Mocni ludzie/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mocni ludzie |
Wydawca | Książnica-Atlas |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Państwowe Zakłady Graficzne nr 2, Wrocław |
Miejsce wyd. | Warszawa — Wrocław |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Krótka jesień syberyjska miała się ku końcowi. Zresztą w roku 1833 nikt w całej Syberii nie uskarżał się na lato i jesień. Lato bowiem wypadło wyjątkowo pogodne i skwarne, a jesień ciągnęła się aż do połowy października. Na drobnych zagonach obrodziło żyto, na grzędach — kapusta, groch i marchew, na łąkach stanęły wysokie stogi siana, ciesząc wzrok gospodarzy, posiadających konie i bydło domowe.
W małym, liczącym wtedy zaledwie trzystu mieszkańców Narymie mówiono dużo, a jeszcze bardziej przyglądano się temu, co robi niespodziewanie przysłany do miasteczka zesłaniec polski.
Tęgi to lud — Sybiracy, wytrzymały i mocny, a jednak nawet oni nie mogli wyjść z podziwu patrząc na pracę Polaka.
Zesłaniec dostał podług prawa w przydziale szmat ziemi na wyjeździe z osiedla, tuż przy drodze, prowadzącej z Tomska.
Tymczasowo mieszkał wraz z żoną u Rodionowa, a pomiędzy rodziną kupca a wygnańcami polskimi od pierwszego wejrzenia nawiązał się przyjazny stosunek.
Rodionow po odjeździe urzędnika policyjnego zaprosił zesłańca do sklepu i pozostawszy z nim w cztery oczy wypytał go o wszystko.
Wkrótce dowiedział się też całej prawdy i z szacunkiem przyglądał się barczystemu, zawsze spokojnemu i pogodnemu Polakowi.
Wzruszonym głosem opowiadał potem Rodionow swej żonie, jak to ich lokator, porucznik ułanów polskich, Władysław Lis, był niegdyś wyróżniony przez cara Mikołaja za piękną grę na trąbce i niezwykłą siłę; jak poznał się był na balu dworskim ze swoją obecną żoną, krewniaczką księżny Łowickiej, małżonki zmarłego wielkiego księcia Konstantego, jak owa panienka oświeciła go i na inne pchnęła drogi. Z zachwytem wspominał syberyjski kupiec o czynach Lisa pod Stoczkiem, na polu grochowskim, a potem na Litwie. Na Syberii nikt o zmaganiu się Polaków z cesarzem nie wiedział dokładnie, a że Sybiracy nienawidzili Rosjan — ciemiężców i łapowników jednocześnie, marząc o niezawisłej Syberii, więc ich serca skłaniały się na stronę Polaków, broniących własnej ojczyzny i wolności.
Opasła, chora na nogi małżonka kupca rozpłakała się słuchając opowieści o tym, jak narzeczona Polaka, szlachetna, ze znakomitego rodu panna, szukała po świecie zaginionego młodzieńca, odnalazła go zakutego w kajdany na etapie uralskim i razem z nim przechodziła teraz drogę krzyżową, męczeńską.
Władysław Lis, otrzymawszy kawał ziemi, nie zwlekając przystąpił do budowy własnego domu.
Nie tylko nieliczni Rosjanie, mieszkający w Narymie, lecz i Samojedzi nie mogli się nadziwić.
Młody Polak, posługując się wyłącznie piłą i siekierą, walił w tajdze co najtęższe modrzewie, przerabiał je z niezwykłą szybkością na belki i wynająwszy dwu Samojedów z końmi wywoził z lasu budulec, a w tydzień potem przystępował już do stawiania chaty.
Z tym szło oporniej i wolniej, gdyż poza starannością i siłą mięśni praca ta wymagała wiedzy fachowej, której zesłaniec nie posiadał. Jednak nie upadał na duchu przed piętrzącymi się trudnościami; pilnie wymierzał, heblował, wcinał wręby, wiązał strop, dopasowywał belki.. Od czasu do czasu tylko, gdy nikt nie widział, z niepokojem spoglądał na niebo. Stawało się ono coraz bardziej szare, a ciężkie chmury zasłaniały je uprzedzając, że poza nimi sunie od północy wicher syberyjski, niosący ze sobą śnieżne zamiecie i mróz trzaskający. Musiał zbudować dom przed nadejściem zimy, więc pracował jak wściekły. Zbrakło mu jednak paru belek. Wziąwszy od Samojeda konie ruszył do tajgi. Wybrał potrzebne mu drzewa i jął podpiłowywać.
Gdy zwalił jedno, wyprostował się i otarł czoło.
Wtem doszedł go daleki krzyk, trwożny i błagalny, a po nim groźny ryk, krótki, urwany. Lis nadsłuchiwał przez chwilę. Krzyk powtórzył się raz jeszcze, już bliżej, a wnet po nim chrapliwy ryk i wyraźny trzask tratowanych krzaków.
— Na po — moc! na po moc! — niosło echo, zamierające w oddali.
Nie namyślając się długo Lis porwał siekierę i popędził w kierunku krzyku. Posłyszał strzał, nowy ryk i jeszcze żałośniejsze wołanie o pomoc.
Zesłaniec dotarł wreszcie do obszernej polany i stanąwszy w krzakach nadsłuchiwał.
— Ktoś biegnie w moją stronę... — pomyślał słysząc zbliżający się z chwilą każdą wyraźniejszy trzask i łomot gałęzi, tupot nóg i chrapliwe poryki.
Przebiegł polanę i zaczaił się w krzakach zaciskając w ręku siekierę.
Wkrótce z gąszczu wypadł jakiś chłopak, bez czapki, w podartym ubraniu, wyjący z przerażenia. Pędził jak szalony, nie oglądając się i nic przed sobą nie widząc. O kilkanaście kroków za nim, do czarnego, toczącego się kamienia podobny, biegł duży niedźwiedź brunatny. Małe ślepie błyskały mu wściekle, szczerzył straszliwe kły i jeżył sierść na karku. Przebiegłszy kilka kroków zwierz stanął na tylnych łapach, gotowy do napadu, lecz po chwili przekonawszy się, że ofiara odbiegła daleko, pomknął znów za nią.
Lis od razu zrozumiał zamiary niedźwiedzia.
Mury drapieżnik chciał przeciąć drogę uciekającemu chłopakowi, zapędzając go na bagnisko, porosłe sitowiem.
Szybko i cicho przedarłszy się przez krzaki Lis stanął na ich skraju i podniósł siekierę w potężnym zamachu.
Nie pomylił się.
Kosmaty napastnik biegł szybko w jego stronę, a gdy na chwilę zatrzymał się i przystanął, aby obejrzeć okolicę, Lis spuścił mu na czaszkę ostrze siekiery odwalając łeb i wybijając stal w ramię niedźwiedzia.
Zwierz runął bez życia, a Lis jął wołać na uciekającego. Nic już nie słysząc, nieprzytomny z przerażenia chłopak, gnał jak wicher, aż zniknął wkrótce w tajdze.
Zakończywszy robotę Polak umocował belki na osi o dwóch kołach i poganiając drobnego, kosmatego, lecz bardzo silnego konika, wyciągnął drzewo z lasu. Wyjechawszy na drogę ruszył w stronę osady.
Zastał tam wielkie poruszenie.
Ludność osiedla otaczała chłopaka, który drżącym głosem opowiadał, że napadł go znienacka niedźwiedź i gonił przez tajgę. W tym momencie nadszedł Lis. Przyjrzał się blademu chłopakowi i zawołał radośnie:
— Sieńka! to ty byłeś?!
Poznał bowiem syna kupca Rodionowa, czternastoletniego Szymona, którego polubił za cichy, łagodny wyraz oczu i śpiewną mowę.
— Nie bój się! — dodał ze śmiechem. — Już ten „czałdon“ ciebie nigdy nie dogoni! Ubiłem go siekierą... Idź teraz i zabierz mu kożuch na pamiątkę przygody!
Poklepał chłopca po ramieniu i poszedł do pracy, po drodze opowiadając żonie o wypadku w kniei.
— Bardzo jestem rad, Julianko, że mogłem się odwdzięczyć tym dobrym ludziom za ich przyjaźń dla nas! — zakończył Lis swe opowiadanie.
— Chwała Bogu, żeś był w lesie, inaczej z pewnością na rodzinę naszych przyjaciół spadłby ciężki cios! — zawołała żona zesłańca.
Znowu zastukała siekiera wcinając się w świeże, smolne drzewo, leciały drzazgi, zgrzytała piła i syczał hebel wyrzucając długie, skręcające się wióry.
Dopiero gdy mrok zapadł, powrócił zesłaniec do domu. Zastanowiły go na chwilę skupione, poważne twarze Rodionowych, zapłakane oczy żony i matki kupca i radosne błyski w oczach Sieńki i jego młodszej siostry, czarnowłosej Duni.
Obmywszy się i przebrawszy po pracy, wraz z Julianną poszedł na wspólną wieczerzę, jak to się odbywało codziennie.
Cała rodzina Rodionowych była już przy stole.
Gdy weszli Polacy, wszyscy się podnieśli, a sam Rodionow głosem pełnym przejęcia i wzruszenia zwrócił się do Lisa z tymi słowy:
— Uratowałeś nam jedynego syna! Nie możemy wyrazić ci, bracie, wdzięczności naszej inaczej, jak tylko czynami, bo język ludzki słaby jest i zdradliwy. Teraz wiedz, że możesz liczyć na nas w każdej potrzebie, jak na najbliższą rodzinę!
Tyle zaledwie powiedział Michał Rodionow, kupiec i rybak narymski.
Lisowie dziękowali wszystkim i wyrażali radość, że mogli odwdzięczyć się za ich dobroć i przyjaźń, bo na obczyźnie brak jej bodaj najdotkliwiej odczuwali.
Na tym cała ceremonia się zakończyła.
Przy wieczerzy już nikt ani słowem o przygodzie Sieńki, ani czynie Władysława Lisa nie wspomniał.
Jednak szczęśliwe i zagadkowe spojrzenia, rzucane przez Rodionowych, zwróciły na siebie uwagę Polaków. Nie wiedzieli jeszcze, czym mają to sobie objaśnić.
Władysław Lis po wieczerzy i modlitwie już układał się do snu, gdy uszu jego doszły jakieś głośne rozmowy przed domem, skrzypienie kół i gwar znacznego tłumu ludzi. Ponieważ wszystkie te odgłosy wkrótce się oddaliły i umilkły, usnął spokojnie.
Rano, tuż o świcie, zabrawszy narzędzia pobiegł do roboty.
Jakież było jego zdumienie, gdy ujrzał całą gromadę Samojedów, którzy pod przewodnictwem Rodionowa uwijali się wokoło nie dokończonej chaty.
Cztery duże ogniska, palące się przy domu, nie zdążyły jeszcze wygasnąć.
Zesłaniec wydał okrzyk radości. Budowa chaty przez noc znacznie posunęła się naprzód. Cieśle pokrywali już dach deskami i nabijali białe gonty. Stolarze dopasowywali framugi w oknach i w drzwiach, inni strugali deski na stoły, szafy, łóżka i stołki.
Do stojącego w osłupieniu Lisa zbliżył się Michał Rodionow.
— Gdym opowiedział Samojedom o uratowaniu przez ciebie syna mego, nazwali cię sprawiedliwym człowiekiem. Żyję z Samojedami po dobremu, bo nie myślę, że Rosjanin jest lepszy od tuziemca, nie chełpię się swoim pochodzeniem i nie krzywdzę nikogo. Samojedzi postanowili wspólnymi siłami dopomóc ci, bo sam nie zdążyłbyś ukończyć budowy przed zimą. Patrz! Dzisiaj nad ranem szron okrył już ziemię. Radbym was mieć u siebie na zawsze, lecz wiem, że we własnym kącie człowiekowi zawsze raźniej i przyjemniej; no, to i ja do roboty stanąłem i Sieńka tuż przy mnie!
— Dziękuję wam... dziękuję!... — wybełkotał wzruszony zesłaniec. — Niech wam Bóg wynagrodzi...
— Co tam rozprawiać o wdzięczności! — machnął ręką kupiec. — Cóż bym ja miał wam rzec za poratowanie syna?! Stawajcie do roboty i tyle! Myślę, że za trzy dni chata stanie jak żywa, cha, cha, cha! Już posłałem po cegłę do Arguna, naładuje ją mój przyjaciel Osipow i ze swoim zdunem na „pauzku“ spuści z biegiem Obi, to i piece wnet staną...
Stało się istotnie tak, jak obliczał Rodionow.
Samojedzi i Rosjanie pracowali w dzień i w nocy nie żałując rąk i wysiłku. W ciągu tygodnia stanął niewielki domek, o jednej dużej i dwu małych izbach, z obszerną kuchnią, gdzie się piętrzył potworny, ale za to ciepły piec rosyjski. Nawet drzwi i ramy okien zdołano pomalować niebieską farbą i wstawić przezroczyste, cienkie szyby z miki. Wszystkie szpary pomiędzy belkami i framugami szczelnie zatkano mchem, jelenią sierścią i pakułami, ustawiono łóżka, stoły, szafy i inny sprzęt domowy.
W ten to sposób powstała siedziba Władysława Lisa i jego żony, Julianny z Truszkowskich, co to byli spokrewnieni z Joanną Grudzińską, księżną Łowicką, małżonką cesarzewicza Konstantego. Wchodząc do swego domu, pełni wdzięczności dla ludzi, ufności i miłości wzajemnej, nie pamiętali, może nie chcieli pamiętać, że nowa siedziba prastarego rodu Lisów założona została nie nad brzegami rodzimej Bzury, lecz na wygnaniu — nad Obią, potężną rzeką syberyjską.
Przypomnieli sobie o tym później, gdy siedząc we dwoje w milczeniu patrzyli na dogorywające smolne łuczywo, palące się w piecu. Wtedy to Władysław podniósł nagle głowę i zawołał:
— Słysz, Julianko, co za dziwny traf?! Pamiętam, jakbym wczoraj dopiero słyszał o tym, jak ciotka Romerowa rozpowiadała o dawnych przewagach i splendorach Lisów! Ona to wspomniała wtedy, że niejaki Marcin Lis, sławny zagończyk pułkownika Aleksandra Lisowskiego, zapędził się był aż hen, pod Berezów, i brzegiem Obi szedł, aż po bitwie, ciężko postrzelony, uchodzić musiał za Ural. No, widzisz, serce moje, że poszedłem w jego ślady...
Uśmiechnął się smutnie i zakończył:
— Postrzelon ciężko pod Grochowem i w lasku Ołtarzewskim uchodzić musiałem za tenże Ural i życie pędzić nad Obią...
Westchnęli oboje i wziąwszy się za ręce milczeli.
Chociaż byli na obczyźnie, chociaż dusze ich rwały się do ojczystego kraju, wygnanie znosili z łatwością; otaczała ich bowiem szczera życzliwość i współczucie prostych, uczciwych mieszkańców małej mieściny, jaką był Narym, gdzie w owe czasy zaledwie jeden raz do roku przybywali urzędnicy, aby sądzić powaśnionych, ściągać podatki i krzywdzić spokojną ludność, wymuszając łapówki i przeróżne nieprawne pobory.
Pierwszego listopada spadł śnieg; mróz ściął go na kamień; słońce, coraz niżej podnoszące się nad horyzontem, roziskrzyło go milionami błysków i ogników, zielonych, czerwonych i niebieskich. Przyszła zima syberyjska, na ogół pogodna, choć mroźna; czasami tylko zawył wicher, zionął zamiecią, targnął szybami, zakołatał do drzwi i usiłował zerwać poszycie dachu.
W chacie zesłańców ciągle przewijali się sąsiedzi.
Polacy widząc, że w miasteczku nie ma szkoły, zaczęli uczyć dzieci; szczególnie trudnił się tym Władysław Lis, władający dobrze rosyjską mową.
Pani Julianna miała natomiast inne zajęcia: uczyła młode dziewczęta kroju, szycia i haftowania, a co najwięcej przywiązywało do niej serca ludzkie, leczyła i doglądała chorych.
Miała ze sobą poradniki lekarskie, a jej wuj, doktor Gałęzowski, przysłał do Narymu sporą paczkę nowych książek francuskich i niemieckich, pouczających, jak leczyć należy różne dolegliwości ludzkie.
Rozejrzawszy się dobrze podczas przejazdów z miasta do miasta, zrozumieli oboje, że olbrzymi Sybir pozostaje bez pomocy lekarskiej, więc prosili rodziców, dawnych znajomych i przyjaciół w Polsce, aby przysyłali im skuteczne lekarstwa, mikstury, dekokty, maści i zioła. Sypnęły się więc posyłki i wkrótce uzbierała się spora apteczka, ustawiona w wielkim porządku.
Przychodzili do domku Lisów, a nawet przyjeżdżali z dalekich osiedli i koczowisk Samojedzi, Ostiacy, rosyjscy kupcy i przemysłowcy po poradę i leki.
Ryli to chorzy przeważnie na febrę, zwykłą w błotnistych miejscowościach, reumatyzm, szkorbut, choroby skórne, trapiące koczowników, pędzących nędzne życie w brudnych czumach i chatach, a także zapalenie oczu, szeroko rozpowszechnioną dolegliwość, spowodowaną ciągłym dymem ogniska i płonącego w izbach łuczywa, którym oświetlano domy. Z tymi właśnie chorobami najskuteczniej porała się pani Julianna Lisowa.
Koczownicy, rybacy i łowcy kłaniali się jej nisko i płacili, kto czym mógł, a więc ogromnymi jesiotrami, kawiorem, skórkami kun, wydr i soboli, Rosjanie pozostawiali pieniądze lub obdarowywali tkaninami, sprowadzanymi z Moskwy, domowymi statkami, cukrem, herbatą, mąką pszenną, w owych czasach na Syberii prawie nieznaną.
Niczego więc nie brakowało w domu wygnańców, a gdy wychodzili na ulicę, ludzie uśmiechali się do nich radośnie i życzliwie, zbliżali się z serdecznym pozdrowieniem potrząsając im ręce przyjaźnie.
Do szkółki Lisa uczęszczało około pięćdziesięcioro dzieci, które robiły szybkie postępy, z czego cieszyli się najwięcej Samojedzi. Niepiśmienni i nieczytelni tubylcy stawali się ofiarami niesumiennych urzędników. Pokazywali oni bowiem Samojedom różne papiery, nieraz szmatę starego dziennika, i na mocy nie istniejącego rozkazu władz żądali nowych podatków i różnych wysokich opłat, pobieranych bezprawnie.
Teraz, mając w domu dzieci, umiejące czytać po rosyjsku, mogli się już bronić przed zuchwałym i zbrodniczym wyzyskiem urzędników, policji i sędziów.
Pierwsze, nieznane tu ziarna cywilizacji rzuciły dłonie polskich zesłańców, pokutujących w Sybirze za to, że pragnęli wolności dla swego kraju i narodu, umiłowanego całym sercem, czystym, bohaterskim i ofiarnym.