Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część pierwsza/XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Cisza prawie cały dzień panowała na tym zaułku, rzadko przerwała ją dorożka, rzadsze jeszcze było zjawienie się powozu, a hałas i historja, któraby wszystkich szewczyków wywiodła przededrzwi, nigdy się tu prawie nie przytrafiały. Opodal był szynk, ale jakiejś natury spokojnej, nie przywabiający muzyką, nie hałaśliwy, przyzwoity i dbający o swą sławę. Sprzedawano tam wódkę flaszkami, buteleczkami, a czasem na kieliszki, ale zawsze pilnując, ażeby między konsumentami nie było halabardy, któraby niepotrzebnej narobiwszy wrzawy, uczciwe miejsce skompromitowała. Dozorca tej części, do której składu należał Łotoczek, codzień tu przychodził na swój kieliszek kminkówki, czasom znajdował powód odwiedzenia gospodyni, z którą w wielkich był stosunkach, i dwa razy. Dbała o tę przyjaźń na wszelki wypadek przydatną, pani Janowa wchodzącemu zawsze ofiarowała krzesło i haust słodkiego nektaru.
Obok szynku siadywała przekupka z pomarańczami, jabłkami, gruszkami i innemi owocami, ale i to był raczej loszek hurtowy niż drobna sprzedaż. Wysyłała ona od siebie z nadpsutemi wiktuałami dwóch chłopaków na miasto, a ci i do akademików czasom zachodzili, bo na te łakocie jeszcze wszyscy byli po studencku łasi. Przy loszku Wawrzyńcowej paliła się późno w noc latarka, która nie raz opóźnionym wskazywała wśród ciemności drogę do domów.
Sprzedawały się tu koleją jabłka, gruszki, winogrona, a na wiosnę wisznie, jagody, małgorzatki i wszelkie nowalje zielone, a handel nie ustawał nigdy, przedłużając się na przednówku orzechami, rożkami, figami i tego rodzaju pokusą dla gęby, około której zawsze dzieci sąsiednich domów odprawiały straż połykając ślinkę.
Podróżnym, co Łotoczek nawiedzał niekiedy, był żydek z katarynką, obdartus, miny łotrowskiej, którego instrument chrypiał jak jego gardło, i obu po kilka zębów gdzieś w szynkach utraconych nie dostawało. Z jarmułką na bakier, z popodpinanemi połami, niegdyś sinym kalinkurem podszytemi, wpół zgięty, czasem przybierający do towarzystwa dziewczynę lat trzynastu z obręczem na ręku pokazującą sztuki łamane, i bachura, który bił w bębenek z wielkim akcentom, przesuwał się niekiedy i przez spokojny Łotoczek, ale tu rzadko amatora muzyki i widowiska wynalazł. Odgłos tylko katarynki wywabiał chłopców pana Piłsucia za drzwi, a pannie Róży był powodom do ukazania w oknie główki z przytkniętomi do niej z obustron rączkami osłaniającemi uszy. Robiła wówczas minkę tak strapioną, tak pogardliwą i zbolałą, jakby katarynka nie była dla niej pierwszą na świecie słyszaną muzyką. Rada może była, żeby ją wówczas często w oknie przesiadujący w szlafroku jedwabnym i haftowanej czapeczce Konrad zobaczył pociesznie przekrzywioną a zawsze ładniuchną... Miała niestety! widoczną słabość do niego, a ciągle bez powodu nastręczać mu się nie mogła, gdyż ojciec i matka nawet jej wejrzeń przez okienko doglądali, nie bez przyczyny obawiając się szalonej dziewczyny.
Oprócz Serapiona, który był zawsze zatopiony w sobie, Cyrylla zajętego nauką, Albina, który nic w świecie nie widział nad Anusię, Longina i Jordana nie myślących o kobietach, reszta mocno była zajęta i piękną Rózią i Manią i Ziunią i piekarzówną Franią i panną Telesforą nawet i wszelkiemi zjawiskami rodzaju żeńskiego.
Matki i ojcowie dobrze czuwać musieli, zewsząd otoczeni nieprzyjacielem, który krążył i szukał kogoby pożarł... sam widok munduru ich przerażał. Jedna Rózia nie zdawała się wcale obawiać nikogo, i owszem nastręczała się oczom i uszom, przyjmując powitania i hołdy w sposób nie odstręczający.
Rózia była ziemskim kwiatuszkiem tej doliny, której Mania i Ziunia były gwiazdkami, Telesfora poważną planetą, a Frania smacznym i miluchnym grzybkiem wyrosłym pod starą jodłą.
Nad Rózię nikt lepiej nie znał nas wszystkich, a kiedy przypadkiem przyszło nam u pana Piłsucia bóty zamówić i do niej się zbliżyć, witała po imieniu i nazwisku, i badała w sposób okazujący, że życie nasze nie miało dla niej tajemnic. Chociaż dalej nad ganek przeciwległego domu nie stąpiła krokiem, przenikliwość jej zgadywać się zdawała przez ściany co u kogo znajdować się mogło, jak kto mieszkał, i czem się zajmował.
Dziwnem jakiemś uczuciem wiedziona, choć się do niej Teofil uśmiechał i był czas, że nieśmiertelną miłość jej poprzysięgał, choć inni zwracali ku niej błagające oczy, ona stale okazywała największą sympatją dla Konrada. Wyrobiła mu nawet tajemnym wpływem swoim kredyt na obówie, którego elegant ów, więcej niż inni, i rozmaitszego potrzebował; ale mimo to niewdzięczny chłopiec najmniejszego dla niej nie okazywał współczucia i powracając z balów odwracał się od niej, aby swych wspomnień na tej mieszczańskiej twarzyczce nie zetrzeć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.