Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część pierwsza/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Metamorfozy |
Podtytuł | Obrazki |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1874 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z jak różnych żywiołów składało się to gronko akademickie, już to poniekąd dostrzedz łatwo. Serapion był sierotą i dzieckiem ludu rzec można; Albin pieszczonym paniczem; Longin zdobywcą szczęśliwym, co wprost z sieroctwa i opuszczenia wszedł na tron, dopominając go się jak należności; Konrad potomkiem wielkiej rodziny i członkiem większego świata; Cyryll wreszcie dzieckiem plebanji, namaszczonem do uczoności w chacie ubogiego parocha. Dwaj pozostali zbiegli się tu także z różnych stref społeczności.
Dojrzeć już w tem łatwo, jak niezmiernej wagi dla kraju jest wychowanie publiczne, a zwłaszcza życie uniwersytetów jednoczące najprzeciwniejsze kasty, równające wobec nauki i obowiązków przyszłości wszystkie stany, skupiające na chwilę to co później rozpierzchłe nawet, zachowa zawsze ku sobie jakieś powinowactwo.
Cóż może zastąpić te związki młodzieńcze, wlewające miłość bratnią w ludzi, którzy się wszyscy kochać i łączyć powinni? Jest-że z nas kto coby spotkawszy dziś towarzysza dawnego nie wyciągnął mu ręki, choćby dłoń która ma dotknąć jego naperfumowanej rękawiczki była gruba i namulana, choćby białe jego palce uścisnąć miały osmoloną prawicę wyrobnika?
Jakkolwiek później świat, powołania, losy, rozdzielą i rozsuną, zostaje pamięć równości, żyje przyjaźni iskierka, coś łączy i zbliża, jest wspólne miejsce, na którem schodzą się starzy towarzysze broni. Nie dziwujemy się, że te wielkie instytuta gromadzące młodzież tysiącami winniśmy chrześcjaństwu, (bo za pogańskich czasów pojedyńczy nauczyciele wiedli za sobą tłumy adeptów i akademje inny miały charakter, a nowsze uniwersytety są instytucją czysto średniowieczną, katolicką). Kościół ustanawiając je i potwierdzając przeczuwał, że one będą nie tylko źródłem nauk i oświaty, ale potężnym cementem mającym społeczność skleić i zgarnąć w braterskie grono.
W Wilnie duch ten jedności, zgody i pobratymstwa rozwijał się może dzielniej niż gdzieindziej, uniwersytet nie stał się jak owe wykoszlawione niemieckie, zakonem jakimś potrzebującym inicjacji, nowicjatu, podzielonym na klasy i czysto ludzkiem zbiegowiskiem malującem zawczasu świat i jego namiętności — ale całością świętą i wielką, która pociągała ku sobie potężnie wszystko otaczające, pragnęła się powiększać, i nie gardząc filistrami, z niemi szukała przymierza by w nich tchnąć swego ducha.
Co się tu wydzielało z ogółu, nie łączyło, napiętnowane było w przyszłości odrzuceniem, co było dobre garnęło się w jedną kupkę braterską bez różnicy lat i stanu. Cudowny instynkt potrzeb społeczeństwa, potrzeb przyszłości, oświecał tę z różnorodnych żywiołów złożoną całość.
Ale to pogrzebowa nad grobem egzorta!... uczniowie i nauczyciele rozpierzchliśmy się po Bożym świecie, rozbitków nawet już mało, a rzadko z tamtych czasów spotykamy człowieka coby je nam żywiej przypomniał.