Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część pierwsza/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W rogu uliczki był i piekarz, który wszystkich jej mieszkańców miał na swym regestrze, a choć akademikom wyżej trzech rubli niechętnie dawał kredyt, czasem jednak pod pozorom niedostatku drobnej monety, udawało się wziąć u niego bez pieniędzy i na trzydzieści złotych świeżego chleba i bułek. Oprócz tych pierwszej potrzeby wyrobów, wypiekano tu rogale, strucle, a nawet baby wielkanocne wspaniałe i lukrowane i placki do Święconego.
Jak na toż, by uliczce na kwiatach świeżych nie zbywało i wesołych twarzyczek nie brakło, piekarz Niemiec miał córkę Franię, tak pulchną i świeżą jak jego bułeczki; blondynkę, typ czysto germański, coś powolnego, łagodnego, spokojnego, nieznużonego w pracy i jakby oślepłego na pokusy i wesele życia. Chociaż nie źle mówiła po polsku i sama siadywała w sklepie, Frania nie rozumiała nigdy tego co jej o czem innem jak o bułce i rogalu chciał mówić, a choć czasem oczy jej z nudów wlepiały się w ulicę, nic z nich iskierki życia wywołać nie potrafiło. Uśmiechała się wdzięcznie gdy kto kupił dużo, na komplementa odpowiadała milczeniem i wejrzeniem roztargnionem, a stale tylko prosiła każdego przychodnia, żeby drzwi za sobą zamykał. Ojciec stary i kilkoro jeszcze rodzeństwa składały dom, w którym Frania była matką i gospodynią, cierpliwie czekając na jakiego Michel’a mającego się zgłosić o pulchną jej rączkę.
Otóż prawie i cała ludność znajomsza małego Łotoczka. Pomieszkawszy na niej młodzież tak się z nią była oswoiła i przywykła do jej obyczajów , że żaden ruch, krzyk, stuknięcie drzwiami nie były dla niej zagadką; umiano rozpoznać turkot powozu państwa prezydentowstwa, zgadując kiedy wyjeżdżał sam pan lub z córkami; po piosence i głosie rozróżniano chłopców pracujących u Piłsucia, po szmerze sukienki odgadywano przelatującą Różę, po dźwięku szyb każde otwarcie drzwi u piekarza, po chodzie kancelarzystę przesuwającego się pod oknami panny Telesfory.
Cymbusia kulawość piętnowała pochód jego po bruku tak charakterystycznie, że posłany po tytoń, a niecierpliwie oczekiwany z powrotem, zdala po krokach nierównych niechybnie został odgadnięty i drzwi mu otwierano nim klamkę poruszył.
Spokojna to była zresztą i uczciwa uliczka, z której ognisko akademickie najlepiej znane było jego członkom, dalej już ku końcom, kraje były mniej zwiedzane i mieszkańcy ich tylko z widzenia znani, a mistyczne o nich historje chodzące z ust do ust, sprawdzonemi być nie mogły. Brakło na to cierpliwości i czasu...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.