Milion na poddaszu/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Milion na poddaszu |
Podtytuł | Obrazek z niedawnej przeszłości |
Wydawca | Mieczysław Leitgeber i Spółka |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Czcionkami Ludwika Merzbacha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy bohaterowie wyprawy po milion różnemi drogami do miasta dążyli w téj błogiéj nadziei, że żaden z nich przez drugich nie był widziany, zapadła na tajemniczem poddaszu uchwała wielkiéj wagi dla przyszłości.
Poddasze to tajemnicze nie miało nic szczególnego. Składało się z czterech małych pokoików i przybocznéj małéj kuchenki. Pierwszy pokoik służył mieszkańcom za salonik. Dla tego tylko tak go nazywamy, że nie był ani sypialnią, ani kuchnią. Sprzęty bowiem nie miały w sobie nic salonowego. Mała, wypłowiała kanapka z czerwonego merynosu, sześć krzeseł tąż samą materyą obitych, dwa stoliki, klawikord, kilka wazoników kwiatów, oto wszystko, co się tutaj mieściło. Na ścianach wisiało kilka starych obrazów, które tylko znawca specjalny mógł osądzić, czy miały jakąś wartość. Między niemi wisiało kilka małych świeżych malowideł i tuszem czarnym lub sepią robionych obrazków, które wyglądały na studya jakiegoś amatora.
Z tego pokoju wychodziły drzwi na prawo do małéj komnaty, w któréj stały dwa łóżka. Po lewej stronie była izdebka przeznaczona jak się zdaje na garderóbkę, w któréj za parawanem stało łóżko skromne, jak się zdaje, służącéj.
W pierwszym pokoiku siedziała właśnie podeszła matrona z marsową twarzą. Była to sama pani szambelanowa. Koło niéj rysowała kredką na papierze młoda osóbka, z drobnemi rysami twarzy. Trzecia, podeszła kobieta siedziała pod piecem i przędła. Wrzeciono furczało w jéj wprawnych palcach a nić wysnowała się jak cienka pajęczyna. Twarz prządki była znacznie zmarszczkami poprzecinana, w oczach jednak był jakiś wyraz młodości serca.
Pani szambelanowa czytała coś na książce. Była to kobieta podeszła, mogąca liczyć lat siedemdziesiąt. Twarz miała przedłużoną, rysy ostre. Nos długi kończasty, usta szeroko rozkrojone, brwi w złamanym łuku podniesione do góry, czyniły ją podobną do ideału szanownéj nadzorczym więzienia.
Przy takich zewnętrznych przymiotach nie można się było dziwić, że ś. p. szambelan oderwał się jak najspieszniéj od tego więzienia doczesnego. Ci jednak, którzy szambelanową dawniéj z bliska znali, byli tego zdania, że ś. p. szambelan nie miał tak czego spieszyć się na wędrówkę zagrobową, gdyż ta była w każdym razie nie pewną a pani szambelanowa miała tyle rozsądku a nawet ujmującego obejścia się, że mógł jeszcze wygodnie ze dwadzieścia lat na tym świecie pozostać, a nawet po swojemu grzeszyć, na co rozumna małżonka była zawsze wyrozumiałą.
Długie lata wdowieństwa miały szambelanową bardzo odmienić. Zakopała się gdzieś na wsi, w głębokiéj Litwie i prawie ździczała. Odosobnienie swoje od świata motywowała upadkiem fortuny i długami pozostałemi po mężu. Przez lat trzydzieści kilka gospodarowała sama z ekonomami i włódarzami. Żywot taki nie mógł korzystnie wpłynąć na jéj powierzchowność. Ubiór jé przedstawiał najczęściéj dwa wieki. Były tam resztki z dawnéj elegancyi dworu Stanisława Augusta z nowożytniemi wymysłami mody, która najczęściéj w karykatnrze przychodziła na Litwę.
Majątek szambelanowéj, w którym się po śmieci męża zamknęła, był prawie mytem dla całego sąsiedztwa. Nikt jéj po za kopcami tego majątku nie widział, nikt u niej nie bywał. Opowiadano najrozmaitsze o niéj baśnie. Mówiono, że w czasie wielkich upałów chodzi nago po ogrodzie, że sama krowy doi, ze stajni gnój wyrzuca, wódkę chłopom szynkuje, a długiemi wieczorami pierzę skubie albo przędzie. I te drobne wiadomości wyszły z domu jakimś nadzwyczajnym wypadkiem, bo nie było przykładu, aby jaki sługa lub jaka służąca, która raz do tego zaklętego dworu się dostała, opuściła służbę i sąsiadom tajemnicę dworu zdradziła.
Osamotnienie takie jak również i przyzwyczajenie do wydawania codziennie różnych rozkazów gospodarskich, odbiło się widocznie na jéj twarzy. Była to twarz carowa, na czole zawsze zmarszczona. W jéj spojrzeniu był rozkaz, jéj głos rozkazywał, a nawet w uśmiechu, który rzadko gościł na jéj ustach, było coś rozkazującego.
W ostatnich latach skarżąc się na długi, biedę i nędzę, sprzedała szambelanowa majątek, i skromną bryką z wnuczką swoją jedyną, któréj matka umarła a ojciec gdzieś zginął w legionach, przyjechała do Warszawy.
Tyle mniéj więcéj wiedziano o szambelanowéj. Dzisiaj w Warszawie prawie nikt jéj nie znał.
Wnuczka szambelanowéj, która w téj chwili na papierze kredą rysowała, było to dziewcze cudnéj piękności. Mogła mieć lat dziewiętnaście. Twarz miała białą, owalną. Oczy duże, czarne, patrzały na świat z jakąś ustawiczną bojaźnią, jakby przeczuwały, że ten świat nie może im dać tego wszystkiego, co tam po za niemi marząca dusza sobie roiła!... Usta różowe jak pączek nierozkwitłéj róży chciały się widocznie składać do uśmiechu, ale coś płoszyło zawsze ten uśmiech, coś mu nie dało się rozwinąć. A często zamiast uśmiecha zawitało na te młode usta coś cierpkiego, bolesnego, jakby przeczucie, że kiedyś może trzeba będzie wiele cierpieć, wiele płakać!...
Wszystkie te melancholijne oznaki przyszłych cierpień i zawodów zwyciężała młodość i zdrowie, które w całéj pełni tryskało na téj pięknéj, miałkowatéj twarzy. A twarz ta była ubrana w najpiękniejsze jasnoblond włosy, jakie tylko wówczas w całéj koronie znaleść można było. Włosy te w naturalnych kędziorkach spadały na skronie i białą szyję, i czyniły ją podobną do twarzy jednego z aniołków Rafaela, który wsparty na ramach obrazu z nieba na ziemię wygląda!...
Siedząca pod piecem prządka należała do służby i tworzyła cały dwór prawie szambelanowéj.
Taki był wewnętrzny obraz poddasza, gdy nagle usłyszała prządka jakiś szelest za drzwiami.