domowych, za zajście familijne, któremu zbytniego nie godziło się przypisywać znaczenia.
Z tego ubezpieczenia się i ufności w siebie zbudził go nagle wypadek niespodziewany, nie do wiary prawie, oznajmienie, iż znany warchoł i husytów druh Mikołaj Siostrzeniec Kornicz, niegdy burgrabia w Będzinie, zajechał mu dobra Sławkowskie.
Oleśnicki gdy mu oznajmiono o tem, uszom swym prawie zawierzyć nie chciał...
Nie ochłonął jeszcze z podziwu i zgrozy, gdy dworzanin królowej nadbiegł do niego z prośbą usilną, aby do niej pospieszał. Sprawa była najmniejszej niecierpiąca zwłoki.
Wezwaniu przytomny rodzony brat biskupa, Jan z Oleśnicy marszałek koronny, który tylko co zamek opuścił i z królową się widział, zapytany czyby nie wiedział dlaczego tak go pilno wzywano, nic powiedzieć nie umiał.
Pozostawił królowę czuwającą nad dziećmi, jak zwykle, zaprzątniętą tysiącem drobnych trosk, które na nią wdowieństwo jej włożyło...
Pomimo żalu, Sonka nie miała czasu we łzach się rozpływać i trawić dnie na narzekaniach. Musiała być czynną sama, chociaż wierzyła w czujność i opiekę Oleśnickiego.
W jej też komnatach zbiegały się nici mnogich sieci po całym rozciągniętych kraju. Co chwila przyjeżdżali gońce, przychodziły doniesienia, odprawiano posłańców roznoszących rozkazy.
Działo się to wszystko za wiedzą biskupa, z jego przyzwoleniem, w myśl jego, ale królowa sama obmyślała środki, wyznaczała ludzi, wprawiała w ruch mnogie koła tej machiny.
Była niezmordowaną, a kto wie jak praca leczy w cierpieniach, jaką im ulgę przynosi, pojmie, że Sonka zamiast się czuć tem obciążoną, lżejszą czuła boleść w sercu...
Pomimo zapewnień, nie uznawała się jeszcze bezpieczną... Donoszono jej codzień od odgróżkach ludzi, których znała nieprzyjaciołmi swemi i biskupa. Drżała przewidując, że się oni na wszystko ważyć mogą.
Jednym z tych, którzy jej teraz najgorliwiej służyli, był Hincza z Rogowa. Jest w ludzkiej naturze przywiązywać się do tych, dla których się cierpiało. Hincza oprócz tego zawiadomionym był o oswobodzeniu Strasza i lękał się go dla siebie. Postanowił więc śledzić wszystkie jego kroki...
Natychmiast po pogrzebie zniknął on z Krakowa, zawiadomiwszy tylko królowę, iż dla pilnych spraw oddalić się musi. I tak samo jak wyjechał nagle, zjawił się dnia jednego nazad, pomimo niezwykłej godziny, domagając, aby go natychmiast do królowej wpuszczono...
Cały jeszcze kurzawą podróżną okryty, z twarzą potem oblaną, stanął przed nią. Postawa jego i pośpiech z jakim się natrętnie do drzwi dobijał, nastraszyły Sonkę...
— Miłościwa pani — rzekł zaledwie się skłoniwszy Hincza. — Wie-li co biskup krakowski albo ktokolwiek o zwołanym zjeździe szlachty do Opatowa, która się chce koronacyi opierać?
Sonka cofnęła się przestraszona żegnając.
— Ani biskup, ani ja, ani nikt o nim nie słyszał!
— Na rany pańskie — począł Hincza — a toć ledwie czas zapobiedz temu, a Bóg wie nawet czy w porę się co da uczynić. Zjazd w tych dniach, niezawodnie. Gromadzą się nań wszyscy nieprzyjaciele biskupa i wasi...
Królowa bez długiego namysłu, gorączkowo klasnęła na sługi i nie przestając wypytywać Hinczę, wyprawiła dworzanina do biskupa.
— Czyjemże ten zjazd jest dziełem? — zapytała.
— Dosyć powiedzieć, że Strasz w to rękę umoczył — zawołał Hincza — a z nim co jest najzuchwalszych, wszyscy jadą i biegną. Sprawiono to tak zręcznie, że gdy dadzą znać panom senatorom, jeżeli im oznajmić o tem raczą, już na rozsadzonych koniach nie czas będzie dobiedz do Opatowa.
Usłyszawszy to królowa, znowu z tym pośpiechem i energią, który ją cechował, uderzyła w ręce.
— Koniuszego mi wołać — krzyknęła do wchodzącego dworzanina — tej chwili!
Hincza jeszcze rozpowiadał dalej, gdy już koniuszy wchodził na próg komnaty, nawykły do tego, że królowa prędko być usłużoną chciała.
— Wszystkie konie moje, tej godziny niezwłocznie rozsadzić po drodze do Opatowa — zawołała[1].
Koniuszy zaledwie przebąknął coś koni żałując, gdy Sonka mu przerwała.
— Słyszałeś rozkaz, nie ma wymówki. Odpowiesz za każdą chwilę straconą. Wszystkie konie moje na drogę do Opatowa, a najlepsze zostaną do mojej lekkiej kolebki. Idź! spełń!
Wyszedł zdziwiony koniuszy.
Z niecierpliwością Sonka oczekiwała na biskupa, który nadjechał, nie spiesząc się zbytnio, zawsze spokojny i nielubiący okazywać gorączkowego czemkolwiek zajęcia. Cierpiałaby na tem powaga jego.
Królowej wejrzenie szukało w jego twarzy śladów niepokoju, jakiby wiadomość o zjeździe w Opatowie musiała wywrzeć.
— Opiekunie mój — zawołała żywo — wiecie już o tem, co zamierają nieprzyjaciele moich dzieci??
Mówiła głosem tak poruszonym i zrozpaczonym, że biskup stanął zdziwiony.
— Miałożby coś nowego się stać, o czembym ja nie był zawiadomiony? — zapytał.
— Zwołali zjazd do Opatowa... i to w tych dniach, aby koronacyi przeszkodzić, któż wie? może aby wybór Władysława podkopać?
— Kto? — odezwał się biskup nadzwyczaj zdumiony. — Zjazd? bez senatorów? cóż to ma znaczyć i kto go zwołuje?
Królowa dała znak Hinczy, aby wystąpił.
— Mów — rzekła.
Biskup czekał w milczeniu.
Natychmiast rozpoczął swoje opowiadanie Hincza, a w miarę jak mówił, czoło biskupa się ściągało.
— Zjazd ten nie będzie miał żadnego znaczenia — rzekł wysłuchawszy.
Królowa łamała ręce.
— A! opiekunie moich dzieci, ty, któremu je ojciec powierzył — zawołała. — Uczyniłeś już dla nich i dla mnie wiele, zrób jeszcze tę ofiarę, abyś się na tym niebezpiecznym zjeździe znajdował... Inni też senatorowie...
Dumał biskup zasmucony. Spytał Hinczy o termin zjazdu... i zamruczał, że nawet o konie będzie trudno, bo w pospiesznej podróży z Poznania na śmierć swoje pozamęczał.
— Ja już moje rozsadzić kazałam — odparła drżąca królowa, ręce ciągle załamując. — Ojcze mój, nie opuszczaj nas. Choćby ten zjazd postanowić nic nie mógł, zawsze ośmieli, otworzy do innych wrota, zachwieje tem, co wy z panami senatorami postanowiliście...
Wasza przytomność jedna ocalić nas może. Nieprzyjaciele nasi już o Bolku mazowieckim mówią, za nic sobie mając przyrzeczenia uczynione nieboszczykowi.
Niepokój wycisnął łzy królowej, płacząc zbliżyła się do biskupa, całując ręce jego i prosząc go już łzami swemi. W tej chwili wchodził dziesięcioletni jej syn, na którego skinęła...
Przybiegł i on na rozkaz Sonki, choć nie wiedząc przyczyny, dla której miał biskupa błagać i rękę jego do ust podniósł. Zbigniew był poruszony...
— Ponieważ czas jest krótki — odezwał się — muszę natychmiast iść naradzić się z bratem i z innymi, a proszę miłości waszej, abyście nie trwożyli się nadaremnie. Walka z warchołami jest równie moją jak waszą, wypowiedzieli oni i mnie wojnę, zajechawszy Sławków. Będziemy mieli wiele do czynienia, lecz, z pomocą Bożą i ludzi uczciwych, kościołowi wiernych, zwyciężymy.
To mówiąc rękę podniósł, pobłogosławił królowę i jej syna i szybko się oddalił.
Na biskupstwo zajechawszy, znalazł tam Spytka z Tarnowa wojewodę sandomirskiego i Jana brata swojego, którzy go w ganku przywitali wiadomością o naznaczonym zjeździe w Opatowie.
Oba oburzeni byli zuchwalstwem tych, co nikogo nie pytając, samowolnie zwołali zgromadzenie, rachując na to, że sami w niem przewodzić będą.
Jan Głowacz z Oleśnicy, brat biskupa gniewny i nadąsany począł od tego, że nikt na ten zjazd jechać nie powinien z poważniejszych ludzi, aby mu nie nadać znaczenia. Lekceważą oni nas, tembardziej my ich powinniśmy ważyć mało? Niech krzyczą i niech stanowią uchwały, kto ich posłucha?
Nadchodzący tuż Wawrzyn z Kalinowy Zaręba kasztelan sieradzki, miał minę zasępioną mocno i posłyszawszy co mówił Głowacz, dodał.
— Pewnie że nam tam nie jechać. Ja mam wiadomość, iż zjazd jest zasadzką. Mogą senatorów pochwycić i uwięzić. Na wszystko się tacy ludzie ważą.
Biskup słuchał.
— Choćby i było niebezpieczeństwo dla innych — rzekł — ja go dla mnie nie widzę, a królowa prosi i jechać muszę.
Zakrzyknęli wszyscy, a szczególniej Głowacz.
— Bój się Boga! ja nie puszczę. Uchowaj Boże na ciebie nieszczęścia, cóż my poczniemy! Lepiej, aby nas dziesięciu poszło w niewolę, niż ty jeden.
— Nie będą śmieli uczynić mi nic — zawołał biskup. — Przypomnijcie sobie, gdy tu Czesi z Korybutem byli, jak mi śmiercią, zasadzką, napaścią grozili, przecie sam na jutrznią chodziłem i nie stało mi się nic. Pojadę do Opatowa, w paszczę im, a wyjdę cało. Jechać zaś, powtarzam, muszę, i to jednej godziny, bo zjazd się już poczyna.
Wszyscy tem stanowczem wyrzeczeniem biskupa, stali zmięszani. Śmielszy brat marszałek ciągle głową potrząsając, sprzeciwiał się jeszcze.
— Ja — rzekł Spytek z Tarnowa — jechać nie myślę. Nicbym tam nie sprawił, zostanę tu lepiej na straży.
Zaręba nie okazywał chęci do podróży także.
— Jeżeli jest co do zrobienia, biskup jeden może temu zaradzić — rzekł. — Mybyśmy idąc pod rozkazy panów szlachty, husytów co najeżdżają majętności duchowieństwa i łupią po gościńcach, albo na napaść się narazili, lub na pośmiewisko... Oni tam już się większości pewnie spodziewają i nas zakrzyczą.
Gdy to mówili, poczęli i inni się schodzić senatorowie, bo wieść o tym niespodziewanym zjeździe w Opatowie piorunem się po mieście rozeszła i przeraziła wszystkich. Lecz zgodni byli w tem, że jechać im nie należało. Tegoż zdania był Jan z Koniecpola kanclerz i Jan z Tęczyna kasztelan biecki, i inni.
Biskup swoje zdanie wypowiedziawszy, milczał i słuchał zadumany.
Brat napróżno go starał się odwodzić od zamiaru udania do Opatowa, dowodząc, że dosyć posłać kogo, aby był, słuchał i przywiózł wiadomość pewną, co się tam stanie.
— Dałem słowo strwożonej królowej — rzekł w końcu spokojnie Oleśnicki — jechać muszę. Wezmę z sobą kapelana i sług niewiele... Nic mi się tam stać nie może.
Nikogo z was zresztą, przeciw przekonaniu jego, nie namawiam.
Głowacz chodził po izbie z rękami załamanemi; trwożył się on o brata.
— Zważ co czynisz — rzekł. — Na tobie dziś wszystko... Wiedzą oni dobrze, iż gdyby głowy nie stało, gdy pasterza nie będzie, owce się rozsypią. Mogą się dopuścić gwałtu... Wszystko u nich możliwe. Dersław z Rytwian do rodzonego stryja arcybiskupa strzelać kazał, skarb mu wyłupiwszy... Co innego było stawać oko w oko Jagielle i narażać się na gniew jego, który prędko przechodził, boć to był monarcha baczny i wierny syn Kościoła, inna rzecz z tymi ludźmi co nie poszanują ani człowieka ani infuły. Zmiłuj się.
— Widzisz, żem zupełnie spokojny — zawołał biskup, nie okazując wzruszenia. — Ludzie są źli i zuchwali, kupka co ich otacza więcej lekkomyślna, niż występna. Nie poważą się targać na mnie, bo wiedzą, że nawet ich właśni przyjaciele takiej napaści na pomazańca bożego by się wzdrygnęli.
Ktokolwiek znał biskupa Oleśnickiego wiedział dobrze, iż raz powziąwszy myśl jaką, nie odstąpi od niej i bądź co bądź spełni co zamierzył. Brat więc, kanclerz Koniecpolski i inni radzili tylko jakby bezpieczeństwo osoby zapewnić. Biskup niemal z uśmiechem odpowiadał ciągle, że najlepszy opiekun Pan Bóg, a owi szatani może nie są tak czarni, jak się wydają z daleka.
Stosował to Oleśnicki do Spytka z Mielsztyna i Dersława z Rytwian, do Abrama Zbąskiego i Strasza, którzy głównymi byli przewodzcami zjazdu. Z zupełną swobodą potem biskup zasiadł do wieczerzy z gośćmi swemi, kazał gotować wszystko do podróży o świcie i odprawiwszy w kapliczce swej mszę świętą, jak rzekł tak uczynił, sam z kapelanem i kilku czeladzi tylko w kolebce królowej i jej końmi wyruszył do Opatowa.
Było to już naówczas miasto dosyć znaczne i handlowe, na dwie, a raczej na trzy dzielnice rozpadające się, z których jedna stara przy klasztorze Bernardynów się skupiała, druga przy kolegiacie, trzecią zas sami prawie żydzi zajmowali. Mury opasujące część jedną i bramy w nich tak były liche, iż za żadną obronę od nieprzyjaciela służyć nie mogły.
Pomimo pośpiechu, przybywający Oleśnicki już miasteczko pełnem znalazł, gwarnem, rynek cały namiotami zajęty, gospody rojące się ludźmi, wszędzie koni, służby, wozów bez miary.
Wielka ilość szlachty koczowała pod gołem niebem; inni po chałupach i domach żydowskich się ściskali. Ponieważ wiosenna pogoda gorąca sprzyjała dotąd, narady nawet odbywały się w podworcach...
Gdy jadącego biskupa spostrzeżono i poznano, widomie popłoch poszedł do wszystkich... Ci co pierwsi go zoczyli, ponieśli się dać znać starszyźnie, Spytkowi i Dersławowi.
Właśnie oni pierwszy raz ze szlachtą się zetknąwszy, owe zapowiedziane obrady rozpoczynać mieli, gdy zziajany Guba Nałęcz nadbiegł do Dersława i za rękaw go pociągnąwszy, w ucho mu rzucił.
— Biskup Zbyszek przyjechał.
Widzieliśmy już, że zuchwała sztuka, Dersław, który do własnego stryja strzelać kazał, niełacno się czem dał ustraszyć.
Spytek z Mielsztyna może go jeszcze butą i rozpasaniem przechodził, i wziął po ojcu zarówno dzielność wielką, jak dumę i pewność siebie niezmierzoną. Sądził się on, syn tego, co dwudziestu nie mając lat, był panem krakowskim, godnym dostojeństw najwyższych. Gorącej krwi, pychy nieugłaskanej, bogaty, młody, mężny, sądził, że stając na czele ludzi równie śmiałych i na wszystko się ważących, całym może wstrząsnąć krajem i co najmniej, zmusić królowę i senatorów do układów i zwrócenia mu stanowiska, do którego przeznaczonym się sądził.
Oba wszakże ci przewódzcy, przed chwilą już rokujący sobie zwycięztwo pewne, wiadomością o przybyciu biskupa rażeni zostali jak piorunem. Spojrzeli po sobie, lecz w tejże chwili, zawstydzeni, jeśli nie odzyskali buty, chcieli jeden drugiemu okazać, że jej nie stracili.
Pierwszy Spytek przebąknął.
— Cóż nam do niego? przybył, niech, kiedy chce, siedzi przy kościele i modli się, my o nim możemy nie wiedzieć...
Tuż przy nich stał Strasz, który był niezmiernie czynnym, a nieco dalej staruszek Goworek z Chrobrzan. Człowiek to był szanowany powszechnie, z rozumu słynący, niegdyś wymowny, niemałego wpływu u swoich, którego Dersław i Spytek pozyskać się sobie starali, aby stronnictwu swemu nadać powagę pewną.
Goworek nie był zbyt bystrym, a trochę próżnym. Rozum, z którego słynął, w ciasnem się dosyć kółku obracał, młodzieży dawał się oszukiwać i wodzić. Byłe mu się kłaniano, naprzód go wysadzano i szanowano, niewiele dalej widział. Było to winą podeszłego wieku...
Piękny starzec z siwym włosem, patryarchalnej powierzchowności, z uśmiechem łagodnym, był młodym warchołom potrzebnym, jak pieczęć u pargaminu. Nadawał im wagę. Wodzili się więc z nim i tu się też posługiwać myśleli.
Usłyszawszy wyrok Spytka, który biskupa znać nie chciał, ni o nim wiedzieć, Goworek głową potrząsnął, jakby niebardzo to pochwalał.
Tymczasem Strasz wtrącił żywo.
— A nam co do biskupa? zechce przybyć na zgromadzenie, nie zaprzemy mu drogi, ale zapraszać go, niema obowiązku.
— Ja też tak sądzę — rozśmiał się Dersław — raz się nam z tych oków potrzeba uwolnić, aby u nas biskupi nie przewodzili. Dobry biskup w kościele, a tu świeckie sprawy...
Odchrząknął stary Goworek...
— Biskup nie biskup — rzekł — ale senator jest.
Nie słuchano go. Spytek tylko, lękając się go obrazić, coś mu do ucha szeptać zaczął, a staruszek usta zacisnąwszy, zamilkł.
Wiadomość o przybyciu Zbigniewa, w jednej chwili z ust do ust przebiegła po wszystkich gromadkach. Podawano ją sobie.
— Wiecie? — biskup przybył.
— Jaki?
— A no Zbyszek!...
Na twarzach szlachty malowała się troska tak widomie, że Spytek się nią zatrwożył.
Przybrał więc tem śmielszą i pewniejszą siebie postawę i głośno począł się z tem odzywać, że oni tu żadnych biskupów nie potrzebowali.
Dersław obracał w żart trwogę tych, którzy nawykli byli Oleśnickiego się lękać i nadzwyczajną mu przypisywać potęgę.
— To nie za Jagiełły — mówił — pana nie mamy... My tu teraz panowie.
Niektórzy mu potakiwali, lecz na boku, między sobą, widać było, że wszyscy niespodzianym przyjazdem mocno byli zmięszani.
Kuropatwa z Łańcuchowa, jeden z najgorliwszych husytów polskich, miał w sobie to, że duchowieństwa się lękał i może dlatego takby był rad zrzucić z siebie jarzmo jego. Zbigniew zaś biskup dla niego uosabiał całą tę potęgę Kościoła i nikt mu nad niego straszniejszym się nie wydawał.
Na Kuropatwie wiadomość ta zrobiła wrażenie przygniatające.
— Skoro on tu jest — rzekł — wszystko djabli wzięli. My nie zrobimy nic. On ma więcej w palcu rozumu, niż my wszyscy w głowach... Przyjechał, to niedarmo. Gdyby nie wiedział, że nas zmoże, nie pospieszyłby się z Krakowa.
Drudzy, którzy osobistemi stosunkami byli tu pociągnięci, a z Kościołem zrywać nie myśleli, szanowali krakowskiego biskupa, jako świątobliwego i mężnego kapłana, inni naostatek widzieli w nim magnata blisko spowinowaconego z Tęczyńskimi, Tarnowskimi, z Koniecpolskimi i znali świecką potęgę tych rodów.
Mógł Spytek z Mielsztyna powiedzieć sobie, że biskupa znać nie chce i nie myśli doń żadnego uczynić kroku, nie sprzeciwiano mu się w brew, lecz spoglądano niespokojnie ku kollegiacie.
Dersław z Rytwian i Kuropatwa byli tego przekonania, że biskup, pychę z serca zrzuciwszy, sam do nich tegoż dnia przyjedzie...
Tymczasem obradowano...
Lecz wiadomo jak u nas podobne się zjazdy obchodziły z dawien dawna. Mówiono wiele i głośno, do ostatniego słowa przyjść było trudno, a gdy wszyscy znużeni już radzi końca czekali, ktoś zręcznie podrzucał uchwałę i okrzykami ją przyjmowano, zagłuszając przeciwników... Tu zaś właściwie oporu nie było i wszyscy niemal się na jedno godzili. W długiej mowie Goworek z Chrobrzan wyłożył, historycznemi się podpierając wywodami, że małoletnich rządy są dla kraju niebezpieczne, koronacyę więc odłożyć należało, a obmyśleć dla kraju silną władzę i złożyć ją w ręku doświadczonych i pewnych...
Zupełnie pomijając obietnicę uroczyście daną królowi Jagielle w Brześciu, nie wspominając nawet o niej, i Goworek i inni domagali się rzeczy nowych. Domyślać się było łatwo, że wybór króla innego mieli na widoku...
Rozprawiano tak aż dopóki się wszyscy nie znużyli. Dzień zaczynał być coraz gorętszy, pragnienie i głód dokuczały. Zamknięto więc narady, a Spytek z Mielsztyna jednych, drugich Dersław zabrał do siebie na poczęstowanie. Inni się gromadkami po namiotach i gospodach porozkładali. O nowem posiedzeniu dnia tego mowy nie było, ale umysły przy piwie i miodzie, jedne z drugiemi się ścierając, jedne pobudzając drugie, rozgrzewały się, ośmielały, i co nawet co w początkach milczeli, w końcu głośno o niebezpieczeństwie panowania pędraka rozprawiali.
Nie zwracano na to uwagi, że niektórzy ze szlachty, ostrożniejsi, wieczorem do biskupiego dworu pociągnęli... Dersław i Spytek tak hojnie swych gości przyjmowali do późnej nocy, iż niektórzy śpiewając dopiero o brzasku poszli szukać swych namiotów i wozów, a usnąwszy twardo, nie zbudzili się aż bardzo późno.
Pomimo to, na rannej mszy biskupa Zbyszka w kollegiacie dosyć było pobożnych, co Dersławowi do myślenia dało. Spytek też dnia tego zły był i niespokojny, ale trwał w tem, żeby biskupa nie zapraszać na radę, i o nim nie wiedzieć.
Doszło to do Oleśnickiego.
Na jego stanowisku, przy nawyknieniu tem do panowania i poszanowania za Jagiełły, dla męża co zwyciężył Witolda, który umiał wrazić we wszystkich cześć dla siebie i uznanie władzy swej, takie lekceważenie musiało być wielce dotkliwem. Ale dać poznać obrazę, znaczyło to być dosięgniętym przez małych ludzi, których Zbigniew Oleśnicki z sobą na równi wcale stawiać nie myślał.
Drzwi swe zostawił tylko otworem, a ze szlachty zgromadzonej licznie, bardzo wielu korzystało ze zręczności, aby się potężnemu biskupowi pokłonić, dworować mu i względy jego sobie zapewnić. Ci wszyscy, pierwsi wyrazili mu zdziwienie i oburzenie że wiedząc tu o nim, nie wezwano go na zgromadzenie.
Biskup nie odpowiadał nawet na to, nie przywiązując wagi do rzeczy. Mówił z przybywającemi o sprawach ogólnych, chłodno, spokojnie, jakby mu one żadnej nie dawały troski.
Ta niewzruszona powaga zawsze wywiera wrażenie i każe się domyślać reszty.
Przez cały dzień ten znowu rozprawiano szeroko o koronacyi, o małoletności, o potrzebie obmyślenia przyszłości, a Dersław z boku poddmuchiwał o Bolku Mazowieckim.
Skończyło się na tem, iż nic jednak nie postanowiono i zjazd nie ważył się obalić tego co poprzednie, uroczyściej od niego, wraz z senatorami, przy królu uchwaliły.
Starowina Goworek z Chrobrzan, który na pozór rej tu wiódł i cieszył się tem, że go słuchano pilnie, a wymowa jego ocenioną była jak zawsze, uczuł w końcu żal jakiś, że nie mógł się z nią też popisać przed księciem Kościoła i mężem również słynącym z wymowy, jak Oleśnicki.
Wieczorem nie mówiąc nic nikomu, stary za innemi udał się do biskupa, którego znał dawniej.
Oleśnicki, wiedzący jaką on tu rolę odegrywał, przyjął go ze zwykłą swą biskupią powagą, ale zarazem uprzejmością.
Goworek powitawszy go, użalać się począł nad trudem jaki miał, wśród tego zjazdu starając się ład pewien i porządek utrzymać.
— Nie zaszczyciliście, miłość wasza, zjazdu naszego przytomnością swą — dodał. — Wielka to szkoda, a ja nad tem szczególniej boleję, bo tak znakomitego męża mając tuż obok, nie widzieć go wśród nas... było dla wszystkich upokarzającem. Nie raczyliście.
— Miły mój panie — odparł biskup. — Wszakżeście wiedzieli o mnie? Nie godziło mi się wam narzucać, zwłaszcza, że między wami jest wiele zbłąkanych owieczek... Dlaczegóż, jeżeli sądzicie, że wam się na co przydać mogę, nie wezwaliście mnie, jak przystało i należało? Winienem to mojej dostojności biskupiej, bym pewnego jej poszanowania wymagał. Byłbym poszedł na zgromadzenie i narady, alem próżno czekał na jakie słowo z waszej strony. A to mi się przecie należało.
Zmięszał się nieco stary.
— A! bo ta niewytrawna młodzież!! — zawołał. — Ludzie dopiero w pałkach, gorącej krwi a swawolni!! wiele im przebaczyć należy.
— Bo nie wiedzą co czynią — dokończył śmiejąc się biskup. — Ale cóżeście uradzili? Radbym wiedział.
Goworkowi trudno to było określić. Mówiono dużo, a nic nie postanowiono. Wszystko to co tam Kuropatwa i inni przeciwko duchowieństwu, jego sile i panowaniu pletli, nie mogło być powtórzonem biskupowi.
Staruszek poplątał się w opowiadaniu. Milczący słuchał go biskup długo, dał mu się wyspowiadać i popisać. Niekiedy nawet potakiwał Goworkowi, co mu wielką czyniło przyjemność, a że co kwestyi do koronacyi, biskup umyślnie wstrzymywał z wypowiedzeniem całej swej myśli, stary sądził może, iż go sobie pozyskał.
Rozmawiali dosyć długo, aż Oleśnicki odezwał się wreszcie.
— Nie wezwaliście wy mnie do siebie, ja będę względniejszym dla was, i zapraszam na rozmowę do mnie jutro. Zbierzcie się tutaj. Radbym posłyszeć czego chcecie i rozprawić z wami o tych rzeczach, które wam się wątpliwemi wydają.
Uprzejmie więc wzywam was, szanowny panie i celniejszych z pomiędzy szlachty, aby jutro zebrali się u mnie.
Pochlebiało staremu Goworkowi, że biskup do niego z tem, jako do głowy się zwrócił, wziął gorąco do serca rzecz, i przyrzekł uroczyście, że jutro z sobą przyprowadzi do biskupa co przedniejszych ze zgromadzenia. Wyszedłszy od biskupa Goworek pospieszył do Spytka i Dersława, nie tłumacząc się im jak do tego zaproszenia przyszło, zapowiadając tylko, iż jego wezwał biskup wraz z innymi, którzy zechcą uczestniczyć w naradach, u siebie.
Zakrzyczał naprzód Spytek.
— A co mi to ten biskup, aby on mnie wołał do siebie?
Wtórował mu Dersław równie zuchwale, krzyknął coś Strasz, reszta zamilkła. Zaczęły się głosy odzywać nieśmiało.
— Przecie senator i biskup... jak ono jest, to jest...
Inni poszli za tym głosem. Goworek też radził umiarkowanie, a rozdrażniać nie życzył. Spytek i Dersław mocno skłopotani, widząc, że za sobą większości nie mają, musieli burcząc zamilczeć. Postanowiono, ponieważ to do niczego nie zobowiązywało, iść jutro do biskupa.
Tu dopiero postrzegli Spytek i Dersław, jak wielki błąd popełnili, biskupa nie prosząc na zgromadzenie ogólne, gdzieby za sobą tłum mieli. Do biskupa zaś mieli iść wybrani, przedniejsi, i ci co już skłonni byli mu się pokłonić i posłuchać go, a potem oni mogli za sobą pociągnąć resztę. Błąd był nie do poprawienia.
Dersław wnosił po oddaleniu się Goworka, aby oni ze Spytkiem i Straszem nie szli do biskupa.
— Toby znaczyło, żeśmy się go zlękli i dali mu za wygranę! — odparł Spytek. — Nie może to być. Ja idę.
Jakkolwiek Dersławowi przykrem to było i on iść musiał. Strasz zapowiedział, że do klechy nie pójdzie. Dano mu pokój. Inni wszyscy w obawie, aby starego Goworka i innych stateczniejszych ludzi nie przewiódł na swą stronę, oświadczali się, że pójdą.
Przez cały jednak wieczór, jakby przewidywali, że zostaną pobici, Spytek z Dersławem jeden na drugiego winę zrzucali, iż biskupa nie wezwali.
Goworek chodząc wieczorem po namiotach i domach, zaciągał co najwięcej starszych ludzi, aby mu towarzyszyli.
Nazajutrz rano, gdy zebrawszy się wszyscy pod wodzą starego Goworka, wyruszyli ku dworowi, w którym biskup przy kollegiacie przebywał, milczenie kwaśne panowało między nimi, a na twarzach niepokój był widoczny... Spytek i Dersław chcieli być przytomni i szli z innymi, ale umyślnie w tłumie się skryli, nie chcąc występować naprzód.
Spora izba i przedsień w biskupim dworze, połączone otwartemi na oścież drzwiami, ledwie mogły przybywających pomieścić. Biskup przyjmował ich w szatach uroczystych, z całą powagą swojego dostojeństwa, lecz zarazem wesoło, uprzejmie i bez najmniejszej troski...
Spytek, który się zaczynał lękać starego Goworka, aby zbyt powolnym nie był, na pierwszego oratora wyznaczył Jana Działoszę Nadobnego z Rogowa.
Nie był on tak wymownym jak Goworek, ale gorętszym i śmielszym od niego. Wystąpił wprost w imieniu szlachty z tem, że ona postanowiła uchwałę koronacyi odwołać i zniweczyć.
— Nam — rzekł — potrzeba monarchy dzielnego, mogącego nieprzyjaciołom stawić czoło, a nie dziecka...
Wiemy co to małoletnich rządy! Dostaną się one w babskie ręce, albo faworytom i wielkorządzcom, z których łaski my już dosyć cierpieliśmy.
Głośno mu potakiwać zaczęto... Biskup milczał.
Odezwał się i Jan Mężyk z Dąbrowy, w tej samej myśli, ukazując jak niebezpieczną była chwila, na którą nieprzyjaciele czyhali.
Inni też domagali się głośno, aby nie dopuścić koronacyi dziesięcioletniego wyrostka...
Słuchał Oleśnicki bardzo cierpliwie tych wywnętrzań.
Nie mógł przepuścić i Goworek tak dobrej zręczności popisu z wymową i odchrząknąwszy, począł długi wywód historyczny o bezkrólewiach, o rokoszach, o niepokojach, jakich się za panowania małoletniego spodziewać było można.
Dano mu mówić, a Oleśnicki nie przerwał i teraz jeszcze. Po kilku tych mówcach, gdy się już argumentów nowych przebrało, a powtarzano jedno, zabrał głos w końcu.
— Niebezpieczne są może rządy małoletnich, to prawda — rzekł — ale opieka starszych a wiernych synów korony tej czuwać będzie nad niedorosłym monarchą. Stokroć niebezpieczniejsze są spiski, sprzysiężenia, pokątne zabiegi, które rozrywają jedność i zgodę i gotują wojnę domową.
Stoimy na skraju, może ta chwila albo długie lata pokoju i pomyślności nam dać, albo zgubę niechybną sprowadzić. Do was należy wybierać, i na ramiona wasze spadnie odpowiedzialność cała...
O koronacyi nam dziś mówić się już nie godzi, ani ją podawać w wątpliwość, bo jest rzeczą postanowioną. Za życia nieboszczyka króla uroczyście mu zaręczyliśmy w Brześciu, że syna weźmiemy po nim. Winniśmy jego pamięci a własnej czci naszej, słowa dotrzymać.
Szemrać zaczęto... Sędzia poznański Abram Zbąski zawołał z kąta.
Salus republicae suprema lex.
— Ale tu właśnie zbawieniem kraju jest dotrzymanie słowa — zawołał biskup. — Wiarołomstwo kala, a nigdy do celu nie prowadzi.
Godziż się nam szukać obcych Bogów, mając po panu dziedzica, który już wybranym został?
Dersław syknął żartobliwie, na dziedzica, ale go zahukano. Zmilczeć musiał.
— Nie co innego grozi, jeżeli część narodu się odszczepi od nas, wiernych słowu i uchwale, jak wojna domowa. Uważcie więc co ona za sobą prowadzi, gdy do niej się Krzyżacy i Zygmunt Luksemburski wmięsza, gdy i Ruś i Litwa oderwać się mogą... Używaliście długo spokoju i bezpieczeństwa, chcecie więc znów powrotu tych czasów, gdy po śmierci Loisa na łup bratniej wojnie wydany był kraj?
Jagiełło złamany wiekiem sam przez się w ostatniej wojnie występować nie mógł, bezwładnym był, a kraj się przecież bronił i ostał cały. Przedewszystkiem słowa dotrzymać należy, a na zapasy pretendentów do korony kraju nie wystawiać. To co tu uchwalicie, pomnijcie dobrze, będzie uchwałą życia lub śmierci rodzin waszych, bezpieczeństwa, majętności, spokoju. Jutro wojna się zapalić może. Z wrogiem obcym rozprawa niestraszna, z domowym i grzeszna w oczach Boga i zgubna a nieskończona...
Mówił, a głębokie milczenie panowało w izbie. Spoglądano po sobie. Powaga i namaszczenie jego słowa, pewność, z jaką je wygłaszał, działały na umysły, potrząsano głowami.
Goworek pierwszy nie przeciwiając się i niemal potakując, rozłożył ręce, podniósł je, westchnął.
Pomiędzy sobą zgromadzeni zaczęli zcicha rozprawiać, ale Oleśnickiemu nie odpowiadali. Biskup gdziekolwiek dosłyszał coś takiego, przeciw czemuby mógł protestować, zabierał głos.
Tak pojedyńczo ludzi sobie jednał, przystępując do nich i nie wahając się z każdym na nowo poczynać dysputy.
Spytek i Dersław stojący zdala, sami nie chcąc się odzywać, napróżno popychali innych naprzód. Widocznem było, że biskup sprawę wygrywał.
Przypominano walkę Nałęczów z Grzymałami, spustoszenie kraju...
Wszyscy powoli godzili się na to, iż lepiej zgodnie ukoronować małoletniego, niż wojnę prowadzić o koronę, a kraj na pożogę i zniszczenie wystawić.
Zwolna mniej śmieli a strudzeni, wymykać się zaczęli z biskupiego dworu. Została mała kupka, z którą biskup swobodnie już rozmawiał, jak z przekonanemi i przeciągniętemi na swą stronę.
— Jedźcie do domów, nie dajcie się opanowywać warchołom, którzy kraj gotowi poświęcić, aby do najazdów mieć dogodną porę i sakwy naładować, a na rozpustę je opróżniać.
Kilkodniowemi próżnemi rozprawami znużona szlachta, radę tę przyjmowała wdzięcznie.
Wychodzili z dworu biskupiego powtarzając sobie, iż czas do domów było, a tu już niema co robić.
Spytek i Dersław spostrzegli się w końcu, że nie mieli już na co czekać. Pobici byli na głowę, prawie bez walki.
Z szaloną zaciętością przeciwko biskupowi Spytek się wyrwał ze dworu. Dersław spieszył za nim. Chcieli łapać rozpływającą się szlachtę, ale głosy ich nie miały już znaczenia, nie słuchano, rozjeżdżali się wszyscy.
We trzech ze Straszem, prawie opuszczeni, dopadli do gospody Dersława, który klął klechów, nie wyjmując stryja.
— Podszedł nas!! zdrajca!
Strasz na szlachtę wymyślał, że lada komu się daje za nos wodzić, że doma żony, a za domem klechy czynią z nią co chcą.
Ale wszystkie te krzyki i łajania do niczego nie służyły. Zgromadzenie w oczach się już rozpraszało, niepodobna go było powstrzymać.
Spytek i Dersław poczęli pytać się, co począć dalej.
Strasz jeden nie stracił głowy.
— Niema tu co myśleć — krzyczał. — Koronacya na św. Jakób ogłoszona. Trzeba hurmem, ciżbą jechać na nią i nie dopuścić. Nie może to być, aby mimo krzyków i przeciwienia się tyla szlachty gwałtem pędraka koronowali... Na zamek pójdziemy, do kościoła... i nie damy... nie dopuścim! nie pozwolemy.
— A wielu nas tam będzie? — zapytał Dersław.
— Jak sobie pościelem tak się wyspiemy — krzyczał Strasz. — Cóż to trudno szlachtę spędzić o swym koszcie, i poprowadzić ją? Musi śpiewać piosenkę tego, na czyim wózku przyjedzie.
Spytek zaczynał mu potakiwać, lecz gorzko mu było.
Wielu z tych, na których rachowali, biskupowi uległo. Znani ze skłonności do husytyzmu, w ostatniej chwili zamilkli.
— Mogą nam tak samo usłużyć przy koronacyi! — zawołał.
Strasz zaprzeczył.
— Składacie winę na nich, wy sami winniście — zawołał. — Ja nie chodziłem do biskupa, wyście szli i cóżeście zrobili. Oba milczeliście, stojąc w kącie. Niejednemuby męztwo przyszło, gdybyście go przykład dali... Wyście stchórzyli.
Dersław porwał się ku niemu groźno, ale Strasz się nie cofnął.
— Pytałem tych co wracali od biskupa — rzekł. — Nie odzywaliście się, odpadła drugich ochota do ucierania się. Alboście to nie mogli klesze w oczy prawdą smagać?... a odjąć mu tę jego butę! Wy staliście jak trusie, nie miałże zwyciężyć?
Spytek pierwszy po namyśle przyznał słuszność Straszowi.
— Na koronacyę jeśli jechać mamy, gotować się trzeba gardłować, bodaj łajać i wymyślać, to lepsze niż złość cicha. Zuchwalstwem człek zawsze wygrywa, a milczenie na nic się nie zdało.
Dersław przerwał tłumacząc się zdradą Goworka, którego nazwał „grzybem”, narzekał na sędziego poznańskiego, na Działoszę, że raz się ozwawszy, wszyscy potem stali milczący.
Znowu więc męztwo wstąpiło w spiskujących, a dał go im Strasz, w którym zemsta tem się więcej rozżarzała, że jej zadość nie mógł uczynić.
Spytek liczył swych wiernych, Dersław namyślał się kogo ma wziąć z sobą. Chciano korzystać z tego, że szlachta jeszcze się nie rozjechała, ale za późno już było. Wprost od biskupa, obawiając się wymówek od Spytka i innych wodzów, kto mógł wyruszał z Opatowa. Nawet stary Goworek nie żegnając się z Dersławem, nie tłumacząc, zniknął z miasta. Innych, znaczniejszych połapać nie było podobna, a z drobniejszymi butna młodzież mówić nie chciała.
Strasz natychmiast wybierać się począł do Krakowa, aby tam w miejscu pozawiązywać stosunki i sprzymierzeńców sobie jednać skrytych.







  1. Historyczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.