Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część pierwsza/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W okolicach Łotoczka, na małych uliczkach sąsiednich mieścili się także w wielkiej liczbie towarzysze nasi, i dla nich otworem stojąco mieszkanie Teofila służyło za płac najulubieńszej schadzki. Tu przedstawiali się i zapoznawali nowo przybyli młodzieńcy pragnący zjednoczyć ze starszą bracią, co ich poprzedziła do zdroju; tu czasem zaglądali ci, co zrzuciwszy mundur, tęsknili jeszcze za nim, i choć rzadko, zjawiał się jednak niekiedy surdut nie należącego do wielkiej korporacji akademickiej człowieka, co tu zabłądził, aby się młodym duchem orzeźwić.
Z kolei wedle fantazji Teofila gospodarza domu, który się zbyt często przerzucał w różne postacie, co Cymbusia do rozpaczy przyprowadzało — zgromadzenie też otaczające go przybierało coraz inny charakter. Literatura, medycyna, teologja, historja, otrzymywały pierwszeństwo, i wychodziły na stół chwilowo, by wkrótce potem zlecieć z niego.
Rozmowa rozpoczęta o jednem, nie długo zatrzymywała się na przedmiocie obranym, z którego spychały ją zaprzątnienie chwilowe na największe często i najzawilsze kwestje życia. Nie było przedmiotu o któryby nie zawadzili, a najniedostępniejsze były właśnie upodobane.
Zapasy z niemi przedstawiały porywy Tytanów, górami ścielących sobie drabinę do niedostępnego nieba, od którego piorun rzeczywistości miał ich odepchnąć.
W religji, w polityce, w nauce historji społeczeństw, w nieodgadnionym rozwoju ludzkości, najtwardsze węzły rozcinano co dnia metodą Aleksandrowską — toporem, szablicą. A co marzeń kwitło w tej ciemnej izbie zadymionej fajkami i istnem pandemonium Hoffmanowskiem, w którego obłokach jak anieli na obrazach młode i świeże promieniały twarzyczki, Albina dumającego o kochance, Serapiona marzącego o życiu, Longina wzbijającego się na najwyższe stanowiska, które zdobyć miał jednym prawicy zamachem, Konrada przerabiającego spółeczność, Cyrylla reformującego naukę, Jordana rachującego zyskane miljony, Teofila upędzającego się za coraz nową mrzonką efemerydą, i Baltazara osłonionego nieprzebytą tajemnicą. On tu jeden wyglądał jakby dlań prócz patentu na doktora nic nie pozostawało do uzyskania — reszta jeszcze chodziła po różach nadziei wonnych i niezwiędłych.
W kątku tym tworzył się w ten sposób cały osobny światek wystarczający sobie i niebardzo skwapliwy do przyjęcia obcych mu żywiołów... Jeden Konrad czynił z niego wycieczki do salonów, przynosząc często gorycze zawodów, rozpacze zawiedzionych miłości — reszta żyła najwięcej w swojem kółku. Serapion zrazu postarał się był o kondycją, o którą nie było łatwo, ale z rodziną ubogą, do której się dostał nie mógł się pogodzić mimo swej pokory i umiarkowania, a w pierwszej chwili zbolenia Albin wyciągnął mu rękę i gwałtem prawie wziął go do siebie, dzielił się z nim czem mógł, co miał. Mniej niż ktokolwiek Serapion mógł zawadzać — pokorny, cichy, malał i drobniał, aby się nie stać natrętnym, a sobą służył ofiarą chętną i serdeczną dla drugich.
Albin mógł się przed nim wylać ze swoją miłością, nadziejami, czytać mu pełne achów poezje, pewien, że się z nich Milczek nie rozśmieje, i całe nocy trzymać go opowiadaniem dziejów miłości swej dla Anusi. Jemu jednemu tylko pokazał jej miniaturkę wieńcem zeschłych niezapominajek otoczoną, i pierścionek, który miał od niej, z obawy szyderstw, i przypadku nieszczęśliwego nie na palcu, ale na piersiach noszony.
Longin, który był także powiernikiem Albina, nie tak go słuchał potulnie i wzbudzał obawę, nie wiem dla czego wszakże hamując się z szyderstwy, jakby miał litość nad rozmarzonem dziecięciem.
Cyryll, jakeśmy wspomnieli, dostał był także zajęcie w domu sąsiednim u ludzi niezamożnych, gdzie za stół i bardzo szczupłą izdebinę musiał nauczać nie tylko chłopaka rozpuszczonego i leniwca, ale jeszcze dwunastoletnią jego siostrzyczkę. Była tam w tym domu jeszcze jedna panna wcale nie szpetna, którą znano, widując ją często przez okno i imieniem Telesfory nie wiem z jakiego powodu w słowniku akademickim ochrzczono.
Panna Telesfora już dojrzała, wyglądała męża lada godzina i zdawała się mocno zajęta swoją przyszłością, której ciągle w oknie jakby się jej na ulicy zjawić miała, oczekiwała. Badaliśmy o nią i jej familją, Cyrylla, ale on nigdy o nich nie mówił, a panny nawet zdawał się nie znać, tak go książki zajmowały. Konrad z nią czasem polował na wejrzenia, ale tylko w chwilach rozpaczy, gdy go wszystkie generałówny i radczanki zdradziły. Ona też wcale nie zdawała się rachować na niego, a stalsze nieco miała zamiary na przystojnego kancelarzystę, który co dzień dwa razy Łotoczkiem, w floransem podbitym płaszczu, mimo okien jej przechodził niekiedy nawet bywał u jej rodziców. Rozwinięciu się na większą i swobodniejszą skalę tej miłości wiele zawadzały oczy akademików wytrzeszczone zewsząd i niepokojące pannę i kancelarzystę. Musieli się ograniczać niememi wejrzeniami ku sobie i telegrafią, której znaki tajemnicze dla widzów nie były zrozumiałe.
Niekiedy okno panny Telesfory zasłonione było do połowy krosieńkami, czasem stawały w niem wazoniki, szklanka z wodą, i tym podobne sygnały, których znaczenia tajemniczego metodą Champoliona pierwszy Longin się dobadał. Kancelista też różnie nosił parasol, papiery, laskę, chustkę fularową, płaszcz, surdut wedle potrzeby oznajmienia o swych obrotach ukochanej Telesforze...
Jordan Hruszka miał najlepszą kondycją w majętnym domu, w którym także znajdowały się dwie panienki dorosłe, śliczne niebieskookie blondynki, bardzo podobne do siebie, z tą różnicą, że jedna z nich, starsza, miała twarzyczkę zawsze uśmiechniętą i połowę białych ząbków świecących w niedomkniętych ustach, druga czegoś smutna wyglądała jak podcięty kwiatek.
Byli tam jeszcze ojciec i matka i maleńki synek, którego Jordan był mistrzem. Ojca zwano panem prezydentem, a po sposobie życia ich poznać było można, że musieli być majętni; trzymali bowiem powóz i konie, oddawali i przyjmowali mnóstwo wizyt, miewali na wieczorach tłumnych gości i należeli do uprzywilejowanego świata. Pani kwestowała z córkami po kościołach przy grobach, a żaden bal się bez nich nie obszedł.
Oszczędność jednak wielka panowała w domu przyzwoicie utrzymywanym, z należną ostrożnością, by pewnych nie przechodzić granic. Jordan Hruszka nudził się u nich, narzekał na skąpstwo i zbytnią gospodarność, ale prezydentowi, żonie jego i dzieciom przyznawał, że byli wcale dobrzy ludziska. Z Manią i Ziunią rzadko się spotykał, choć w jednym mieszkał domu, matka bowiem niezmiernie była surową, nie spuszczała ich z oka na chwilę, a dziewczęta bardzo skromne, na każde śmielsze wejrzenie rumieniły się jak jabłuszka. Zawsze je poubierano jednakowo, w jednobarwnych kapelusikach, w jednego kroju sukienkach, widywano idące na mszą i powracające z matką do domu. Gdyby były bogatsze, Konrad gotów się był w smutnej pokochać i miewał chwile zadumania, gdy kto o niej wspominał; ale Hruszka zapomniał, że w domu o pięćdziesięciu tylko tysiącach posagu była mowa, a to nie mogło zaspokoić Konrada, który niżej dwóchkroć z żoną nie przypuszczał.
Hrabstwo lub wielkie imię i stosunki mogły tylko wpłynąć na zmniejszenie wymaganych krociów, a tych tu nie było.
Mania i Ziunia musiały być przez ostrożną matkę nauczone wcześnie, gdyż względem narodu akademickiego trzymały się zdaleka z jakąś obawą i nieco wymuszoną oziębłością, która widocznie była nakazaną. Mania uciekała z okna jak tylko się w przeciwległych szybkach mundur zwodzicielski ukazał.
Otóż i całe prawie sąsiedztwo... ale nie koniec na niem. Niżej naprzeciw mieszkała dramatyczna rodzina szewca Piłsucia, z którą przez dziurawe swe bóty akademicy byli w częstych i poufałych stosunkach, a na domiar pokuszenia, Piłsuć miał także dorosłą córkę, pannę Różę, śliczniuchne stworzeńko, świeże, wesołe, śpiewające, draźniące, śmiałe i zdające wyzywać przyszłość na pojedynek.
Róża co do wdzięku nie ustępowała żadnej z panienek pierwszego piętra, choć mieszkała z rodzicami na dole w trzech ciasnych izdebkach, u których okna stał wyprostowany szyld z bótem o żółtych sztylpach, drugim z kutasem węgierskim i trzecim karbowanym misternie na podbiciu wedle dawnej mody. Oprócz tego na pręcie żelaznym przed pracownią wisiał jeszcze wielki bót drewniany pozłacany, armes parlantes, inwencja pana Piłsucia, nieco naśladowaniem złotych obwarzanków i złotego wieprza tchnąca.
Piłsuć był rzemieślnikiem pracowitym, żona jego niestety! niegdyś piękna, chorowała na wcale niepotrzebną elegancję. On sam nosił surdut krojem kapotowym i kapelusz tylko na święta wielkanocne i procesje cechowe; ona stroiła się starannie, zawsze z pretensją do mody, a że córkę swoją chciała wyżej na drabinie społecznej umieścić, choć nie wiedziała jak i którędy ją tam zaprowadzi, dała jej wedle swych pojęć edukacją wysoką. Rózia chodziła na pensją do Dejblów, miała fortepian i metra, śpiewała arje włoskie, stroiła się — ale mimo tych pozorów panienki było to dziecię sklepu i uliczki, żywe, potrzebujące gwaru, śmiałe aż do zuchwalstwa, nieopatrzne, namiętne.
Matka ani ojciec upilnować jej nie mogli, pełno jej było w oknach, na progu, w ulicy, w korytarzach, a najczęściej stawała w ganku i tam nucąc piosenkę, lub gryząc orzeszki, studjowała swobodnie przechodzących. W chwilach wielkiego roztrzepania trafiało się, że zuchwalszym języczek pokazywała.
Rózia miała tę piękność uderzającą, jaką się czasem odznaczają dziewczęta gminu, dosyć pospolitą ale pełną życia, nie zbyt idealną, ale przejmującą wyrazem; oczy czarne, żywo i szalone, usteczka rumiane, drobne, ząbki jak perły, rączki i nóżki maleńkie, w pasie aż do zbytku była przecięta dzięki staraniom matki, która to miała za wielki wdzięk w kobiecie, ruchy i postawa były ponętne i miłe, a instynkt kobiecy nauczał ją zawsze się z gracją obrócić, przegiąć, nachylić. Głosik czysty i dźwięczny, w którego wyrazie świeże panowało wesele, ubiór zawsze staranny i bijący w oczy, coś pokuśliwego i pociągającego szatańsko, czyniły ją dla młodzieży niebezpiecznem stworzeniem.
Bardzo też dobrze o tem wiedziała i nie lękając się wcale ani oczów, ani słów, ani zbliżenia, nastręczała się na przygody, wiedząc że z nich zawsze potrafi wynijść zwycięzko. Znali ją wszyscy i ona doskonale każdego z młodzieży, tajemnice akademickiego życia, położenie ichmościów, ich charaktery, a co dziwiło nie pomału, słabość się mieć zdawała do kosookiego Konrada, który ją swym płaszczem pąsowo podbitym i czapeczką zlotem i jedwabiami haftowaną z którą siadywał w oknie, oczarować musiał.
Był to może jej ideał! Niestety! jakkolwiek śliczne to było dziewczę, a wprawę jej muzykalną nabytą u Rennera mógł dobrze ocenić Konrad, bo ją cała ulica słuchiwała popisującą się koncertem la minor Hummla i wielką fantazją Kalkbrennera — jej położenie w święcie szewieckim nie dozwalało paniczykowi zwrócić oczów ku córce rzemieślnika, a choć w swej reformie społecznej zamierzał dźwignąć mieszczan i rękodzielników, sam jednak nie życzył sobie dawać przykładu rehabilitacji z panną Różą, a wiedział znowu, że z ojcem jej i matką wcale nie można było żartować.
Ta kwatera szewiecka i warsztat p. Piłsucia ożywiały niepospolicie uliczkę. Naprzód miło było zobaczyć twarzyczkę świeżą i figlarne oczki panny Róży, posłyszeć jej piosenkę a czasom srebrny śmieszek z za wazoników jej pokoiku; potom chłopcy w terminie u szewca były to frygi nieustannie burczące po bruku i zawodzące coś pochwyconego z szejnekaterynki, a sam pan Piłsuć ze swą powagą majstra, mieszczanina, starszego cechowego, głowy domu i ojca tak wysoce utalentowanej córki, zabawny też był niezmiernie. Męczennik ten chwilę jakąś szału i zapomnienia okupywał wojną trzydziestoletnią ze swą ukochaną połowicą, nieustannie domagającą się wyjścia po za szranki życia rzemieślniczego... nikomu jak jej nie śmierdziała skóra i dratwa. Cóż jej pomogło, że miała salonik z fortepianem w kącie, z doniczkami, z obrazami i poduszkami haftowanomi ręką córki na kanapie, kiedy wnijścia do niego nie było innego jak przez warsztat pana Piłsucia.
Kilkakroć próbowała temu zaradzić pani Piłsucina, ale zawsze zostawała alternatywa albo wchodzenia do salonu przez warsztat, albo do warsztatu przez salon, a stary jakkolwiek dawał sobą powodować żonie, na zmianę mieszkania, które by go klienteli pozbawić mogło, zgodzić się nie chciał w żaden sposób.
Były projekta przekształcenia całkiem sklepiku na magazyn obówia z napisem francuzkim, na ulicy Wielkiej, niedaleko Fiorentiniego i Opitza, ale stary głową kiwał i statecznie się opierał niebezpiecznej dla kieszeni reformie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.