Mocni ludzie/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mocni ludzie |
Wydawca | Książnica-Atlas |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Państwowe Zakłady Graficzne nr 2, Wrocław |
Miejsce wyd. | Warszawa — Wrocław |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Padł strzał... Padł jak grom z pogodnego nieba, nieoczekiwany, groźny, obcy i straszny w tym uroczysku, martwą ciszą otulonym i przytłoczonym.
A ten, kto spłoszył i stargał ciszę, bez szmeru wyszedł z gęstwiny niskich, pokrzywionych zarośli brzezin i począł się wspinać na śliskie, mchem i liszajami okryte zbocze pagórka. Niebieskie plamy czarnych jagód, czerwone — borówek, biły w oczy tam i sam, gdzie bujna, sztywna, już żółknąć poczynająca trawa i liście paproci tworzyły małe polanki, odkryte dla promieni słońca, jak gdyby przygasłego już, nie tryskającego płynnym złotem żaru.
Człowiek stanął wreszcie na kopulastym szczycie wzgórza i odetchnął z ulgą. Czarne, skośne jego oczy — bystre i gorejące, wbite w gąszcz i zwaliska gnijących, zbutwiałych pni i konarów świerków i modrzewi, błysnęły triumfem i radością. Na miękkim mchu, prawie tonąc w jego grubej okrywie, wsparty rogatą głową o pień drzewa, leżał łoś. Potężne, rozłożyste, ciemnobure łopaty, szeroki łeb i szczeciniasty kark świadczyły o podeszłym wieku zwierza.
Człowiek westchnął jeszcze raz i poruszył grubymi, ciemnymi wargami. Po chwili podniósł karabin. Z gruba ociosana kolba brzozowa, długa lufa i ciężki kurek żelazny z kawałkiem krzemienia pod nim, mogły się stać bronią niebezpieczną wyłącznie w ręku wprawnego myśliwca.
On zaś w tej chwili przerzucił przez ramię jeszcze dymiącą strzelbę i usiadł na zwalonym przez burzę drzewie. Rozpiął na piersi łosiową, obcisłą kurtkę, mocniej ściągnął przy kostkach takież portki i lekkie chodaki, z pasków skóry splecione, a potem zdjął z głowy czepek, szeroką, prawie czarną dłonią ocierając spocone czoło i krótką, siwiejącą czuprynę.
Nie spoczywał długo, bo nie mógł.
Ciemna chmara komarów i bąków opadła go, cięła, brzęczała, wdzierała się do ust, oczu i uszu, chociaż twarz łowcy okryła była grubą warstwą smoły.
Nie to jednak przerwało spoczynek człowieka.
Coś innego zmusiło go do powstania z miejsca. Słońce bowiem nabrzmiewać poczęło szkarłatem i jak gdyby ociężałe szybko staczało się ku zachodowi, za ścianę czarnego boru.
Myśliwy wprawnymi ruchy szybko oprawił zabitego łosia. Zdarł z niego skórę, wyciął ozór, a potem, przerzuciwszy rzemień przez gałąź modrzewiu, w górę podciągnął zwierzę, aż zawisło ponad ziemią kołysząc się powolnie. Zrobiwszy nacięcie na korze drzewa wszedł znowu na pagórek i zmrużywszy oczy obejrzał się wokół. W wejrzeniu tym zaszkliła się rzewność, rozgorzała i już nie przygasała, aż przeszła w przenikający całą istotę niemy zachwyt.
— Tajga, tajga! — szeptał ledwie poruszając wargami.
Istotnie, słowa te wymawiał w sercu dziewiczego boru, który ciągnął się nie wiedzieć skąd i odchodził nie wiadomo dokąd. Człowiek, stojący na kopulastym pagórku, wiedział tyle tytko, że przez ów las, poprzez tę tajgę jego rodzimą, opiekunkę i karmicielkę, biegły potężne, wartkie strugi żółtej Obi, prawie czarnej Keci, a przedzierając się przez chaszcze wpadały w nie liczne rzeki i potoki: Tym, Kolik-Egen, Cangilka-Wwy, Narymka, Połoj i Bezimienny Wwy, żłobiące swe łożyska w bagnach i trzęsawiskach torfowych, pełne ryb i nieznanych istot, co straszą po nocy, wciągają do wirów, dołów lub zapędzają nieprzytomnych z przerażenia wędrowców do bajorów, gdzie czai się bezdenna otchłań małych jeziorek — oczu „Szygi“, złego ducha tajgi.
Jak okiem sięgnąć, rozbiegła się, rozparła tajga od północy do południa, od zachodu aż do wschodniej połaci nieba.
Zielony ocean, a na nim, niby rozwichrzone grzywy fal, korony drzew ciemnych, niemal czarnych!
Ruszył człowiek, niosąc na barkach zwiniętą skórę łosia, rozsuwając kolbą zbitą, zwikłaną sieć traw, chwastów, badyli i pierzasty gąszcz paproci.
Szedł i myślał.
Jakież to dziwne! Nazywa się Wotkul, urodził się w „czumie“, namiocie samojedzkim, jest synem tajgi, a zna zaledwie mały jej szmat?... Bo któż by poznać zdołał cały jej ogrom bezkresny?
Nie znają go ani pobratymcy niżowi, ani nawet Ostiacy Kamienni!
Nikt nie odważy się zapuścić w mroczne ostępy kniei ciemnej, pełnej tajemniczych, przerażających odgłosów, pomruków, poszeptów, plusku potoków, ukrytych na dnie głębokich, ponurych rozłogów i łoskotu padających olbrzymów leśnych, na co odkrzykuje z daleka czujne echo leśne.
A przecież nawet tu, nad Kecią i Połojcem, dzieją się rzeczy tajemne, rozumem Wotkuła nie ogarnięte!
Któż to przebija ścieżki zwodnicze poprzez chaszcze?
Kto wytycza je aż do toni jezior leśnych, niemych, zaczajonych, bezdennych?
Kto tam jęczy, szlocha i nawołuje po nocach?
Kto szeleści suchymi liśćmi w południe i cicho, cicho puka w konary świerków uschniętych?
Kto wreszcie unosi się wieczorami ponad trawą, kto się wynurza z czarnych przepaści tajgi i rękami z mgieł i opadów lepkich macha, wabi, woła i mami?
Czyjeż to źrenice, krwawo-czerwone, gorejące, pochwytują odbłysk płonącego ogniska?
Czyj to lot — chybki i miotający się — budzi ospałą ciszę?
Wotkuł wypuścił był pierwszą kulę w pierś niedźwiedzia-„czałdona“ jeszcze w zaraniu swego życia, bo liczył wtedy zaledwie dwanaście wiosen. Przecinał potem tajgę od brzegu Obi aż hen, do trzęsawisk Wielkiej Basargi i źródeł Tary na zachodzie, a na wschodzie dobiegał był do brzegu modrego Jeniseju, pełnego rozszalałych wirów i kipiących porohów.
Zna swoją tajgę.
W jej sercu odnaleźć można ślady jego siekiery, zaciesiami znaczącej na pniach cedrów i modrzewi szlak zuchwałego myśliwca.
Wotkuł wie, bo jak gdyby widział to na własne oczy, że echo przynosi odgłosy ostrożnych, skradających się stąpań niedźwiedzia, gdy zwęszy on ślad łosi i polarnych jeleni, lub gdy czając się podchodzi, aby spojrzeć na człowieka, wdzierającego się zuchwale w odwieczne uroczyska leśne.
Już nieraz łowiec słyszał ciche krzyki, przerażeniem i rozpaczą przepojone, i teraz wiedział, że wydawał je głuszec, gdy drapieżna kuna lub łasica wpijała mu się w gardziel; przekonał się też niejednokrotnie, że chrapliwe „ja-u“, „ja-u“ wyrzuca z głębi piersi głodny ryś, wychodzący na łowy; znał ponury bek rogaczy i groźny — byków łosi i jeleni; rozróżniał tęskne nawoływania puchacza i jęki siwej sowy polarnej, ścigającej pstrokate lemingi i pasiaste „burunduki“. Poznał od dawna głosy wszystkich ptaków i zwierząt, w tajdze żyjących i walczących o byt, czy to w lecie, czy też w zimie, gdy pod grubą powłoką lodu znikają wartkie prądy rzek, a biały całun śniegu okrywa ziemię, domy i nawet samą tajgę.
Wszystko to poznał, pojął Wotkuł, łowiec samojedzki, a przecież kryła jeszcze przed nim tajemnic bez liku rodzima tajga! Nawet ta, którą przebiegał na rączym reniferze w lecie lub zimą na nartach przeciął nie raz i nie dwa; ilekroć bowiem dosięgał najdalszych kresów tajgi, zawsze czuł, że stoi dopiero w przedlesiu, gdy tymczasem zielony ocean przerzucał swe fale za Tarę i Jenisej i znikał za dalekim horyzontem takiż zielony, a jeszcze bardziej tajemniczy, bezgraniczny i potężny.
Tak myślał myśliwy, idąc szybko na zachód i nie spuszczając oczu z ledwie dostrzegalnej ścieżki, wijącej się wśród paproci na z lekka przydeptanym mchu.
Czuł miłość i lęk przed bezmiarem tajgi. Wierzył, że przed wiekami stała się ona siedzibą Numy — Wielkiego Ducha, o którym chętnie gwarzą staruchy po domach i do którego woła podczas igrzysk i modłów wiosennych szalony pustelnik — tajemniczy szaman.
Myślał też o tym, że gdyby jego pies — kudłaty szpic „Wyr“ — nie był pokłuł sobie łap o kolce głogu, mógłby teraz podejść drugiego łosia, którego Wotkuł był spłoszył strzałem.
Jednak uczucie lęku wobec ogromu tajgi i ukrytej w niej tajemnicy nie opuszczało go. Ostry słuch jego łapał każdy dźwięk, dochodzący z głębi kniei, a spotęgowany echem, biegnącym od pnia do pnia; rozdęte nozdrza Samojeda pochwytywały zapachy żywicy, zgniłych roślin, grzybów, dojrzałej jarzębiny i cierpki aromat czeremchy, roniącej swe liście na puszysty, zimny i wilgotny mech.
Przez tę woń wieloraką przebijały się inne, ostre lub mdłe, zwierzęce lub ptasie zapachy. Poznawał je w mig i w mig pochwytywał nowe.
Ni to dziki, wolny zwierz posługiwał się chętniej słuchem i węchem niż wzrokiem, toteż szedł szybko, prawie biegł, z głową opuszczoną i oczami, przykrytymi grubymi powiekami.
Czasami tylko poruszał głową i węszył głośno, a potem mruczał do siebie pod nosem:
— Tu zapalałem fajkę, tu strzeliłem do „sochatego“... Hę! Nieruchome powietrze tajgi przechowuje zapach tytoniu i zjadliwy dym prochu... Zwęszą je natychmiast niedźwiedź, ryś i jeleń... Cha! Cha! Każde zwierzę ominie to miejsce... będzie się kryło z daleka czując mój ślad...
Tak rozważając doszedł do miejsca, gdzie do Keci wpadała brunatna struga Lagus-Wwy, małej rzeczki leśnej, w której, jak sobie natychmiast przypomniał, nie trzymała się ryba.
Odpędził dłonią rój komarów, uwijających się przed oczyma, i spojrzał na słońce.
Ujrzał je już poprzez konary drzew.
Błyskało czerwienią pomiędzy pniami drzew i krwawiło iglice świerków zapadając po tamtej stronie Obi, za tajgą tarską.
Nagle drgnął, uniósł głowę wysoko i jął nasłuchiwać.
Długo nie mógł pojąć dobiegających go dźwięków, aż wreszcie zrozumiał — i nachmurzył czoło.
Posłyszał bowiem tupot trójki koni, szczęk podków, potrącających o kamienie, turkot kół i skrzypienie wozu. Ktoś śpiewał ponurym głosem smętną pieśń, ktoś inny coraz częściej pokrzykiwał głośno i gniewnie.
— „Urus“... „Urus“... — mruknął Wotkuł i zmrużył oczy, w których się natychmiast zaczaiła nienawiść.
Przypomniał sobie najazdy urzędników rosyjskich, przybywających po podatki. Obchodzili oni „czumy“ i chaty osiedla, wdzierali się wszędzie i wszędzie zaglądali, porywając drogie skóry soboli, popielic, lisów i gronostajów, bijąc wylękłych Samojedów, krzywdząc kobiety i klnąc ohydnie.
— Urus!... — mruknął raz jeszcze i nie wychodząc na drogę, która biegła z południa, szybko ruszył ku osiedlu, aby uprzedzić rodaków o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Zdążył na czas.
Ten i ów z Samojedów natychmiast porywał toboły i ukrywał je w chaszczach. Inny uciekał do tajgi uprowadzając ze sobą rodzinę. Reszta z trwogą czekała nieproszonych i znienawidzonych gości.
Przybyli wreszcie.
Na mały placyk osiedla Narym, otoczony kilkoma chatkami i pięćdziesięciu czumami, zbudowanymi z drągów modrzewiowych, okrytych skórą i korą, wjechał duży, ciężki wóz, w którym siedziało czworo ludzi.
Obok woźnicy tkwił urzędnik policyjny, wysoki, chudy, o steranej twarzy i bezbarwnych oczach. Płowe włosy, wąsy i broda jego były w nieładzie, twarz, dla ochrony przed bąkami wysmarowana dziegciem, wyrażała wielkie znużenie i wyczerpanie. Co chwila, krztusząc się od kaszlu, z jękiem chwytał się za pierś. Z tyłu, na siedzeniu, widniały dwie postacie, młody, nadmiernie barczysty i rozrosły mężczyzna o wesołym, beztroskim wyrazie oczu, uśmiechał się i podtrzymywał pod ramię kobietę o przybladłej, łagodnej twarzyczce i wielkich niebieskich oczach.
— Stój! — wrzasnął policjant i woźnica zdarł zmęczone konie. Młody człowiek zeskoczył z wózka i jął zdejmować kufry i worki, uwiązane z tyłu powozu.
Policjant oddalił się do domu wójta i wkrótce powrócił razem z nim. Był to stary, zżarty przez ospę Samojed, mówiący po rosyjsku.
— Słuchaj! — oznajmił mu policjant. — Dostawiłem do Narymu tego zesłańca. Jest on wrogiem naszego ubóstwianego cara, Polakiem, jednym z tych zbrodniarzy, którzy podnieśli oręż przeciwko naszej ojczyźnie. Za ten występny czyn został on skazany na osiedlenie w Narymie aż do śmierci. Przybyła tu z nim dobrowolnie jego żona... Masz śledzić, aby ten Polak nie zemknął stąd, bo inaczej!...
To rzekłszy podniósł pieść pod nos wójta i zaklął.
Wotkuł, stojący na uboczu, przyglądał się przybyszom i przysłuchiwał rozmowie policjanta ze starym wójtem.
W godzinę później zesłańcy zostali umieszczeni w chacie miejscowego kupca, Michała Bodionowa, który trudnił się tez rybołówstwem na Obi i Keci, mając tam swe łodzie i niewody. W jego też domu ulokował się na noc urzędnik policyjny, gdyż nazajutrz miał odjechać do Tomska, skąd, jako z głównego miasta guberni, przywiózł był zesłańca i jego żonę.
Rodzina Rodionowa, urzędnik i Polacy zasiedli przy wspólnym stole do wieczerzy. Przed nimi buchał parą błyszczący samowar, stał półmisek ze smażoną rybą, kasza gryczana, obficie polana tłuszczem, i pierogi z rybą. Gospodarze milczeli, policjant posępnie pociągał gorącą herbatę i kaszląc drapał pociętą przez bąki szyję. Polacy nie odzywali się, z rzadka zamieniając pomiędzy sobą porozumiewawcze spojrzenia.
Pierwszy rozpoczął rozmowę Rodionow:
— Przepraszam pana urzędnika — rzekł — ale niezupełnie dokładnie zrozumiałem, o co chodzi? Mówiliście, że to zbrodniarz... Cóż to? Zabił kogoś, ograbił czy podpalił?
— Nie! — odparł zanosząc się od kaszlu policjant. — Jest to oficer polski... zesłany za bunt przeciwko carowi.
— Nie rozumiem jednak... — szepnął kupiec podnosząc ramiona i pytająco patrząc na zesłańca.
Ten spojrzał na urzędnika i spytał:
— Czy mogę objaśnić gospodarzy, panie urzędniku?
Ten wciąż kaszląc skinął głową.
Młody zesłaniec rozpoczął swe opowiadanie:
— Jestem Polakiem, nazywam się Władysław Lis. Byłem ulubionym przez cesarza trębaczem. Grałem w pałacu carskim... Nie wiedziałem wtedy, że jestem Polakiem, bo byłem sierotą i wychowywano mnie w korpusie kadetów. Pewna panienka, ot ta, która jest teraz moją żoną, objaśniła mi wszystko. A gdy Polska, którą nieprawnie rozdarły i podzieliły między siebie Rosja, Austria i Niemcy, chciała uzyskać wolność, zupełnie tak, jak Rosja niegdyś usiłowała wyrwać się z niewoli tatarskiej, wstąpiłem do polskich wojsk, biłem się, zostałem ranny, a rannego schwytano mnie, sądzono i — zesłano tu... do was.
Policjant milczał i jak gdyby nie słuchał, zajęty rybą, leżącą przed nim na talerzu.
Żona Rodionowa spoglądała wokół zdumionym wzrokiem i wreszcie spytała:
— Gdzież tu zbrodnia? Za cóż taka ciężka kara?
— Mój mąż odznaczył się jako bohater! — wtrąciła z dumą żona zesłańca.
— Bohaterów przysyłać na Syberię, jak pospolitych złoczyńców, tego jeszcze nie bywało! — zauważył Rodionow z obawą patrząc na urzędnika.
Ten potoczył dokoła ponurym wzrokiem i odparł suchym głosem:
— Taki rozkaz przyszedł ze stolicy... Nie nasza w tym głowa...
— No, pewno, że tak! — zgodził się kupiec. — Przepraszamy za skromną kolację, pokoje są już przygotowane. Czas udać się na spoczynek! Z Bogiem!
W domu Rodionowa wkrótce zgasły łojowe świeczki i cisza zapanowała w małych izdebkach dalekiej i nędznej siedziby ludzkiej nad brzegiem północnej rzeki.
Psy, spuszczone z łańcucha, poszczekiwały odpowiadając na odgłosy, dopływające z tajgi. Całe osiedle, zdawało się, było pogrążone we śnie.
Tylko w chacie wójta, starego, dziobatego Pyragi, przy tlejącym ognisku siedział sam gospodarz, a przed nim łowiec Wotkuł.
— „Urus“ mówił mi — szeptał wójt — że ten człowiek nie jest „urusem“ i że został skazany za to, że bronił swego kraju przed „urusami“.
— Dobry, snadź, i sprawiedliwy człowiek — mruknął Wotkuł.
— Kazał mi go strzec, aby nic uciekł z Narymu — ciągnął dalej Pyraga.
— Jak kazał, tak też i uczynisz, bo inaczej całe osiedle będzie cierpiało od „urusów“ — odezwał się łowiec.
— Dobrze mówisz! — pochwalił wójt.
Wotkuł wstał, obciągnął na sobie bluzę, i nacisnął głębiej skórzany czepek. Skierował się już był do drzwi, aż nagle przysłanął i rzucił w przestrzeń:
— Ten przybysz — sprawiedliwy człowiek, bo „urusów“ nie lubi...
— Trzymaj język za zębami, młody! — ofuknął go wójt.
Myśliwy wzruszył ramionami i pochyliwszy głowę wyszedł z izby. Za ścianą ubogiej chaty ujadać jęły psy zwęszywszy obcego człowieka.
— Oj, harr! — krzyknął wójt.
Psy natychmiast umilkły. Nic już nie mąciło ciszy, napływającej od czarnej ściany tajgi. Czasem tylko głośniej plusnęła ryba w rzece lub jakiś głos nieznany dobiegł z kniei.
Narym spał.