Miranda (powieść)/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Miranda |
Wydawca | Przegląd Wieczorny |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Drukarnia "Rotacyjna" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Byłem prawie jak obłąkany. Co robić, aby tę kobietę powstrzymać od szaleństwa? Odprowadziłem ją do domu Wiswamitry, zresztą z całym tłumem publiczności, która była wysoce przejęta postanowieniem Damajanti — i żywe okrzyki na jej cześć wygłaszała. Damajanti im podziękowała i prosiła, aby w spokoju się rozeszli.
Natychmiast jej posłuchano. Znaleźliśmy się sami, blizcy, Wiswamitra z żoną, Wasiszta z żoną oraz ja i Damajanti. — Zasiedliśmy w ogrodzie i rozważaliśmy postanowienie tej kobiety.
Nikt zresztą nie był tem tak poruszony, jak ja. I Wiswamitra, i Wasiszta bardzo spokojnie, a nawet z pewnym cichym entuzjazmem traktowali zamierzoną ofiarę. Trzeba zaznaczyć, że obecny naczelnik państwa Narajama był bardzo kochany i uchodził za jakąś wyższą istotę: on to miał rzeczywiście zamiar złożyć, ze siebie ofiarę Bogu, ale błaganie i wola Damajanti i jej jakaś opętańcza a niepokonana żądza samopoświęcenia były tak potężnym czynnikiem, że Narajana musiał jej ustąpić.
Czyżby mnie ustąpiła? Ani mowy o tem.
— Posłuchaj, Damajanti — mówiłem błagalnie. — Rozkaż, a natychmiast poddam się obrzędowi dematerjalizacji. Będę twym niewolnikiem, tylko nie odchodź z tego świata. Zostań tu na ziemi.
— Widzę, że słabą jest twoja wiara w nieśmiertelność ducha. Mylisz się; gdybyś się odcieleśnił i stał się jako jeden z nas, tobyś mnie lepiej rozumiał i nie odwodził byś od przysięgi, którą uczyniłam. Wiedziałbyś, że będę żyć dalej, choć może na innej płaszczyźnie i że prędzej czy później zobaczymy się ze sobą. Traktujesz te rzeczy jak człowiek. Patrz, jak spokojni są ci wszyscy, którzy są tu ze mną.
— Nie rozumiem istotnie, jakie znaczenie może mieć dla tej sprawy nieokreślonej — ofiara twego młodego życia. Rozumiem, jeżeli ktoś umiera dla ukochanych, dla ojczyzny, dla jakiejś sprawy, o którą toczy się walka; jeżeli kto ginie za wydziedziczonych, uciśnionych, wyklętych... Ale za co ty giniesz?
— Nie ginę. Nie umieram. Żyć będę, ofiarę składam, aby dać świadectwo prawdzie, nie żadnej poszczególnej, nie żadnej określonej, ale samej istocie rzeczy, jej nirwidjalnej esencji. Ty może tego nie rozumiesz, bo wy zatraciliście poczucie ofiary dla celów nadrzeczowych i pozaświatowych (chciała pewnie rzec: transcendentalnych). Nie było sposobu, musiałem zrezygnować.
Smutny poszedłem do domu. Jeżeli ona zginie, cóż ja tu miałbym do roboty? Jaknajprędzej chciałem uciec z tej wyspy. Nie wiedziałem czy jutro iść na to straszne widowisko, czy raczej oczy zamknąć, aby go nie oglądać. Ale właśnie Wasiszta moje myśli przeniknął i rzecze mi:
— Damajanti cię prosi, abyś koniecznie był jutro na uroczystości. Naprzód będziemy w świątyni słońca, a stamtąd wielką procesją udamy się na pole Marsowe, gdzie Damajanti wstąpi na stos.
Jak przez mgłę przypomina mi się to wszystko. Gdyż byłem pół nieprzytomny i wtedy, kiedym szedł do świątyni — i wtedy, kiedym stał na polu ofiary! Wczesnym rankiem udaliśmy się na Forum miejskie, gdzie centralny punkt zajmowała świątynia Słońca. Ze wszech stron gromadzili się ludzie, starsi i młodsi, mężczyźni i kobiety. Przed świątynią na niewielkim placu stał Ardżuna i kilku jego.pomocników i ostatniem dotknięciem gładzili posąg, którego pierwsze chwile narodzin widziałem w pracowni. Teraz ustawiano go przed świątynią; była to doskonała rzeźba w stylu indyjskim, wyobrażająca Jedność boską w jej trzech atrybutach głównych, które fu kierowały troistą falą życia. Wobec sprawy Damajanti sprawa nowego pomnika minęła bez wrażenia.
Ardżuna bardzo życzliwie powitał Damajanti, która go pocałowała w czoło i serdecznie rękę mu uścisnęła; było to uroczyste pożegnanie dawnej kochanki, która odchodzi w wieczność.
Weszliśmy do świątyni, do głównej halli, gdzie we wielkim ołtarzu stał posąg Słońca. Był to, szczęśliwym trafem, posąg roboty greckiej, wspaniały Helios-Apollon, który szczególną drogą dostał się do Surjawastu i był bardzo starożytny, gdyż pochodził z czasów, gdy Seleukidzi panowali nad częścią Indji północnych. Król Demetrjos miał na dworze swoim rzeźbiarzy Greków, którzy dla niego robili posągi bogów helleńskich, a dla Czandragupty posągi Buddhy. Owóż jeden z tych posągów greckich poprzez Czandraguptę (u Greków zwanego Sandrakottos) dostał się na dwór jednego z dawnych królów Taprobany i przetrwał liczne stulecia aż po dzień dzisiejszy; mimo tylu wieków był nieskalanie biały i promieniał jak dzień. Stał też w świątyni Słońca — jako wcielenie po pierwsze światła w świecie materjalnym (czyli słońca) i światła w świecie duchowym (czyli metafizyki).
Na jednej ze ścian bocznych widziałem trzy wielkie plansze, na których wymalowane były dwa koła, jedno niebieskie, drugie czerwone — w różnym układzie. Na pierwszym rysunku koło czerwono i koło niebieskie — mając centra na jednej linji — były wyosobnione i tylko w jednym punkcie się stykały. Na drugim koło czerwone i niebieskie były ze sobą połączone w jedność, a kolory były tak kunsztownie ułożone, że jeżeliś spoglądał z jednego punktu, koło wydawało się wyłącznie niebieskie, z drugiego wyłącznie czerwone. Na trzecim rysunku koła zachodziły na siebie, ale częściowo były samoistne: obwód czerwonego koła przechodził przez centrum niebieskiego, otwór koła niebieskiego przechodził przez centrum czerwonego.
Gdym pytał Wiswamitrę, co znaczą te symbole, odpowiedział mi, że są to trzy główne i zasadnicze systematy filozoficzne. Pierwszy uważa, że myśl i byt, duch i materja, Bóg i świat — stanowią dwie potęgi odrębne, w jednym tylko stykające się punkcie; drugi — że one są bezwzględną tożsamością; trzeci — że są częściowo tożsamością, częściowo zaś fenomenem odrębnym.
Wiele jeszcze było w tej świątyni tablic tego rodzaju, ale tak mnie przejmowała troska o Damajanti, tak serce moje było przepełnione cierpieniem, że nie mogłem na to wszystko zwracać uwagi. Nic mnie nie obchodziła wspaniałość kolumn wewnątrz świątyni ani barwne ornamenta na ścianach, ani liczne posągi, mające wyobrażać już to planety, już zodjak, już to różne postacie widzialnego słońca: w jedno się tylko patrzyłem, — w Damajanti. Ona stała już przy posągu Heliosa, a koło niej ukazał się wspaniały starzec w stroju czarno-złotym; długa biała broda spływała mu na piersi, w ręku zaś miał rodzaj laski czy też buławy. Zabrzmiała muzyka uroczysta, a przez okno spływało światło słoneczne, załamując się w rozmaite barwy po przez szyby kolorowe. Kiedy muzyka ucichła, Narajana przemówił:
— Ażeby zmniejszyć sumę cierpienia na ziemi — zmartwychwstała Rzeczpospolita Słoneczna. Nie mówię, aby cierpienie unicestwić, gdyż cierpienie jest to droga, co prowadzi człowieka ku wyższości, ale człowiek na ziemi cierpi zbyt wiele. Nadmiar cierpień jednakże ma główne źródło w ludzkim egoizmie. Trzeba więc zwalczyć egoizm, aby tylko te cierpienia pozostały, które są ponad i poza egoizmem. Ojcowie nasi — twórcy tej Republiki Słonecznej — wielkim wysiłkiem woli magnetycznej i myśli analitycznej stworzyli i wyższy rodzaj człowieka, wyzwolonego z cielesności i egoizmu, ale jeszcze nie najwyższy. Posunęliśmy się o jeden stopień wzwyż nad człowieka zwykłego. Ale musimy posunąć się wyżej.
Są między nami istoty, które do tego jeszcze wyższego człowieka prowadzą. Ojcowie nasi uważali za drogę do stworzenia tego wyższego człowieka — ofiarę. Zazwyczaj ofiarą trzy razy w ciągu stulecia bywał ten, którego nazywano Słońcem. Gotowałem się więc dziś na ten święty obrząd, gdy oto zjawiła się u mnie niewiasta doskonała, której woli niezłomnej musiałem ustąpić. Ona chce się oddać bogom na ofiarę — ona chce swoją śmiercią dać świadectwo prawdzie, chce swoim czynem rozpocząć nowy okres naszej tęsknoty ku doskonałości. Jakkolwiek wolałbym, aby mnie raczej przypadł ten zaszczyt ofiary, nie wolno mi odmówić świętemu wezwaniu, które bogowie jej podsunęli. Idź więc, wybranko — i wyzwól swą istność z ostatnich obsłon cielesnych, bo choć nasze ciało wiotkie jest jako sen i marzenie, ale jeszcze jest ciałem i więzieniem ducha. Niechaj twój duch, rozbłękitniony odcieleśnieniem ostatecznem, płynie w wyżyny ku nieznanej górnej planecie, która będzie godna twej osoby! Żegnaj i bądź błogosławiona!
To mówiąc, ozdobił jej głowę wieńcem z róż i lilji — i nanowo zabrzmiał hymn uroczysty.
Ten hymn był hasłem wyjścia ze świątyni. Obecni rozdzielili się na dwie fale, aby zrobić przejście Damajanti i Narajanie oraz ich orszakowi tak, jak u nas robi się przejście nowozaślubionej parze. Damajanti istotnie wyglądała na istotę szczęśliwą, która od ołtarza ślubnego odchodzi. Była w niej szczególna moc i majestat, spokój uśmiechnięty i zapatrzenie w tajemnicze zaświaty.
Całowali ją pożegnalnie Wiśwamitra, Wasiszta, ich żony, Ardżuma. Ja słaniałem się bezsilny — chciałem powstrzymać ofiarę — chciałem zacząć bluźnić i szydzić z tego szalonego obrzędu, ale kiedym spojrzał na ten tłum, w jakiemś nadiprzyrodzonem upojeniu pogrążony — zamilkłem naraz i sam uległem temu nastrojowi.
Damajanti raz jeszcze mnie pocałowała i rzekła mi:
— Nie płacz, po mnie. Jeszcze się zobaczymy.
Na chwilę mię to uspokoiło, ale zbyt silna była moja niewiara, aby to uspokojenie trwać mogło dłużej.
Tłum szedł ulicami, powoli stąpając za dwojgiem głównych osób tej Uroczystości, t. j. Narajaną i Damajanti. Koło Narajany byli trzej triumviri — ministrowie — oraz ważniejsi przedstawiciele ich magistratur; koło Damajanti było dwadzieścia cztery najprzedniejszych niewiast z Surjawastu — w sukniach czerwonych jak ogień. Tuż za nimi szła najbliższa rodzina ofiarnicy i między nimi ja polnieprzytomny. A za nimi tłum olbrzymi, prawie dwadzieścia tysięcy ludzi liczący. Szli i naprzemian to jedna — to druga grupa śpiewała pieśni odpowiednie z towarzyszeniem instrumentów muzycznych.
Blisko godzinę trwała droga, którą niegdyś przeleciałem w siedem minut. Byliśmy na polu Marsowem. Na środku pola stał dość wysoki stos z drzewa sandałowego, mający u boku rodzaj schodków. Tylko Narajana i Damająnti weszli na środek placu, gdzie koło stosu stało kilku ludzi, widocznie mających służbę przy tym obrzędzie. Była tam nadto w pobliżu grupa muzykantów i śpiewaków. I rodzina również została dopuszczoną do środka równiny, abyśmy mogli się z nią pożegnać.
Koło stosu było małe ognisko, a przy niem kilka pochodni. Znów dał się słyszeć śpiew i muzyka. Damajanti wzięła w rękę jedną z pochodni i podpaliła stos z jednej strony, a potem z drugiej. Poczem, uśmiechnięta i uszczęśliwiona — po schodkach wstąpiła na stos — i pocałunki nam posyłała ostatnie — pożegnalne. Oliwą przesycone drzewo sandałowe zaczęło płonąć żywo i gwałtownie, złotym płomieniem, który w blasku południa przechodził w odcień błękitno-różowy. Ofiara usiłowała stać na tej ruchomej płaszczyźnie, ale zwolna traciła równowagę. Jeszcze się uśmiechała — jeszcze posyłała nam pocałunki, i zawołała:
— Żegnajcie! Nowe rozpoczynam życie!
Płomienie ją ogarnęły w całości: runęła na czerwone od ognia polana — chwilowo jeszcze nogi jej drgały, ale w końcu leżała bezwładna i nieruchoma. I oto zdumienie moje przerosło wszystko, com widział dotychczas, choć mię i o tem uprzedzano. Ciało, które się tu paliło — nie był to bynajmniej astral nadmaterjalny, ale zwyczajne ciało ludzkie, którego atomy gdzieś bujały w przestrzeni i w momencie, gdy astral wyzwolił się z więzów ziemi, ciało to raptownie znalazło się na swojem miejscu.
Oczy moje były bielmem materji zakryte i nie mogę stwierdzić, czy prawdą jest, co mi w pewnej chwili powiedziała Sakuntala, wskazując jakiś punkt na powietrzu.
— Patrz, oto dusza Damajanti leci w wyżyny! Widzisz ten błękitny obłok? To ona.
Wszyscy go widzieli tutaj — wszyscy wołali:
— Pozdrowiona bądź, Damajanti!
Ja nie widziałem nic — i przypuszczałem poprostu, że cała ta gromada ludzi ulega złudzeniu. A jednak zbyt wielka powaga była w ich słowach i nie wolno mi traktować jej fałszywie. Widać mają oni inne oczy.
Kiedy zwłoki spłonęły na popiół, odpowiedni urzędnicy zebrali popiół w urnę — i oddali ją rodzinie.
Jednakże Narajana uznał za właściwe nie chować ofiarnicy na cmentarzu powszechnym, ale urnę z jej popiołami umieścić w świątyni Słońca.
Uważał bowiem jej czyn za zjawisko przełomowe w historji Surjawastu: jej dobrowolne męczeństwo podnosiło duchowość ludu Słonecznego o jeden stopień wyżej.
Było to dnia 12 września 1918 roku.
Nie sądźcie, że tylko my tu na miejscu widzieliśmy tę wielką uroczystość. Wieść o tej ofierze rozeszła się w jednej chwili po całym kraju, telepatycznie rozpowszechniona przez specjalnych heroldów — i również wszyscy, choć na różnych końcach republiki zamieszkali, całą tę uroczystość widzieli naocznie. Nie widzieli jej tylko zaprzańcy z doliny Gór Zielonych, ale wieść o tem doszła ich w jakiś czas później — i liczna młodzież, która dotąd żyła tam oderwana od praw miejscowych — zjawiła się nagle w stolicy, prosząc, aby ich dopuszczono do ceremonji odcielośnienia.
Jednakże dla mnie — pobyt na tej wyspie utracił wszelki powab. O tem tylko marzyłem, aby Surjawastu pożegnać i udać się gdziebądź, choćby do Kalibanów.
Próżno mię nęcił Wasiszta, chcąc mi pokazać tutejsze szkoły, wytwórnie różnych objektów potrzebnych do życia, gospodarstwo rolne, hodowlę bydła i t. d. — Wiedziałem o tem pokrótce, ale już nie byłem tego ciekawy: i choć niejedno jeszcze wiem, nie będę wam o tem mówił. Przyszło mi do głowy, że często najidealniejsze zasady łączą się ze szczególnem okrucieństwem w czynie. Jakże można w tym świecie istot uduchowionych — uwieczniać tradycję tak barbarzyńskiej ofiary? Nie — nie mogłem tu dłużej pozostać.
Noc miałem niespokojną — ukazała mi się w sennem widzeniu Lenora, jakby żegnając mię na wieki.
Prosiłem nazajutrz Wasisztę, aby mię przewiózł przez Kallibanję do jakiego portu. Muszę tu bowiem zaznaczyć, że ponieważ Słońcogród żadnego handlu nie prowadzi, gdyż sam sobie doskonale wystarcza, przeto nie ma zupełnie floty ani przystani. Wasiszta się zgodził na moje prośby — a mnie już roił się powrót do Europy — poszukiwanie Mirandy — i nowe z nią seanse. Przyszło mi nawet do głowy, czyby nie dało się wykąpać zjawę fluidyczną Mirandy (t. j. Lenorę) w Nirwidjum płynmem; o ogniu już nie marzyłem. Wasiszta nie uważał tych życzeń za niemożliwe; owszem, bardzo gorliwie zajął się tą sprawą: dostarczył mi parę butelek Nirwidjum, zaznaczając, że jedna szklanka wlania do zwykłej wanny z wodą bardzo gorącą poniekąd zastępuje ogień; analogiczna kąpiel zimna — służyć może do zahartowania widma.
Nadto dał mi puszkę pastylek żywnościowych, flaszkę wina djamentowego, różne klejnoty, materje odzieżowe i t. d. — i nawet miecz nirwidjalny. Wszystko to pomieściłem w bardzo poręcznej skrzynce z drzewa cedrowego, nader lekkiej; był to rodzaj sak-wojażu. Rzecz prosta, że traktowałem te zbiory, jako skarb wyższy nad wszelką cenę i że ich pilnowałem jak oka w głowie.
Pożegnałem przyjaciół, których tu poznałem: rodzinę Wasiszty i Wiswamitry, Ardżunę i kilka innych osób — i samochodem wyruszyłem w drogę. Wasiszta był moim przewodnikiem, a w powietrzu czterech młodych ludzi towarzyszyło nam z oddali, na wypadek, gdyby w Kalibanji zdarzyła się nam jaka przykrość.
Spłynąwszy na dół z wyżyny, ma której leżała stolica wyspy, jechaliśmy dolinami hal sąsiednich — i widzieliśmy po drodze gęste lasy oraz uprawne pola ryżu i pszenicy. — Były też obszerne i bujne pastwiska, na których pasły się liczne stada krów i owiec. Jechaliśmy bardzo prędko i nie mogłem się im dobrze przyjrzeć; ale przedtem już nieraz miałem sposobność obserwować szczególne zachowanie się zwierząt, ich ruchy jakby pełne świadomości i rozumu; widziałem jak gromadziły się po kilka lub kilkanaście sztuk, rzekłbyś, wygłaszały coś miarowo, lub rozmawiały ze sobą i t. d. Również dziwne było postępowanie psów, których tu koło owiec i bydła krążyło wiele: było w nich jakieś prześwietlenie i powaga nadzwierzęca. Jest rzeczą prawdopodobną, że zwierzęta, żyjąc tu w atmosferze przesyconej duchowością, same się poniekąd uczłowieczyły.
Przyszło mi do głowy, że możnaby ten sam eksperyment, jaki robiłem z Mirandą, zrobić ze zwierzęciem: psem czy owcą. Wiem, że takie próby były robione w Szwajcarji. Zwierzęta również wykazywały astral zaczątkowy. Nigdy jednak taka zjawa nie została doprowadzona do końca i oczywiście nie została utrwalona. Wiem tylko, że widma psów — nie są białe, ale barwne. Jaką jednak mają postać: zwierzęcą czy też ludzką? oto zagadka. Czy pod postacią zwierząt nie kryją się jakieś duchy ludzkie niższej kategorji? dusze niedorozwinięte, grzeszne, wykoślawione? które w swej wędrówce pośmiertnej za wpływem karmy spadły do stanu zwierząt? Postanowiłem sobie zająć się tą sprawą w przyszłości.
Owe susznie, o których wspomniałem, były tu wszędzie, a jak mi rzecz wyjaśnił Wasiszta — w każdej z nich mieściła się mała maszyna nirwidjalna, złączona z główną i kierowała energją wszystkich zjawisk, które były w jej służbie. Niekiedy trafiały się susznie znacznie większe — takie niemal jak w stolicy. Jakkolwiek byłem mocno zgnębiony — to jednak na życzenie Wasiszty — zatrzymałem się w jednym miejscu, aby taką wytwórnię zobaczyć.
Była to cegielnia: kilku techników, zajętych przy tej fabryce, powitało nas i wprowadzono mię do środka. Był to mianowicie dość obszerny budynek, w którego podziemiach znajdowała się owa maszyna nirwidjalna, osłonięta jednakże całym szeregiem osłon z tegoż rogowego materjału, z którego tu różne rzeczy wyrabiano. Z podziemia wychodził wielki lej, którego część górna tylko była widoczna. Podłoga była ruchoma tak, że w pewnej — określonej chwili przesuwała się, wnosząc materiał wytworzony do drugiej kamery. Kilku Słońcogrodzian — siedziało w podziemiach i poruszało korbą, jak się domyślałem z regularnego — odgłosu, który mię dochodził. Jednocześnie dach budynku szeroko odsłonięto i wkrótce z owego leja zaczęła wychodzić blado-żółta para, od czasu do czasu szycząc już to słabiej już mocniej — i ciemniała po woli, przechodząc w barwę chamois. Powietrze na około leja również ciemniało — i, rzekłbyś zlewało się z tą parą, a po kwadransie mięszanina pary powietrznej i nirwidjalnej zaczynała gęstnieć — i, po prostu mówiąc, z podziwu gębę otworzyłem: ta gęstniejąca masa, która powstała z niczego, opadała na podłogę — i, jak z boku na podwyższeniu stojąc, mogłem zauważyć, układała się w pewien kształt geometryczny, zgodnie z formą tej części podłogi, która stanowiła receptaculum wyrobionej materji. Była to masa typu galarety: w ciągu jakiej godziny — przepełniła ona cała przestrzeń owej podłogi ruchomej. W danej chwili ruch maszyny się zatrzymał; ściana boczna halli, w której byliśmy, podniosła się do góry — i podłoga przesunęła się do drugiej kamery. Tu pomieszczony był, w powietrzu zwisły, szereg długich ostrych rozcinaków, które naraz opadłe na tę masę i pocięły ją na szereg równoległych sześcianów nierównobocznych; podobne noże boczne rozcięły tę masę w poprzek. Były to cegły. Wówczas maszyna podziemna zaczęła działać znowu: pod podłogą znajdował się połączony z nią rodzaj kaloryfera, który te cegły momentalnie doprowadzał do wysokiej temperatury, suszył i nadawał im trwałość niewzruszoną. Podłoga przesuwała się poza budynek na otwarte pola: tu oblewano cegły wodą lodowatą za pomocą jakby sikawek. Na małych wózkach przewożono je na pole obok budynku: był to magazyn cegieł, których tu miałeś miljony. Gdy podłoga była opróżniona, wracała na swoje miejsce, a tymczasem z drugiej strony tegoż budynku wysuwała sic inna podłoga z nowym zapasem materji budowlanej.
Jakkolwiek wszystkie dalsze stadja tej roboty dawały się jasno tłumaczyć, to jednak tajemnicą pozostanie dla mnie nazawsze początek tworzenia się tej materji. Byłem świadkiem tego cudu, ale nie jestem w stanie oznaczyć momentu, w którym nicość zmieniła się w ciało realne. Nicość — mówię — nie zaś powietrze, gdyż, jak mi to wyjaśnił jeden z techników — maszyna tworzy naprzód Nirwidjum t. j. rozkłada materję (powietrze) na jej atomy czyli punkty geometryczne (inaczej mówiąc — nulla), a potem nadaje im formę dowolną. Każda z maszyn działa na wszystkie sposoby i może wszystko wytwarzać; zależy to od węgielnicy, która w ten lub inny sposób nastawia oddech maszyny. Zwykle jednak każda maszyna się specjalizuje tak lub inaczej: tu gdzie byłem wyrabiano wyłącznie cegły.
Póki miałem przed sobą to dziwne widowisko, byłem wielce niem zaabsorbowany. Z chwilą jednak kiedy musiałem pożegnać tę miejscowość i kiedy siadłem do wózka, z powrotem: — na nowo ogarnęła mię melancholja.
Zabawiłem tu blisko trzy godziny i kiedyśmy znowu ruszyli w drogę — już zaczynał się zmierzch. Krajobraz był przez dłuższy czas jednostajny: pola i lasy, gdy naraz znalazłem się w prześlicznym parku, pełnym najrozmaitszych barwnych drzew, kwietników wonnych i kolorowych, sadzawek srebrnych. Światełka płonęły między drzewami, a dokoła widziałeś altany bluszczem i winem obrośnięte i śliczne pałacyki. Dokoła słychać było wzruszającą muzykę i śpiewy rozdzwonione młodemi głosami. Widziałem też mnóstwo młodych parek: chłopcy i dziewczęta krążyli tu po ogrodzie — a tak pięknie wyglądali, tak w ich postaci była widoczna miłość życia i rozpęd życiowy, tak tu wszystko dyszało radością, szczęściem, nadzieją, żem zaczął wzdychać, jak człowiek, który zobaczył Eden i wie, że już do niego nie wejdzie. Istotnie ogród ten wydawał mi się Edenem. Wasiszta, jakby przeczuwał moją ciekawość, powiedział mi:
— To jest Radżiwa. Tu młodzież nasza po wulkanizacji przebywa koło roku: każdy ze swoją kochanką. Życie zaś tak tu jest urządzone, że ci młodzi ludzie żadnej troski nie mają — i mogą się w pełni i bezwzględnie oddać jednej tylko sprawie t. j. miłości. Patrz — ten większy budynek tam, nieco w głębi ogrodu: świetny jak pałac bogów. To świątynia miłości! Tu odprawiają się nabożeństwa, które celebrują mistrze kapłani i mistrzynie kapłanki, najbardziej wtajemniczeni w arkana miłości. Oni tym młodzieńcom i pannom — opowiadają misterja tej sprawy, która u nas uchodzi za jedną z najważniejszych i najpoważniejszych w życiu.
Pięknie by to było mieć dwadzieścia lat i żyć z jedną istotą umiłowaną w zaczarowanych ogrodach Radżiwa! Ale młodość nie powraca.
Jechaliśmy dalej — i zbliżaliśmy się do granicy. Postanowiliśmy nocować w jej pobliżu: zatrzymaliśmy się pod gołem niebem kolo lasu figowego i ułożyliśmy się do snu na ziemi: trawa była świeżo skoszona i spaliśmy w odurzającym zapachu siana i kwiatów polnych.
O świcie ruszyliśmy w dalszą drogę.
Spływaliśmy wózkiem coraz bardziej na równinę aż dotarliśmy do płaszczyzny mało co wyższej nad poziom morza a wcale gładkiej. Odgłos trąb dał nam znać, żeśmy dojechali do granicy Republiki Słonecznej. Wasiszta mi powiedział:
— Jeżeli chcesz, możesz pojechać koleją żelazną, gdyż Anglicy zbudowali tu linję aż do portu Lokombo. Ale, że tu ludność jest dzika, więc możesz być jako obcy, narażony na przykrości. Radziłbym ci więc, abyś lepiej ze mną pojechał: gdyż w razie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa — ja i nasi czterej żołnierze przyjdziemy ci z odsieczą. Dowieziemy cię do samej przystani i dowiemy się, kiedy zawinie tam jaki okręt angielski.
Posłuchałem ich rady i przejechałem kraj wózkiem wraz z nimi: był to istotnie, kraj półdziki, pozbawiony gościńców, zrzadka jeno przepleciony uprawnemi polami. Ludność czarniawej cery, prawie naga, krążyła po drogach i lasach, oddana głównie polowaniu i hodowli bydła. Chaty miała nędzne, lepianki budowy okrągłej, poczerniałe od dymu. Od czasu do czasu spotykałeś wspaniałe pałace, widocznie budowane przez architektów europejskich, dokoła nich piękne parki, a tuż obok błoto, brud, gnojowiska. Były to rzeczywiście dworce tutejszych bogaczów, koło których, gnieździła się ostatnia nędza. Taki tu był świat: niewola, łzy, rozpacz, głód, żebractwo, obok najwytworniejszych zbytków i rozkoszy. Uważałbym za rzecz zupełnie sprawiedliwą, gdyby Słońcogrodzianie tę barbarję podbili i tych dzikusów podnieśli choć na taki poziom, jaki w Surjawastu osiągnęły psy i krowy.
Zachowanie się czarnych w stosunku do nas — było niezbyt przyjazne, ale dość pokorne, gdyż pamiętali wciąż, jak ich nasza armja niedawno doprowadziła do zagłady — a wielu jeszcze dotychczas leży we śnie bezczynnym.
Anglicy tu przyjeżdżają kupować korzenie, jak pieprz, cynamon, muszkat, imbier, a również perły, które łowią mieszkańcy nadbrzeżni. Dla tego pobudowali koleje i nieraz do Lokombo docierają.
Był tu właśnie statek, jadący do Suezu. Nie była to droga b. bezpieczna, ale jak najprędzej chciałem dopłynąć możliwie blizko Europy. Rozmówiłem się z kapitanem Leukoteii w braku pieniędzy zapłaciłem mu łańcuchem złotym, który otrzymałem od Wasiszty.
Okręt odpływał jutro rano o świcie. Dziękowałem swemu gospodarzowi za gościnę i czterem żołnierzom za gotowość pomocy. Wziąłem swoją cenną skrzynkę i wniosłem ją na okręt, gdzie prosiłem o pomieszczenie w bagażach za pokwitowaniem. Moi przyjaciele odlecieli, przyczem Wasiszta linkę dość długą przywiązał do samochodu i tak lecąc powietrzem ciągnął go za sobą. Samochód leciał jak wicher, aż Czarni w przerażeniu uciekali.
Za inny jakiś klejnot jeden z podróżnych dał mi sumę dość znaczną tak, że mogłem z nią dojechać do Europy.
Nazajutrz rano wyruszyliśmy w drogę.