Matka królów/Tom II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Matka królów
Podtytuł Czasy Jagiełłowe
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.


Gorącego dnia lipcowego, nad wieczór wjeżdżał do Krakowa wspaniały orszak młodego rycerstwa, na którego czele jechał strojny, z podniesionym hełmem, twarzy dziwnie urodziwej młodzian, oglądając się dokoła, a mówić się zdając do ciekawych, których po ulicach było pełno:
— Albom nie piękny?
A był w istocie nietylko pięknym, ale tak się stawił pańsko, a ci co mu towarzyszyli, byli tak dobrani, liczni i strojni, że go za jakie książątko z Mazowsza lub Szlązka wziąć było można. Na hełmie, którego przyłbicę umyślnie podniósł, siedział ptak ze skrzydły rozpostartemi jak do lotu, jastrząb w szponach trzymający podkowę.
Mieszczanie, którzy niebardzo mogli odróżnić jastrzębia od orła, gotowi byli Dersława z Rytwian wziąć też za udzielne książe.
Świeżo zdobyty stryjowski skarbiec w kaplicy w Orzelcu, dostarczył mu grzywien na świetne wystąpienie w Krakowie czasu koronacyi, której on, Spytek, Strasz i wielu innych przybywali zapobiedz i nie dopuścić. Nie kłopotało wcale młodzika, że się tu oko w oko miał spotkać ze stryjem, którego złupił w sposób tak zuchwały i niewdzięczny. Był prawie pewien, że starzec trwożliwy, dla uniknięcia zgorszenia, da się przebłagać i lada czem uspokoić.
— Z grzywnami się swemi starowina nie zobaczy — mówił do przyjaciół — ale siodła ze srebrnemi strzemionami i inny łom, który się w dole znajdował, gotówem mu oddać!!
Krakowscy mieszczanie już od dni kliku coraz mieli nowe widowiska, przypatrując się nadciągającym do stolicy posłom, i mnogim panom, biskupom, prałatom, których koronacya do Krakowa sprowadzała. Od Zygmunta Kiejstutowicza z Wilna, przyjechali już byli wysłani dwaj panowie, gdyż on sam, jeszcze ze Świdrygiełłą wojując, przybyć nie mógł. Drugiego dnia mołdawscy posłowie, potem mazowieccy książęta, Ziemowit, Kaźmirz, Bolesław stawili się do Krakowa.
Nie odzywali się oni sami z niczem, a przybycie ich, było tylko na pozór uczczeniem młodego króla, ale na nich oglądało się wielu, i oni wiedzieli o tem. Dersław chciał Bolesława do korony popierać, inni z cicha Ziemowitowi myśleli powierzyć nad małoletnim opiekę.
Na zamku, w mieście, w dworcu biskupim ruch był, zajęcie wielkie, niepokój; a choć Oleśnicki ze zwykłym spokojem patrzał z góry na to, co w koło nurtowało, ruszało się, szemrało i groziło, królowa w śmiertelnej trwodze liczyła godziny, dzielące ją od koronacyi.
Była ona postanowioną, zdawała się pewną, a w ostatniej chwili coraz to mniej spodziewane podnosiły się przeciwko niej głosy i rodziły wątpliwości. Nawet w kole senatorów, nawykłych iść za skazówkami Oleśnickiego, znajdowali się przeciwnicy...
Królowa Sonka modliła się i płakała. Przez cały dzień trzymała przy sobie syna starszego, zawsze w pogotowiu prowadzić go, polecać, okazywać wszystkim i prosić za nim.
Posłańcy z zamku biegali ciągle na biskupstwo, do miasta, przynosząc to pocieszające, to trwożące wieści.
Hincza, który tu czuwał, wiedział o każdym obrocie Strasza, śledził wszystkie jego kroki; nie było mu tajnem, że on, Spytek i Dersław, przy pomocy swoich przyjaciół, mieli wywołać opór stanowczy. Lecz nie tyle może obawiano się tych niespokojnych ludzi, nie mających znaczenia, a osławionych jako husyckich sprzymierzeńców, co kilku siwych głów, w radzie senatorskiej odzywających się z powątpiewaniem, czego Oleśnicki nie ukrywał przed królową.
Czem tylko pozyskać sobie zdołała Sonka ludzi, o których wiedziała, że przeciwni być mogli, nie zaniedbała nic. Sypała obietnicami i podarkami, lecz niewszędzie mogły one, pozyskać tych, którzy o kraju nie o sobie myśleli.
Zbliżał się dzień św. Jakuba...
W piątek biskup z radą senatorów, której królowa z synami zdala była przytomną, uroczyście na zamku przyjmował posłów Zygmunta i hospodara multańskiego. Naradził się on pierwej z nimi i wpoił w nich to, że powinni byli głośno się oświadczyć, iż życzą jaknajprędszego wyboru starszego Jagiełły syna.
Poselstwa przygotowywały przytomnych panów, do głosowania w tejże myśli. Zaledwie odeszli mołdawscy posłowie i królowa się oddaliła, gdy wśród zasiadających panów poczęły się odzywać nieśmiało zarzuty przeciw temu pospiechowi, z jakim w sprawie koronacyi postępowano.
Ostroróg wojewoda poznański, poszlakowany o blizkie stosunki z Dersławem i Abrahamem Zbąskim, pierwszy zagaił sprawę drażliwą.
— Miłościwi panowie — rzekł, odwracając się od biskupa ku innym. — Czas jest rozważyć jeszcze, czy nie grzeszymy pośpiechem. Koronujecie pacholę. Dziesięcioletnie chłopię nie podoła rządom królestwa tak rozległego. Potrzeba mu będzie dodać opiekunów i radzców... zważcie ile to obudzi współzawodnictw, zazdrości, niechęci?
W ślad za Ostrorogiem, począł Mielsztyńskich pokrewny, Jan z Górki.
— Dobijaliśmy się wiekami praw nam przysługujących, swobód, za które ojcowie nasi krew przelewali... Mamy prawo dopominać się ich potwierdzenia; małoletni król, choćby nam je zaręczył, nie będzie to mieć wagi żadnej. Może doszedłszy do lat odwołać i rzucić nam w oczy, że nie miał prawa się wiązać... A zechcemy czekać z potwierdzeniem pełnoletności, któż nam zaręczy, że nie odmówi??
Oleśnicki był rozprawom tym, nie po raz pierwszy w ciągu tych dni powtarzającym się, przytomnym. Przypomniał koronacyą Kaźmirzową.
— Rzecz niebezprzykładna, ukoronowania małoletniego — rzekł. — Sama wdzięczność matki i syna nie dopuści, aby nas zawieść mógł. Czuwać nad nim będziemy, wpoić potrafimy mu wierność zobowiązaniom. Przypomnijcie łagodność i dobroć ojca, którą on po nim odziedziczy.
Stał za biskupem kapelan jego młody, któremu Oleśnicki słowo jakieś szepnął do ucha, a ten natychmiast wyszedł.
Mikołaj z Michałowa, pan krakowski, począł mówić o młodym panu, którego często widywać miał zręczność, wychwalając jego przymioty rycerskie i serce szlachetne.
Potwierdzał to marszałek Jan Głowacz. Przeciwnicy zamilkli na chwilę, gdy wysłany przez biskupa kapelan powrócił na salę, niosąc wielką księgę w białą skórę z złoconemi klamrami oprawną.
Wszystkich oczy zwróciły się na nią. Księga ta miała być rzecznikiem młodego króla i w tych dniach, co o przyszłości rozstrzygały, głos swój dać za nim.
Był to zbiór praw nadanych przez Kazimierza, wzięty z biblioteki katedry na Wawelu. Na pierwszej jego stronnicy współczesny illuminator odmalował króla, którego pamięć czcili wszyscy, siedzącego na tronie z mieczem obnażonym, jakby w obronie praw, które dał narodowi.
— Patrzcie i posłuchajcie mnie — odezwał się Zbigniew, biorąc księgę do ręki. — Niech ona przemówi do was, lepiej niżbym ja potrafił.
Umilkli wszyscy.
Czytał biskup ze statutów Kaźmirzowych, jako pospolitemu człowiekowi, około którego ani czuwania tyle, ani takiej w wychowaniu troskliwości być nie może, jak około królewskiego dziecięcia, piętnasty rok już dojrzałość przyznaje. Pięć lat więc tylko czekać trzeba było, aby Władysław pełnoletności doszedł, lubo dzieciom panujących i wcześniej ona była przyznawaną. Cóż znaczyły te lata, przy powszechnem czuwaniu i czy one większem mogły grozić niebezpieczeństwem, niż wybór nowy, niepewny, na któryby jedności i zgody nigdy nie było? A krzywda wdowy królowej i sieroty nie miałaż brzemieniem całego narodu sumienia obciążyć?...
Mówił tak wielce poruszony Oleśnicki i księgę rozłożoną z wizerunkiem Kaźmirza na stole rozpostarł. Oczy senatorów zwróciły się na te karty, na ten wizerunek z jakiemś poszanowaniem i rozrzewnieniem. Serca ich zmiękły. Zamilkli wszyscy...
Korzystał z tego Oleśnicki i dodał poważnie a smutnie.
— Losy państw są w rękach Boga. Żaden rozum ludzki nie może przewidzieć ich, ani uchronić od tego, co Opatrzność im zgotowała. Jedno tylko jest w mocy człowieka, spełnienie obowiązku, dochowanie słowa, dotrzymanie przysięgi. W łonie tej rady zgodnie powinny się odezwać głosy, w chwili gdy garstka wichrzycieli chce pokój nam zamącić i rzucić państwo na łup nieprzyjaciołom. Skupmy się około tronu, bądźmy wszyscy stróżami jego i opiekunami.
Niech ten wizerunek wielkiego króla będzie świadkiem zobowiązania naszego względem rodziny zmarłego pana!!
Wszyscy uczuli się poruszonymi i nikt nie śmiał się sprzeciwiać.
Senatorowie powstali. Był wieczór już, biskup wprost szedł do królowej, która w niepokoju ciągłym na wiadomość oczekiwała.
Zwycięztwo uczyniło go spokojniejszym i weselszym. Z twarzy mogła wyczytać królowa, iż jej pociechę tak pożądaną przynosił.
— Przychodzę z Rady — rzekł wesoło. — Jeżeli były jeszcze jakieś wątpliwości co do dnia jutrzejszego sądzę, że są zniesione. Król Kaźmirz pomógł mi do przezwyciężenia ich. Senatorowie wszyscy są zgodni.
Złożyła ręce królowa, a na dany znak młode chłopię w milczeniu przyszło ucałować rękę biskupa.
— Pomimo zapewnień twych, mój ojcze — odezwała się ciszej Sonka — dzień ten jutrzejszy nie będzie do przebycia łatwym. Gotują się nieprzyjaciele. Niepoczciwy Strasz, burzliwy Spytek, płochy Dersław i cała gromada ich przyjaciół zapowiadają, że na koronacyą nie pozwolą. Odgrażają się, że gotowi u drzwi kościelnych krzyczeć i lud podburzać...
Oleśnicki pogardliwie twarz zmarszczył.
— Wszystkiego się po tych ludziach spodziewać można, którzy ani Boga, ani kościoła nie szanują, a zerwali z wiarą, na której łonie się wychowali. Okryją się ohydą, ale nie dokażą nic. Ze wzgardą odwrócą się od nich ludzie... a my wcale na ich hałasy i krzyki zważać nie myślimy. Zmuszeni jesteśmy poszanować ich prawo wolnego głosu, lecz słuchać go nic nas nie obowiązuje.
— Ah! gdyby można uniknąć tego! Ubłagać ich! obdarzyć — rzekła królowa niespokojnie.
— Ani prosić, ani w targi z niemi wchodzić nie możemy — odparł biskup. — Uzuchwalilibyśmy warchołów, okazalibyśmy słabość i nieufność w prawa nasze. Cóż znaczą głosy kilku ludzi?
Tu biskup zniżywszy głos, wyraził się dobitniej jeszcze.
— Psy na księżyc szczekają... świeci on dla tego...
Noc to była, której nikt nie spoczął w Krakowie. Nazajutrz gotował się dzień wielki. Nie widać było jednak na twarzach radości nigdzie, a na wielu posępne przeczucia przyszłości. Na zamku przygotowania czyniono do uroczystości jutrzejszej, w kościele służba stawiła tron i zaściełała dla senatorów ławy. W rynku mieszczanie sposobili się w poniedziałek hołd oddawać zwykły młodemu królowi. Po gospodach panowało milczenie w jednych, gorączkowy w drugich niepokój.
Wszyscy co nazajutrz do zażartej gotowali się wojny, widząc już zawczasu, iż ona dla nich przegraną skończyć się musi, gniewni i bezsilni się rzucali. Jechali tu w nadziei, iż daleko silniejszym zastępem staną. Obiecywało się wielu. Kraków co chwila im odbierał sprzymierzeńców, odpadali i chowali się. Najśmielsi nawet ulegali tej atmosferze, wśród której się tu znaleźli. Przekonywali się, że są garstką nic nieznaczącą, która zaburzyć może, ale nic dokonać nie potrafi.
Strasz tylko nieubłagany, Spytek, który przez dumę nie chciał się cofać, i Dersław lekkomyślny a rad, że szeroko rozgłosi swe zuchwalstwo, trwali w zamiarze opierania się koronacyi, wbrew wszystkim. Całe zresztą ich stronnictwo składało się z wymienionych już osób, które w Opatowie czynne były, a z tych nawet Ostrorogowi niewiele ufano, bo go senatorowie uchodzili, a Abram Zbąski, choć obiecywał nie ustąpić, zbyt jednak czynnym być nie chciał. Kupka ludzi bez imienia i znaczenia miała otoczyć przewódzców, ale na nich oni sami nie liczyli wiele. Byli to tacy, których powaga większości, sam odblask i majestat magnatów, rozproszyć miały.
Lipcowa noc, przy oknach otwartych na Grodzką ulicę, w gospodzie Dersława, zeszła na urywanej rozmowie, którą Strasz przekleństwami podsycał... Wychudły bardziej jeszcze, z wypieczonemi rumieńcami, znużony wysiłkami próżnemi, coraz to sięgał do kubka, pił i chodząc po izbie ograżał się.
— Zobaczą, zaprawdę zobaczą! że nas ustraszyć nie zdołają.
Spytek milczał, Dersław podśpiewywał. Ostatni wieczorem widział Ostroroga i przyniósł od niego słowo zimne... nic nie obiecujące. Wojewoda odradzał im nawet próżne zawichrzenie.
Dnieć już dobrze zaczynało, gdy Spytek leżący na ławie usnął. Strasz rzucał się po izbie, Dersław gospodarz siedział zadumany ziewając, gdy z za drzwi dla gorąca otwartych ukazał się jego powinowaty Jastrzębczyk, który przy nim się wychował, zwano go Czubem. Był to najżwawszy z jego dworu, którym się on najchętniej posługiwał, choć często się waśnili. Gdy Strasz zwrócony był tyłem, Czub dał znak porozumienia cichy Dersławowi, wzywając go aby wyszedł.
Nie wiedział on co ta tajemnica znaczyć miała, ale wstał leniwo z ławy, i wysunął się z izby. Czub poprzedzał go do bocznej komory, której drzwi otworzywszy, wskazał, iż tam ktoś czekał na niego. W istocie w mroku porannym widać było słusznego wzrostu mężczyznę, który za pas ręce złożywszy stał, a zobaczywszy wchodzącego pospieszył ku niemu. Zdziwiony Dersław poznał w nim bratanka swego Staszka, który przy arcybiskupie przesiadywał i na jego dworze marszałkował.
Od czasu napaści na Orzelec i porwania skarbu Dersław nikogo z blizkich swych przy arcybiskupie będących, nie widywał. Zerwać musiał z nimi, dopuściwszy się gwałtu. Widok Stacha zmięszał go niepomału.
Starszy od niego wiele, krewniak, poprowadził go nic nie mówiąc od drzwi do okna.
— Człowiecze — zawoła poważnie — co ty najlepszego czynisz! Srom rodzinie całej!! Opamiętaj się! Dla jednej głupiej dziewki gładkiej, choćby i księżniczką była, a której ci nie dadzą, zapomnieć o tem coś winien stryjowi, zawołaniu swemu, Bogu i ludziom! Na zgubę idziesz... w przepaść!!
Dersław się obruszył, rzucił, ale odpowiedzieć nie miał co. Sądząc, że chce uciec, Stach go zatrzymał za rękę.
— Co się stało ze stryjem, to nasza sprawa domowa — rzekł — wszystko się da zatrzeć i zagodzić, ale gorzej będzie, gdy z warchołami się sprzągłszy, jak słychać, wystąpisz przeciw biskupowi i królowej! Po co ci to? Zamykasz sobie drogę do wszystkiego...
Stryj ma do ciebie żal, ale jego ubłagać można, a gdy z husytami pójdziesz a zwiążesz się ze Spytkiem i Zbąskim, toś przepadł!!
Dersław spojrzał dziko na mówiącego.
— A cóż czynić mam! — krzyknął.
— Arcybiskup się lituje nad tobą, jam z tem przyszedł — dodał Stach — abym cię od skraju przepaści odciągnął. Miarkuj się póki czas.
Zadumał się smutno Dersław.
— Słowom dał... iść muszę.
— Iść na salę nikomu nie wzbroniono, ale milcz i nie wyrywaj się — mówił Stach. — Niech inni krzyczą, to nie twoja rzecz... Strasz, Spytek a choćby i Zbąski husyty są i nieprzyjaciele kościoła, ale ty... ty, synowiec arcybiskupa... On ci tego nigdy nie przebaczy...
Dersław słuchał milczący. Nadzieja przejednania się ze stryjem, którego złupił, w widoku dziedziczenia po nim... uśmiechała się powabnie. Ofiarę dla niej uczynić było warto.
— Najlepiejby było, żebyś nie szedł z nimi — rzekł — mógłbyś się uczynić chorym, ale nie potrafisz-li się uwolnić, milcz i zaszyj się w kąt, a słowa nie piśnij... Tym sposobem choć cokolwiek stryja ułagodzisz, aby się nie wyklął i nie wydziedziczył.
Powiedziawszy to, chciał ujść już bratanek, nie czekając odpowiedzi, gdy Dersław po wahaniu się i namyśle, zatrzymał go.
— No, zgoda — rzekł — jeżeli stryj tego wymaga po mnie, gotówem milczeć. Niemniej jednak na sali z nimi być i stanąć muszę...
— Ale gęby nie otwieraj i patrz, aby cię tam jak najmniej widać było.
Wszystkie wasze zabiegi daremne, królewicza Władysława ukoronują dziś, a będzie on i matka jego pamiętała tym co się sprzeciwiają koronacyi, nikt z nich nie dojdzie do niczego.
Nie mówiąc nic, gospodarz podał rękę bratankowi, przeprowadził go do drzwi, oddał Czubowi w ręce, a sam wrócił do izby większej, po której Strasz chodził jeszcze, winem sobie dodając animuszu.
Spytek drzemał, ale dzień się robił coraz jaśniejszy. Zawczasu potrzeba było znajdować się na sali białej w zamku, bo późno przybywając i dla tłumu pewnie trudnoby się było docisnąć i znaleźć się mogli tacy, coby umyślnie nie dopuścili znanych wichrzycieli.
Straszowi pilno było. Ten też do wyjścia żadnego nie potrzebował przygotowania, ani stroju. Przez rodzaj wzgardy dla zgromadzenia, lekceważenia senatorów i dla okazania ile wycierpiał, umyślnie chciał na zamek iść w codziennych sukniach wyszarzałych — tak jak stał.
Spytek przeciwnie dbał wiele o strój pański i świetny. Dersław także miał wdziać szaty co najparadniejsze, ale po widzeniu się ze Stachem, zobojętniał.
Zbudzony przez Strasza, Spytek poszedł do gospody swej, dla zmiany sukni. Dersław także zawołał szatnego, ale mu szepnął, że w ciżbie tej najlepszych swych sukni szarzać nie myśli i kazał sobie dać mniej pokaźne i pośledniejsze.
Gdy się to działo, miasto budziło się i ożywiało. Na zamek, ku Wawelowi, do kościołów kto żyw się wlókł zawczasu, aby sobie miejsce zapewnić. Rozpowiadano, że biskup życzył, aby koronacya zawczasu się mogła począć, bo ceremonia długi dość przeciąg czasu zająć musiała.
Wiedzieli wszyscy, że kościelny obrzęd poprzedzić miała rada wielka na białej sali, gdzie królem okrzyknąć miano Władysława, a natychmiast potem wyprowadzić go do katedry i rozpocząć koronacyę... Właśnie tu Strasz, Spytek i ich poplecznicy opór mieli wzniecić, przeciągnąć go tak, aby msza już się rozpocząć nie mogła dla pory spóźnionej, wszystko do następnej niedzieli zostało odłożone, a tydzień im służyć miał do pozyskania sobie ludzi i przeciągnięcia ich na swoją stronę.
Z obu stron gotowano się do walki, lecz Oleśnicki, który i arcybiskupa i innych duchownych i senatorów miał za sobą, niemal pewnym był zwycięztwa.
Poprzedzającego dnia królowa Sonka obawiając się, aby przeciwko synom jej Piastów mazowieckich nie stawiono, umiała tak zabiegać, błagać a obiecywać im ztąd korzyści, że mazowieccy stanęli po jej stronie i przyrzekli za młodego króla z nią razem ręczyć narodowi.
Bardzo wcześnie dolna sala biała zaczęła się napełniać, lecz wchodzono i wychodzono a senatorów nie było jeszcze. Dla królowej stało pod baldachimem przygotowane siedzenie, dla senatu świeckiego i duchownego ławy okryte... dla innych proste, ile miejsca starczyło...
Szlachta i pomniejsi urzędnicy już zaczynali napływać i sadowić się, obierając sobie siedzenia dogodne, gdy z niezmiernym przepychem strojny, z dumną miną, okolony liczną dosyć gromadą nadjechał Spytek z Mielsztyna.
Obok niego z jednej strony wychudły i straszny roznamiętnieniem Strasz, z drugiej Abram Zbąski sędzia poznański, dalej nieco Dersław z Rytwian i pomniejsi różni, cisnęli się kupą na salę... Było tu już ludzi dosyć.
Spytek chciał zaraz miejsce sobie jak najbliżej tronu i senatorów obrać, ale mu ich nie dał marszałek, opowiadając, że dla wojewodów i kasztelanów zachowane były. Musiał więc ku jednemu oknu cofnąwszy się z gromadą swą, zająć pośledniejsze miejsce, zawsze jeszcze dosyć blizkie, aby się głos jego dał słyszeć.
Dersław milczący, stanął za nim, z wielkim podziwieniem Strasza, nie zdając się ubiegać o to, aby bardzo był na oku. Uderzyło to jego, a może i innych, lecz na sali sporu rozpoczynać z nim nie pora była...
Sala coraz się więcej napełniała i cichy szmer tylko w niej słychać było... Spozierano po sobie. Z lic widać było, że walka musiała zawrzeć gorąca...
Koronacya dnia tego zależała od godziny ukończenia głosowania i sporów...
Przed południem musiał ze mszą wyjść arcybiskup. Zostawało więc zaledwie parę godzin na zwalczenie nieprzyjaciela.
Wszyscy urzędnicy koronni byli zawczasu na swych miejscach, gdy arcybiskup ukazał się w szatach swych uroczystych, a obok niego Zbigniew krakowski, Władysław wrocławski nominat, Stanisław płocki i Jan chełmski biskupi... Zgromadzenie powitało ich powstaniem, w milczeniu zajęli miejsca...
Z twarzy smutnej i wylękłej arcybiskupa Wojciecha niewiele było można wyczytać, Zbigniew szedł z głową podniesioną dumnie i choć prymasowi miejsca ustępował, nikt się omylić nie mógł na tem, kto tu z nich w istocie większe miał znaczenie i siłę.
Oleśnicki zająwszy miejsce, rzucił wejrzeniem śmiałem w stronę Spytka, zmierzył oczyma jego i tych, których prowadził, westchnął i odwrócił wzrok, jakby niewiele sobie ważył tych ludzi.
Arcybiskup oczu podnieść nie śmiał, po cichu rozmawiał z płockim biskupem, aby nie okazać wzruszenia, jakiego doznawał. Spojrzeć w tę stronę, gdzie się stojącego synowca spodziewał, nie śmiał.
W tem drzwi za tronem otwarły się, powstali wszyscy, weszła w żałobie, w długich zasłonach, z powagą i smutkiem, blada królowa. Chciała być mężną, ale się pod nią chwiały nogi. Obok niej szli dwaj synaczkowie... Za nią czterej książęta mazowieccy.
Już to, że oni jej towarzyszyli miało znaczenie...
Chwila milczenia nastąpiła...
Biskupi naradzali się między sobą...
Zagaił słabym głosem Wojciech gnieźnieński, wzywając senatorów do głosowania...
Zaledwie skończył mówić powstała królowa i postąpiła naprzód kroków kilka... Cisza wielka panowała w sali...
Zaczęła mówić głosem tak cichym w początku, iż najbliżsi zaledwie usłyszeć ją mogli...
Prosiła wszystkich zgromadzonych, aby dotrzymując słowa danego nieboszczykowi królowi, jednego z synów jej na następcę po nim wybrali. Za dotrzymanie wszelkich zobowiązań i potwierdzenie przywilejów po dojściu do małoletności, ofiarowała porękę swoją i książąt mazowieckich...
W końcu tego przemówienia, które niełatwo jej przyszło, podniosła oczy ośmielona nieco, powiodła po zgromadzeniu i dwie łzy otrzeć musiała...
Głos jej przebrzmiał i nikt się nie odezwał rychło. Wstawał już do przemówienia Zbyszek biskup krakowski, gdy Abram Zbąski, wydobywszy się naprzód, głosem namiętnym, choć wyrazami niby umiarkowanemi, począł te same wywody i argumenta, jakiemi szermowano w Opatowie.
Były to słowo w słowo też wątpliwości, te obawy, ta nieudolność małoletniego do rządów podnoszona, ten sam strach o przywileje szlachty, które król nowy mógł samowolnie odebrać... Zbąski dosyć wymownie i zręcznie to wyraził. Nie przerywano mu...
Nie dając odpowiedzieć przeciwnikom i przyjść do słowa, po Zbąskim począł gwałtownie a niezręcznie mówić Strasz. Złości i ognia w przemówieniu jego dosyć było, lecz namiętności najwięcej.
Gromadka tylko okalająca jego i Spytka, wystąpieniu temu wtórowała i dawała znaki przyzwolenia...
Szmer i gwar powstawał w sali.
Spytek, który już niecierpliwił się tem, że go wyprzedzono, w boki się wziąwszy, krzyczeć począł.
— Zmusić nas chcą, księża biskupi i panowie senatorowie do tej koronacyi. My jej nie chcemy i nie możemy dopuścić. Mówią nam, żeśmy królowi przyrzekali w Brześciu, ale warunkowo... Niema komu przywilejów naszych potwierdzić. Gromadce ludzi co tron oblegają, na rękę sobie małoletniego ukoronować, urzędy między siebie i panowanie rozebrać, a resztę rycerstwa w niewolę wziąć. Ale my nie damy się okuć, króla tego nie chcemy i tych co się nim opiekują...
Zwołaliśmy na to zjazd w Opatowie, aby się sprzeciwić, i tu stoimy i stać będziemy opornie. Króla sobie narzucić nie damy... Wybierzemy go sami i ukoronujemy, gdy pora przyjdzie...
Spytkowi przyjaciele poczęli wołać.
— Nie damy sobie króla narzucać.
— Nie damy...
— Nowy zjazd powszechny zwołać.
— Koronacyi nie dopuścim...
Napróżno Zbyszek, potem Mikołaj z Michałowa, Tarnowski i Koniecpolski głosy zabierać chcieli. Wrzawa wzrastała, a choć gromadka co ją wywoływała niewielką była, liczbę zastępowała burzliwem, nieustannem występowaniem.
Gwałtowność z jaką Spytek się odezwał, krzyki i wywoływania Strasza, wymowa zręczna Abrama Zbąskiego, jak się często w podobnych zgromadzeniach trafia, na mniej śmiałych, spokojnych i niepewnego zdania ludzi, widocznie działać zaczynały...
Bystre oko Oleśnickiego czytało w twarzach zachwianie się, zwątpienie. Nie można było dopuścić dłuższych rozpraw, które groziły onieśmieleniem bardzo wielu...
Wystąpił więc podnosząc głos, tak że zagłuszył Spytka, Jan Głowacz z Oleśnicy, nie z tą powagą i majestatem słowa jak brat jego, ale z czysto polską rubasznością, której skutku na umysły był pewnym.
— Wielka to cnota taka pieczołowitość o dobro powszechne, jaką okazują ci, co króla nie chcą, a żądają bezkrólewia! Znamy ją, bo czasu kapturów można dobra duchownym zajeżdżać, pana i prawa nad sobą nie znać, gródki brać, skarby łupić... czego nawet za małoletniego nie wolno...
Znamy tych, co się boją o swe przywileje, że im nie o swobody szlacheckie, ale o wszelaką idzie bezkarność. My też, starsi senatorowie, cośmy u boku króla nieboszczyka stali, dbamy o swobody nasze. Daliśmy dowody tego, broniąc ich nieraz a karki nasze ważąc...
Miałożby zdanie kilku niespokojnych ludzi przeważyć tam, gdzie najznaczniejsza część narodu jest zgodną.
Jan z Koniecpola kanclerz, dodał za nim...
— Krzyczeć łacno, ale krzyk nie jest dowodem czego innego, tylko dobrego gardła... Zatem komu miło wołać, nikt nie broni, a my przez to co postanowione, dokonamy.
— My tak samo prawo mamy nie dopuścić — zakrzyczał Spytek — jak wy samowolą chcieć na swem postawić...
Podniósł rękę do góry... Wszyscy jego poplecznicy huknęli za nim...
Jan Głowacz stojący naprzeciw, spojrzał na nich wyzywająco i na głos się rozśmiał. Narada poważna przerodzić się groziła w namiętną wrzawę i walkę... Wstawali jedni powstrzymując, drudzy domagając się milczenia. Nie pomagało nic. Królowa, która siedziała na tronie blada, odprawiwszy dzieci, bo królewicza Władysława musiano ubierać do koronacyi, z załamanemi rękami wyszła z sali.
Zbyszek biskup z zupełną pewnością siebie, nie tracąc cierpliwości, czekał chwili, aby się mógł odezwać. Nie przemógł jednak hałasu i krzyków, wstał podchodząc do senatorów, i Spytkowi z Tarnowa szepnął, aby oni marszałkowi zlecili przemówić raz ostatni do zgromadzonych stanowczo.
Godzina była spóźniona, czas upływał, gdyby spór się przeciągnął, koronacyę musianoby odłożyć, a naówczas za przyszłość odpowiadać nie mógł nikt.
Obdarzony głosem donośnym, Jan z Oleśnicy podniósł rękę, głosu się dopraszając...
Uciszać się zaczęło, nie żeby ustąpili i przełamać się dali Spytek i Strasz, lecz że ciekawi byli, co miał marszałek ogłosić.
— Z polecenia panów senatorów królestwa tego — zawołał Głowacz — oznajmuję zgromadzonemu tu narodowi, że starszyzna korony tej i wszyscy prawi synowie kraju, starszego królewicza Władysława na stolicę królewską postanowili wynieść i koronować. Komu się ta uchwała nie podoba, niech wystąpi i stanie po lewej ręce, ci co są z nami po prawej staną. Okaże się jawnie, jaki jest lik tych, co chcą się powszechnemu sprzeciwić głosowi...
Ruszyło się wszystko co żyło w sali, cisnąc na prawo i wołając: Niech żyje król Władysław...
Ten ruch jednozgodny, powszechny, pociągnął z sobą ośmielonych i tych co się wahali...
Strasz napróżno krzyczał, Spytek się niecierpliwił, Zbąski głos chciał zabierać... Nikt ani patrzał na nich... Oglądając się za siebie postrzegł Strasz, że i Dersława mu nie stało. Zniknął.
Mielsztyński, on i Zbąski powyskakiwali na opustoszone ławy, napróżno nawołując...
W milczeniu uroczystem, duchowni i świeccy ciągnęli wszyscy pomijając ich, nie patrząc i nie słuchając, na pokoje do królowej, aby jej oznajmić o wyborze, zabrać z sobą Władysława i natychmiast z nim iść do kościoła, gdzie oddawna wszystko przygotowanem było...
Scena zaprawdę dramatyczna, a jedyna może w dziejach, odegrała się w tej chwili na Białej sali...
Spytek wściekły, widząc się opuszczonym przez wszystkich, z pięściami pościskanemi, nogami bijąc o ławę, po nad głowy przechodzących miotał obelgi... Bezsilny gniew jego wyrażał się w sposób grubiański, dziki, oszalały... Strasz mu dopomagał. Miotali się tak napróżno. Zbąski, nie opuścił stanowiska, stał i patrzał, lecz milczał...
Żaden z przechodzących nie zwrócił nawet oczów, nie dał poznać po sobie, że słyszał łajanie Spytka i klątwy Strasza.
Przyszła nakoniec kolej na Jana z Oleśnicy marszałka, przejść pod tą burzą obelg, a potrzebował cierpliwości prawdziwie nadludzkiej, aby nie rozpocząć kłótni, znieść nie obracając się, jakby nie słysząc, co Mielsztyński dla niego przeznaczył.
— Słuchaj ty, Głowaczu, ty naszych swobód szlacheckich i praw kacie, oprawco... siepaczu... ty służalcze klechy... ty rabie plugawy... Myślisz, że ci to ujdzie bezkarnie... Gwałcicielu... Tchórzu podły... Jeźli masz odwagę... wyjdź, zmierz się ze mną. Jam gotów życie dać za prawa nasze... Tobie w oblicze naplwać można bezkarnie...
Marszałek byłby miecza dobył, i krewby się polała, a koronacya spełzła na niczem, gdyby go idący przy nim kanclerz i inni nie powstrzymywali.
Z zimną krwią, w polskim szlachcicu niesłychaną, Głowacz z usty zaciśniętemi, szedł krokiem powolnym, nie drgnąwszy, nie zwróciwszy się, zmuszony udawać, że nie słyszy... Ofiara z jego strony była prawdziwie bohaterską...
Ostatni wreszcie wypłynęli z wielkiej sali Białej, która stanęła pustką... Głos Strasza i Spytka rozlegał się po niej tem ogromniej, ale nikt go nie słuchał.
Zostali sami we trzech tylko... zwyciężeni, sromotnie pobici. Strasz na sobie suknie darł ze złości. Spytek się odgrażał pomstą i łupieżą na Oleśnickich... Ale największy gniew opanowywał go, gdy oglądając się widział, że z mnogich tych, co mu pomoc obiecywali, co przyrzekali stać wiernie, wszyscy uszli, nie było nikogo.
— Dersław! Dersław! gdzie ten łotr... gdzie, ja mu przy pierwszym spotkaniu łeb rozbiję.
— O! tego mazowiecki Bolko, który przy królowej stoi, jednem skinieniem uchodził — począł Strasz. — On dla tej swojej Ofki rodzonegoby się zaparł ojca.
— Psu brat! — mruczał Spytek..
Cisza wielka zaległa salę...
Mielsztyński skoczył z ławy... Byłby może na tem skończył, zemsty szukając gdzieindziej, gdyby nie Strasz... Szli powoli ku drzwiom.
— Cóż? na tem ma być koniec? — krzyknął — albo to kościoła nie ma, w którem oni wszyscy będą i swego pędraka tam sprowadzą. Nie możemy to iść do kościoła tak im krzyczeć nad uszami jak tutaj?
Spytek nie chciał się mniej odważnym okażać. Stanął.
— Idźmy do kościoła! — zawołał.
— Ja nie pójdę — rzekł zimno Zbąski. — Dopóki mój głos słyszanym być mógł i usłuchanym, mówiłem chętnie, i widzieliście, że się ich nie uląkłem, ale próżnej wrzawy jak ulicznik pijany czynić nie będę.
Strasz się obraził.
— Na takich bezwstydnych ludzi i kamieniami i słowami ciskać wolno — zakrzyczał. — Niech wiedzą, że się ich nie lękamy i nie ustępujemy...
Spytek nie dał się odwieść Zbąskiemu, wyszli razem w dziedziniec, spiesząc, aby się wcisnąć do kościoła, który już był pełen.
Tymczasem krużgankami duchowieństwo i senatorowie wiedli już przybranego w szaty duchowne królewicza, albę, dalmatykę, humerał, sandały, manipularz, stułę i złocistą kapę zwierzchnią, do katedry. Za nim szła matka, Kaźmirz mały i mnogi dwór, który razem z Sonką, w śmiertelnej trwodze, słuchając wrzawy, czekał na tę godzinę...
Ściągnęło się to do południa, tak, że arcybiskup Wojciech zaledwie miał czas mszę świętą rozpocząć...
Kościół niewielki naówczas, nabity był cały, podwórce zalegał lud ciekawy... Spytkowi ze Straszem z początku do drzwi się trudno było docisnąć, cóż dopiero do wnętrza...
Ale Strasz, którego zemsta czyniła szalonym, a szaleństwo dawało mu siłę nadzwyczajną, począł od progu rozpychać i rozbijać ludzi, torując Spytkowi drogę, którego strój i pańska postawa zmuszała bojaźliwszych do ustępowania.
Tak oba wichrzyciele, nieumiejący poszanować domu bożego, dostali się niemal do środka i potrafili zająć miejsce takie, z którego senatorom a szczególniej marszałkowi Oleśnickiemu pięściami grozili, naigrawali się i łajali.
Królowa musiała na to patrzeć, lecz że wszystko już przezwyciężonem zostało, a obrzędu koronacyi nic już przerwać nie mogło, łatwiej zniosła tę obelgę, którą wiedziała komu zawdzięczać. Strasz bowiem nietylko się nie krył z sobą, ale równie zuchwale jak Spytek naprzód wyrywał.
Oburzało to wszystkich, lecz przykład marszałka Oleśnickiego wyzywanego a cierpliwego na obelgi, innym też posłużył za wzór, tak, że nikt nie okazywał nawet, iż widzi ich i słyszy. Odwracano oczy, śpiewy księży i głos organów tłumił ich wywoływania. Tylko w czasie przysięgi, którą powtarzał król za arcybiskupem, cisza dozwalała szyderskim śmiechom i odgróżkom Spytka rozchodzić się po kościele.
Duchowieństwo mogłoby się było domagać wyrzucenia precz tych ludzi, którzy spokoju domu bożego nie szanowali, lecz biskup Zbyszek wolał im dać bezkarnie znęcać się nad sobą i drugimi, wiedząc, że najstraszniejszym dla nich sędzią będzie ogół ludzi, których uczynili świadkami swego szału.
Tak się też stało. Spytek i Strasz nie znaleźli tu jednego człowieka, któryby ich warcholstwo usprawiedliwił. Rozstępowali się od nich wszyscy, jakby otrzeć o nich obawiali.
Raz wszedłszy do kościoła, gdy długi obrzęd koronacyjny przeciągnął się do samego wieczora, musieli pozostać do końca, znużeni i zasromani wreszcie. Spytek się upierał jeszcze na drodze, gdy król młody do zamku będzie powracał, zastąpić mu i krzyczeć, lecz Strasz był na pół omdlały, schrypły i w końcu on nawet widział, że szaleństwo ich, którem ludzie gardzili, nie mogło mieć skutku żadnego...
Ostatni śpiew kościelny skończył się prawie o mroku... Strasz i Spytek wyszli, a Mielsztyński jeszcze najrzawszy marszałka z laską poprzedzającego króla, nałajał mu zdaleka...
Duchowni, senatorowie, wszyscy na koronacyi przytomni, na zamek szli biesiadować z młodym panem i matką jego. Spytek i Strasz sami powlekli się do gospody...
Mielsztyńskiemu z pamięci Dersław nie wychodził. Co się z nim stało! gdzie i jak zniknął, tak się wprzódy odgrażając i panosząc?
Zaszli więc naprzód do niego...
Pusto tu prawie było... Z czeladzi znaczniejsza część przypatrywała się w dziedzińcach zamku pochodowi króla i panów. Na łożu, rozebrany, z rękami pod głowę podkurczonemi, leżał Dersław na strop patrzając...
Ujrzawszy nadciągającego Spytka, ziewnął i rozśmiał się.
— A co? — rzekł — ochrypliście? Koronacya dlatego się odbyła i króla mamy...
Spytek chciał począć łajać, gdy Dersław dodał zimno.
— Ja na darmo krzyczeć nie lubię. Dopóki spodziewałem się, że na naszą stronę przeciągniemy z połowę senatorów... gotówem był. A tu, w dodatku, i stryj mójby mnie wydziedziczył.
Mielsztyński patrzał nań z pogardą.
— Siadajcie i dobrze zasłużonego używajcie spoczynku... Na ucztę do zamku wątpię, by was proszono, a u mnie bodaj czy co jest, oprócz wina i chleba...
Strasz padł na ławę jak długi i jęknął tylko...
Mielsztyński poruszył ramionami, i nie odpowiadając gospodarzowi, klasnął w ręce, jak gdyby w domu był, rozkazując sobie dać wina i jadła, jakie było.
Nie chciał zupełnie zrywać z Dersławem i odezwał się.
— Naprawdę za zdrajcębym cię powinien mieć, ale z tobą jak bez ciebie, nie poczęlibyśmy nic, bo nas ci gwałtownicy liczbą przemogli...
Tylem miał, spytaj Strasza, że wobec wszystkich, marszałka Jana Głowacza katem i podłym nazwałem, na rękem go wyzywał i tchórzem uczyniłem.
— A on co na to? — spytał Dersław...
Strasz jęknął. Spytek splunął...
— Niekoniec na tem — rzekł. — Zasadzę się na niego i łeb mu zetrę. On, on! a biskup winni wszystkiemu...
Poczęło się dobrze, ludzie się wahali, Zbąskiego słuchano z poszanowaniem...
Spuścił głowę Spytek, przerwał i dodał.
— To niekoniec! mnie nie zmogą tak łatwo...
Powoli do Dersława zaczęli się ściągać i inni, ci co występować do końca odwagi nie mieli, a teraz znowu do swoich spieszyli, żeby choć zaboleć razem. Przywlókł Kuropatwa z Łańcuchowa, Nadobny z Rogowa i nawet Zbąski. Z obliczem ponurem, wzdychając, zbierali się do gromady, jedni drugim czyniąc wyrzuty.
— U nas nigdy nic począć nie będzie można skutecznie, póki klechy nam panować będą. Od nich się naprzód wyzwolić trzeba jak w Czechach, a inny ład zaprowadzić...
Wszystko to Zbyszka robota, on tu król i pan... Marszałek Głowacz jego brat rodzony, kanclerz Oleśnicki z bratanką żonaty, Dobiesław lubelski kasztelan stryj jego, kasztelan radomski żonaty z siostrą, marszałek z Tęczyńską, Jan z Tęczyna Dobiesława szwagier... wszyscy się trzymają za ręce i stoją pod infułą jego.
Zwrócił się do Dersława.
— A waszej miłości stryj — dodał — choć primas drży przed Zbyszkiem i przed niemi, cóż dopiero inni biskupi, kiedy on w Rzymie plecy ma?
Splunął Kuropatwa.
— Żyzki nam trzeba lub Prokopa! — westchnął.
Posiadali kołem stękając.
— A my — rzekł Nadobny z Rogowa — jak niczem nie byliśmy, tak do niczego nie dojdziemy!!
Wypowiedział niechcący to, co podobno najmocniej wszystkich bolało, że niczem nie byli, i nie spodziewali się już nic zyskać...
— Za Dersława nie ręczę — przerwał trochę szydersko Spytek spoglądając na niego. — W czas się z sali wyniósł, a stryj mu może przebaczenie wyprosić, byle orzelecki skarb oddał.
— Z tego skarbu, jak ze zgryzionego orzecha — rzekł Dersław — jeźli co oddać mogę, to chyba łupiny.
Uśmiechnęli się smutnie.
Strasz leżał i jęczał. Tak, gdy na zamku biesiadowano wesoło, wspominając ranne burze w sali Białej, gdy młody pan wraz z matką ugaszczał biesiadników, muzyka przygrywała i okrzyki rozlegały w podwórcach, zwyciężeni rozpamiętywali swój upadek.
Spytek się nie poddawał.
Nazajutrz rano młody król miał w rynku krakowskim hołd wiernych swych przyjmować na majestacie siedząc, otoczony wszystkimi dostojnymi pany i posłami. Przez całą noc pracowano około przygotowania tronu, siedzeń dla dworu i wspaniałych stopni, które obijano szkarłatem. W ulicach nie było spokoju do rana... Dersław usnął nierychło, bo mu goście nie dali spocząć...
Gdy się mało co zdrzemnąwszy, nadedniem obudził, przypomniał sobie mazowieckich książąt, a nadewszystko Bolka, ojca ukochanej Ofki, nie widział ich wcale, i nie pokłonił się. Później w dzień trudno pochwycić było książąt, którzy królowi towarzyszyć mieli na rynek.
Ubrał się więc co prędzej i pospieszył do gospody, którą przy zamku mieli.
Znali go dobrze książęta z tych szaleństw, jakie dla pięknego dziewczęcia wyprawiał i śmiano się po trosze z synowca arcybiskupa, który nad miarę tracił, nosząc się z nadzieją pozyskania ręki księżniczki.
Ostatni jego czyn, napad na Orzelec, choć sporo grzywien mu przyniósł, nie poprawił sławy...
Chciał Dersław sam na sam widzieć się z księciem Bolesławem, ale ich wszystkich zastał razem, na bardzo ożywionej rozprawie.
Chmurni byli książęta. Zniewoliła ich wprawdzie królowa i biskup, że przy młodym królu stanęli, lecz do końca mieli jakąś nadzieję, że koronacya rozchwiać się może.
Teraz gdy ona przyszła do skutku, wszyscy czuli się, nie przyznając, odarci z tajemnej nadziei jaką żywili... Śmieli się przy uczcie na zamku, lecz smutnemi oczyma spoglądali po sobie.
Bolko był szczególniej zrażonym.
Gdy Dersław kłaniał mu się, wybuchnął właśnie, do Ziemowita się zwracając.
— Cóż myślicie? Biskupom my ustąpić mamy?
Dersław drgnął posłyszawszy, nie zrozumiał o co chodziło.
Ziemowit przy obcym zachował ostrożne milczenie, Bolko gorętszy a bliżej znajomy z Dersławem, zwrócił się ku niemu.
— Król młody jedzie zasiąść na majestacie w krakowskim rynku, aby hołd od mieszczan odebrać... Z prawa się nam książętom, ojczycom polskim, należy po prawicy jego zasiąść, bośmy po nim pierwsi. Biskupi chcą nas posiąść! Na to nie można zezwolić.
Dersław miał już spytać o stryja, czy i on przy tem obstawał, gdy Ziemowit, jakby odgadł myśl jego, rzekł dumnie.
— Waszmościn stryj, ksiądz Wojciech, jak zawsze tak i teraz na dwu stołkach radby siedział. Nas nie chce sobie zniechęcić i obrazić, Zbyszka się lęka... więc, słyszę, królowi towarzyszyć nie będzie. Tylko biskup krakowski i mój płocki wystąpią.
— Oleśnicki pewno nie da się posiąść nikomu — odezwał się Dersław...
— Ani my też! — gorąco zawołał Bolesław Mazowiecki. — Dość zaprawdę uczyniliśmy dla królowej i na prośby biskupa, dając porękę za króla i stając przy nim u tronu, któryby się może rychlej nam, niż małemu temu należał. Zasiądziemy po prawicy, lub... pójdziemy ztąd.
Ziemowit się namarszczył.
— Iść ztąd zawcześnieby było — odparł. — Właśnie się o to będę rozbijać w senacie, kogo opiekunem naznaczyć Władysławowi. Słuszna więc, gdyśmy ręczyli za niego, abyśmy my, nie kto inny się nim opiekował.
— Słuszna, to prawda — przerwał zcicha Dersław — ale u nas nie to wygrywa co słuszne, a to co... biskup krakowski powie. Mnie się zaś widzi, że on w książęce ręce opieki nie da, gdy ją sam dzierżeć może.
Książęta zamilkli, spoglądając po sobie; a Bolko o podłogę nogą uderzając, dodał.
— Ja podczas do opieki nie mam ani ochoty, ani nadziei dostąpienia jej, ale miejsca przy tronie należnego nie ustąpię!
— Ani ja! — rzekł Ziemowit, a za nim drudzy powtórzyli toż samo.
W Dersławie, choć przyrzekł się do warchołów nie mięszać i w części słowa dotrzymał, zawsze drgała żyłka ta przekory a przeciwieństwa, którą niemal cała szlachta miała w sobie. Nadzieja nowego zatargu między duchowieństwem a książętami, gdy zaledwie jedna burza była zażegnana, uśmiechała mu się. Rad jej był, tym więcej, że mógł na nią patrzeć zdala, nie narażając się na żadną odpowiedzialność i niebezpieczeństwo.
Dolał więc chętnie oliwy do ognia i odezwał się gorączkowo...
— Zaprawdę, możecie miłości wasze pewnemi być, że w tym sporze będziecie mieli po sobie szlachtę całą niemal, bo wszystkim już się przewaga duchownych naprzykrzyła, którzy sami nad nami panować chcą.
Gdy to mówili, młody Sławicz, sługa księcia Ziemowita, którego w sprawie tej wysłano do biskupa Zbyszka, powrócił, z twarzą przeciągniętą.
— Mówiłeś biskupowi — począł natychmiast Ziemowit — że my prawa naszego nie zrzeczemy się?
— Wedle rozkazu miłości waszych, sprawiłem poselstwo — odparł Sławicz — ale mi się nie powiodło?
— Jakto? — zagadnęli razem Semko i Bolko.
— Biskup przy swoim obstaje — rzekł Sławicz. — I tak jako okazując stary statut Kaźmirzowski zwyciężył raz, znowu mi tym samym statutem dowiódł, że arcybiskup, lub najstarszy po nim z biskupów, nietylko po prawicy króla zasiadać ma prawo, ale na takim samym tronie jak król i na równi z nim króluje... Jeden mieczem, drugi krzyżem władając narodem. A prawdą jest, że na pierwszej karcie statutu namalowany król i arcybiskup na równych tronach dwu, reszta zaś poniżej...
Ziemowit stał milczący...
— A któż to malował? — spytał po chwili — taki klecha jak i oni! Nie dziw, że swojego biskupa z królem na równi posadził... My nie ustąpimy.
Sławicz westchnął.
— Biskup powiada, że nie dla siebie, ale dla dostojności swej, która tu władzę nad duszami Ojca świętego przedstawia, ustąpić też nie może.
Wszyscy umilkli. Gorętszy Bolko począł mruczeć.
— Pojedziemy precz!
— Nie — przerwał Ziemowit — nie pojedziemy, owszem przy królu do majestatu w rynku i aż do tronu będziemy z królem, a tu się rozstrzygnie sprawa...
Sławicz stał skłopotany. Dersław widząc, że tu już więcej do czynienia niema, skłonił się i wysunął.
Pojechał zaraz na miasto, Spytkowi z Mielsztyna i Straszowi wioząc pożądaną wiadomość, że choć wszystko zdawało się skończone, z książętami Mazowieckimi nowy spór obiecywał rozdwojenie, którego tak pożądano.
Gdy z wiadomością tą wpadł do Mielsztyńskiego, porwał się uradowany Spytek, nakazując wołać, po wczorajszym dniu chorego Strasza, aby obmyśleć, jak z tego sporu korzystać.
Abram Zbąski i wszyscy nieprzyjaciele biskupa krakowskiego gotowi już byli popierać książąt Mazowieckich, widząc w nich przyszłych swych sprzymierzeńców.
Ponieważ ani jedna, ani druga strona ustępować nie chciała, spodziewano się w rynku, w obec tysiąców ludu... jeśli nie zawichrzenia i kłótni, to przynajmniej jakiegoś wybuchu książąt Mazowieckich.
Tak, ci co już stracili byli nadzieję wywołania rozbratu i domowej wojny, znowu się poruszyli nastręczającą zręcznością do wystąpienia przeciw biskupowi.
Gdy się to działo w mieście, na zamku królowa, która wszystkiem potajemnie kierowała i wiedziała o każdem poruszeniu umysłów, odgróżce i zamiarach przeciwników, od rana zawiadomioną była o sporze, który zagrażał tam właśnie, gdzie pospolity lud, niewiele rozumiejący, mógł być świadkiem przygody uwłaczającej powadze młodego króla...
Przelękła się, gdy jej o tem oznajmiono, ale ani do biskupa słać z nadaremną prośbą, ani do książąt nie śmiała i czasu nie było.
Pod jej okiem właśnie, szatny i służba odziewali królewicza, a Sonka ze łzami radości i dumy macierzyńskiej patrzała na śliczne swe pacholę, w królewskim stroju uśmiechające się do niej. Mały Kaźmirz ciekawie obiegał do koła brata, przyglądając mu się i radując też po dziecinnemu.
Matka przycisnęła go do piersi.
— Czekaj — szepnęła mu po cichu — i ciebie czeka korona! i ty włożysz ją... ja to czuję i widzę!!
Na stole leżała przygotowana dla Władysława korona, którą na purpurową wdziać miał czapeczkę, gdyż była na głowę jego za wielką.
Królowa, której świeże doniesienie pokoju nie dawało, zbliżyła się do tryumfującego synaczka i całując go w czoło, szepnęła.
— Patrz, abyś tak uczynił jak mówię... słuchaj mnie dobrze i zrozumiej.
Władysław zwrócił oczy iskrzące się i ciekawe na matkę, dając znak głową, że spełni jej przykazanie.
— Gdy w rynku zsiądziesz z konia, aby zająć miejsce na tronie, uważaj to dobrze, jeśli książęta Mazowieccy spór rozpoczną z biskupami, kto ma siąść po prawicy twej...
Podniosła rękę do góry królowa.
— Koronę twoją winieneś biskupowi, byłbyś niewdzięcznym, gdybyś przeciw niemu stanął, ale Mazowieccy i tak ci są niechętni, a zniechęcać ich się nie godzi.
Władysław oczyma zdziwionymi zdawał się szukać, jakimby środkiem dwie potęgi te przejednać...
— Raczej nie siadaj na tronie, niżbyś sobie pierwszego dnia, na pierwszym kroku, miał uczynić nieprzyjaciół. Stojąc przyjm mieszczan, na majestat nie wstępując.
Władysław usłyszawszy tę radę, rękę matki pochwycił i pocałował.
Uścisnęła go królowa.
— Idź, jedź, czekają na ciebie już wszyscy!!
I w powietrzu krzyżem go przeżegnała drżąca.
W rynku stały tłumy tak gęste, iż cały wydawał się usypany głowami ludzkiemi. Pełne były okna, okryte dachy... Dzień słoneczny oblewał złocistem światłem obraz ten różnobarwny, ożywiony i wesoły. Bo choć w pośród mnogiego tego natłoku była gromadka niechętnych i zwyciężonych, z zawiścią w sercu patrzących na to, co się mimo nich stało, mniejszość ta ginęła wśród niezmiernie większej liczby narodu rozweselonego, szczęśliwego tem, że znowu miała swojego pana, swą głowę ukoronowaną, swego widomego wodza.
Spytek, Strasz, Abram Zbązki i ci co z nimi trzymali, starali się dostać jak najbliżej tronu i wschodów suknem szkarłatnem obitych, prowadzących do niego. Obrachowali oni miejsce, w którem młody król miał zsiąść z konia. Tu spodziewana była kłótnia, którą oni rozżarzyć i krzykami rozdmuchać chcieli.
Lecz w rynku oczekiwać musiano długo... Senatorowie poważniejsi, Jan z Tęczyna kasztelan biecki, Spytek z Tarnowa, Klemens Wątróbka, starali się po drodze do rynku jeszcze książąt Mazowieckich do ustępstwa skłonić.
Przeciągnięto umyślnie tryumfalny pochód młodego pana, wstępując z nim do kościołów, aby zyskać czas i z pomocą pośredników, księcia Ziemowita ubłagać. Dumny pan jednak okazał się niewzruszonym.
Zbyt wiele oczów patrzyłoby na jego upokorzenie. Stał więc przy swojem, że jemu z braćmi prawica należy.
Zwolna, o ile możliwości przeciągając nadejście stanowczej chwili, jechał król ku rynkowi, tu jeszcze wprowadzono go do Panny Maryi, gdzie duchowieństwo ze swięconą wodą, krzyżem i pieśniami czekało...
U drzwi jej siadł na koń zmierzając ku tronowi, który zdala pod Ratuszem widać było. Powiewały nad nim chorągwie państwa, ziemi krakowskiej i miasta... U stóp z darami widać było stojących mieszczan...
Młody król na przemiany zwracając się to do biskupa to do książąt, badał ich twarze i rad był odgadnąć usposobienia. Oleśnicki jechał tak spokojny jak zawsze, Mazowieccy z oczyma zaiskrzonemi i skrzywionemi twarzami... Zdawało się jednak Władysławowi, że bądź co bądź, spór musiał być już zażegnany.
Chciał bardzo zasiąść na tym tronie wśród rynku, w swej koronie i płaszczu, dając się widzieć tysiącom i z tej wyżyny usłyszeć okrzyk powitalny ludu, prawdziwego ludu... Dotąd tylko dostojne piersi panów i rycerstwa obwoływały imię jego, tu w rynku pierwszy raz miał uszu jego dojść głos tego mnóztwa... tej ćmy wielkiej złożonej z maluczkich, biednych i podrosłych zaledwie, ludzi od pługa i rzemiosła... z chat i dworków...
W chwili gdy koń się zatrzymał, a młody pan zsiadał z niego, książe Ziemowit, milczący dotąd, odezwał się głosem stanowczym.
— Prawica się nam należy...
Chwilę trwało milczenie. Oleśnicki rzekł powoli.
— Tylko arcybiskup może zasiąść przy królu po prawej, a ja dziś go tu zastępuję...
Mierzyli się oczyma. Młody król krótką chwilę stał jakby oczekując rozstrzygnienia, lecz zapastnicy milczeli, jakby je zdali na niego.
W tej chwili Władysław pieszo kilka kroków podszedł do oczekujących nań mieszczan, z twarzą pogodną i wesołą, przemówił do nich klika słów niedosłyszanych, zwrócił się do konia, którego sobie podać kazał, i nie wstępując na tron, w dalszą po mieście puścił się drogę.
Milczenie oczekiwania trwało czas jakiś... Lud sądził, że ujrzy króla na wysokościach, gdy siadł na koń, na dany znak przez mieszczan, naprzód cichszy, potem stutysięczny zagrzmiał okrzyk...
— Niech żywie! niech żywie!!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.